3
- p ^ t F ---
0 P 0 W I 1 D 1 R I E Z PRZESZŁEGO WIEKU.
BYTOM G.-Ś.
N A K Ł A D E M I O Z OI ON KÄ MI „KATOLI KA", SPÓŁKI WYDAWNICZEJ Z OCE, O M W .
U SW23
W t y w :
I.
Przyjazd do Stodolic i wyprawa w św iat daleki.
L at temu sporo, w piękny dzień jesienny poja
wił się w Stodolicach lekki powozik z trzema po
dróżnymi, którzy wnet zwrócili na siebie uwagę wszy
stkich mieszkańców. Wieś, którą nazywamy Stodó
łkami, a która w rzeczy samej nazywała się inaczej, clioó podobnie, położona nad Odrą w dolinie, tak jest odcięta od świata, że pojawienie się człowieka obcego podpada zaraz każdemu i dziś jeszcze, a cóż dopiero wtenczas. Ciekawość usprawiedliwiał zresztą zupełnie wygląd przybyszów, różniących się pod każ
dym względem nie tylko od zasiedziałych wieśniaków^
ale wogóle od mieszkańców naszych okolic.
Najciekawszym ze wszystkich był jednak jedyny gościnny we wsi, który stanąwszy przed domem, na widok przybywających już naprzód obliczał zysk swój, bo oczywiście spodziewał się, że do niego zajadą.
Wózik zatrzymał się też istotnie przed gościńcem,
a siedzący w nim mężczyzna zwrócił się do karczma
rza z zapytaniem, czy zechciałby mu powiedzieć, gdzie mieszka Mikołaj W ardęga.
»Mikołaj W ardęga?« powtórzył powoli gospo
darz, z którego twarzy uśmiech wesoły znowu znik
nął. »Mikołaj W ardęga mieszka na samym końcu wsi, a gospodarzy sobie sam, więc pewnie nie będzie mógł was czem przyjąć i przenocować.«
Obok mężczyzny, który z owem pytaniem zwró
cił się do karczmarza, siedziała na wozie młoda ko
bieta z twarzą koloru prawie czekoladowego, pocho
dząca widocznie z dalekich, gorących okolic. N a ło
nie swem trzymała dziewczynką kilkoletnią, z twarzą już daleko jaśniejszą, która wystraszona ciekawością przypatrujących się ludzi, kryła się w fałdach m at
czynego płaszcza. Słowa gościnnego napełniły ko
bietę widocznie pewną obawą, bo zapytała swego to
warzysza:
»Ozy nie byłoby lepiej, żebyśmy się tu zatrzy
mali, aż nasze rzeczy nadejdą?«
Zanim tenże odpowiedzieć zdołał, wysunął się z gościńca właśnie ten, o którego tu chodziło, Miko
łaj W ardęga we własnej osobie. Przywitał przyby
łych jak dobrych znajomych, poczem z uśmiechem rzekł do karczmarza:
»Już ty, Moczygęba, zawsze i wszędzie my
ślisz tylko o zysku i radbyś mi odebrał moich gości.
Tym razem ci się nie udało, no, ale na tern nie stra
cisz, bo czego u mnie zabraknie, po to do ciebie poślę.«
»Służę, bardzo chętnie służę,« powiedział udo
bruchany gościnny, >a wiadomo wam, że u mnie na
pój i strawa tanie a dobre. Proszę tylko mi powie
dzieć, czego i ile trzeba, a wszystkiego w mig do
starczę.«
5
Byłby się pewnie jeszcze dłużej rozwodził pan gościnny, gdyby wózik z gośćmi, do których W ar
dęga przysiadł, nie był tymczasem dalej ruszył.
Domek W ardęgi położony prawie na samym brzegu rzeki, aczkolwiek znajdował się na końcu wsi, był zaledwie o kilkaset kroków oddalony. Drogę tę odbyto powoli, bo i konik był zmęczony i droga licha, ku radości gromady ciekawych ludzi a zwła
szcza dzieci, postępujących za wózikiem. Że jednak wszystko ma swój koniec, a więc i licha droga, prę
dzej, nim się gawiedź ciekawa spodziewała, wózik stanął u celu, a przybysze zniknęli w domku, którego drzwi szczelnie za nimi zamknięto. Zostawmy i my gawiedź na dworze, wejdźmyż za nimi i przysłuchajmy się ich rozmowie.
»W itam was z całego serca w tym domku, który na wasze przybycie przygotowałem, jak umia
łem,« rzekł na wstępie wzruszony W ardęga. »Otwar
cie wyznaję, Franku, że kosztowało mnie to niemało przezwyciężenia, bo kto raz oderwał się od lądu i zżył się z morzem, temu trudno potem wyżyć bez tego morza, bez okrętu, bez żagli, beż burzy. Schnę tu, jak kwiatek bez deszczu. Dałbym nie wiedzieć co, gdybym mógł znowu ja k najprędzej odetchnąć po
wietrzem morskiemU
»Nie potrzebujesz na to długo czekać,« odrzekł na to przybyły mężczyzna, którego W ardęga nazwał Frankiem, a którego nazwisko rodowe brzmiało Bot- tinger. Nawiasem zauważyć wypada, źa aczkolwiek mówił dość płynnie po polsku, to jednak po wymo
wie każdy byłby w nim z łatwością rozpoznał Niemca.
»Skoro żona moja jako tako wżyje się w stosunki i urządzi się jak należy, natenczas możemy obaj pu
ścić się znowu w świat daleki. A spodziewam się,
s
źe tym razem podróż takie nam da zyski, że będziemy mogli osieść na stałe w jakiem wielkiem mieście nad morzem, a nie w takiej zapadłej wsi jak Stodolice.«
»Mnie co prawda na pieniądzach niewiele za
leży,« brzmiała odpowiedź W ardęgi, »ale to rzecz inna. Ty masz żonę i córkę, winieneś więc o nich pamiętać, ja zaś jestem sam, wolny jak ptak!
W ten sposób zabawiali się rozmową mężczyźni, podczas gdy żona Bottingera, właśnie owa kobieta z tak ciemną cerą twarzy, z córeczką swą Helenką Zaglądała do wszystkich kątów swego przyszłego go
spodarstwa, pokazując i objaśniając jej przedmioty w domu i ogrodzie, po większej części nieznane je
szcze tak Helence jak jej samej.
Przez kilka następnych dni cała wieś naturalnie opowiadała sobie o przybyszach, gubiąc się w różno
rodnych domysłach co do pochodzenia i celu ich przybycia. Gniewało mieszkańców niesłychanie, że domek Wardęgi, na którego przedtem mało zważano, jako że pochodził ze Stodolic, wciąż był dla nich zamknięty, a on sam na wszelkie dopytywania cieka
wych dawał tylko wymijające odpowiedzi i nawet nie pokazywał się już wcale w gościńcu, tłomacząc się, że ma wiele zajęcia w domu.
Miał on istotnie teraz wiele pracy w domu, bo bez niego jako obeznanego ze stosunkami nie podobna się było obejść przybyszom, zwłaszcza gdy po kilku dniach przybył z miasta wielki wóz z meblami i róż- nemi przyborami do gospodarstwa domowego, które należało ustawić w domu, na podwórzu i w ogrodzie.
Więcej od tego wszystkiego zajęło go jednak przy
gotowanie się do wyjazdu w świat daleki, do czego tak tęsknił od dawna.
7
Jakoż pewnego dnia Mikołaj W ardęga i Franek Bottinger jak ptaki wędrowne odlecieli znowu hen na morze. I miała znowu wieś o czem gadać przez dni kilka, zwłaszcza że odjazd ich nastąpił znowu całkiem niespodziewanie. N a dworze ledwie świtać zaczęło, gdy obaj, przybrani do podróży z kijami w ręku, pożegnali się na progu domu z żoną Bottin- gera, zanoszącą się od płaczu. Nie łatwo było wi
docznie Bottingerowi porzucać żonę i dziecko i chatę, musiał to być więc ważny powód dla którego wyru
szał w świat daleki. W e wsi rozmaicie o tern mó
wiono, ale były to tylko domysły, bo ani Franek ani W ardęga przed nikim nie zwierzali się, jakie mają zamiary na przyszłość. Zwykłą koleją rzeczy po kilku tygodniach przestano o nich zupełnie wspomi
nać, zwłaszcza, że żaden, z nich nie dawał o sobie znaku życia.
II.
List. Okręt wśród dzikich.
Minąła już jesień, nastały długie dni zimowe i cała ziemia nakryła sio białym całunem śniegu, a o owych mężach nie było wciąż jeszcze wieści.
