• Nie Znaleziono Wyników

S T A N IS Z E W S K A — S T A Ś — JÓ ZIO - JU L C IA Później L IP ­ SK I — I ELIK A N ID .

S T A N IS Z E W S K A do Stasia. Idź S ta sie c z k u do E lik an id a i p ro ś go, że b y tu przyszedł, a d rzw i zam y k aj p ręd k o , że b y zim na n a Julcię nie było. Staś wybiega.

JÓ ZIO . P ani z n ó w czapkę szy je? S T A N IS Z E W S K A . Z n ó w ; m oje dziecko. JÓ ZIO . A po co?

S T A N IS Z E W S K A . Ż eby m ieć z czego żyć, m oje dziecko.

Z lew ej z a lk ierza w chodzi L ip sk i odziany w sierm ięg ę, ły sy , w yniosły, n a ­ dęty, typ d aw nego W ołyniaka, odym a w a rg i, chodzi z w ielką pom pą, pod p a ­ c h ą m a k ołdrę zn iszczo n ą i p rz e śc ie ra d ło . W ita m p a n ią dobro-d z ie jk e !

S T A N IS Z E W S K A . D obry w ieczó r p a n u — p rzesp ał się pan tro ch ę?

LIPSK I m ach a ręk ą. Jak ie tam spanie. R ozkłada kołdrę n a sto le

i zw raca się ku S tan iszew sk iej. P ani d o b ro d ziejk a nie raczy mi p o ży czy ć igły i nici.

S T A N IS Z E W S K A . Po co p a n u ?

L IPSK I. M uszę kołdrę p o d szy ć ... przecież pod n iep o d - sz y tą sp ać nie będę.

S T A N IS Z E W S K A . P an nie potrafi.

L IP S K I gorzko. Nie do takiego p oniżenia p rz y w y k n ą ć b ę ­ dzie trz e b a ... ju ż trz y razy sobie kołdrę podszyłem . S T A N IS Z E W S K A . M am tylko czarn e nici.

LIPSK I strw ożony. P ani d o b rodziejko! ja W o ły n iak — ja p rzesąd n y , ja czarn em i nićm i białego szyć nie b ęd ę. S T A N IS Z E W S K A . Aj, panie L ip s k i! że też n a w e t p rz e ­

są d ó w i zabobonów 7 w k raju zo staw ić nie m ogłeś. L IPSK I dumnie. P ani dobrodziejko — ja z n a jd u ję, że to,

co m am w7 sobie, je s t dobre i niczego się p o z b y w a ć nie m yślę.

S T A N IS Z E W S K A . T o źle, mój drogi panie... J a sta ra , siw a, a u z n ała m niejeden m ój błąd i o d u czy łam się wiele. Ot, m a p an białe nici.

LIPSK I. D ziękuję pani dobrodziejce ! idzie od stołu i zabiera się

do p o d szy w an ia kołdry.

JÓ ZIO . P ro szę p a n a , dlaczego p a n ta k chodzi, ja k in d y k ?

LIPSK I. Ja k co?

JÓZIO. Ja k indyk — p an ta k z góry nogi staw ia i gło­ w ę ta k zadziera. — U n a s n a w si...

S T A N IS Z E W S K A . Jó ziu !... co to za sp o só b m ó w ien ia?

W ch o d z i S taś i E lik an id . E likanid, chłop Sy b irsk i, w tu łu b ie, ogrom nych b u ta c h , czapie b aran k o w ej n a głow ie, z pod czapy w idać kudły, brodę, z pod tu łu b a k o szu lę czerw oną.

ELIK A N ID do S ta n isz ew sk ie j. N u, a czew o tobie n u ż n o ? S T A N IS Z E W S K A . E likanid... u n as dziecko chore...

