• Nie Znaleziono Wyników

rzekłszy, wyjrzała owa dama, ziewając z nudów, oknem kajuty

— Nie ulega wątpliwości, iż Opatrzność przeznaczyła plemię afry­

kańskie do niewolnictwa, do życia poziomego, — odezw ał się jakiś jego­

mość dość otyły, czarno ubrany.

— Czy tak, cudzoziemcze? — przerwał jakiś wysoki pan, sto­

jący obok.

— Bez wątpienia. Bóg, niezbadany w sw ych zamiarach skazał od wieków to plemię na niewolnictwo; nie powinniśmy sprzeciwiać się Jego wyrokom.

— Kiedy taka wola Boża, toć spieszmy kupować murzynów, — przerwał wysoki mężczyzna. — Czy tak, mój panie? — ciągnął dalej, zwracając się do Haleya, który w sunąw szy ręce w kieszenie, stał przy kominku parowca i ciekawie przysłuchiwał się całej rozmowie.

— A tak, — mówił mężczyzna laskonogi dalej — w szy scy winniśmy według słów pańskich gnębić murzynów, prześladować ich, bo przecież oni na to stworzeni. Wygodna to zasada! Czy tak, cudzoziemcze? — spytał, zwracając się do Haleya,

— Nigdy się nad tem nie zastanawiałem, — odpowiedział Hale; bę'

— Odzież mnie, człow iekow i bez nauki, wdawać się w takie rozprawił uv.

Zajmuję się handlem, bo chcę jaki taki uciułać kapitalik. Jeżelim zgrzl szył, to, jak sądzę, zostanie mi dość czasu do pokuty.

— A za cóż pan będziesz pokutować? Niemasz się o co kłopotał w;

— dorzucił laskonogi podróżny. — Widzisz pan, jaka to korzyść dli pana! Żebyś pan, jak naprzykład ten szlachetny człowiek, umiał sobl Ni tłómaczyć na korzyść swoją wszelkie galgaństwa, tobyś już dawno wiej 111 dział o tem i nie zaznałbyś niepokoju i trwogi. Dość powiedzieć: taka jest woja Boża. Nieszczęście to, że dla celów tak niskich, jak podtrzyl -a manie niewolnictwa, nadużywa się Imienia Bożego.

Nieznajomy, którego już czytelnik, jeżeli raczy sobie przypomnieć!

spotkał w oberży w Kentucky, usiadł z szyderczym uśmiechem ml ustach, co nadało dziwnego wyrazu jego suchej, wyw iędłej twarzy, j

Właśnie w tej chwili zbliżył się jakiś człowiek z rozumną i wyraj zistą fizjognomją, wyniosłej a zręcznej budowy ciała, i tak się odezwał;

— „Czego nie chcesz, aby ci ludzie czynili, tego im też nie czyń1'!

T ak napisano, w Piśmie św., a potem: „Miłuj bliźniego twego, jak sie­

bie sam ego“.

— Otóż to jest myśl Pisma świętego, cudzoziemcze, o ile mogęj w mej prostocie pojąć — dorzucił handlarz koni z oberży w Kentucky!

puszczając kłęby dymu.

Młodzieniec zatrzymał się, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć]

lecz statek dobijał do brzegu i wnet się zatrzymał. W szy scy goście zbli­

żyli się do poręczy, okalającej pokład, aby zobaczyć, gdzie stanęli.

W chwili, gdy się statek zatrzymał, wbiegła nań po desce na brzegi rzuconej murzynka, przedarła się przez tłum, zbiegła do dolnego prze­

działu statku i rzuciwszy si^ "a szyję niewolnikowi, oznaczonemu „Jar,!

lat 30“, zaczęła rzewnie płakać i wołać: mężu mój, mężu drogi!

Nie będziemy opisywali rozpaczliwej tej sceny. Zdarzały się one codziennie i dzisiaj naw et się zdarzają. Plama to brzydka na dziewiętna- >

stem stuleciu.