Bottingerowa znosiła zrazu mężnie osamotnienie, szu
kając tem gorliwiej pociechy w modlitwie, atoli gdy mijał tydzień za tygodniem, i ona zaczęła tracić spo
kój. Obawa o los męża doszła już do najwyższego stopnia, gdy wtem w samo święto Bożego Narodze
nia nadszedł wreszcie długo oczekiwany list. Musiał on przebyć daleką drogę, bo pełno było na nim stem
pli pocztowych różnej wielkości i różnego kształtu.
Marya Bottingerowa drżącemi od wzruszenia palcami rozerwała kopertę i z gorączkową niecierpliwością za
brała się do przeczytania listu.
Chcąc zrozumieć, co Bottinger pisał swej żonie, trzeba nam się wrócić parę lat wstecz. Pewnego dnia w roku 1834 wielki okręt żaglowy zdążał do wysp Markezas w Oceania wielkim czyli spokojnym położonych, by tam nabrać świeżej wody i zaopatrzyć się w żywność. Sześć wysp, z których grupa ta się składa, Ckiwaoa, Nukahiwa, Houapocu, Fatouhiwa, Taonata i Hoaouna odrzynały się wysokiemi szczy
tami stromych gór zupełnie wyraźnie na widnokręgu
i rosły w oczach majtków zbliżającego sią okrątu.
A w miarę, jak się okręt zbliżał do największej z wysp, Nukahiwa, miejsce troski na czole majtków zajmowała radość. Przez kilkanaście dni z rządu cierpieli głód i gasić musieli pragnienie wodą wprost śmierdzącą, tu zaś wody dobrej i świeżej strawy spo
dziewali się zastać do sytości, więc nie dziw, że wi
dok wysp napawał ich serca weselem. Nareszcie okręt zatrzymał się w stósownem oddaleniu od brzegu w zacisznej zatoce i zarzucono kotwicę. Zaledwie ta ugrzęzła na dnie morskiem, gdy w zatoce zaroiło sią od łódek zapchanych dosłownie krajowcami. N a czół
nach były całe stosy orzechów kokosowych, bananów i innych różnorodnych owoców, właściwych owym strefom gorącym, które krajowcy spieszyli sią sprze
dać przybyszom nie za pieniądze, bo te dla nich nie miały żadnej wartości, tylko za różne potrzebne dro
biazgi. \jgyli i tacy, i to tak kobiety jak mężczyźni, których ku okrętu gnała prosta ciekawość; niektórzy, nie mając pod ręką czółen, puścili się nawet wpław ku niemu. Po kilku minutach pokład okrętu pełen był krajowców, którzy z wielką ciekawością oglądali każdy przedmiot na nim, dotykając go ręką, jakby się przekonać chcieli, że on nie jest tworem wy
obraźni, tylko rzeczywistością. Zaciekawiał i cieszył ich każdy przedmiot nieznany jak dzieci, które po raz pierwszy widzą jarm ark. Nasyciwszy zaś oczy niezwykłym widokiem, zapragnęli posiadać, co widzieli, i poczęli kraść z okrętu co się dało, a to tak zgrab
nie, że załoga okrętowa ani spostrzedz nie mogła.
Czego zaś z powodu wielkości u siebie ukryć nie mogli, to niespostrzeżenie rzucali do rojących się n a wodzie czółen lub też wprost do wody. W ostat
nim razie złodziej wskakiwał czemprędzej do morza,
10
chwytał przedmiot rzucony i płynął pod wodą do brzegu ze zdobyczą, jeżeli mu ktoś zręczniejszy jesz
cze nie zabrał jej z przed nosa. Trzeba jednak za
znaczyć, że dzicy owi samowolnego zabierania przed
miotów nie uważali bynajmniej za kradzież. Brali, co im się podobało, ponieważ na wyspie tej pojęcie własności było prawie nieznane, gdyż żyzne doliny wyspy dostarczały aż do zbytku wszystkiego, co lu
dziom na tak nizkim stopniu oświaty stojącym do życia jest potrzebnem.
Kapitan okrętu nie był oczywiście bynajmniej zachwycony tym sposobem zaspokajania swych po
trzeb, nie chciał jednak zrazić mieszkańców wyspy, gdyż pragnął się tam zaopatrzyć w żywność i wodę.
Aby położyć tam ę dalszemu plądrowaniu okrętu, ka
zał sobie przynieść koszyczek z szklannemi perłami, świecącemi guzikami, jaskrawemi płatkami i tym po- dobnemi drobnostkami nie mąjącemi prawie żadnej wartości Potem przywołał żonę naczelnika krajow
ców, której oczy żarzyły się prawie od żądzy posia
dania tych bezwartościowych skarbów, która jednak dotąd niczego jeszcze na okręcie nie tknęła, i za
wiesił jej na szyi bicz barwistych perełek. Podaru
nek tak ją zachwycił, że pokrzykując radośnie, po
częła się kręcić w koło, jakby nagle zmysły postra
dała. Chcąc sobie do reszty pozyskać kobietą, podał jej jeszcze małe ręczne zwierciadło, aby w mem prze
konać się mogła, jak ją podarunek zdobi. Widok kobiety w zwierciadle tak ją przestraszył, że z obawą wyczekiwać się zdawała, co kobieta owa pocznie i czy z poza zwierciadła się nie wychyli. Jeszcze więcej zdziwioną była, kiedy kapitan za pomocą zna
ków jej wyjaśnił, że ową osobą jest ona sama.
W tedy z jeszcze wiekszem zaieciem wpatrywała się
11
w zwierciadło, wykrzywiając twarz to w tą, to w ową stroną i śmiejąc sią do rozpuku, gdy kobieta w zwier
ciadle również twarz przekrzywiała.
Podarunek, jaki kapitan sprawił żonie naczel
nika, nie wyszedł mu jednak zrazu na dobre. K o
biety, mążczyźni i dzieci, wszystko to rzuciło sią hurmem ku niemu, domagając sią natrętnie, aby i im dał coś ze skarbów w koszyku. K apitan zro
zumiał, że nie może sobie zrażać nikogo, i rozdzielił przedmioty tak, że każdy z przybyszów coś dostał, choćby tylko parą szpilek, jakie kółko mosiężne lub tym podobne drobnostki, po które w świecie cywili
zowanym zaledwie kto sią schyli. Pozyskawszy so
bie w ten sposób przychylność wszystkich, dał im do zrozumienia, że w okręcie znajduje sią jeszcze wielka ilość różnych drobnych przedmiotów, które sią widocznie wszystkim podobały, i że on gotów je zamienić każdej chwili za dobrą wodą, owoce lub bydło. K ilku krajowców miało na swych łodziach nieco żywności, wnieśli ją więc czemprędzej na okręt i zamienili za kilka świecących guzików, któremi nie mogli sią nacieszyć. To było i dla drugich sygna
łem do opuszczenia okrętu i udania sią na ląd po żywność; po kilku chwilach nie było już ani jednego krajowca na okręcie. Gdy jednak obdarowani na ląd wrócili i pozostałym tam towarzyszom pokazali swą zdobycz, wtedy rzucili sią ku łodziom i ci, któ
rzy przedtem nie mieli odwagi podpłynąć do okrętu.
W krótkim czasie cała zatoka zaroiła się łodziami i ludźmi, a wszystko zdążało na wyścigi do okrętu.
I I I .
Europejczycy a dzicy.
K apitana wielka ilość zbliżających sią krajow
ców przejmowała pewną wewnętrzną obawą, bo z o- powiadania
i
własnego doświadczenia wie&dał, że dzicy opadłszy okręt, a widząc przemoc po swej stronie, gwałtem nieraz przywłaszczyli sobie, czego im dobrowolnie dać nie chciano, a czasem posunęli się do wymordowania całej załogi okrętu.Gdyby więc tych kilku set ludzi w złych za
miarach miało dostać się na okręt, to nie trudno było przewidzieć, że załoga okrętu była w obec nich bezsilną i z łatwością mogła być wymordowaną.
N ie namyślając się długo, kapitan przez tubę zakrzyknął na nich, aby się nie ważyli zbliżać do okrętu. Nieznany a nadzwyczaj donośny głos roz
kazu, któremu przyrząd ów, używany na okrętach wśród burzy, nadał dźwięk potężny, przejął krajow
ców wielką trwogą. Wszyscy spojrzeli ku pomostowi, n a którym stał kapitan, dając im znak ręką. Obok niego stanął majtek, który w swem życiu wiele już podróży odbył i nauczy; się nieco mowy krajowców tej wyspy, on też żądanie kapitana krajowcom prze
tłumaczył. Kapitan zaś żądał, aby żaden krajowiec nie wchodził na okręt prócz tego naczelnika, który
13
w najbliższem otoczeniu zatoki miał swą siedzibą, gdyż tylko z nim chciał sią wdać w układy.
