• Nie Znaleziono Wyników

(prolegomena - jakże skromne) N iektórzy wolą określenie „me

W dokumencie Śląsk, 2012, R. 18, nr 10 (Stron 55-58)

nel”, ale choć i łachmyta i menel są pojęciami zdecydowanie nieostry­

mi, wolę łachmytę, jako że określenie to odnosi się nie tylko do wyglądu, ale także określa stosunek do życia we wszystkich jego przejawach. A więc niedbały strój, stan permanentnego nie- domycia i niedogolenia, przy łóżku szkło z czymś mocniejszym, co cza­

sem może, zwłaszcza w polskich w a­

runkach, przybrać niebieskawo-purpu- rową barwę. To na pierwszy rzut oka.

Natomiast pobieżny naw et wywiad środowiskowy, ulubiona czynność w szystkich policji świata, ujawnia brak pracy i zdecydowanych przeko­

nań. Z jednym wszakże wyjątkiem.

Charakteryzuje go przekonanie o głę­

bokim bezsensie każdej pracy. Stosu­

nek do kobiet? Konsumpcyjno-lekce- ważący. O służbie wojskowej nawet nie wspominam. Kodeks moralny?

Brak. Plany i perspektywy? Proszę nie żartować.

Im więcej w iem y o łachm ycie, tym mniej jesteśm y skłonni uważać go za bohatera. Zwłaszcza literackie­

go. W ych ow ano nas p rz e c ie ż na wzorcach rom antycznych i kulcie dla wyjątkowości. K iedy bowiem przyjrzymy się większości bohaterów literackich zachodniego świata ostat­

nich dwustu z okładem la t- od Tri- strama Shandy, M ikołaja Doświad- czyńskiego, Luciena de Ribampreux, W okulskiego, Swanna, przez Blo- oma, Barykę i innych, aż po Guya Crouchbacka i samego Godota, to są to postaci niezw ykłe i niepow tarzal­

ne, bardzo często, paradoksalnie po­

przez swą typow ość. Tym czasem łachmyta, nie wabiąc nas niczym szczeg ólny m , c z a ił się p rz e z te wszystkie lata, by mniej więcej w po­

łowie ubiegłego stulecia wypłynąć na szerokie wody. Zajął na nich, jak to się mówi, poczesne m iejsce i nic nie wskazuje na to, by m iał je szyb­

ko opuścić, choć niektórym może i by

na tym zależało. M ówiąc krótko stał się bohaterem literackim cała gębą i to na długo przedtem , nim um ościł sobie gniazdko w życiu politycz­

nym.

Jedno i drugie nie nastąpiło nagle. To oczywiste. Zapowiedzi pojawienia się Łachmyty (skoro uznaliśmy go za bo­

hatera, to piszmy go przez duże Ł) widzimy już w różnych dawnych lite­

raturach (cała seria Dylów Sowizdrza­

łów, historie Łazika z Tormesu pióra Quevedo i mnóstwo innych). Zawsze jednak traktowano tę cześć literatury, jako boczną półkę satyry, bądź też ko­

ryfeusze światli uważali, że jest nie warta czytania z uwagi na oczywisty brak walorów pedagogicznych, a by­

wało też, iż przypinano autorom pierw­

szych, nieśm iałych prób ukazania nam Łachmyty in statu operandi (bo nie powiem przecież „przy pracy”) ja ­ ko herezję czy pornografię.

Patronem tych prób był obwieś co się zowie - mistrz Franciszek Villon.

Mistrzem był imć Villon nie tylko fa­

chu poetyckiego, ale i rzezim iesz­

kiem pierw szej klasy, co spow odo­

w ało, że jed y n ie o w łos uniknął królew skiej szubienicy, która stała zapew ne gdzieś po m ięd zy N ótre Dame, P refekturą policji i Pałacem Sprawiedliwości. W szystko wskazu­

je na to, iż żyw ot tego człow ieka upływ ał w łaśnie w tym kw adracie (ów religijno-policyjno-sądowy trój­

kąt należy uzupełnić o Sorbonę, której był absolwentem). Gdyby po­

szukiwać patrona w szystkich póź­

niejszych pisarzy łachmytów, z Hen­

ry Millerem i Jeanem Genetem, nota bene przez jak iś czas pensjonariu­

szem katowickiego więzienia, włącz­

nie, Villon byłby patronem idealnym.

Problem jedynie w tym, iż nie ma ra­

czej, ja k donoszą m iarodajne źródła w atykańskie, na jego beatyfikację, choćby najskrom niejszą, nie w spo­

m inając o kanonizacji, cienia szans.

