Najprostsza przezorność nie pozwalała naszym zbiegom wylądować w znanej zatoce, w której to zaginął »Terror«. Gdyby ich bowiem spostrzegł choć jeden z tych niedobitków, którzy pozostali przy życiu po wyprawie przedsięwziętej przez okręt na
stępny, natenczas groziła im śmierć niechybna.
Wiedzieli oni jednakże o istnieniu szczeliny mało zwiedzanej, która wrzynała się głęboko w pa
smo nadbrzeżnych skał, u góry prawie zarosłej krza
kami. Było to miejsce ciemne, wilgotne i wielce nieprzyjemne, ale jak stworzone na ukrycie łodzi.
Odszukali więc ten wrąb, wjechali niepostrzeżenie i nareszcie znowu mogli nieco odpocząć.
Nazajutrz udali się rzeczką pod prąd w głąb wyspy; wiedzieli z własnego doświadczenia, że w te strony rzadko kiedy zabłąkał się krajowiec. Tu nasamprzód postanowili się zaopatrzyć w żyw
ność, choćby najskromniejszą, ponieważ czekała ich znowu podróż daleka, pełna przykrości. Najmniejszy szelest, najlżejsze poruszenie przyprawiało ich o drże
nie; co chwila zdawało im się, że widzą zaczajonych krajowców, czychających na ich zgubę.
Posiliwszy się do syta, odzyskali znowu odwagę i spokój umysłu i poczęli przemyśliwać, w którym
121
kierunku należało szukać zakopanego skarbu. Bot- tinger wdrapał się na drzewo i rozpatrzył się po okolicy. Dowiedział się, czego pragnął, ale zarazem spostrzegł także krajowców, przechadzających się z bro
nią pomiędzy chatami.
»M'1-imy być bardzo ostrożni«, zauważył do towarzysza, »gdyż wieś jest znowu zamieszkana, a przypuścić wypada, że krajowcy po ostatniej klęsce mają się tern więcej na baczności.
Unikając wszelkiego szelestu i milcząc, puścili się w las, a było to przejście nie łatwe, bo musieli się przedzierać przez gęste krzaki lub czołgać jak węże, aby nie zwrócić na siebie uwagi podejrzliwych mieszkańców wyspy. M atka przyroda obdarzyła tych bowiem tak przenikliwym wzrokiem, że z samego poruszenia wierzchołków poznawać zdolni, czy są w pobliżu ludzie.
Po dość długiej wędrówce stanęli wreszcie w jarze, w którym spoczywał skarb zakopany. Franek rozej
rzał się w koło i po krótkim namyśle wskazał na stojące w pobliżu drzewo. W ardęga kiwnął potaku
jąco głową, gdyż rozpoznał w korze drzewa znak, zrobiony toporem przez niego przy zakopywaniu beczek ze złotem. Bez tego znaku nie byliby pewnie odna
leźli miejsca, albowiem żyzna ziemia południowa podczas ich nieobecności pokryła miejsce to bujną a gęstą roślinnością.
Bottinger zabrał się natychmiast do pracy i po
czął dokoła rozkopywać ziemię. Trawiła go wielka obawa, ażali beczki ze zlotem jeszcze nietknięte; ileż to niebezpieczeństw, nędzy i niedostatku byłby nada
remnie ponosił, gdyby go kto był podpatrzył i ubiegł.
Atoli obawa okazała się na szczęście płonną; łopata uderzyła niebawem o twardy przedmiot, którym mogła
być tylko jedna z beczek. Bottinger przekonawszy się o tern namacalnie, aż krzyknął z radości. N astę
pnie jednakże podskoczył, jak gdyby go wąż ukąsił, i skrył się za drzewem, rozglądając się i nadsłuchu
jąc bacznie, albowiem okrzyk jego był tak głośnym, źe mógł był przywabić krajowców. Ale szczęście i tym razem ich nie zawiodło; wokoło panowała naj
głębsza cisza, mogli się więc bez przeszkody oddać odkopaniu beczek. Wydobywali z ukrycia jedną po drugiej i w końcu u stóp ich leżał skarb milionowy.