Młodzieniec, który odważył się stanąć w obronie cierpiących, przy-f patrywat się tej scenie z skrzyżowianemi na piersiach rękoma; w końcu, f zwracając się do pana Haleya, rzekł:

— Przyjacielu, jak m ożesz zajmować się takim handlem? Raduję!

się na samą myśl, że niedługo zobaczę się z żoną, uścisnę dziecię. Tym-1 czasem ten sam głos dzwonu, dający sygnał do odpłynięcia statku, który I będzie dla mnie znakiem zbliżającej się chwili radości, dla nich zaś — straszliwej rozłąki na zaw sze. W iedz o tem, że zdasz Bogu rachunek za to!

Handlarz milczał.

Laskonogi m ężczyzna zbliżył się do Haleya i szturchnął go łokciem.

— No cóż! — rzekł — nie w szy scy są ludzie jednego zdania na świecie;

nie w szy sc y nadużywają Imienia Bożego, ten z pewnością nie powie, że Opatrzność stw orzyła murzynów na. wieczne niewolnictwo.

Haley mruczał coś pod nosem,

— No, już o to mniejsza, co tu się dzieje na ziemi, ale co tam

p rzez B o e c k e r S to v e. 109 będzie? Stanie się tam nie dziś, to jutro, przed sądem, co się nie da uwieść wykrętami, będą to tam s tr a c h y !...

Haley przeszedł w zamyśleniu na drugi koniec parowca.

Niech no mi się powiedzie sprzedać kilka transportów tego to­

waru, — mówił sam do siebie, — ,a rzucę ten handel. . . to zły interes.

I w yjąw szy z kieszeni pugilares, zaczął obliczać zyski i wydatki.

Niejeden taki Haley chciałby znaleźć w zajęciu podobnem spokój su­

mienia.

Odbiwszy od brzegu, sunął statek znowu poważnie z biegiem; rzeki, a dawna w esołość znowu zapanowała na pokładzie.

Mężczyźni rozmawiali, śmiali się, czytali, palili cygara; kobiety za­

jęte były robótkami, dziatwa się bawiła — tylko tam, na dole, panowała głucha cisza przerywana od czasu do czasu głębokiem westchnieniem.

Pewnego pięknego poranka zatrzymał się statek przy małem mia­

steczku w stanie Kentucky. Haley w yszedł na brzeg dla załatwienia interesów.

Tomasz, chociaż zakuty w dyby, mógł się jednak przechadzać, sta­

nął więc na brzegu statku i z roztargnieniem spoglądaj na miasto.

Wkrótce spostrzegł wracającego Haleya, prędkim krokiem zdążającego do statku; obok niego szła młoda mulatka z dzieckiem na ręku, bardzo przyzwoicie odziana, w esoło rozmawiając ze służącym murzynem, co niósł za nią niewielką walizkę. W eszła ona po pokładce na statek. W ła­

iNie w ierzę, n ie w ierzę tem u !

śnie w tedy dał się słyszeć dzwonek, machina sapnęła parą, zawarkfy koła, — i satek odbił od brzegu.

Młoda kobieta przeszła na przednią część parowca i tam usiadłszy na jakiejś skrzyni, bawiła sw e dziecię.

Haley przeszedł się parę razy po pokładzie, jakby się namyślał co czynić, później zbliżył się do młodej kobiety i rozpoczął rozmowę.

Tomasz spostrzegł wkrótce, jak się twarz kobiety powlekła smut­

kiem; odpowiedzi jej b yły krótkie i gorączkowe.

— Nie wierzę, nie wierzę, pan mnie oszukujesz.

— Skoro mi nie w ierzysz, to przeczytaj sama, przekonasz się, że m ówię prawdę, — odpowiedział Haley, wyjmując z kieszeni jakiś pa­

pier. — Jest to akt sprzedaży, podpisany przez twego pana. Zapłaciłem za niego gruby pieniądz.

— Nie, nie wierzę, pan mój nie mógł mnie tak okropnie oszukać,!