Gdzie tu sprawiedliwość? Żył tak jak pisał, a przecież tak niew ielu to po ­ trafi.

I tak oto docieramy do nowej, czy też jedynie odrębnej kategorii Łachmyty.

No bo ci, którzy mieli odwagę przypo­

minać społeczeństwu o jego wyrzut­

kach, niekoniecznie musieli żyć ży­

ciem swych bohaterów. Jest w tym pewna mądrość, bo już Arystoteles był zdania, iż życie to życie, a literatura to nie-życie. Zwłaszcza kiedy ktoś z li­

teratury usiłuje wyżyć.

W wieku XIX, zwłaszcza pod ko­

niec, modny stał się tzw. cygan (od cy­

ganerii), tj. artysta w nienajlepszej kon­

dycji finansowej i obyczajowej, który skandalizował syte i zamożne, choć także w nienajlepszej kondycji obycza­

jowej będące społeczeństwo. Cygan lu­

bił się napić (absynt, wódka, ostatecz­

nie alasz, jeśli był to cygan krakowski, bo jeśli nie daj Boże paryski, to absynt obowiązkowo) i zamieszkiwał z oso­

bą płci odmiennej (takie były czasy) niższego stanu. W szyscy się oburzali i wszyscy (choć może głównie m ęż­

czyźni) mu zazdrościli seksu bez zo­

bowiązań, albowiem wtedy zobowią­

zania to była legalna żona, a praczka, szwaczka czy subretka? Jakież to zo­

bowiązanie? Dobrze, dobrze być cy­

ganem, zwłaszcza na kartach powie­

ści z La Belle Epoąue.

Po w ojnie jednak, tej pierwszej światowej, trochę zmieniło się społe­

czeństwo i twórcy inaczej niż dotych­

czas zaczęli postrzegać swoją rolę. Co by o niej nie m ów ić, re w o lu cja i w tym środowisku dała znać o sobie, domagając się od artysty, w tym tak­

że od pisarza, nieustannego ekspery­

mentu, także na tkance swego nieko­

niecznie młodego życia. I tu wśród wielu utalentowanych pisarzy pojawia się facet doprawdy niezwykły - Erie Blair, znany dziś w świecie jako George Orwell. - Ależ Orwell nie był Łachmytą! - zawoła jakiś entuzjasta tw órczości utalentow anego A ngli­

ka. - Zgoda, takim praw dziw ym Łachm ytą naw et nie m ógł być. Prze­

szkodziło mu to, że był socjalistą. Nie w tym rzecz, bym uważał, iż socjali­

ści posiadają jakieś nadprzyrodzone przym ioty, k tó re im pregn ują ich przed staniem się Łachmytą. Nie.

Socjaliści posiadają poczucie celu bądź misji, a to, jak wykazaliśmy na wstępie, nie m ieści się światopo­

glądzie prawdziwego Łachmyty. Za­

sługa Orwella dla światowego łach- mytyzmu polega na tym, iż był przez pewien czas rzeczywiście „down and sS**

out in Paris and London”**) i opisał to ślicznie w książce wydanej w 1933 roku. Inaczej się jednak pisze, zaglą­

dając jedynie do spelunki odwiedza- 53

nej przez biedaków, a inaczej, gdy nad człowiekiem zamyka się niebo i nie widać perspektyw. Oczywiście, pisarze sowieccy robili podobne eks­

perym enty, m ieszając się w imię raczkującego socrealizmu z rew olu­

cyjnym tłumem (nigdy motłochem ) i osiągając raczej żałosne rezultaty.

Sukces tak naprawdę odnieśli jedynie ci, którym ustrój niejako z góry prze­

znaczył taką rolę, nie pytając o pre­

dyspozycje, czyli Wieniedikt Jerofie- jew, poniekąd W arłam Szałamow, do pewnego stopnia W iktor Jerofie- jew i może jeszcze jeden lub dwóch pisarzy. Pozerów wykluczam. Łach­

myta bowiem jakoś zawsze sobie ra­

dzi - zawsze m a co zapalić i gotów się urżnąć choćby w odą brzozową, a p roletariu sz m a honor i raczej umrze niż użebrze na papierosa i pi­

wo. - A kij m u w ryj - jak mawiały zatwardziałe zeki, o których świat do­

wiedział się wiele lat później. - Niech sobie umiera.