śpi... nie grajcie w n ocy w trak tirze... nie krzyczcie. ELIK A N ID . Da, p a m iłu j!... M atuszka... ja k że nie grać...

a toć trak tir ro zn io są jak m uzyki nie b ę d z i e . Przystępuje

do S ta n isz ew sk ie j. N u CZtO ? ---- S Z l a p ę ty U S Z y ł a ! Bierze w rękę czapkę, k tó rą S tan iszew sk a uszyła. N u n i c z e W O . . . d o b r a S z l a p a . . . kładzie n a głow ę i śm ieje się. H a, jaki front? CZt O ? O braca się do L ip sk ieg o .

LIPSK I u s u w a go. N iech się u s u n ie !

ELIK A N ID . Czto ty kręcisz m o rd u sta ry ? ty w sieg d a do m nie o d n o sisz się, ja k b y ja był padlinoj.

LIPSK I. N iech się u su n ie !...

ELIK A N ID . D a... a diengi u m nie ty pożyczył? ^ LIPSKI. P ro cen t ci kanalio zapłaciłem — piętn aście n a

m iesiąc.

ELIK A N ID . E d a k a ja w a ż n o ś ć ! piętnaście w m iesiąc... m nie płacą ssylne Polaki i po trzydzieści n a m iesiąc, ja k im z do m u nie n ad sy łają, do S ta n isz ew sk ie j. Słysz m a- tu szk a ... u m nie je szc ze je s t dziura w kaftanie, n a d a łatkę w sta w ić iż z etoj staroj szlapy.

S T A N IS Z E W S K A . Innego koloru ? to E likanid nie b ę ­ dzie ładnie.

ELIK A N ID . W o t p o p a i w rogóżce p o zn a ją. T a k ja to­ bie za to p iatoczok zapłacę i kipiącej w o d y n a czaj dam . S T A N IS Z E W S K A . D obrze, tylko bądźcie dziś cicho

w traktirze.

ELIK A N ID . T o m a tu sz k a obiecać nie m ogę. G oście m u sz ą się b aw ić, a ja k a ż to z a b a w a , ja k ze d w ó c h

sobie m ordy nie ro z w a li! a ja k ż e m o rd u rozw alić po cichu... — h a ? z ab iera się do w y jścia — do L ipskiego. A kiedy ty stary j anafiem o d d asz mi pieniądze?

LIPSK I. Ja k mi z do m u przyślą.

E L I K A NID. N u... ład n o !... ju ż ja będ ę pilnow ał... a to ty m o żesz jesz cze skręcić.

LIPSK I gw ałtow nie. W y n o ś się stąd kanalio!

ELIKAN1D. W o t’... czto ty... k ry c z y sz ? ... ty triap k a ka- k aja... ja zdieś g o sp o d arz i że b y nie n ak az g uberni, ja by tu w a s nie trz y m ał... No ja p odam do guber- nij i w a s sam stą d w y r z u c ę ! O ! K akije t u z y ! w y ch o ­

dzi, trz a sk a ją c drzw iam i.

S T A N IS Z E W S K A w zdycha. O h ! B oże! Z abiera się do ro b o ty — L ip sk i sto i nieru ch o m y — po tw a rz y zaczy n ają płynąć łzy. — S ta ś, któ ry p atrzy ł ciekaw ie n a n iego, podchodzi do Stan iszew sk iej i m ów i cicho.

S T A Ś . P ro szę pani, p a n Lipski płacze.

S T A N IS Z E W S K A żywo. Panie L ipski! L ip sk i m ach a rę k ą i d ła ­ w iąc się łkaniem , sia d a na sto łk u , kry jąc tw arz w k ołdrę. S ta n isz ew sk a w sta je i p odchodzi ku niem u.

S T A N IS Z E W S K A . Panie Lipski, ja k m nie to boli, że p a n sw o ją energię n a takie d ro b n o stk i z u ż y w a sz . LIPSK I. T a k i lich w iarz! taki c h am ! taki s m a ro w ó z !... S T A N IS Z E W S K A . O to p a n u głów nie chodzi, że to

c h a m !... A ch panie Lipski, czy m y ju ż nie m a m y in n y ch p o w o d ó w do łez, tylko takie? P an w tej chw ili płacze z u rażo n e j am bicyi, a nie z serd eczn eg o bolu. O trzej pan oczy, z d o b ąd ź się n a energię i n a drugi raz nie w y zy w aj p o dobnej scen y , sk o ro je ste ś ta k przeczulony, że jej znieść nie potrafisz.