— mówiła kobieta z wzrastającem wzruszeniem; —- to nie prawda,!

— Zapytaj tych, którzy umieją czytać, a przekonasz się, że prawda.;;

Za pozwoleniem, — odezwał się do jakiegoś jegomościa, który w tej chwili koło nich przechodził. — Bądź pan łaskaw przeczytać, co tu na­

pisano. Kobieta ta nie chce w ierzyć, że to akt sprzedaży.

— To akt sprzedaży dziew czyny Lucji wraz z dzieckiem, podpi­

sany przez Jana Fosdika. W szystkie formalności 'zachowane, 'o ile wnio­

skować mogę.

Rozpaczliwy krzyk Łucji zwrócił uwagę wszystkich; Haley ob­

jaśniał zebranym powód jej smutku.

— Powiedział mi, że w y sy ła mnie na posadę kucharki do Louis-:

ville, do tej samej tawerny, w której służy mój mąż; sam mi to powie­

dział, a ja mu wierzę, niepodobna, aby rnnie miał okłamać.

— A jednak cię sprzedał, biedna kobieto, tu niema żadnej wątpli­

wości, — odezw ał się jeden z podróżnych o poczciwym1 wyrazie twarzy. ;

— No. to trudno, -— odezw ała się kobieta, nagle się uspokoiw szy,!

a przycisnąwszy konwulsyjnie dziecię do piersi, utkwiła wzrok w głę-!

boką toń wody.

— Spokojnie przyjęła tę wiadomość — zauważył Haley — to roz­

sądna kobieta, łatwo się z sw ym losem pogodziła.

Biedna obojętnie spoglądała na szumiące fale; lekki wietrzyk igrał 'z jej włosam i, — widziała mieniącą się w promieniach słonecznych po­

wierzchnię wody, słyszała w esołe gaw ędy pasażerów, a smutek p rzy-;

gniatał jej serce, jak gdyby na niem kamień ciężył. Chłopczyk stanął na kolanach matki, głaskał ją po twarzy, uśmiechał się, klaskał w rączki, jak gdyby chciał uwagę jej zwrócić na siebie. Przycisnęła go do piersi i łzy boleści spłynęły na jego śliczną twarzyczkę. Zdziwiony chłopczyna ciekawie przypatrywał się matce. Niedługo znowu się uspokoiła i po­

częła go karmić.

Było to dziecię, liczące dziesięć m iesięcy, nad wiek rozwinięte;

nie siedziało ani chwili spokojnie, tak że matka musiała je strzec bez­

ustannie.

— Ładny chłopczyk! — odezw ał się jeden z pasażerów, stając

przez Boecker Stove. 111 przed nim z rękoma wlożonemi w kieszenie. — W jakim jest wieku?

— Ma dziesięć i pół miesiąca — odrzekła matka.

Nieznajomy pogłaskał chłopczyka i dał mu kawałek cukru, który tenże z chciwością w ło żył w usta.

— Mądry chłopiec; wie, że to słodkie — rzekł, a pogwizdując so­

bie, poszedł dalej. Ody jednak doszedł na drugi koniec parowca, spo­

strzegł H aley’a sied'zącego na kufrze; wyjął zapałkę i zapalił cygaro.

— W cale nie brzydka kobieta, którą tam wieziesz.

— Prawda, wcale niebrzydka — powtórzył Haley, puszczając kłę­

by dymu.

— W ieziesz ją na Południe?

Haley kiwnął głową twierdząco.

— Na plantacje?

— Tak; mam większe zamówienie, w ięc i jej się pozbędę; umie dobrze gotować, a nawet heklować, — nieźle się na niej zarobi.

— Chłopczyka musicie się jednak po'zbyć — odezw ał się znowu pasażer.

— Sprzedam go, gdy się nadarzy kupiec, — odpowiedział Haley, zapalając nowe cygaro.

— A wiele za niego żądasz? — zapytał nieznajomy, usiadłszy na dużej pace.