Zwróćmy przez mgnienie oka uwa­

gę na ów rok 1933 - albow iem jest to data w ejścia Łachm yty na dobre, choć m oże to nie je st w łaściw e sło­

wo, w świat polityki. Pisarz Łachmy­

ta, naw et niespecjalnie w ykształco­

ny, rozumie Arystotelesa i nie miesza rzeczywistości z fikcją. Wystarczy, że swój świat opisuje. Polityk tego nie

potrafi. Jeśli w jakim ś okresie życia coś takiego mu się przytrafi, żyje żą­

dzą zemsty. Ów w iedeński menel, który w owym nieszczęsnym 1933 roku został kanclerzem N iem iec, jest klasycznym tego przykładem .

Tymczasem za Oceanam trudno było być Łachm ycie artystą. Takie społeczeństwo. No, oczywiście j a ­ koś tam się żyło, coś się pisało, ale że­

by zostać takim przez duże Ł, trzeba było przyjechać do Paryża. Teraz jest odwrotnie. Jednym z większych m i­

strzów obu sztuk był Henry Miller. Se­

kwana stała się dla niego literackim Rubikonem, który przekraczał na Pont des Arts obejmując jednym ramieniem swa żonę, a drugim Anais Nin, a opu­

blikowany w 1934 roku „Zwrotnik Raka” jest, jak to ujęła brytyjska lite­

raturo znawczyni M argaret Drabble,

„szczerą i żywą opowieścią o przygo­

dach amerykańskiego artysty w Pary­

żu.”***) Szczerość relacji M illera była porażająca, zwłaszcza dla cenzu­

ry, amerykańskiej, ale nie jedynie.

Ameryka nie lubi Łachmyty. A kto lu­

bi? Z pewnością nie feministyczna część krytyki literackiej, która z przy­

czyn, o których już było na wstępie, plus z powodu fetyszyzowania poten­

cji seksualnej, uznaje M illera za je d ­ nego z głównych wrogów. Dlaczego nie lubią go pozostali?

Częściowo na to pytanie odpowia­

da am erykański Ł ach m yta nieco świeższej daty, Charles Bukowski.

Twierdzi on bowiem, że faceci, któ­

rzy cały dzień spędzają przy produk­

cyjnej taśmie albo nie daj Boże w biu­

rze, nie są w stanie w sprawach seksu dotrzymać kroku przepitemu co praw­

da, ale wybyczonem u ponad granice przyzwoitości Łachmycie. Takiemu żadna kobieta się nie oprze. Prawie żadna. I to nielubienie, to przez zwy­

kłą, niską zazdrość, o którą nietrudno w społeczeństwie zniewolonym przez pracę - taśm ę produkcyjną, biuro i inne tem u podobne bzdury odziera­

jące Łachmytę z jego godności. Dla fe­

ministek Bukowski ma również garść obserwacji:

Żonaty jesteś, Manny?

- C o ty!

- Kobitki?

- Czasami. Ale nigdy na dłużej.

- W czym problem?

- Kobieta to zajęcie na cały etat.

Każdy musi wybrać sobie fach i się go trzymać.

- Rzeczywiście. Jest to jakiś emocjo­

nalny drenaż.

-F izyczny również. Przecież one się chcą na okrągło pierdolić.

- Znajdź sobie taką, z którą byś to lubił robić.

- Akurat. Wystarczy, że pijesz albo grasz. Zaraz ci powie, że to „niszczy naszą miłość”.

- To znajdź sobie teką, która lubi go­

rzałę, hazard i ruchanko.

- A po co komu taka kobieta?”****) Sprawy damsko-męskie. Odwieczna kwadratura koła. Charles Bukowski miał jednak sporo szczęścia, bo w cza­

sach, gdy dojrzał jako pisarz, co nastą­

piło w jakiś czas po osiągnięciu dojrza­

łości w dziedzinie łachmyctwa, cenzura w Ameryce i w świecie zdążyła się już nieco przyzwyczaić do nowych dzie­

dzin życia opisywanych przez literatu­

rę. Także do brzydkich słów, które dodają autentyzmu dialogom, monolo­

gom, narracji, a nawet opisom. To że Bukowski wie o czym pisze, nie ule­

ga wątpliwości. Potwierdza to jego biografia. Nie jest także dla niego problemem identyfikowanie się z pew­

nym idywiduum nazwiskiem Henry Chinaski.

Autorzy z pokolenia beat-generation nie rozpieszczali publiki. Dziś bohater

„On the Road” Jacka Kerouaka, Dean Moriarty, przez krytykę i czytelników traktowany jest jak byronowski Childe Harold, a sam autor został ogłoszony klasykiem. Bukowski jest także na dobrej drodze. Jedn ak że jestem pewien, że gdybym w liceum porwał się na taki temat, jak niniejszy, a było

to przed trzydziestu z okładem laty, gdy żyli wszyscy trzej autorzy, moi rodzice zostaliby wezwani nazajutrz do szkoły, gdzie zapewne dowiedzieliby się, że jestem na najlepszej drodze, by zostać łachmytą.