Z błyszczącemi od żądzy złota i radości oczyma, naradzali się teraz, czy lepiej odczekać aż noc zu
pełna zapadnie, czy też zaraz zatoczyć beczki do lodzi. Bottinger jak zawsze nie chciał słuchać o zwłoce żadnej; sądził całkiem słusznie, że każda chwila, stracona niepotrzebnie na wyspie, grozić musi naj- większem niebezpieczeństwem. Nie spoczęli przeto prędzej, aż wszystkie sześć beczek ukryli w łodzi i zatarli wszelkie ślady za sobą. Nazajutrz razem ze świtem wrócili do szczeliny nad morzem, aby się przedewszystkiem zaopatrzyć w dostateczną żywność.
Mieli przed sobą ogromną drogę, więc też zabierali, co bądź im w ręce wpadło. Sarna myśl, żeby tak szaloną odległość przebyć jedynie za pomocą słabej łódki i wioseł, była tak śmiałą, że i najodważniejszy marynarz byłby się zawahał. Czegóż jednak człowiek nie jest zdolny uczynić dla złota! — ?
N a wyspie panowała głęboka cisza, wszyscy ludzie pogrążeni byli jeszcze w głębokim śnie, nawet ptaki leśne milczały jeszcze, gdy Bottinger i W ardęga ze snu się zerwali. Był to najstosowniejszy czas do odjazdu, należało więc z niego korzystać. Wysunęli więc ostrożnie łódkę ze szczeliny na morze i rzucili się do wioseł z całą siłą, ożywieni nową otuchą i
123
pewni, że reszta drogi nie mogła być gorszą od tej, którą już przebyli. Ponieważ droga do N uka-H iw y mimo wszelkich niebezpieczeństw jednak się w końcu powiodła i , obaj jak dotąd, zupełnie celu dopiąli, odnosiły prawie żadnego skutku. Acz niechętnie musieli zmienić zamiar pierwotny i trzymać się bliżej wysp, postanowili płynąć od jednej do drugiej, aż przypadkiem natrafią na okręt handlowy wracający do Europy, któryby ich mógł z sobą zabrać.
I znowu minęło wiele długich i ciężkich mie
sięcy na takiem tułactwie po morzu, aż nareszcie dotarli do grupy wysp zwanych Towarzyskiemu Szczę
śliwym wypadkiem natrafili tu na okręt angielski,
Bottinger i W ardęga oczywiście czemprędzęj poznali się z załogą okrętu i, jak to bywa między marynarzami, wnet zżyli się z nimi zupełnie. Ci byli niemniej uradowani, że napotkali ludzi
doświadczę-1 2 4
nych w swym zawodzie, mogących im służyć radą i pomocą, a tern więcej ich polubili, gdy im Bottin- ger począł szeroko rozpowiadać o rzekomem rozbiciu się okrętu, na którym z W ardęgą służyli, i o nie
bezpieczeństwach, które następnie przebyli. Doszło w końcu do tego, że obaj ofiarowali się objąć do
wództwo nad okrętem i odwieźć go do Anglii, ale uczynili to dopiero wtedy, gdy się przekonali, że im nie grozi żadne niebezpieczeństwo od pozostałej załogi okrętowej, że to ludzie istotnie poczciwi a mało rozgarnięci.
W interesie wszystkich był jak najrychlejszy powrót do domu, zaraz więc nazajutrz poczęto się gotować do podróży. Jed n ą z pierwszych rzeczy, które z lądu wniesiono na okręt, były beczki ze zło
tem, które Bottinger dotąd trzymał był w ukryciu.
Oczywiście nie zdradzono przed załogą, jaka była zawartość beczek; Bottinger zdołał w nią wmówić, że w beczkach są cenne wyroby stalowe, które przy
padkiem ocalały. Zaopatrzywszy się następnie w żywność różnego rodzaju, puszczono się pewnego pięknego poranku ku domowi. N a twarzy i w ser
cach wszystkich panowała pogoda jak w przyrodzie.
zx v r.
Śm ierć W ardęgi. P rzysięga Bottiiigera.