— Chłopak zdrowy, silny, tłusty, ciało jak rzemień, ani go uszczypnąć.

— Prawda, ale ileż to zabiegów, nim się go wychowa.

— To najmniejsze, w ychow a się sam; takie dzieci nie sprawiają więcej 'zachodu jak szczenięta, za miesiąc zacznie już biegać.

— Mam sposobność kazać go w ychow ać; kto wie, możebym go i nabył? — Kucharka moja w przeszłym tygodniu straciła syna, utopił się w cebrze, niechby sobie wykarmiła tego malca.

Haley i pasażer, palili dalej w milczeniu; żaden bowiem pierwszy nie chciał zacząć targu. W reszcie pasażer odezw ał się:

—• Przecież pan nie myślisz, wziąć za niego więcej jak 10 dolarów;

tam bardziej, że pozbyć się go musisz.

Haley pokiwał głową i splunął na 'ziemię.

— Nie, za taką cenę go nie sprzedam — odrzekł.

— Więc za ile?

— Sam mogę zająć się jego wychowaniem, albo oddam go w od­

powiednie ręce; za pół roku będzie wart sto dolarów, a za rok z jakie dwieście. Takiego zgrabnego chłopca nie zaw sze się spotyka: niżej pięćdziesięciu dolarów go nie oddam.

— To za drogo.

— Jak się panu zdaje . . .

— Dam trzydzieści.

—■ Przedzielimy różnicę na połowę, pan dodasz, a ja opuszczę:

oddam go panu za czterdzieści dolarów, ani o centa taniej.

— Zgoda, dam panu czterdzieści dolarów.

— Interes załałwiony. Gdzie pan w ysiadasz?

— W LouisviIle.

. — Dobrze, przypłyniemy tam o zmierzchu, dzieciak będzie spal, będziesz go pan mógł zabrać bez krzyk u . . . Lubię załatwiać sprawy spokojnie, nienawidzę hałasu. Kilka banknotów przeszło z kieszeni pa­

sażera do pugilaresu pana H aley’a, który najspokojniej zapalił nowe cygaro.

Wieczór był jasny i cichy, gdy się statek zatrzymał u przystani w Louisville. Kobieta, siedząca z uśpionem na ręku dzieckiem, położyła okrycie swoje między paki i ułożyła tam dziecię, a sama pobiegła ku wyjściu z pokładu, w nadziei, że w pośród służby hotelowej, może uda jej się zobaczyć męża. Tłum pasażerów oddzielił ją od dziecięcia.

— Czas — rzekł Haley, podając nieznajomemu śpiące niemowlę.

— Nie rozbudź go tylko, żeby się nie rozbeczał, bo nie dalibyśmy so­

bie z babą rady.

Nieznajomy ostrożnie odebrał dziecię i znikł wśród tłumu.

Gdy parowiec odbił od brzegu i w ypłynął na środek rzeki, kobieta wróciła na dawne sw e miejsce. Tam siedział Haley, dziecka nie b y ł o . . .

— Gdzie dziecię m oj3? Gdzie synek mój? — w olała zrozpaczona.

— Lucio, — odezwał się handlarz, — syn twój sprzedany; tak ęzy owak, trzeba było go się pozbyć, niepodobna było w ieść go na Po­

łudnie. Przyznasz chyba, że słus'znie uczyniłem korzystając z okolicz­

ności i oddając go w dobre ręce, gdzie go lepiej wychowają, jak tybyś uczynić była zdolna.

Lucja zmierzyła go wzrokiem pełnym rozpaczy i niezmierzonej boleści. Inny człowiek w zruszyłby się do głębi duszy, ale nie on, który przyzwyczaił się do tego i uważał ow e straszliwe męki ofiar swoich jako nieodzowne konieczności sw ego brzydkiego zawodu; obawiał się tylko hałasu.

Ale Lucia zachowała się spokojnie; cios przeszył jej sam środek serca; usta jej nie zdołały wypow iedzieć słow a żalu ani skargi.