A przecież w Polsce żył i tworzył wtedy niezapom niany Jan H im ils­

bach, który na swój sposób opisywał i diagnozował takiego członka gomuł- kowskiego i gierkow skiego społe­

czeństwa, w którym z definicji nie po­

winno być dla niego miejsca. I okazało się, że scenografia odpustu w Ry­

kach miała wiele wspólnego z entoura- ge’em Alvarez Road w Los Angeles czy inną, podobnie lumpowską okoli­

cą w innym mieście Ameryki. Nasza cenzura, równie głupia i absurdalna, jak amerykańska, żeby to przełknąć otrzym ała tw órczość H im ilsbacha w opakowaniu zastępczym jakiejś idiotycznej dydaktyki i walki z prowin- cjonalizmem, alkoholizmem itp. By­

ło także, co zaskakujące, miejsce dla śląskiego portretu w tej galerii Łach- mytów. Mam tu na myśli janoschowe- go „Cholonka”. Autorzy beat genera- tion natomiast byli nie do przełknięcia.

Dekadencja społeczeństwa konsump­

cji, któremu przewróciło się w gło­

wie. I nie było ani Ginsberga, ani Bu­

kowskiego, ani Kerouaca, ani Millera do 1989 roku.

Dziś, kiedy przyglądam się dosyć nieporadnym próbom młodego poko­

lenia, podejmowanym z zamiarem stworzenia obrazu społeczeństwa kon­

sumpcyjnego in statu nascendi i oka­

zania sprzeciwu wobec, zdawałoby się, żelaznych reguł tego świata, widzę, że młodych zawodzi przede wszystkim odwaga i wyobraźnia. Odwaga, bo ma­

ją cykora, gdy trzeba by się wyrwać z kręgu zabawek Hi-Tec i zbliżyć się do rzeczywistości zachodniopomor­

skiej lub wschodniopogranicznej an- no domini 2012, no i oczywiście jago- dzianlta to nie Jasio z czarną etykietą.

A poza tym telewizja i rozmaite ukła­

dy cię nie dostrzegają. A jak chce głów­

ne przykazanie piaru - jeśli nie ma cię w mediach, nie żyjesz. Wbrew Arysto­

telesowi. A w yobraźnia? Dopiero Łachmyta, który zrozumie, że media to także nie-życie, a życia nauczy się pomiędzy takimi jak on, może napisze 0 tym książkę. Bo na razie powstają steki wyzwisk pod adresem Bogu du­

cha winnej rzeczywistości. W ulgary­

zmy jakoś nie chcą się stać solą życia.

A literatura bardziej od naśladownic­

twa ceni sobie rzetelną obserwację 1 choćby ślad myśli czyli refleksji. Bo inaczej będzie tak, jak z wyjazdem Bu­

kowskiego na zbiory pomidorów:

„Zdecydowałem, że dam sobie radę z tymi pomidorami. Postanowiłem

jechać. Miałem już wsiadać, gdy z ty­

łu wpadła na mnie jakaś gruba Mek- sykanka. Wyglądała na nieźle narwa­

ną. Ująłem ją pod boki i usiłowałem podsadzić. Była potwornie ciężka.

Nie bardzo sobie z tym radziłem.

Wreszcie moja ręka znalazła jakieś oparcie, chyba w najgłębszym zaka­

m arku jej krocza. Podsadziłem ją w końcu, po czym sam wyciągnąłem rękę, aby złapać się czegoś i wskoczyć jako ostatni na platformę. I wtedy ten M eksykanin, nadzorca, przydepnął mi stopą dłoń i powiedział:

Nie jedziesz. Mamy już komplet.

Silnik ciężarówki zaskoczył, za- charkotał i po chwili zgasł. Kierowca ponownie uruchomił starter. Tym ra­

zem zapalił. Odjechali.”*****) Ale to nie wszystko. Bo Łachmyta często zaskakuje trafnością i głęboko­

ścią sądów, opakowanych w niedopra- ne, poniewierające się na prześciera­

dle nigdy nie zasłanego łóżka ciuchy.