LIPSK I szeptem . S tary jeste m , ch o ry , łam ie m n ie to w sz y stk o .

S T A N IS Z E W S K A . M łodszy je ste ś odem nie o jakie lat d w ad zieścia i je ste ś m ężczy zn ą.

LIPSKI. N agiąć się do tego w szy stk ieg o nie m ogę. S T A N IS Z E W S K A . M usisz! D o jed n e g o człow iek się

n ag iąć nie m oże — do złego. Do n ieszczęścia m usi.

LIPSK I. Ale za co ja ta k cierpię ? za co ?

S T A N IS Z E W S K A . Nie b ad aj! nie p y ta j! Ja w ierzę, że ciężej tobie p rzen ieść tę zm ian ę niż innym . C zter­ dzieści lat z b y tk u , sam ow oli i dum y. A p o tem ... ot

w sk a z u je rę k ą do k o ła ale będzie to dla ciebie c zy śc o w ą p ró b ą... W y jd ziesz Z niej inny. K toś p u k a, L ip sk i o ciera p o ­ sp ieszn ie oczy, w y p ro sto w u je się, p rzy b iera d aw n ą m inę i zabiera się do kołdry.

SCENA DRUGA,

k i n i e w i c z wchodzi okutany, niesie w płachcie mech. D obry w ieczór! D obry w ieczór... CIŻ SAMI I K IN IE W IC Z . a tQ a ż dm u ch a... p rzyniosłem w am tro ch ę m chu, ab y z a tk a ć szp ary . S T A N IS Z E W S K A . Jak ż e tam dziś ta rg p oszedł ? K IN IEW IC Z. P o w o lu tk u , p o w o lu tk u , sp rzedałem trzy

paczki szpilek i chłopkom d w a p u d ełk a ró żu ... A jak że se rd eń k o ... ró żu ją się te m oskw icinki, ja k b y sam e nie m iały g ęby ja k p iw onje... A gdzież te sz p ary ? h a ? a to trza p o zaty k ać, bo do cn a w a s w ich e r w yw ieje.

Przechodząc koło L ipskiego. P an h ra b ia igiełką się tru d n iw sz y ? LIPSK I przez zęby. A ha !

K IN IE W IC Z śmieje się dobrodusznie. Nie sp o ro ja k o ś idzie— nie sporo

LIPSK I w yniośle. Nie rodziłem się ani n a k raw ca... ani n a k ra m arza.

K IN IE W IC Z . Ja tak o ż... no cóż p o cząć — żyć trzeba. Za te trz y kopiejki n a dzień, co nam rz ą d w ydziela, to ch y b a kam ienie n ag o tu je sz. Z do m u p rzy słać wiele nie m ogą. W ieszatiel n a s k o n try b u cy am i obłożył — żon isk o tam biedne ledw o się n a tym fo lw ark u obrobi... A ch B o ż e ! zm ęczyłem s i ę !

LIPSK I p rz y su w a ją c m u krzesło. N iech p an K iniew icz siada. K IN IE W IC Z . D ziękuję p a n u h rab iem u . G dzież pani Zofia? S T A N IS Z E W S K A cicho. P oszła na lekcyę.

K IN IE W IC Z . Ja k o ż to b y ć m oże? P rzecież od tej nie­ szczęsn ej k a ta stro fy nie w olno jej d aw a ć lekcyi. S T A N IS Z E W S K A . Ż ona h o rodniczego, z do m u P olka,

w ta jem n icy p o zw ala jej u c zy ć sw o je dzieci. K IN IE W IC Z . O Z d a n o w sk im nie m a w ieści ?

S T A N IS Z E W S K A . Ż adnej, p rzep ad ł ja k k am ień w w o d ę. K IN IE W IC Z . N ieszc zęsn y on i n ieszczęśni m y p rz e z

n ie g o !