Życzenie to kapitana musiało przypaść zupełnie do smaku naczelnika, albowiem w jednej z najwięk
szych łodzi powstał niebawem niezwykłego wzrostu mężczyzna, właśnie dw naczelnik, i rozkazał swym poddanym, aby pozostali w pewnem oddaleniu od okrętu. On sam wraz z żoną swą, właśnie ową ko
bietą, której kapitan był podarował sznur pereł szklannych, zamierzał sią udać na okrąt, by jak mó
wił, wdać sią z kapitanem w układy w imieniu wszystkich.
Przywykli do ślepego posłuszeństwa krajowcy pochylili natychmiast swe oszczepy na znak zgody, po cichu jednak zaczęli szemrać z zazdrości, że na
czelnik najkosztowniejsze skarby zabierze dla siebie, a im pozostawi tylko to, co dla niego już nie bądzie miało żadnej wartości.
Madeo, tak sią zwał ów naczelnik, znał widocz- ńie na wylot swych poddanych, bo uśmiechnął sią, słysząc szemrania i wyczytawszy z oczu krajowcom ich myśli, mimo to jednak postanowił korzystać z przywilejów swego stanowiska i kazał sią zawieść ku schodom okrętowym. Dzierżąc w prawej rece oszczep zdobny w pióra jaskrawe jako znak swego dostojeństwa, stanął przed oczekującym go kapitanem i odezwał sią w te słowa:
»Wielki naczelniku! W yspa nasza m a poddo- statkiem wszystkiego, czego tobie potrzeba, ty nato
miast posiadasz przedmioty, których my nie mamy, a które są nam wielce pożądane. Zam iana tych rzeczy na to, co my posiadamy, leży tak w interesie twoim jak naszym. Pokaż mi zatem twe skarby, a ja ci powiem, czy możemy rozpocząć ze sobą handel. <
14
»Moje skarby,« odparł kapitan, »leżą w dol
nych częściach okrętu, a jest ich tyle, że nie byłbyś nigdy w stanie ich policzyć. Aby ci jednak choć część pokazać, to chodź ze m ną do mej kajuty.«
Naczelnik krajowców chętnie udał się do kajuty czyli izby, której cała jedna strona zastawiona była kistami i skrzyniami. K apitan otworzył jedną z nich, dobył z niej piłkę, i pokazał ją z&czelnikowi.
»Z a pomocą tego przyrządu,« rzekł, »możesz w krótkim czasie przeciąć każdą palmę.«
Madeo oglądał przedmiot ze wszystkich stron, ale nie mógł pojąć, jak można nim drzewo przecinać, a tern mniej rosłą palmę. D la pouczenia kazał so
bie kapitan podać kawał drzewa i przeciął je piłką w oczach krajowca. Wówczas pojął tenże zadanie piły i z wielką radością uchwycił ją obiema rękami.
»To dla samego naczelnika Madeo!« krzyknął z radością. »Ale pokaż mi teraz też jeszcze raz, jak się przyrząd ten używa i naucz mnie z nim się obchodzić.«
K apitan podał mu tedy kawał drzewa, a M a
deo tak umiejętnie naśladował, co przed chwilą był widział dopiero po raz pierwszy w życiu, że wywołał wprost zdumienie na twarzy kapitana.
Temu zależało wiele na tern, aby od razu po
zyskać sobie naczelnika i wejść w dobre z nim po
rozumienie, dobył więc z innej skrzyni płaszcz fał- dzisty jaskrawo-czerwonego koloru, naszywany świe
cidełkami, i zarzucił go na plecy dzikiemu, który się aż unosił z zadowolenia.
»Nietylko piłę,« rzekł kapitan, »lecz i ten płaszcz podaruję ci, jeżeli się okażesz rzetelnym i postarasz się o to, aby twoi poddani nam nic nie zabierali wbrew naszej woli. Gdyby ci jednak miało
15
przyjść na myśl zdradzić nas lub nas oszukać, na
tenczas wiedz, że życie twoje w naszem jest ręku.
Widzisz oto tę rurę czarną? Za pomocą tego przy
rządu mogę zabić ptaka latającego wysoko w po
wietrzu, mogę ciebie ugodzić w samo serce nawet z wielkiego oddalenia. Spamiętaj to sobie!«
»Znam ja tę rurę ognistą,« odrzekł spokojnie Madeo, »i wiem, że nikt się przed nią nie ostoi.
Widziałem ją już u innych białych ludzi, którzy tu przed tobą byli. Gdybyś mnie taką rurą dał i nau
czył się z nią obchodzić, natenczas możesz za nią żądać odemnie, co tylko zechcesz.«
Atoli kapitan nie myślał obdarowywać naczel
nika rzeczą, któraby jemu samemu w danym razie mogła stać się niebezpieczną. Ponieważ jednakowoż nie chciał zrazić go odmową, bo życie całej załogi zależało jedynie od usposobienia naczelnika krajow
ców, przeto rzekł:
»Jeden podarunek już otrzymałeś, choć nie wiem jeszcze, jakim się względem nas okażesz. Broni tej nie mogę ci jednak zaraz dać, ale dostaniesz ją na- pewno w chwili, gdy będziemy opuszczali tę zatokę, jeżeli nie zawiedziesz naszego zaufania. Od ciebie więc jedynie zależeć będzie, czy posiądziesz broń, jaką się żaden człowiek w tych okolicach nie może poszczycić.«
Zadowolony i pełen dobrej nadziei naczelnik ze śmieszną powagą na twarzy podszedł ku poręczy okrętowej i ztamtąd przemówił kilka słów do czarnej gawiedzi, która w pewnem oddaleniu otaczała okręt i z wielką uwagą wysłuchała jego przemowy. Z a ledwie skończył, wszyscy jakby na znak dany pod
nieśli okrzyk wielki, mający być widocznie znakiem radości Dowszeehnej, nowstali w swvch łodziach i po-
16
cząli potrząsać różnorakim i owocami, jakby pragnęli pokazać, co przywieźli ze sobą dla zamiany. Z a rozkazem naczelnika jedna łódź po drugiej zbliżała sią do okrętu i rozpoczynała targi, które potrwały aż do późnego wieczora. A obie strony były widocz
nie bardzo zadowolone z kupna i sprzedaży, a raczej z zamiany, choć już nikt nie otrzymał ani takiego płaszcza ani piły jak Madeo.
Gdy słońce już zaszło, kapitan nakazał zaprze
stać dalszych targów, obawiając sią słusznie jakiego podstępu ze strony krajowców. Madeo, który prawie przez cały czas kręcił się po okręcie, zaprosił kapi
tana wraz z załogą do siebie, tłomacząc mu, że na stałym lądzie zamiana przedmiotów pójdzie daleko szybciej i łatwiej.
Na d w o r z e le d w ie ś w i t a ć z a c z ę ł o , g d y o baj, p r z y brani do p o d r ó ż y , z k ija m i' w r ę k u , p o ż e g n a l i się n a progu d o m u z ż o n ą B o t ti n g e r a , z a n o s z ą c ą się od p ł a czu. (Str. 7).
Sześć beezok z ło ta .
IV.
Pilada. Układ z krajowcami.
Przybycie okrętu i dokonany z nim handel za
mienny musiał być dla krajowców wielką uroczysto
ścią, może już dla tego, że to był wypadek rzadki, bo przez całą następną noc palono ognie wzdłuż wybrzeża zatoki, w około których tańczyli dzicy na zabój, śpiewając i krzycząc na przemian, jakby wszyscy poszaleli.
Byli jednak i tacy, którzy pragnęli korzystać z ciemności nocnych i tanim kosztem przyjść w po
siadanie przedmiotów widzianych na okręcie, które wywołały ich pożądliwość. Ci zupełnie niepostrze
żenie wysunęli się z koła tańczących i weselących się rodaków, podążyli ku morzu i zupełnie bez sze
lestu podpłynęli ku okrętowi, którego maszty tajem
niczo m ajaczyły w ciemnościach, wabiąc ku sobie czarnych złodziei. Nieproszeni goście musieli jednak chcąc nie chcąc wracać z niczem, bo rozstawione przez kapitana w różnych punktach pokładu warty bacznie pilnowały, tak że się nikt nie ważył wdra
pać się na pokład.
K apitana tańce i krzyki dzikich krajowców na
pełniały obawą, bo wiedział z doświadczenia, że mu
rzyni wyprawiają również dzikie harce przy ogniach,
Brećć beczek ?łoU. 2
18
gdy się wybierają na wojnę i przygotowują napad.
