• Nie Znaleziono Wyników

W sztuce wolno mi

W dokumencie Śląsk, 2013, R. 19, nr 2 (Stron 69-72)

wszystko

giczną w Wyższej Szkole Sztuk Plastycz­

nych. Obok twórczości przekazywanie artystycznej wiedzy staje się jego kolej­

ną życiową pasją.

W 1962 r. z żoną Zofią Gutkowską-No- wosielską (świetnie zapowiadającą się ma­

larką, która wszystko poświęciła mężo­

wi, miłości swojego życia) wraca do Krakowa na zaproszenie ASP. Przez 30 lat prowadzi pracownię na wydziale malar­

stwa. Studenci kochają go i szanują. Cóż lepszego może spotkać pedagoga? Profe­

sor Nowosielski z całą pewnością do dzi­

siaj przechadza się po korytarzach zacnej Akademii...

W 1981 r. zaczyna tworzyć najpiękniej­

sze dzieło sztuki sakralnej w swoim ży­

ciu. Powstaje doskonała polichromia w kościele pw. Ducha Świętego w Ty­

chach. Wielokrotnie nagradzana archi­

tektura świątyni zyskała genialny plastycz­

ny wystrój. Nie będę opisywał niezwykło­

ści tego miejsca rozmowy z Bogiem. Ty­

chy blisko... trzeba to przeżyć osobiście.

Koniecznie muszę przytoczyć słowa pro­

fesora: Od dziecka marzyłem, żeby zapro­

jektować obiekt sakralny. Współpracowa­

łem z architektami, robiłem polichromie, ale to były kawałki. A chciałem stworzyć coś od podstaw. I marzenie spełniło się, stworzył niedużą, ale doskonałą w formie i plastycznym wykończeniu cerkiew Na­

rodzenia Przenajświętszej Bogarodzicy w Białym Borze.

Dwa dni po śmierci Jerzego Nowosiel­

skiego (zmarł 21 lutego 2011 r.) złodzie­

je włamali się do mieszkania artysty, skra­

dli jego prace, dwie ikony nieznanego

autora, dwa zegary, szereg pamiątek i 230 zł. Już 8 marca odzyskane przedmio­

ty policja przekazała Fundacji Nowosiel­

skich, której prezesem jest przyjaciel i opiekun mistrza Andrzej Starmach. To właśnie dzięki uznanej i cieszącej się du­

żym autorytetem wśród miłośników sztu­

ki Galerii Starmach i wspomnianej Fun­

dacji Nowosielskich obrazy trafiły do Zamku Sieleckiego.

Prezentowany w Sosnowcu dorobek ar­

tysty pochodzi z latl957-1996. Są tu dzie­

ła wybitne, od których trudno oderwać wzrok. Taka jest nieduża, z matema­

tyczną perfekcją zakomponowana, o do­

skonałej kolorystyce „Martwa natura”

z lat 60. i taki jest portret tajemniczej pięk­

ności, która niczym Gioconda rozbudza wyobraźnię („Akt z miastem w tle”, 1996). Zastygłe w bezruchu, urzeczone bezkresem morza „Kobiety na plaży”

(1992) czy „Wspomnienia z Egiptu”

z lat 1991 i 1992, które koją skołatane ner­

wy, niczym cudowny balsam. Przykuwa­

ją uwagę, Abstrakcje” - ta minimalistycz- na z 1957 r. i bardzo znana, z przewagą pomarańczowej barwy, z 1973 r. zawie­

szona w pionie, chociaż ja poznałem ją w poziomej ekspozycji. Teraz można dostrzec na niej postać z podwójną aure­

olą, kiedyś czytałem ją jako równanie z 7 aniołami. Bo jak mawiał mistrz Nowosiel­

ski: Tak ja k dawniej matowano anio­

łów - dzisiaj malować ju ż nie można.

Anioł to jest malarstwo abstrakcyjne.

Możemy także podziwiać rozkołysane pejzaże i portrety mężczyzn bez źrenic. Bawi i wzrusza „Kolejka wąsko­

torowa” z 1995 r. Każdy obraz prowoku­

je i zmusza do głębszej refleksji.