S T A N IS Z E W S K A . D o tej chw ili niew iadom o, czy on zabił g u b e rn a to ra i d ień szczy k a. Był przecież razem z M akarym w chw ili spełnienia zbrodni.

LIPSK I. W e d łu g m nie to ta kanalia M akar zabił g u b e r­ n ato ra.

S T A N IS Z E W S K A Nie ręcz za to, panie L ipski. Z d a­ n ow ski był b ard zo g w ałto w n y , czy m o żesz w iedzieć, czem go A k sak ó w m ógł rozd rażn ić i d o p ro w ad zić do szalu.

K IN IE W IC Z z ab iera się do zap y ch an ia m chem szp a r. P o w in ien b y ł p om nieć O Żonie, O dzieciach... S łychać h a ła s za drzw iam i.

S T A N IS Z E W S K A . Nie sąd źm y , a b y śm y nie byli sąd zen i.

SCEN A TRZECIA.

ANCYPA. D o b ry w ieczór pani.

, , i r u n . ŻARSKI. D obry w ieczó r. A N CY PA - ŻARSKI. ANCYPA. Był ju ż k a ra u ł

w iec zo rn y ?

S T A N IS Z E W S K A . Nie j e ­ szcze ! P an ie Ż arski, zo b ac z p an sw o ją p a c jen tk ę.

Id ą do p ie c a — S ta n is z e w s k a św ieci, Ż arsk i o g ląd a c h o rą dziew czynkę.

ŻARSKI. H m ! nieszczególnie, 39... i tak co w ieczór. S T A N IS Z E W S K A . R obim y co m ożem y. W izbie zim no,

w czo ra j p an L ipski sam p oszedł po m ięso — je ś ć nie chciała.

ŻARSKI. K lim at jej nie służy... Za o stry, to ją zabija. L IPSK I. N as w sz y stk ic h ten klim at zabije. M nie m o je

reu m aty z m y , co je m am z p o lo w ań na kaczki, z a ­ sn ą ć mi nie dadzą.

A N CY PA . W iecie — n o w ą p arty ę przyw iedli. W SZ Y SC Y zbliżają się. B o ż e! sk ą d ? sk ąd ?

A N C Y PA . Z daje się p rze w a żn ie z K o n g resó w k i. N ie­ k tó rzy są z n ó w z oddziału T ra u g u ta . Nie m ogłem się nic n a p e w n o dow iedzieć. W iecie przecież, ja k n as ścig ają... w iem tylko tyle, że je st pom iędzy nimi kilku z oddziałów . Je st p o d o b n o Jasiń sk i.

S T A N IS Z E W S K A . T e n sam , któ ry pod H o rk am i p rz e ­ darł się z nam i przez oddział E g g e ra ?

AN CY PA . Nie w iem ! N ędznie w y g ląd ają... m ów iono m i, że sz e rz y sie m iędzy nim i szk o rb u t.

S T A N IS Z E W S K A . Pow iedli ich do szpitala?

A N CY PA . Nie — w epchnęli ich do tu rm y . T a m je s t p o d o b n o stra sz n e przepełnienie. S p ią n a p o dłogach, ro b a c tw o ich toczy. G w ałtow nie. A m y tu bezsilni. G dzie ten Z d an o w sk i — dlaczego on n a s łudził — i nagle gdzieś przepadł, z b u d ziw szy w n a s nadzieję.

K IN IE W IC Z . Ja się nie łudziłem , ja w iedziałem , że to się n a niczem sk o ń czy ...

A N CY PA . Ale ja byłem p ew ien . Dla d o b ra sp ra w y u s tą ­ piłem n a w e t tu tejsze p rz e w ó d z tw o Z d an o w sk ie m u — p o d d ałem się jeg o woli, on działał sam . T e ra z m a w ręk u w szy stk ie nici, sp rę ż y n y — i p rzepadł, m oże sam uciekł na C hiny, kto w ie.

ŻA RSK I. Nie p o sąd za jcie go ani o o d stę p stw o , ani o o b o jętn o ść — jeżeli Z d an o w sk i nie daje z n a k u ż y ­ cia o sobie, to dla prostej p rz y c z y n y — kto w ie, czy ż y je !