Skąd mu się to bierze? Strach nawet pomyśleć. Istnieją poważne podej­

rzenia, iż z ciężkiej i rzetelnej intelek­

tualnej pracy. Kiedy znajduje na to czas, pomiędzy pijaństwami i rwaniem kobitek, tego nie sposób dociec, ale fakt pozostaje faktem, iż spod sterty brudnych skarpetek i stosu pudełek po papierosach wyzierają czasem my­

śli godne filozofa. „Z niczego nie ma nic” - powiada Cholonkowa, lewitu- jąc w odorze gotowanej kapusty i nie

wietrzonego nigdy pokoju.

Ktoś, kto wyobraża sobie, iż Łach­

myta, to łachm yta do szpiku, jest po prostu naiwny i zalatuje od niego uniwersytetem i literaturoznawstwem niedostudiowanym na kilometr. Taki ktoś zafascynował się widokiem zie­

lonkawego absyntu, opowieściam i 0 alaszu pitym w nadmiarze i ła­

twych panienkach, a przeoczył drob­

ny fakt, iż Diogenes, nim zdobył się na daleko posunięta bezczelność w sto­

sunku do Aleksandra Wielkiego, nie tylko przerobił cały kurs tamtoczesnej filozofii, ale dołożył do niej sporo od siebie. Był Łachmytą z całą pew­

nością, natomiast czy był łachmytą, można poważnie wątpić. Choćby dla­

tego, że był synem bankiera, którego doprowadził do miny. Tak też się rzecz ma z wieloma innymi. Pod tygo­

dniowym zarostem, nieświeżą koszu­

lą czy zapuszczonymi włosami kryje się wiedza, czasem połączona z erudy­

cją, a wiersze, opowiadania czy eseje anie piszą się same. Są efektem uważ­

nej lektury, wnikliw ej obserw acji 1 bezsennych, choć ascetycznych no­

cy. Ktoś, kto zakosztował łachmyty-

■/rnii w młodości niewielkie ma szan­

se na to, by zostać Łachmytą. Często poprzestaje na małym i w ogółe na ma­

łym, ciesząc się sławą lokalnego ab­

negata szlachetniejszego (?) chowu.

Słowem, łachmytyzm to poza jedynie?

Niekoniecznie. Raczej, w wielu przy­

padkach, odrzucenie pewnych konwe­

nansów, wygodnych, choć ogłupiają­

cych kolein życia, stereotypów, być może zastępowanych innymi, przyję­

cie jakiejś postawy wobec konsump­

cyjnego czy filisterskiego stylu egzy­

stowania.

Ale nagle, być może od czasów, gdy polnym i drogam i chadzał Edward Stachura, Łachm yta zdecydowanie opuścił margines literatury i sztuki.

Dziś w wielu kręgach i koteriach lite­

rackich łachmytyzm staje się pozą nie­

mal urzędową, i zjawisko to zaczyna osiągać skalę masową. Ale nie dajmy się zwieść. Garnitury wiszą w szafach, bo zawsze może się trafić jakaś presti­

żowa nagroda czy doktoracik honoris causa. Nic więc dziwnego, że od cza­

su, gdy zanegowano słuszność twier­

dzenia, iż ilość przechodzi w jakość, Łachmytów nie przybyło wielu, nato­

miast tych drugich, co niemiara.

* * *

Tyle o literaturze. A co z polityką?

Tu także łachm yta zaczął odnosić sukcesy. Pisze się przez małe ł, bo pnie się zazwyczaj do urzędów, których na­

zwy szacunek dla państwa każe pisać literami dużymi. Oczywiście, do nich nie dorasta i sprawia, że Łachmyta li­

teracki zyskuje na popularności. Pa­

trząc na niego i czytając o nim, spo­

łeczeństwo już wie kim by był, gdyby nie był politykiem. Siedziałby gdzieś przed sklepem i popijał piwo, nikomu jednak nie szkodząc. Nie obiecywał­

by swym wyborcom - Niemcom, miałby tego rodzaju stresogennych i przerastających jego m ożliwości zobowiązań. Piłby sobie swoje piw ­ ko czy wodę brzozową i byłby wesel­

szym i szczęśliwszym człowiekiem.

A my wraz z nim.

*) Tytuł książki Orwella opubliko­

wanej w 1933 roku („Na dnie w Pary­

żu i w Londynie” w tłum. autora).

**) Margaret Drabble: The Oxford C om panion to English Literature.

Oxford University Press, Oxford 1985.

***) Charles Bukowski: Faktotum.

Noir sur Blanc, Warszawa 2005. Przeł.

Jan K rzysztof Kelus.

****) Tamże.

m m

1922 r. - polska kultura na Śląsku

M IC H A L I N A W A W R Z Y C Z E K -K L A S IK

Pasja

i niezłomny

W dokumencie Śląsk, 2012, R. 18, nr 10 (Stron 55-58)