Profesor Jerzy Nowosielski zostawił również po sobie niezwykłe świadectwo wiary - cieszącą się ogromnym zaintere­

sowaniem czytelników książkę „Mój Chrystus”, składającą się z rozmów, któ­

re przeprowadził z nim Zbigniew Podgó- rzec. 0 krótkim epizodzie z ateizmem mistrz mówił: Sądzę, że doświadczenie ateizmu jest najbardziej podstawowym do­

świadczeniem metafizycznym świadomo­

ści ludzkiej. Dlatego wielu teologów uważa, że prawdziwy ateizm jest najkrót­

szą drogą do Boga. Kilka dni po śmier­

ci artysty ukazała się jego biografia „Nie­

toperz w świątyni”, skreślona znakomitym piórem Krystyny Czerni. Biografka ma­

larza starannie przygotowała także wyda­

ny w ubiegłym roku - w pierwszą rocz­

nicę śmierci - zbiór rozmów z artystą

„Sztuka po końcu świata”. Dawno temu ukazywał się cotygodniowy dodatek do Gazety Wyborczej „Wielcy Mala­

rze”. Numer 105 w całości był poświęco­

ny Jerzemu Nowosielskiemu. To podsta­

wowe kompendium wiedzy o jego życiu i twórczości. Kto dzisiaj odważyłby się na wydawanie tego rodzaju tygodnika?

Coraz gorsze czasy dla prawdziwej kul­

tury, ale wielkie dzieła zostaną i jeszcze nie raz zachwycą, wzruszą i pobudzą wy­

obraźnię. Cieszmy się, że jeszcze działa- j ą instytucj e popularyzuj ące sztukę z naj - wyższej półki, jak sosnowiecka Galeria Extravagance.

WITOLD KOCIŃSKI

M

iasto u schyłku lat 80. Pety na ulicy. W szędzie pety z żółtymi końcówkami i plwoci­

ny. I sklepy z zakurzonymi szyba­

mi, przez które nie widać nic. I po­

wyginane tramwaje, tak zniszczone jakby uczestniczyły w jakichś strasznych kataklizmach, jakby sprasowały je na płasko wielkie meteoryty i potem wyprostowano je na szybko, byle jak o czwartej nad ranem w zajezdni, tuż przed wyruszeniem na trasę.

Miasto u schyłku socjalizmu. Czu­

ło się, że to wszystko wisi już na wło­

sku. Tramwaje psuły się. Ludzie spoceni i zmęczeni wracali na pie­

chotę do ciemnych blokowisk.

Wszystko śmierdziało. Śmierdziały chodniki tymi nie sprzątanymi peta­

mi. Śmierdziało w sklepach zepsu­

tym mięsem, chociaż haki były zu­

pełnie puste. Kolejki ludzkie cuchnęły koleją, przepoconymi wa­

gonami, jakby ludzie nie myli się i byli w ciągłej podróży.

Spośród tych pomiętych, zdemo­

lowanych tramwajów wyróżniał się jeden typ. 102N. Też był pomięty, ale jednak jego kształt wyróżniał się z ogólnej nijakości, sugerował coś...

jakąś fanaberię. Był to wybryk my­

śli ludzkiej. Ktoś, a właściwie kilka osób sięgnęło myślą dalej (projekt powstał w czasach gomułkowskich) poza konserw y rybne, kapustę

i mieszkanie w bloku ze ślepą kuch­

nią. Ludzie ci zaprojektowali tram­

waj o awangardowym wyglądzie, ku- bistyczny jakby żywcem wzięty z obrazów Braqua. Miał pochyloną wbrew aerodynam ice ogromną przednią szybę i przód jak z martwej natury z reflektorem - talerzykiem w centrum kompozycji. Gdy pa­

trzyło się na niego z boku, rysowa­

ła się na tle kamienic zygzakowata linia - jakby pioruna, zakończona pantografem strzelającym iskrami w mroźne poranki. Jaka symbolika!

Tramwaj = elektryczność = iskra = burza. Oczywiście, dorabiam to so­

bie teraz, pewnie nikt o takich sko­

jarzeniach nie myślał, projektując.

Ale czy wybitna architektura nie prowadzi do skojarzeń i to bardzo od­

ległych? Czy nie jest to właściwa ce­

cha wyrastającej ponad przecięt­

ność architektury?

Tramwaj typu 102N był ruchomą architekturą. Przesuwał się wzdłuż eklektycznych kamienic na 3 Maja

w Katowicach i zahaczał je i prowo­

kował swoim nowoczesnym wy­

glądem. Wydawało się, że tym ujem­

nym kątem przedniej ściany, układem „pod włos” szarpnie sece­

syjne i klasycystyczne zawijasy, od­

winie je jak z kłębka, wyprostuje w klarowne linie i nastanie w całym mieście nowy abstrakcjonizm.