K IN IE W IC Z . J a m am przeczucie, że żyje, ale ty m c z a ­ sem on, że k o ch an eń k i u tru d n ił nam sy tu a c y ę . Ot, ot, la d a ch w ila z a b ro n ią mi handlow rać, ju ż co chw ila do teg o , do ow eg o rzem iosła b rać się nam nie w olno. ŻA RSK I. Ja nie chciałem w am dziś teg o m ów ić, ale mi

z a k a z an o od w czoraj leczyć w m ieście. W S Z Y S C Y . O !

te kilkadziesiąt rubli z d om u, to d y re k to r tu rm y u k rad ł z nich połow ę, se k re ta rz g d y w y d a w a ł ćw ierć, sm o try tiel w ziął d w a ruble, zostało się k ilk an aście rubli. L icząc n a p rak ty k ę, kupiłem tro ch ę b an iek , tro c h ę p ijaw ek , cęgi do w y ry w a n ia zębów , a tu... z a ­ kazali. — Co zrobię, nie w ie m !

ANCYPA. T o ten błazen, ten sz a ta n A niuczkin n a s ta k prz eślad u je. S p o tk ałem go dzisiaj. O c h ! chęć m nie zbierała ro z trz a sk a ć m u głow ę.

S T A N IS Z E W S K A . N iech Bóg p a n a broni od tego, panie A ncypa. M am y ju ż dosyć je d n e g o takiego n ieszczę­ ścia w p arty i... Lepiej pom y ślm y o w ieczo rn y m p o ­ siłku... dzieci głodne.

ŻARSKI. N a sta w sam o w ar. H ałas za drzw iam i.

W SZ Y SC Y . K arau ł! D rzw i się o tw ie ra ją b a rd zo szybko, z w yciem w ic h ru w p ad a A niuczkin, za nim czterech so łd ató w z latark am i.

SCENA CZW ARTA.

A NIUCZKIN. G dzie S ta-n isz e w sk a ja ? czego CIŻ SAMI. - A N IU CZK IN . — f ię ch o w acie ? . k t o

q m n i n tam lezy n a p iecu? S T A N IS Z E W S K A . C h o ­

re dziecko.

ANIUCZKIN. G dzie L ip ­ ski ?

L I P S K I wyniośle. S p ó jrz p an tro ch ę w górę, to m nie z o ­ b a czy sz.

A N IU CZK IN . M ałczaP — gdzie Z d a n o w sk a ja ? Nie m a je j? R azw ie w y nie znacie ro zk azu , że ze z m ie rz ­ chem w y w sz y sc y pow inni b y ć w d o m ach ? h a ? Do

A ncypy, K iniew icza i Ż a rsk ieg o . Co Wy tU robicie ?

S T A N IS Z E W S K A szybko. Ja m am pozw olenie n a dzi­ siejszy w ieczór. P an w ic e -g u b e rn ato r pozw olił, żeb y ci p a n o w ie d zisiejszy w ieczó r spędzili u m nie pokazuje

p ap ier.

ANIU CZK IN . N a p ie w a t’ m nie n a to pozw olenie. M nie się trzeb a p y ta ć o p o zw o len ie! Z d a n o w sk a niech ju

-tro jaw i się u m nie. Ja jej ro zk az p o w tó rzę, ja k o n a dob rze nie słyszała. D rzw i się o tw ierają, w ch o d zi T a raso w icz w fu ­

trze i prow adzi S ta s ia W ilgockiego.

SCENA PIĄTA.

t a r a s o w i c z .

wy tu

zo

-siej G rvg o rjew iczu ? A NIUCZKIN. D a, ja sam CIZ SAMI - TA R A SO - smQtr robię ; . ieJCZOrn y . W IC Z S T A Ś W IL - a Wy tu po co A nem po-GOCKI. diSt W asiljew iczu ?