Powstał przeto z łoża, na k t , m i tak nie mógł zasnąć, i udał się na pokład, gdzie kazał przygoto
wać się po cichu do odparcia krajowców. Zaleci
wszy wszystkim jeszcze raz ostrożność jak największą, oparł się następnie o maszt i zapatrzył się w ognie, gdy w tern uczuł, że go pociągnięto za rękaw. Obej
rzał się więc poza siebie i spostrzegł postać kobiecą.
Była to Pilada, żona naczelnika krajowców, ta sama, której podarował był bicz korali i zwierciadło.
Z niesłychaną zwinnością, właściwą ludziom żyjącym jeszcze w napół dzikim stanie, wślizgnęła się na okręt niepostrzeżona przez nikogo.
»Naczelniku,« rzekła doń, »podarowałeś mojemu mężowi płaszcz kosztowny, który go odznaczać bę
dzie z pośród wszystkich naczelników. J a zaś nie posiadam nic podobnego, aby mężom i kobietom szczepu mego okazać, że jestem godną stanąć obok Madea, zupełnie jak każda inna kobieta. Przyszłam cię więc oto prosić, abyś i mnie dał płaszcz podobny.«
»Noc nie jest doprawdy stosowną porą, aby pro
sić kogoś o podarunki,« zauważył kapitan rozdraż
niony, »gdybym teraz wysłuchał twe życzenie, miał
bym pewnie co noc takich gości nieproszonych jak ty. Aby ci jednak dowieść, że uznaję słuszność twej prośby, przyniosę jutro płaszcz taki na wybrzeże i zarzucę ci go sam wobec zgromadzonego narodu.
A teraz wracaj i nie przychodź już nigdy na okręt o nocnej porze.«
Pilada byłaby najchętniej płaszcz zaraz wzięła ze sobą, aby się w nim pokazać jeszcze tej nocy przy tańcach, ale odmowa kapitana była tak sta
nowcza, że musiała się, acz niechętnie, do niej za
stosować. J a k nrzyszla niepostrzeżona, tak też opu
19
ściła znowu okręt prawie bez szelestu i popłynęła do swoich.
Nazajutrz rano, zaledwie słońce ogrzało fale morskie, wybrzeże pokryte było licznemi zastępami krajowców, wyczekujących niecierpliwie przybycia E u ropejczyków. Wielkie oszczepy, które dzierżyli w dło
niach, wyglądały niekoniecznie zachęcająco; obowią- zawszy się jednak słowem do przybycia, kapitan nie chciał cofać swego przyrzeczenia, bo krajowcom mo
gło się wydawać, że się ich boi, a tego chciał za każdą cenę uniknąć.
Kazał przeto spuścić łódź wielką na morze, po- wstawiać w nią próżne beczki do wody i zaopatrzyć w różne drobne przedmioty, zwłaszcza takie, które już dnia poprzedniego krajowcom się podobały. K ie
rownictwo łodzi zaś i dowództwo nad wyprawą zlecił dwom majtkom wytrawnym, których dzielność już niejednokrotnie poznał, Frankowi Bottingerowi i Mi
kołajowi Wardądze, dobrawszy im najdzielniejszych z pośród swych ludzi i uzbroiwszy ich jak najlepiej.
On sam wybrał się w drugiej mniejszej łodzi, gdyż chciał tylko dotrzymać słowa danego Piladzie, a na
stępnie wrócić zaraz na okręt, aby go osobiście strzedz przed wszelkiemi możliwemi przypadkami.
Wyprawę przyjęli zgromadzeni na brzegu kra
jowcy głośnemi okrzykami, potrząsając oszczepami, pałkami i nożami, jak gdyby chcieli w ten sposób doświadczyć odwagi Europejczyków. W net jednak zaprzestali hałasowania i grożenia, spostrzegłszy, że przybysze nie okazywali najmniejszej obawy.
Kapitan, który niebawem również przybył do brzegu, udał się wprost do naczelnika i zawezwał go, aby ogłosił jeszcze raz ludowi układ, który ze sobą
20
zawarli. Gdy to nastąpiło, doręczył Piladzie płaszcz przyrzeczony, poczem wrócił na okręt.
Pragnąc przyjść w posiadanie jak największej ilości skarbów przywiezionych z okrętu, krajowcy na- znosili całe góry płodów wyspy, pospędzali świnie lub napełnili na wyścigi świeżą wodą przywie
zione beczki. Bottinger i W ardęga w zamian za to dawali im to nożyk, to nożyce, to perełki, to różne inne drobne przedmioty. Około południa łódź była zapełniona całkowicie, musiano więc wracać, przy
rzekłszy poprzednio uroczyście, że nazajutrz nastąpi dalszy ciąg targów.
V.
Wyprawa w głąb kraju. Uczta dzikich.
Ponieważ nie zaszło żadne nieporozumienie i wszystko odbyło sią w najlepszym spokoju, przeto kapitan zachwiał sią w swem niedowierzaniu, stał sią mniej ostrożnym i wziął sam udział w wyprawie, która nazajutrz wyruszyła.
I tym razem doznali uprzejmego przyjęcia, co spowodowało kapitana do posunięcia sią dalej w głąb kraju. W tym celu skierowano łódź do ujścia rzeki, która opodal wpadała do morza, i puszczono sią pod prąd wzdłuż brzegu zarosłego pysznemi, niebotycz- nemi drzewami, a zwłaszcza palmami kokosowemi, W idok kraju, jak daleko oko sięgnąć mogło, był nadzwyczaj miły a zarazem tak dziwny, że płynący na łodzi Europejczycy nie mogli sią nim nasycić.
Od czasu do czasu pojawiały sią osady, których mieszkańcy z przestrachem uciekali na widok białych ludzi i tylko z wielką trudnością dali sią nakłonił towarzyszącemu Europejczykom naczelnikowi do zbli
żenia sią i przyniesienia czegokolwiek na zamianą Bito jednak z rąk kapitana otrzymał jakikolwieł podarek, choćby najdrobniejszy, tego zaledwie prze
mocą zdołano utrzymać w pewnem oddaleniu.
22
Po kilku godzinach takiej jazdy wyprawa za
trzymała sią u stóp dość znacznego pagórka, na którym z daleka widniały dachy i ściany chat. Ma- deo objaśnił kapitana, że tam znajduje sią jego re- zydencya, i zaprosił wszystkich do siebie w gościną.
K apitan przyjął zaproszenie. Zostawiwszy kilku ludzi na łodzi, udał sią z resztą do wsi, gdzie ich naczelnik zaprowadził zaraz do swego pałacu. Chata, zwana szumnie pałacem, zawierała jedyną wielką izbą, którą pokrywał dach z wielkich liści. Podłogą z ubitej gliny pokrywała w miejscu, gdzie stało je
dzenie dla naczelnika, plecionka z łyka, co u kra
jowców uchodzić musiało za wielki zbytek i zaszczyt niezwykły, gdyż kapitanowi zwrócił na to uwagą po
ruszeniem rąki.
W krótkim czasie chata napełniła sią najprze
dniejszymi wojownikami szczepu, którzy pousiadali na około siedzenia naczelnikawego, nie odkładając przyniesionej z sobą broni.
i Chcemy ci dać dowód naszej szczerej przy- ełydności,« rzekł Madeo zwrócony do kapitana, »i dlatego zaprosiłem cią oto do mej siedziby.«
N a rozkaz jego, dany następnie w języku kra
jowców, otworzyły sią w przeciwległej ścianie wrota i w nich ukazała sią gromada kobiet i dziewczyn, z których każda w wydrążonym korbalu niosła ka
wał ugotowanego mięsa wieprzowego. N a czele tej gromady postępowała dziewczyna, która jaśniejszą barwą skóry i wdziękiem ruchów odróżniała sią wielce od reszty kobiet. Sądząc po całym sposobie wystąpienia, można było przypuszczać, że należy ra czej do świata cywilizowanego am żeli do grona dzi
kich krajowców. Sam naczelnik zdawał sią uważać tą dziewczyną za coś lepszego od innych swych pod-
23
danek. Z uprzejmym uśmiechem ujął ją za ręką i podprowadził ku kapitanowi.