Bottinger i W ardęga jako kierownicy okrętu zamieszkali w kajucie kapitana, gdzie też dla pew
ności umieścili beczki, aby czasem któremu ciekawemu nie przyszło na myśl do nich zajrzeć. Odkąd B ot
tinger był nieomal pewnym, że uda mu się szczęśli
wie zawieźć do Europy skarb złota, żądza używania świata owładnęła go zupełnie. Skoro tylko był wolny od zajęcia przy sterze, którym na przemian z W a r- dęgą władał, biegł do kajuty, siadał na beczkach drogocennych i zatapiał się cały w myślach o roz- koaznem życiu, jakie po powrocie swym prowadzić zamierzał. Piękność przyrody, pogoda i wesołość panująca na okręcie nie miały dlań najmniejszego uroku; chodził ponury i zapatrzony w dal, żyjąc wy
łącznie myślą o złocie. Myśl ta nie dawała mu spo
koju i podczas snu. Pewnej nocy powstała w duszy jego nagle obawa, czy w beczkach jest też istotnie jeszcze złoto, i wątpliwość ta takim go napełniła niepokojem, choć nie miał żadnej a żadnej do tego przyczyny, że zerwał się w końcu z łoża i powybijał dna u wszystkich beczek. J a k waryat jaki stał długo pochylony nad niemi ze światłem w ręku i n a
pawał się widokiem złota, którego od błysk migotliwy od razu usunął z serca jego lęk niepojęty.
W ardęga nie mógł sobie również odmówić przy
jemności zajrzenia do beczek i przesypywania błysz-i
126 odebrać skarby właścicielom prawowitym, za jakich siebie i W ardęgę uważał.
W ardęga stawał się w ogóle coraz mrukliwszym i jakoś dziwnie spokojnym. On i dawniej był znacz
nie spokojniejszym i powolniejszym od Bottingera, nie był takim jednak jak teraz. Przedtem widok złota i jego poruszał i budził w nim żądzę używania świata, teraz przeciwnie, zdawał się nie cenić go prawie wcale; przyglądał mu się więcej z przyzwy
czajenia aniżeli z chciwości. Milcząc posępnie, prze
chadzał się nieraz całemi godzinami po pokładzie
zdolna była wyrwać go z obojętności, w którą był popadł.
»Chory jestem,« rzekł pewnego dnia do swego towarzysza, »obawiam się, że nie dożyję powrotu okrętu do Europy i że nie ujrzę już stron rodzinnych«.
Bottinger pocieszał go i udawał, jakoby chorobę W ardęgi uważał tylko za przelotne niedomaganie, które niebawem samo z siebie przeminąć musi. Gdy jednak był sam, zacierał ręce z radości i uśmiechał się do siebie.
»Nie pociągnie on długo,« mawiał wtedy do siebie, »już ja to widzę. Będzie wnet koniec, a wtedy — ja zostanę panem całego skarbu i nie będę
127 zmniejszywszy przynajmniej mej winy. Franku, to
warzyszu mej doli i niedoli, przyrzeknij mi wobec śmierci, która już na mnie czatuje, że moją część skarbu oddasz prawowitemu właścicielowi, skoro wrócisz do Europy. Przyrzeknij mi to, Franku, błagam cię o to, zaklinam cię na wszystko święte, a umrę spokojniej«.
Bottinger nie pomyślał wcale o tern, że W a r
dęga, któremu słusznie czy niesłusznie należała się
1 2 8
połowa skarbu, mógł rozporządzać tą połową a w dalszem następstwie odmówić jej Bottingerowi, gdyby był zechciał. Bottinger uważał się za jedynego spadko
biercę po przyjacielu i dla tego żądanie Wardęgi
lenia ze spełnionego dobrego czynu przejęło jego duszę.
»Dzięki ci, Franku,« rzekł, ściskając lekko po
Bottinger jednakże wstrząsnął odmownie głową i powstał na znak, że pragnie, aby o tym przedmio
cie nie mówił. W ardęga zamilkł więc i już nie wyrzekł ani słowa więcej. Kilkanaście minut później serce jego zabiło po raz ostatni.