TA R A SO W IC Z . W tę m inutę się dow iecie. Do S ta n isz ew ­ sk iej. Ja za m iastem , n a d p rzep aśc ią sp o tk ał w aszeg o w a rja ta , biegał n ad jeziorem i drżał z zim na... Ja ludzki człow iek — pojm ał go — choć on m nie p o ­ k ą sa ł i w am go przyw iódł. W y przecież m acie ro z ­ kaz, że on z w am i m a m ieszkać. C zem u go nie pil­ n ujecie.

S T A N IS Z E W S K A . U ciek a sam i nie m am y sp o so b u u trzy m ać go w dom u. P rzy tem on robi się coraz dzikszy, dzieci się go straszn ie boją.

A N CY PA . J a go w ezm ę do siebie!

T A R A S O W IC Z . Ni k ak niet. On m usi b y ć tu — taki r o z k a z ! Ja sam będę pilnow ał. A jeszcze raz na ulicy sp o tk am — nu... n a w a s w sz y stk ic h k a r a ! Do wygnańców. U su ń cie się p ró cz... ja m am co tu po- * w iedzieć n a osobności, cich o do A n iuczkina. Ja dalej będę sto so w a ł sy stem sp o c zy w ają ceg o w B ogu g u b e rn a ­ tora. N iech w a rja t tu siedzi, on będzie n a sz szpieg. T y lk o tak d ow iem y się, gdzie je s t Z d an o w sk i.

A NIUCZKIN. Ale dlaczego w y się w to m ieszacie A nem podist W a silje w icz?

T A R A S O W IC Z żywo. A ju ż darujcie Zosiej G ry gorjew iczu. Z d an o w sk i był k ato rżn ik p o w ierzo n y m nie n a czas p o b y tu party i w m ieście. On uciekł, ja za niego o d p o ­ w iadam i ja go zn aleść m u szę... Ale kiedy w y n ie ­ d yskretni, to i ja b ęd ę taki. D laczego w y bez Z d

a-n o w sk ieg o partji a-nie w iedziecie dalej ? Aniuczkin milczy.

A ... w idzicie, ta k i nie m ieszajcie się do m nie. A ch ce­ cie w y m ojej rady? Lepiej nie szukajcie w y Z d an o w sk ieg o , on g d y przyjdzie czas, sam nam w ręce w padnie. ANIU CZKIN. A ja w a s tera z zrozum iałem . W y chcecie

dalej ciągnąć sy stem A k sak o w a. W y chcecie p o z w o ­ lić ro zw in ąć się p o w stan iu , dlatego m nie od tego o dw odzicie... W y w iecie, że b ez Z d an o w sk ie g o cały ru ch się przerw ie. No, to nie w asze dieło. T o sp ra w a policyi... W y tylko tiu rem n y j direktor.

T A R A SO W IC Z . T u n a S ybirze nie m a podziału w e w ład zy i pracy. K to m a ro zu m i siłę ten m a p ra w o działać ja k ch ce! Byle u słu ży ł rządow i... T e m u ja m ów ię ostaw cie Z d an o w sk ieg o w k ry jó w ce... niech w y b u c h n ie p o w stan ie.

A N IU CZK IN gwałtownie. W y w iecie gdzie je s t Z d an o w sk i! T A R A S O W IC Z z ironicznym śm iechem . T o ju ż m oje dieło...

Ale w ierzcie mi, g d y przyjdzie czas, ja w a s do niego

p o w i o d ę . S trasz n y h a ła s w trak tirze.

S T A N IS Z E W S K A . Czy nie m ożem y p rzenieść się g d zie­ indziej ? T ak ie piekło m am y noc całą... dzieci chore, ja sta ra ...

ANIUCZKIN. Nie lzia! taki ro z k a z !

A NCYPA. Ale kto ro zk az u je? kto nam i ta k rządzi o s ta ­ tecznie ?

A NIUCZKIN . T o nie w a sz e dieło. A drzw i do tra k tiru nie zam ykać.

LIPSK I. T a m pełno ra b u sió w i zb ro d n iarzy . A NIUCZKIN . M iędzy w am i ich tak że nie brak . A N CY PA g w ałto w n ie. Co ? Inni go u sp a k a ja ją .