»Oto córka moja Bella,« rzekł. »Powiedz sam, czy pośród swego narodu znajdziesz dziewczyną tak pięknego wzrostu i z takiemi oczyma.«
»Naczelniku,« odparł kapitan na to, »córka twoja jest istotnie piękną jak rosa błyszcząca na róży w blasku słońca, Atoli dziwno mi, że ona ma być córką Pilady, gdyż, jak to każdy spostrzedz może, Selła odróżnia się bardzo i od ciebie i od twej żony. Gdybym tego z twych ust nie usłyszał, nie byłbym nigdy wierzył, że przyszła na świat na tej oto wyspie.«
»Oczy twoje są bystre i mówią ci prawdę;«
zauważył naczelnik. »Bella nie jest istotnie moją i Pilady córką, tylko przyjęliśmy ją za taką. Lat temu kilkanaście pojawił się na naszem wybrzeżu cudzoziemiec ze stron dalekich, chory i słaby, który krótko totem tu umarł. Pozostała po nim córeczka jego, ta oto Bella, licząca zaledwie rok życia, i kil- konastoletnia dziewczynka, nazwiskiem Bardi, jej ' piastunka. Sellą przyjęliśmy za własne dziecko, a wraz z nią pozostała u nas Bardi. Z jakiego kraju ludzie ci do nas przybyli, tego nie mógł się nikt wówczas dowiedzieć i to do dziś dnia pozostało tajemnicą.«
Podczas gdy naczelnik objaśniał kapitana, Selia postawiła przed nimi korbal z mięsem; inne dziew
czyny postąpiły sobie tak samo wobec reszty gości poczem stanęły za nimi, jakby czekając na jakie rozkazy.
K apitan i ludzie jego namyślali się chwilą jakby się zabrać do jedzenia, bo nie wzięli ze soba ani wideicy, ani noży, a sprzęty te były krajowcom
24
nieznane. Naczelnik i krajowcy czekali zaś uprzej
mie, aż goście jeść poczną. W końcu Madeo, chcąc położyć koniec czekaniu, a sądząc, że to jemu jako naczelnikowi jedynie uczynić wypada, sięgnął gołą ręką po mięso. N a znak ten wszystko co żyło za
brało się do jedzenia, mlaskając z zadowolenia gło
śno językiem. Podano z kolei jeszcze kilka straw, korbalowych talerzy jednakże nie zmieniono. K ra jowcy czyścili je po każdem jedzeniu bardzo pro
stym i samorodnym, ale nie bardzo apetycznym spo
sobem. Oto wyskrobywali palcem i zlizywali języ
kiem, co na talerzach zostało, a potem wycierali wnętrze o własną głowę porosłą bujnym włosem, który w tym razie zastępował ręcznik. Uczyniwszy tak zadość wymaganiom czystości wedle pojęć k ra
jowych, podawali talerze stojącym za sobą kobietom, a te napełniały je inną strawą.
K apitan i ludzie jego nie mogli się żadną miarą zdecydować na taki rodzaj czyszczenia korbalowych talerzy, a że innego sposobu nie mogli na prędce wymyślić, więc nie zabierali się wcale do czyszczenia misek. W idząc to siedzący w pobliżu krajowcy, po
spieszyli czemprędzej ich wyręczyć, sądząc widocznie, że wyrządzają Europejczykom wielką przysługę.
Skutek był naturalnie wręcz przeciwny. I najgło
dniejszy z Europejczyków stracił od razu apetyt na widok nieczystych rąk i lśniących od tłuszczu czu
pryn, które się misek dotknęły.
Spostrzegła to Sella, która widocznie z natury już miała delikatniejsze poczucie czystości, pojęła od
razą Europejczyków i kazała im przynieść po świe
żym korbalu. Wówczas kapitan dobył nożyk kie
szonkowy i jednym zamachem skroił z korbalu przy
krywą w kształcie miski. Czyn ten, bardzo prosty
25
i jasny dla naa, zadziwił wszystkich krajowców do
koła, bo nie mogli pojąć, aby coś tak małego jak nożyk kieszonkowy tak gładko i szybko przeciął»
grubą skórą korbalu. Z wielkiem zajęciem otoczyli przybyszów i przyglądali się ich robocie. K apitan postanowił skorzystać z wrażenia, jakie wywarł na krajowcach i rzekł do Madea:
»Jeżeli ludzie twoi postąpią sobie z nami rze
telnie i uczciwie, natenczas dostarczą ci tyle małych nożyków, że będziesz mógł każdego z twych gości obdarzyć choć jednym.t
Oświadczenie to, powtórzone zgromadzonym przez naczelnika, wywołało ogólne zadowolenie, czego dowodem były głośne krzyki i pocieszne podrygi krajowców.
W dalszym ciągu uczty podano jeszcze różne potrawy, warzone lub pieczone, ale Europejczycy nie dowierzali, aby były uczciwie i czysto przyrzą
dzone, i jedli tylko owoce z drzew, których wnętrza krajowcy nie tknęli.
Po obfitej biesiadzie naczelnik zawezwał kapi
tana, aby się z nim puścił dalej w góry, gdzie chciał mu pokazać przeróżne ptaki niezwykłej piękności, dziwne zwierzęta i ogromne drzewa. K apitan wahał się, czy przyjąć, czy nie przyjąć zaproszenia, bo przedewszystkiem nie przybył na wyspę w celach naukowych, a potem i dla tego, że począł niedowie
rzać niezwykłej uprzejmości M adea; zauważył bo
wiem, że gdy tenże namawiał go do wycieczki, oczy przysłuchujących się krajowców zapłonęły złowrogim blaskiem. N a ustach ich pojawił się lekki uśmiech, który można było coprawda tłomaczyć i źle i dobrze, który jednak nie był bez znaczenia. Rozsądek na
kazywał właściwie wrócić zaraz do okrętu, mimo to kapitan zgodził się w końcu na propozyeyą naczel
nika już dla tego, aby nie okazać, jakoby się kra
jowców obawiał.
Droga początkowo prowadziła wzdłuż rzeki, wnet jednakże skręciła się w bok ku gęstym lasom. K a
pitan zaraz przy wyjściu nakazał swym ludziom, aby się ani na krok nie oddalali od jego boku i byli każdej chwili gotowi do boju, a zważali bcc.nie na jego rozkazy.
2 7
Rozporządzenia kapitana były jak najzupełniej uzasadnione, jak się wnet okazało. Krajowcy wśród drogi próbowali w rozmaity sposób porozdzielać to
warzyszących mu majtków, to zwracając jednym uwagą na coś więcej widzenia godnego, bo zatrzy
mując drugich niby dla wypoczęcia. Atoli usiło
wania te były daremnemi, bo majtkowie pamiętali na słowa kapitana i trzymali się kupy.
Uszedłszy w ten sposób spory kawał drogi, na
czelnik Madeo, postępujący dotąd obok kapitana, zatrzymał się nagle i zagwizdnął przeraźliwie na pal
cach. N a ten znak wszyscy krajowcy prawie równo
cześnie chwycili za siekiery zwisające u pasa, a oko
liczne krzaki zaroiły się od ludzi, którzy tam urzą
dzili zasadzkę na Europejczyków w zmowie i poro
zumieniu z tymi, którzy Europejczykom towarzyszyli.
Groźne krzyki a raczej dzikie wycie rozległo się po lasie i naraz zewsząd posypały się strzały, z których jedna przeszyła majtka stojącego tuż przy kapitanie.
»Zdrada, nikczemna zdrada!« krzyknął kapitan w niepohamowanym gniewie. »Ognia! Strzelajcie do tych łotrów jak do psów!«
Zaledwie padły te słowa, majtkowie przyłożyli strzelby do oka i w tej chwili huknęły strzały. Około piętnastu krajowców legło na ziemi trupem, kilku było ciężko rannych. H uk i skutek doraźny wy
strzałów tak przeraził napastników, że przerażeni uciekli i zginęli w gęstwinie.
K apitan rozkazał wtedy skierować broń przeciw naczelnikowi i jego ludziom, którzy trzymali się jeszcze bezczynnie na uboczu, jakby odczekać chcieli, jaki koniec weźmie pierwsze natarcie zasadzki. W tej chwili Madeo pospieszył ku kapitanowi z zapewnieniem, że napaść, której był świadkiem, musi polegać na
2 8
j&kiemś niepojątem dlań nieporozumieniu; on pragnął gościom swym sprawić tylko niespodziankę widokiem igrzysk wojennych i ani marzył o tern, aby ten jego zamiar przyjacielski miał się tak smutnie zakończyć.
Nikt z Europejczyków nie uwierzył zapewnieniom Madea, bo wrogi zamiar zasadzki był aż nadto wi
doczny, nie mniej jednak kapitan uważał za stosowne udawać, jakoby był przekonanym o prawdzie słów jego, gdyż dopóty był oddalonym od okrętu, był zawsze i wszędzie otoczony niebezpieczeństwami.