Usiadła nieprzytomna, a ręce jej opadły bezwładnie; utkwiła wzrok gdzieś w dal, ale nic nie widziała. Regularny łoskot machiny, rozmowy pasażerów słyszała tylko jak prze'z sen. Nie była w stanie i słow a w y ­ powiedzieć; nieszczęście zbyt wielkie — złamało ją.

Handlarz uważał za stosowne pocieszyć ją.

— Ja to pojmuję, że to bolesna dla ciebie chwila, ale rozumna i m y­

śląca kobieta nie powinna się oddawać rozpaczy. W iesz sama, że to było koniecznem, co było robić?

— Daj mi pan spokój, proszę, daj mi spokój!

—- Jesteś piękną kobietą — mówił dalej — pragnąłbym twojego szczęścia, sprzedam cię w dobre ręce, a i wnet znajdziesz sobie innego męża, — tak ładna kobieta jak ty . . .

— Panie, nie odzywaj się w tej chwili do mnie! — zawołała Lucja głosem rozpaczliwym.

Handlarz zrozumiał, że uczyni najlepiej, gdy zamilknie. Wstał przeto i odszedł, a Lucja ukryła twarz w chuście i siedziała nieruchomie.

Haley przechadzał się wzdłuż i wpoprzek pokładu, zatrzymując się od czasu do czasu i spoglądając na Lucję.

p rzez B o e c k e r S to v e . 113 w swem łonie schronienie nieszczęśliwej matce.

Haley, przebudziwszy się nad rankiem, poszedł obejrzeć swój to­

Handlarz przetrząsł cały statek, szukając między beczkami, pakami, kolo machiny, zaglądał nawet do komina, ale Lucji nie znalazł.,

Handlarz nie okazał najmniejszego po sobie wzruszenia, dlatego, że jakeśmy to już w yżej powiedzieli, od dawna był oswojony z rozmaite- mi nieprzyjemnościami, zachodzącemi w jego nędznym zawodzie.

Okropna, śmierć biednej Lucji nie przeraziła go wcale, nie po raz to pierwszy był świadkiem podobnych wypadków, przyzwyczaił się do tego. Śmierć niewolnika, odbierającego sobie życie, nie zdołała wywrzeć na nim żadnego wrażenia, prócz uczucia, że stracił kilkaset dolarów.

Toteż, dając folgę gniewowi, przeklinał niewdzięczną kobietę, której szczęścia p r a g n ą ł... Uciekła w krainę, która nikogo więcej z powrotem nie wydaje, choćby opomniały się o to całe Stany Zjednoczone.

Haley wyjął z kieszeni notes i 'zapisał pod rubryką strat ponie­

sioną szkodę.

---o---R O Z D Z I A Ł XIII.

Osada Kwakrow *).

VY T chodzimy do domu, gdzie panuje błogi spokój. Na samym wstępie

* ” widzimy obszerną kuchnię, ściany biało pomalowane, podłoga czy­

sta, nie widać na niej najmniejszego nawet pyłku, kominek dość wielki, na gzymsach jego porozstawiane lśniące cynow e talerze i półmiski;

krzesła zielono pomalowane, jedno krzesło większe na biegunach z wezgłowkiem z włosia, drugie o szerokich poręczach, w ysłane, za­

praszało do odpoczynku. Całe urządzenie skromne, ale wygodne, uprzy­

jemniając pożycie domowe.

W krześle tem siedzi z robótką w ręku dawna nasza znajoma, Elżbieta, wychudła wprawdzie i blada, z , wyrazem niepokoju i ukrytej tęsknoty, ale bez rozpaczy, tak niedawno jes'zcze pochłaniającej całą jej istotę.

Młode jej serce zmężniało w boleści; a gdy oderwie swój wzrok od pracy, by popatrzeć na Henrysia, bawiącego się u jej nóg, w oczach jej czarnych świeci siła woli i energja, których dawniej, w szczęśliwych latach młodości, nie było widać.