ANIUCZKIN. S zafą drzw i nie za sta w ia ć — o k n a nie zasłaniać. — Do K łniew łcza. W a m nie w olno w ięcej z to ­ w aram i chodzić... T a k i r o z k a z !

K IN IE W IC Z . I tego mi nie w olno? Cóż w ięc chcecie, ż e b y śm y z głodu pom arli? T o lepiej w y tru jcie n as o d raz u — to będzie bardziej ludzko.

A NIUCZKIN. C ic h o ! k rz y k ó w nie robić.

T A R A SO W IC Z . S am i jesteście w inni, było w am lżej... ANCY PA . L żej? w y to n az y w a c ie lżej? G nębiliście nas

tak sam o.

T A R A S O W IC Z . P an szczególniej się nie o d zy w aj? P ra w d a, że p an a tylko n a posielenie skazali, ale to się p a n u jakim ś cudem upiekło. My tu m am y o p a n u inne spraw ki. P an je szc ze p rzy jd ziesz w m oje lo katory. AN C Y PA . C hyba trupem .

T A R A S O W IC Z . Nie, ż y w y m ! C hodźm y Zosiej G rygo-rjew icz ! O dchodzą — sp o ty k ają w e drzw iach Zofię — A niuczkin rzu c a się ku niej gw ałtow nie.

ANIUCZKIN. G dzie w y byli? W a m nie w olno po m ie­ ście chodzić.

D ZIEC I. M am a, m am a p rzy szła !

A N IU CZK IN z astę p u je jej drogę. G dzie w y byli ?

ZO FIA . U stąp się p a n — jeśli nie p rzed k obietą, to p rzed m atką, do której dzieci w ołają.

A N IU CZK IN . Ż eby mi po n o cy nie chodzić... A w y w ra cać do d o m ó w !

T A R A S O W I C Z cicho. W łaśn ie lepiej zo staw ić ich razem ! Ł atw iej będzie ich złow ić w sieci. G łośno. C hodźm y.

W y ch o d zą — sołdaci za nim i — chw ila m ilczenia pom iędzy w ygnańcam i, w tra k tirze śp iew a k to ś ro s y js k ą dum kę.

Z O FIA daje zn ak w ygnańcom , aby do niej p o d eszli — szeptem . BrO~ diaga... b ro d ia g a je s t w m ieście !

W S Z Y S C Y . G dzie? ja k ? w idzieliście go?

Z O FIA szybko i cicho. P o zn ać go nie m ogłam . O dziany w p łaszczu i czap ce sp raw n ik a. Jech ał san k am i — pow oził sam . P o zn ał m nie — zatrzy m ał konie... soł- dat, któ ry za m n ą chodzi, zbliżył się. M akar kazał m u odstąpić. S ołdat p o słu ch ał ro zk azu . M akar pytał m nie o dzieci, pow iedziałam m u, że Julcia chora. Zaciął k o n ia i z n ik n ął ta k szy b k o , ja k m ara.

ŻARSKI. D la m nie to g e n ju s z ! O n igra z rządem , ja k dziecko piłką. Zofia k rz ą ta się koło dzieci.

SCENA SZÓSTA,

p o d c z a s k i wsuwa Si? cicho. D obry w ieczó r! Siad a w k ą­ ciku ze sp u sz c zo n ą głow ą — j e s t

CIZ S A M I PODCZA b ard zo blady — obdarty i zbiedzony.

S K I S T A R Y później E L I A ncypa k rz ą ta się koło s am o w a ra .

K A N I D I M U Z Y K I . S ta n isz ew sk a — k ra je chleb i do­ b y w a cu k ie r, przedtem je d n a k p o ­ sad z iła S ta s ia W ilgockiego w k ącie i d ała m u k aw ałek chleba, o ta rła tw arz i o kryła c h u stk ą .

S T A N IS Z E W S K A . Jak że ta m dzisiaj panie P odczaski. ST A R Y PO D CZA SK I. Jak ż e m a b y ć ! sm u tn o ! ciężko,

tę s k n o !