»Madeo,« rzekł tedy, hamując swe oburzenie,
»myśmy przybyli w gościnę do ciebie, polegając na twej uczciwości i nie przypuszczając ani na chwilę, że naczelnik krajowców wyspy Nukahiwa może kiedykolwiek złamać dane słowo. I teraz nie chce nam się uwierzyć, aby coś podobnego było możliwe, wrócimy więc na okręt, nie pomściwszy się na twych poddanych za to nieporozumienie, jak napaść sromo
tną nazywasz. Przezorność nakazuje nam jednako
woż zarządzić potrzebne środki bezpieczeństwa i dla tego wzywam cię, abyś wszystkim twym ludziom tu obecnym kazał złożyć broń i w szeregach przed nami wrócić drogą, którą przyszliśmy, aż do łodzi, którą pozostawiliśmy na brzegu rzeki.«
Żądaniu temu opierał się Madeo bardzo.
»Jest rzeczą niegodną wolnego człowieka i wo
jownika,« tak mówił, »aby składać miał broń choćby i na chwilę tylko, zwłaszcza gdy takie zawezwania pochodzi z braku zaufania.« A zdanie jego podzie
lali widocznie wszyscy krajowcy, gdyż rozprawiali z takim hałasem, jak gdyby okazany brak zaufania był ich ugodził do żywego.
K apitan nie brał jednakże najmniejszego względu na ich krzyki. Najspokojniej kazał majtkom jeszcze
2 9
raz nabić strzelby i skierować ku burzliwej groma
dzie dzikich,
»Znajdują sią w położeniu takiem,« rzekł po
tem do Madea, »że muszą obstawać przy mojem żądaniu. Skoro takowemu nie uczynicie natychmiast zadość, natenczas każą dać jeszcze raz ognia. B a- dzą wam zaś po przyjacielsku, abyście nie zmuszali mnie do kroku, który może tylko wam wyjść na niekorzyść, bo może ani jeden z was nie uszedłby z życiem.«
Madeo aż zgrzytał ząbami i rzucał sią ze złości, ale był za przebiegłym, aby nie wiedzieć, że wobec strzelb nie zda sią na nic i największa odwaga.
Pierwszy przeto złożył oszczep, siekierą i maczugę, a potem wezwał swych wojowników, aby i oni poszli jego śladem. Acz z oczywistą niechęcią, usłuchali wszyscy i niebawem ruszyli przodem ku rezydencyi Madea.
Z a nimi poszli majtkowie z kapitanem na czele, nie wypuszczając strzelby z dłoni, aż cały pochód dotarł do łodzi. Pozostawiona przy niej straż aż odetchnęła na widok wracających żywo i zdrowo to
warzyszów, ponieważ krajowcy kilka razy próbowali zabrać łódź i uprowadzić. Czujna straż unicestwiła wszelkie zakusy, musiała sią jednakże obawiać naj
gorszych następstw, gdyby towarzysze z kapitanem nie wrócili natychmiast.
»Ty wejdziesz zemną do łodzi,« rzekł kapitan do naczelnika tonem rozkazującym.
»A czemu?« zapytał sią tenże hardo.
»Ponieważ mi masz życiem swem ręczyć, że ni
komu z nas nie spadnie włos z głowy,« odparł ka
pitan. »Ty, Bottinger, usiądziesz obok naczelnika
30
i będziesz na niego uważał. Gdyby miał uciekać, wypalisz mu w łeb i kwita. <
Madeo ociągał się zrazu i bronił przeciw roz
kazowi kapitana, w końcu jednakowoż musiał ustą
pić, bo nie było innej drogi wyjścia. Gdy łódź wy
jechała na morze, poddani Madea spoglądali pło- mieniejącym od wściekłości wzrokiem za oddalającym się naczelnikiem; nikt nie ważył się podnieść ręki w jego obronie, milczenie ponure jednak aż nadto wyraźnie świadczyło o tern, co czuli w głębi duszy.
Załoga okrętowa, która poczęła się już niepo
koić o los wyprawy, aż wypaliła z radości z armaty na widok nadpływającej łodzi.
Stanąwszy wreszcie znowu na okręcie, kapitan roz
prawił się nasamprzód z naczelnikiem, wykazawszy mu bez ogródki, jakiej podłej zdrady chciał się do
puścić, poczem kazał go zamknąć w komórce okrę
towej. Zanim się zaś udano na spoczynek po dniu tak pełnym wrażeń niezwykłych, kapitan nieomieszkał przygotować się jeszcze szczelniej do obrony, bo przekonał się osobiście, czego się po tak wiarołom
nych krajowcach obawiać należało.
V il.
NAPAD.
Zaledwie łódź z kapitanem i Madeą dotarła do okrętu, gromady krajowców znikły nagłe z wybrzeża w poblizkich lasach i na wybrzeżu nastała cisza zupełna. K apitan dopatrywał się w pospiechu tym podstępu i dla tego podwoił uwagę; obawiał się on słusznie, że dzicy mogli się niepostrzeżenie zgroma
dzić w lesie w większej jeszcze sile, a potem pod osłoną nocy uderzyć od razu ze wszystkich stron na okręt, by przyjść w posiadanie zawartych w nim to
warów, które dla nich przedstawiały prawdziwie nie- oszacowane skarby.
Gdy jednak noc zapadła, a nieprzyjaciela nie było widać ani śladu, natenczas kapitan począł przy
puszczać, że krajowcy porzucili złe zamiary, przeko
nawszy się, że wszelkie ich zakusy rozbiją się o czuj
ność załogi okrętowej, uzbrojonej nadto w straszne płomieniste rury, jak nazywali strzelby. Cisza zu
pełna utwierdzała go coraz więcej w tern przypusz
czeniu i w końcu, znużony wypadkami dnia i cze
kaniem, udał się na spoczynek. Z a nim poszli i inni i niebawem tylko straże rozstawione pozostały ni pokładzie-
32
Około północy zaczął padać deszcz ulewny, zwiększając ciemności do tego stopnia, źe nikt ani na krok nie był w stanie rozróżnić, co eią w około działo Szum wiatru i odgłos padających w wodą kropli tłumił nadto wszelki szelest, czynność straży była przeto wielce utrudnioną. Mimo to zdawało się straży, źe usłyszała wyraźnie głośne uderzenie w wodą w pobliżu okrątu; majtek udał sią natych
m iast w stroną, z której odgłos uderzenia pochodził, i wytąźył słuch i wzrok, ale daremnie. D la ostro
żności zbudził jednak kapitana i uwiadomił go o swem spostrzeżeniu. A le i kapitan podaremnie przez chwil kilka patrzał i nadsłuchiwał, wokoło okrątu nie było słychać najmniejszego szelestu. Zauważył jedynie, i e wiatr silny dął teraz ku wybrzeżu i parł ku niemu okrąt. Gdyby teraz łańcuch kotwicy, na którym okrąt zawisł, miał pęknąć, natenczas w iatr i prąd wody zapędziłyby okrąt na skały podwodne, a tam czekała go zguba niechybna.
W obec możliwego niebezpieczeństwa kapitan wolał pozostać na pokładzie i czuwać, aczkolwiek nie do
strzegł zresztą nic podejrzanego. Jak iś niepokój we
wnętrzny trapił go, złe przeczucie nasuwało mu różne myśli, a jedną gorszą od drugiej. Gdyby sią mógł był wychylić dostatecznie i gdyby oczy jego mogły rozeznać cośkolwiek w takiej ciemności, byłby zau
ważył w wodzio tuż przy okręcie głowę człowieka, który od czasu do czasu znikał zupełnie pod wodą i czegoś tam szukał A ile razy zanurzył sią w wo
dzie, łańcuch kotwicy począł drżeć i chwiać się w podpadający sposób; trwało to zawsze kilka minut, poczem głowa ukazywała się znowu na powierzchni.
W tem z chmury padła pierwsza błyskawica ś rozległ sią huk grzmotu. Żrazu słaba burza wzma
3 3
gała się z każdą minutą, błyskawice, coraz częściej rozdzierały strop niebieski, wiatr zamienił się w wi
cher świszczący.
Podczas jednej z silniejszych i jaskrawszych błyskawic kapitan spostrzegł, że dzicy kręcą się znowu w znacznej liczbie po zatoce i n a wybrzeżu, a jasną było rzeczą, że pojawili się w najgorszych zamiarach. Gdy się bliżej rozpatrzył w położeniu, przekonał się, że wszyscy ciągnęli za grubą linę, której koniec znajdował się pod wodą. Zanim zrozumiał, jaki był właściwie cel wysiłków, pękł z łoskotem łańcuch kotwicy i okręt gwałtownym ruchem posunął się ku wybrzeżu D Równocześnie z piersi krajowców wyrwał się okrzyk zadowolenia tak silny, że nawet przygłuszył odgłos grzmotu.
K apitan pojął grozę swego położenia i rzucił się ku drzwiom, za któremi uwięziony był Madeo;
chciał użyó jego osoby jako ostatniego środka prze
ciw napaści dzikich.