I cóż dziwnego — przebyła szkołę niedoli.

.Obok niej siedzi kobieta około lat pięćdziesięciu do sześćdziesięciu, z twarzy jej bije spokój i godność; rozkłada ona na cynow ym półmisku suszone morele.

Staruszka ma na głow ie biały krepowy czepeczek, strój, jaki noszą żony Kwakrów; biała chusteczka perkalowa na szyi i skromny szal zarzucony na plecy jakoteż i cała odzież świadczą o skromności i re­

ligijności. - "

*) K w a k r o w ie , s e k t a r e lig ijn a , k t ó r a p o w s t a ł a w p o ło w ie X V II w ie k u w A n g lii. S a m i n a ­ z y w a j ą s ię „ P r z y j a c ió ł m i c z y li w y z n a w c a m i ś w i a t ł a " . K w a k ra m i n a z w a li ic h p r z e c iw n ic y ,'( p o an ­ g ie ls k u „ Q u a k e r s “ z n a c z y d r ż ą c y ; to q u a k e , d r ż e ć ) ; p o n ie w a ż d rż e li n a w s p o m n ie n ie o w ie lk o śc i B o g a , alb o m o ż e d la te g o , ż e z a ło ż y c ie l s e k ty te j, J e r z y F o x , w o b ro n ie , s w e j r z e k ł n a k o ń cu do s ę d z ie g o : „ D r ż y jc ie n a s ło w o P a ń s k ie '* . K w a k r o w ie o d z n a c z a ją s ię z g o d n e m p o ż y c ie m m a lż e ń s k ie m .

Twarz ma okrągła^ a pomimo wieku jeszcze z niej nie znikł rumie­

niec zdrowia, w ło sy już się srebrzą gdzie niegdzie, w tył zaczesane, od­

krywają wyniosłe, pogodne czoło.

Czas w ycisnął na niem zda się w yrazy: „pokój ludziom dobrej w oli“. — W jej dużych, czarnych oczach odbija się poczciwa, prawa dusza.

Tyle już opiewano piękność młodych dziewic, czemuż nikomu nie przyszło na myśl opiewać poważnej piękności zacnej matrony?

Ktoby pragnął szukać wzoru takiego uroczystego powabu, przed którym mimowoli trzeba z uszanowaniem' uchylić czoła, niech spojrzy na naszą przyjaciółkę, na zacną Rachelę Halliday, kołyszącą się na fotelu, co skrzypieniem wtóruie ruchowi temu — widocznie zdolność tę posia­

dał ten mebelek od lat dawnych, bo stary Szymon Halliday dowodził, że na nim przyjemniejsze on sprawia wrażenie, niż najlepsza muzyka;

a ich dziatwa tak się do tego przyzw yczaiła, iż za nicby się nie zgodziła na rozstanie z tym skrzypem, przypominającym im tyle błogich chwil.

I dlaczegóż to? Oto dlatego, że przez dwadzieścia niemal lat z tego fotelu przemawiała 'zacna Rachela do swej rodziny głosem miłości i prawdy, dlatego, że zw ykle otoczy w szy się dziatwą, wpajała w ! ich młodociane serca pierwsze zasady moralności i poświęcenia.

Mój B o ż e ! ileż to cierpień moralnych znalazło koło tego fotelu spo­

kój i skuteczne lekarstwo! Ile się rozwiązało zaw iłych kwestyj doty­

czących doczesnego żywota.

Czy ciągle trw asz w postanowieniu, dobra Elżbieto, uciekania do • Kanady? — ‘zapytała łagodnym głosem.

— Tak, pani, — odrzekła Elżbieta; — muszę iść, niepodobna mi dłużej tu zostawać.

— Ale cóż tam będziesz robiła? Trzeba i o tem pomyśleć, moje dziecię!

W yraz „dziecię moje“ wypowiedziany zupełnie naturalnie, najle­

piej charakteryzuje nam postać Racheli Halliday.