K IN IE W IC Z . O, tę s k n o !

S T A N IS Z E W S K A do P o d c z ask ie g o . Co p an dzisiaj robił ? PO D C ZA SK I pow oli. T o , co z a w sz e ... czekałem śm ierci.

Przy c ią g a do siebie S ta s ia i c ału je. CÓŻ ch ło p czy k u ? ZdrÓW jesteś.

S T A Ś . P an w ie — ta tu ś gdzieś p o jech ał i je szc ze nie w rócił. M oże ta tu ś p o jech ał do n as, do S zerszeniów ki ? M am usiu ! kiedy ta tu ś w róci ?

Z O F I A nagle w ybucha płaczem i siada na krześle. Nie w iem ... nie w ie m ! nie p y tajcie m nie o to m oje dzieci. Milczenie

--sły ch ać śpiew .

S T A Ś W IL G O C K I n ag le m ów i dziw nym ochrypłym głosem . Bo g d y b y m o żn a w sz y stk o p rzew idzieć... m o żn ab y in a ­ czej życie u ło ży ć... T a k m ó w ią sta rz y ! z n ó w m ilczenie.

PO D C ZA SK I do S ta n isz ew sk ie j. N iech pani p o k aże mi fo to ­ grafię sw eg o sy n a, on mi tro ch ę m ego T o n ią p rz y ­ po m ina. — S ta n is z e w s k a p odaje m u fotografię. Ja nie m am ani jeg o g ro b u , ani fotografii.

S T A N IS Z E W S K A . I ja nie m am g ro b u m ego sy n a — p an w ie przecież, on zginął pod H orkam i... ja z a m ­ b u la n sem jec h ała m , nie w iedziałam nic, że go zabili.

N agle w tra k tirze w y b u ch a s tra sz n y krzyk i w rz a w a — drzw i do tra k tiru

pro w ad zące ro z tw ie ra ją się z trzask iem i w y p ad a cała m a sa sk łęb io n y ch i b ijący ch się m użyków , k tó ra w ali się n a ziem ię.

W SZ Y SC Y . Je z u s M arya ! D zieci z płaczem u ciek ają — S ta ś z b u ­ dzony b ie g a po k ątach .

ELIK A N ID pom iędzy bijącym i się. B rostie, o d stan tie, skatiny, m ie rż a w c e !... D o staje b u te lk ą w łeb. U b iw a ju t! k a r a u ł! k a

-AN CY PA . Idźcie stą d precz, tu dzieci, kobiety... JE D E N Z M U Ż Y K Ó W pijany. T y sam idź p recz ! ELIK A N ID . E to m oja k o m n ata... moi goście m o g ą się

i tu b aw ić... k a r a u ł! W y g n ań c y zbili się w je d n ą gro m ad k ę, po p rz e ­ ciw nej s tro n ie scen y w a lk a w re dalej.

S T A N IS Z E W S K A . M ilczcie! p o zab ijać n a s m o g ą ! DZIECI. M am o ! M am o ! W pada dw óch so łd ató w i u n tero ficer W a r

-U N T E R O F IC E R W A R Ł A M O W . C zto zd eś? driak a? Do

P o lak ó w . W y to z p e w n o śc ią w yzw ali...

JE D E N Z MUŻYKÓW 7 do so łd ata, k tó ry chce go pojm ać. W O n ! a t O ubili ! D zw onki sły ch ać przed sien ią.

U N T E R O F IC E R W ARŁAM OW 7. P o jm a t’ w siech i w arest i LIPSK I. Ależ m y n ie w in n i!

U N T E R O F IC E R W A R Ł A M O W . D a, da, w y nigdy n ie­ w inni — w y ru sk ich bijecie... to zn an e ...

M O W . Ja ich w sich b u d u a re s z to w a ł’ ! S p o strz e g łsz y s ię ,

W dokumencie Sybir : dramat narodowy w 4-ech aktach (Stron 85-108)

Powiązane dokumenty