»Skoroby choć jeden z tych łotrów śmiał się nas zaczepić,« rzekł do siebie kapitan, »natenczas zastrzelę tego zdrajcę jak psa.«
Niestety 1 Drzwi więzienia były otwarte a M a
deo znikł bez śladu!
»Do broni! Każdy na swe stanowisko!« krzy
knął kapitan wzburzony, a rozkaz jego wykonano natychmiast.
K ażdy z majtków uzbroił się czemprędzej i sta
nął gotowy do boju na śmierć i życie, podczas gdy Bottinger i W ardęga wspólnemi silami usiłowali skierować znowu okręt na pełne morze, bo nie bu
rzy, lecz ludzi obawiać się należało. Daremne były jednak ich usiłowania, bo w tej chwili żadna ludzka siła nie była zdolna powstrzymać okrętu.
Sześć boczek i ł o ta. 3
Stało się, co się stać m usiało! Niebawem usły
szano straszny łomot i trzask i okręt cały aż pod
skoczył: wpadłszy na skały podwodne, osiadł na nich i legł nieruchomy, jakby się z niemi zrósł w jedno. Załoga i teraz nie zwątpiła jeszcze i pró
bowała wszelkich sposobów, na jakie się tylko zdobyć można, aby okręt ze skał zesunąć, wszystko bez
skutecznie.
»Dzieci«, rzekł wtedy kapitan do gromadzących się w około niego majtków, »niema się co łudzić na
dzieją, jeżeli wpadniemy w ręce tym rabusiom, to chyba nikt z nas żywcem nie ujdzie. Nie pozostaje więc nam nic, jak bronić się do ostatniego 1«
To sobie też wszyscy przysięgli, bo tylko nie
ustraszona odwaga mogła się im na co przydać.
Gdy nareszcie świtać poczęło i burza ustała, rozej
rzeli się po okolicy i spostrzegli, że na wybrzeżu stało kilka tysięcy dzikich wojowników, czekając tylko hasła do rozpoczęcia boju.
V III.
Bitwa. Wyprawa zbrojna. S ella. Klęska.
N a znak dany podzielono się na dwa oddziały;
jeden rzucił się ku łodziom, aby okręt zaczepić od strony morza, drugi zaś zajął stanowisko na urwistych skałach wybrzeża, sterczących ponad okręt, którego maszty nieomal do nich sięgały. Stamtąd poczęli rzucać kamieniami ciężkiemi do załogi, szczęściem więcej na oślep, tak że chybiali celu.
K apitan był również zmuszony podzielić swych ludzi na dwa oddziały, wprawdzie bardzo nieliczne, ale za to uzbrojone w dalekonośne strzelby i pełne odwagi. Jeden oddział skierował się ku skałom, z których groziło na razie większe niebezpieczeństwo niż od morza, i trafnemi strzałami prażył zastępy dzikich. Salwa następowała po salwie i w krótkim czasie woda w zatoce zaczerwieniła się od krwi za
bitych, których mnóstwo pospadało ze skał do mo
rza. W skutek tego napór dzikich na chwilę ustał cofnęli się w miejsce, gdzie ich strzały już nie zdo
łały dosięgnąć, i przez pewien czas naradzali się, c g
dalej uczynić wypadnie, niebawem jednak podjęli bój z tern większą wściekłością. Ponowny napad zakoń
czył się jeszcze większą klęską dzikich; krzyczą«
i złorzecząc w bezsilnej wściekłości po raz drag
3 6
ustąpili z placu boju i zniknęli w lasach. Z a nimi poszli i ci, którzy napróżno usiłowali dostać się na okręt od strony morza.
Okręt, który trzeba było uważać za stracony, nie dawał już teraz żadnej ochrony, dlatego kapitan kazał go porzucić, przenieść się do największej łodzi i puścić się w pogoń za nieprzyjacielem, aby go zro
bić nieszkodliwym i na później. Rozkazu tego usłu
chano z wielką radością. Rozgniewani majtkowie, żądni zemsty, przewlekli do łodzi armaty, proch, kule i broń wszelaką i udali się na wybrzeże. W net łódź przybiła do lądu i zbrojna wyprawa ruszyła w głąb wyspy, która teraz zdawała się całkiem wy
ludnioną. Nigdzie nie było widać człowieka; cała rezydencya Madea pusta była, jak gdyby tam noga ludzka nie była postała, nawet kobiety i dzieci po
uciekały i pochowały się w gęstwinę, jednem sło
wem wyglądało jak po zarazie okropnej, przed którą nie ostał się ani jeden człowiek.
P o dłuższym marszu zatrzymano się i odbyto naradę, coby wobec tego poeząć. Stanęło na tern, że W ardęga i Bottinger wraz z kilku innymi mieli puścić się dalej na zwiady i odszukać śladu zbiegów.
Szukano dość długo nadaremnie. Wreszcie spostrze
żono dwie kobiety pod drzewem ukryte; były to Bella i piastunka jej Bardi. Pierwsza, uciekając wraz z dragiemi w szalonej trwodze, padła była przez ko
rzenie z ziemi wyrosłe i tak się skaleczyła, że z bólu dalej iść nie mogła.
Rozjątrzeni zdradą majtkowie rzucili się na ko
biety z głośnym okrzykiem, chwycili je za włosy i zawlókłszy na miejsce wolniejsze, gotowali się do ścięcia ich za winę ich ojców i braci. N a pół omdlała
* boleści Bella, złożywszy na piersi ręce, w rozpacz-
37
lisem milczeniu oczekiwała, rychłoli spadnie na jej szyję miecz, który nad głową jej zawisł, i przetnie nić żywota. Nie miała już żadnej nadziei, żeby mógł jeszcze ktokolwiek wyrwać ją od śmierci, która zdawała się jej niechybną. Piastunka Selii w tej ostatniej chwili rzuciła się do nóg majtka, który mieczem godził w dziewczynę, i z załamanemu rękoma błagała go o litość dla Selli i dla siebie, ale sercu jego w tej chwili obcem było uczucie miłości bliź
niego. Kopnął ją ze strasznem przekleństwem i zwró
cił się znowu do Selli.
»Bracia,« zawołał wtedy W ardęga, »czy to nie wstyd, nie hańba plamić się krwią kobiet, które nam nic nie zawiniły?«
Napastnicy zawahali się na chwilę, ale tylko na chwilą, bo wrażenie słów W ardęgi wnet przemi
nęło i żądza zemsty wzięła znowu górę. Jedynie Bottinger podzielał zupełnie zdanie W ardęgi.
»Masz słuszność,« rzekł, »nie podobna przele
wać krwi kobiet za winą ich ojców i braci. Toż to zbrodnia!«
A gdy majtkowie mimo to dalej się pastwili nad bezbronnemi kobietami, obaj ujęli się za niemi, uwolnili je z rąk bezlitośnych ludzi i z dobytemi szablami zasłonili je własnem ciałem. K rok tych dwóch szlachetniejszemi uczuciami ożywionych ludzi rozjątrzył majtków do reszty. Zaczęła się formalna bitwa, która prędzej czy później musiała się zakdn- czyć klęską W ardęgi i Bottingera. Obaj odnieśli już kilka ran i czuli, że siły ich Opuszczają, gdy wtem zaszedł wypadek, który ich całkiem niespo
dziewanie, na razie przynajmniej, uratował od śmierci.
W gałęziach drzew zaszumiało nagle, odezwały się głosy ludzkie i radosne klaskanie, chociaż przedtem
3 8
mc nie zdradzało, aby w pobliżu byli ludzie. Z du
mieni majtkowie wstrzymali się w zapędzie i spoj
rzeli ku górze. Zdumienie ich wzmogło się jeszcze więcej, gdy spostrzegli, że prawie po wszystkich drze
wach w okolicy, ukryte pod gęstemi liśćmi, siedziały kobiety i dzieci, zachowując dotąd zupełne milczenie.
Teraz wszystkie one były zwrócone ku zatoce i jedna drugiej wskazywały coś ręką. Mimowoli majtkowie wszyscy spojrzeli ku zatoce i zadrżeli: zatoka i wy
brzeże roiło się znowu od krajowców!
Ucieczka ich była tylko fortelem, którym E uro
pejczyków wywiedli w pole. Ukrywszy eię szczelnie w gęstwinie, gdy oddział wysłany zapuścił się w głąb kraju, krajowcy wrócili znowu na wybrzeże, zaatako
wali okręt, który teraz posiadał daleko słabszą załogę, 1 w tej chwili właśnie bitwa toczyła się w całej pełni. N a broniących okrętu majtków padał istny grad kamieni i strzał, a setki czarnych dzikich usiło
wały wdrapać się na pokład. Nie było wątpliwości, że nieliczna acz waleczna załoga musiała uiedz prze
mocy i że to już wkrótce. musiało nastąpić.