Ręce Elżbiety drżały i kilka łez spłynęło na robótkę, którą była

zajęta. >

— Jak Bóg da, tak będzie — odrzekła. — Mam nadzieję, że 'znajdę tam iakiekolwiekbądź zatrudnienie.

— Przecież wiesz, że m ożesz tu tak długo pozostać, jak ci się tyl­

ko podoba:.

— Dziękuję wam, ale nie doznam tu nigdy spokoju. — Mówiąc to, spojrzała na Henrysia. — Nie, nie mogę pozostać. Jeszcze przeszłej1 nocy śniło mi się, że t e n c z ł o w i e k wjeżdżał na dziedziniec,

— Biedne dziecię,— pocieszała ją Rachela, ocierając oczy. — Nie masz się czego trw ożyć: Bóg nas zaw sze chronił, i do dziś dnia żadne­

go zbiegłego niewolnika ze w si naszej nie porwano. Dla czegóżby twoje dziecię miało być pierwszą ofiarą?

Gdy to mówiła, drzwi się otw orzyły i do pokoju w esoła młoda kobieta, pulchna, rumiana, jak dojrzale jabłuszko, z wyrazem w esela na twarzy. Ubraną była zupełnie tak, jak Rachela.

— Rut Stedman, — zaw ołała Rachela, wstając i podając przybyłej obie ręce na powitanie. — Jak się masz, moja droga?

przez Boecker Stove. 117

— Dziękuję, dobrze — odrzekła Rut; poczerni zdjęła z g ło w y szary kapelusz i otrzepała go chusteczką. Pulchnemi paluszkami starała się ugładzić czepeczek na głowie, ale daremnie, — nie chciał być jej po­

Chłopczyk, przyzwyczajony widocznie do podobnego z nim obej­

ścia, stał spokojnie, marząc może o jakichś przysmakach. Rut usiadła

p rzez B o e c k e r S t o v e . _______________________ 119 Szymon Halliday, wysoki, silnie zbudowany mężczyzna, w kurtce i spodniach z grubego sukna, w kapeluszu z szerokim brzegiem na gIo­

wie, wszedł do pokoju.

— Jak się masz Rut? — rzekł, podając jej sw ą szeroką dłoń. — Cóż porabia Jan?

— Dziękuję, zdrów.

— Cóż tam słychać nowego? — zapytała Rachela, wsadzając pie­

czyw o do pieca.

— Piotr Hebbins powiadał mi, że wróci przyszłej nocy z p r z y ­ j a c i ó ł m i , — rzekł Szymon znacząco.

— Doprawdy? — zapytała Rachela, spoglądając w zamyśleniu na Elżbietę.

— Powiadałaś mi, jak się zdaje, że się nazyw asz Harrys? — za­

pytał Szymon Elżbiety.

Rachela spojrzała na męża, a Elżbieta odpowiedziała drżącym głosem;:

— Tak.

Strach powiększył niebezpieczeństwo w jej oczach; przyszło bie­

dnej na myśl, że już zapewne rozesłano ogłoszenia o jej ucieczce.

— Matko, — zaw ołał Szymon, wychodząc do sieni.

— Czego chcesz, ojcze? — zapytała Rachela, wycierając w fartuch ręce i zbliżając się do męża.

— Mąż Elżbiety jest w kolonji, przybędzie tudotąd dzisiaj w nocy.

— Czy tylko prawdę m ówisz? Nie żartujesz-że? — zawołała Ra­

chela z nieudaną radością.

— Tak jest rzeczywiście, -— mówił dalej Szymon. — Piotr jeździł tam wczoraj; spotkał tam starą kobietę i dwóch mężczyzn, z których jeden nazywa się Jerzy Harrys. Z tego, co opowiadał o sobie, w noszę, że to jej mąż. Przystojny, dziarski mężczyzna. Czy jej powiedzieć o tem?

— P oradzim y się w pierw R ut — odrzekła Rachela. — Rut, pro­

— P oradzim y się w pierw R ut — odrzekła Rachela. — Rut, pro­