Kapitan, którego obowiązkiem było bronić się dd upadłego, a który czynił, co tylko w mocy jego było, aby napad powstrzymać, kazał wystrzelić z ar
maty, aby wysłanemu w pogoń oddziałowi zwrócić uwagę na niebezpieczeństwo, w jakiem się okręt znajduje, i zawezwać do odwrotu. Odgłos wystrzału .zrozumieli wszyscy aż nadto dobrze.
»Tam nas wołają,« krzyknął Bottinger, »spiesz
my kapitanowi na pomoc, a nie traćmy tutaj darem
nie sił i czasu. Z a mną, bracia!«
To mówiąc, zawrócił się i podążył ku zatoce, a za nim poszła reszta.
39 Niestety, przybyli za późno 1
Gdy zdyszani i zmęczeni szybkim biegiem do
tarli do brzegu, okręt był już w rękach krajowców, którzy na nim poczęli już gospodarować po swojemu.
Z dzikim okrzykiem radości rzucono się nasamprzód na kapitana i zażgano w oczach załogi. Choć już żyć przestał, dzicy napastnicy, nie przestawali ciała jego krajać nożami, tak byli nań zawzięci za porażkę, doznaną przy pierwszym napadzie. Dopiero gdy już ciało zamieniło się w bezkształtną, krwawą masę, rzucono je na rozkaz Madea w morze.
N a ten widok prowadzony przez Bottingera od
dział zawrzał wściekłością; każdy w duszy pragnął pomścić się za morderstwo popełnione na kapitanie i kamratach. Poddano się bez szemrania rozkazom Bottingera i W ardęgi jako ludzi najdoświadczeńszych, bo każdy czuł, że tylko jedność ich zbawić może.
Gdy więc padł rozkaz strzelania do zdradzie
ckich napastników, z całą gotowością wzięto ich na cel. Strzał następował po strzale, a za każdym ra zem legło kilkunastu trupem na ziemi jak kłosy żyta dojrzałego pod cięciem kosy.
W obec dalekonośnych strzelb oddziału, strzela
jącego ze skał nadbrzeżnych, krajowcy byli nieomal bezbronnymi i byliby z czasem albo wszyscy śmierć ponieśli albo też musieli się poddać, gdyby przebie
gły Madeo nie był im rozkazał cofnąć się pod po
kład okrętowy.
W ten sposób byli wprawdzie uratowani, ale tylko przejściowo, bo schowanie mogło się stać dla nich też pułapką, skoroby się oddziałowi udało do
stać się na pokład. Byłby wprawdzie wtedy nastą
pił bój zacięty na śmierć i życie, ale tego się E uro
40
pejczycy nie obawiali i nie mogli obawiać, bo wie
dzieli dobrze, albo przynajmniej mogli się spodziewać, że tylko zwycięstwo zdolne im było zapewnić życie.
W drapali się więc na szczyt skał nadbrzeżnych, aby po masztach, które aż do nich sięgały, spuścić się na pokład okrętu.
I byłaby się sztuka udała, gdyby wrodzona prze
biegłość krajowców nie była i temu przeszkodziła.
Przewidzieli oni z góry i tę możliwość i dlatego po
dzielili się na dwa oddziały. Jeden z nich pod ko
mendą Madea zająć miał okręt, co się też udało, drugi zaś miał za zadanie trzymać się na uboczu w pogotowiu, aby odeprzeć oddział wysłany w głąb kraju, gdyby tenże miał przedwcześnie wrócić. Ten drugi zastęp wysunął się teraz cichaczem z kryjówki i wpadł z tyłu na oddział Europejczyków jak grom.
Wzięci z dwóch stron w ogień majtkowie bro
nili się jak lwy. Ale odwaga sama niezdolna była dać im przewagę nad przemożnym nieprzyjacielem.
Garstka ich malała nieomal z każdą minutą, a każ
dorazowy upadek jednego z nich, witany głośnym, okrzykiem tryumfu przez krajowców, dodawał jeszcze sił i zapału przeciwnikom. Kilku, nie widząc innej drogi wyjścia, pod naporem krajowców rzucili się ze skał do morza i usiłowali wydostać się na brzeg za
toki. Był to jednak krok daremny, bo zatoka była zewsząd otoczona ludźmi; każdego Europejczyka ła
pano na brzegu i wiązano.
Bottinger i W ardęga walczący tam, gdzie na- pór nieprzyjaciela był największy, przekonali się wnet, że wszystko było stracone i że żadne wysiłki nie mogły już osiągnąć pożądanego skutku, woleli jed
nak paść w boju aniżeli dostać się w niewolę. Oparty plecami o drzewo, Bottinger wywijał mieczem na
4 1
wszystkie strony, ale już coraz rzadziej kogoś sięgnął, bo ręka słaba zaledwie jeszcze zdołała miecz utrzy
mać. W końcu zarzucono mu z tyłu na szyję pę
tlicę i zaciągnięto, wskutek czego upadł i stracił przytomność. Ten sam los spotkał także W ardęgą.
Reszta majtków straciła wtedy całkiem otuchę, po
rzuciła broń i oddała się w ręce krajowców.
IX .
T r y u m f d z i k i c h .
Dopiąwszy w ten sposób celu, Madeo pozosta
wił na okręcie straż, aby czasem właśni poddani jego nie splądrowali jego skarbów, zanim się sam we wszystkiem rozpatrzy, i poszedł obejrzeć pobojowisko na lądzie, a potem rozkazał, by wszystkich jeńców odstawiono skrępowanych na jeden z pobliskich pa
górków pokrytych lasem. B ył to pochód bardzo smutny, tern smutniejszy dla pojmanych majtków, im głośniej krajowcy się radowali. A radość tę wojow
ników podzielały także kobiety, które odniesione zwy
cięstwo obrało prawie z rozumu i serca; kilka z nich było tak okrutnych, że przyskakiwały do powiązanych jeńców i żgały ich ostremi narzędziami lub biły kol- czastemi łodygami. Mężczyźni zadowolnili się na razie biciem w bębny z drzewa wydrążonego i dud
nieniem na wielkich muszlach, wyjąc przy tern prawie nieludzkim głosem pieśń tryumfalną.
Gdy pochód stanął na oznaczonym pagórku, każdego z jeńców przywiązano do osobnego drzewa w około wolnego miejsca, na którem rozsiedli się poddani Madea. Ten stanął w środku i z wielką powagą wypowiedział do zgromadzonych mowę nastę
pującej treści:
43
>W ielki duck«, tak dzicy nazywają Boga, o któ
rym mają tylko liche pojącie, »wielki duch wydał w rące mieszkańców wyspy Nuka-Hiwa onych przy
byszów, aby ich ci ukarać mogli za zbrodnie, jakich się przodkowie tych przybyszów w dawniejszych cza
sach dopuścili na spokojnych mieszkańcach tej wyspy.
Radość niech więc panuje w całym narodzie, bo ra zem z ludźmi tymi staną się jego własnością wielkie skarby, jakie zawiera w sobie wielka łódź, którą przyjechali. Niech jednak nikt nie poważy się za
bierać czegoś dla siebie, dopóty on, naczelnik, wraz z innymi znaczniejszymi mężami nie zbada skarbów i nie podzieli. Aby to mogło nastąpić jak najrych
lej, niechaj każdy, mężczyzna czy kobieta, pospieszy do okrętu i przyniesie z niego, ile unieść zdoła«.
Nadzieja otrzymania chociaż drobnej części onych skarbów, które w grancie rzeczy były błysko
tkami wartemi zaledwie kilka fenygów, sprawiła, że w jednej chwili miejsce opustoszało. Wszystko co żyło pobiegło ku okrętowi, pozostały tylko dzieci małe, które nietylko nicby nie uniosły, ale wprost byłyby zawadą i ciężarem. Poprzywięzywani do drzew majtkowie musieli się spokojnie przypatrywać, jak z okrętu znoszono pudło za pudłem, skrzynię za skrzynią, i je rozbijano. Dopiero gdy zmrok wie
czorny zapadł i nastała ciemność taka, że niepodob- nem było rozróżnić przedmioty jedne od drugich, za
przestano plądrowania. Natomiast zapalono ognie w kilku miejscach i ucztując na swój sposób, opo
wiadano sobie o wielkiem szczęściu, jakie wielki duch zesłał na wyspę. Chcąc mu okazać swą wdzięczność, postanowiono mu złożyć ofiarę odpowiednią. Dwóch z pomiędzy jeńców, którzy z osłabienia i upływu krwi trzymali się zaledwie na nogach, wprowadzono w śro