Nowoczesność. To było myśle­

nie już poza aerodynamiką, krok zro­

biony dalej. Jak wiadomo, w la­

tach 20. i 30. XX wieku, gdy pojawiły się szybkie samochody i samoloty, zaczęto zwracać uwagę na aerodynamikę. Z czasem „aero”

stało się nowym bożyszczem styli­

stycznym. Wszystko robiono opły­

wowe, gładkie, lśniące, cygaretowe i pochylone. Nawet tam, gdzie nie trzeba było - bo obiekt się nie poru­

szał - wciskano aerodynamikę. To trwało jeszcze długo po wojnie i wła­

ściwie trwa (z pewnymi fikuśnymi modyfikacjami) do dzisiaj.

A projektanci z Instytutu Wzor­

nictwa Przemysłowego projektują­

cy wóz tramwajowy 102N u schył­

ku lat 60. poszli „pod p rąd ” . Dosłownie. Uznali, że tramwaj ja ­ ko pojazd miejski nie jeździ zbyt szybko i nie potrzebuje zaokrągle­

nia i pochylenia aerodynamiczne­

go. Więcej, że takie obłości są śmieszne i nie pasujące do charak­

teru miasta, będącego tworem ku- bicznym, pełnym kątów prostych.

Architekci modernistyczni wyobra­

żali sobie miasto przyszłości jako zestaw płaszczyzn pionowych i po­

ziomych, między którym i będą poruszać się opływowe, gładkie pojazdy, niczym uliczne torpedy.

Projektanci tramwaju 102N się­

gnęli dalej, już poza now ocze­

sność, wrzucając między budynki pojazd nie opływowy, ale kanciasty i na dodatek antyaerodynamiczny.

Ten odważny kształt tworzył mia­

sto na nowo i to w sposób ekspre­

sjonisty czny!

102N jeździł na linii „0” od placu Wolności do Stadionu Śląskiego.

Ładowaliśmy się całą grupą do dru­

giego wagonu, na sam koniec, na tył, który był tak samo zadziorny i awan­

gardowy jak przód i miał taką samą wielką szybę pod kątem. Bujaliśmy tym tyłem, niektórzy odważniejsi pa­

lili papierosy i wydmuchiwali dym przez otwarte boczne okienka,

a ogromny prostokąt okna łapał płachty nieba z mijanych przecznic.

A jednak tramwaj 102N miał fatal­

ny błąd. Chorzowski „Konstal” wy­

produkował tylko 42 egzemplarze te­

go modelu. Teraz są już obiektami muzealnymi. Chociaż nie! Jeden jeździ na Śląsku jako nauka jazdy.

Projektanci nie przewidzieli efek­

tu odbicia. Ale czy da się wszyst­

ko przewidzieć? Życie jest takie skomplikowane, a miasto to kom­

plikacja do entej potęgi. Zresztą za­

brakło funduszy na prototypy i jaz­

dy próbne. Wtedy usterka wyszłaby na jaw w doświadczeniu. Awangar­

dowy w swoich kształtach wóz 102N nie nadawał się dojazdy. Po­

chylona „pod prąd” wielka szyba przednia teoretycznie dawała mo­

torniczemu doskonałą widoczność, dużo lepszą niż w poprzednim zwyczajnym modelu 13N. Ale tyl­

ko teoretycznie! W czasie jazdy wieczornej i nocnej motorniczy nie widział przed sobą nic, nato­

miast mógł dokładnie oglądać pa­

sażerów, światła sufitowe, kasow­

niki, rurki, uchwyty, siedzenia swojego wozu. Szyba przednia umocowana pod ujemnym kątem działała jak gigantyczne lustro i od­

bijała całe wnętrze tramwaju!

Nic nie dało się z tym zrobić.

Nic. Można było tylko wstrzymać produkcję, i powrócić do banalnych kształtów starszego modelu.

Kiedyś jechałem późną porą „ze­

rem” o awangardowych kształtach.

Był ciepły wieczór. W tramwaju śmierdziało jak zwykle, ale uwielbia­

łem te jazdy, te wnętrza malowane kremowym lakierem, mętne słabe światła w wypukłych matowych kloszach, w których każda jadąca ko­

bieta wyglądała intrygująco, te trzę­

sące się przeguby i poziome koła w podłodze, na których kręciło się na zakrętach jak na karuzeli. Tym ra­

zem stałem blisko motorniczego.

Mimo późnej pory tramwaj był dość zatłoczony (wyobrażacie sobie, co się działo w tamtych latach w godzinach szczytu?). W pochylonej przedniej ta­

fli odbijającej wnętrze, widziałem jakby filmowy efekt przenikania: ki­

wający się ludzie sunęli w czerni uli­

cy, nad słabo widocznymi nitkami szyn - jak powieszeni, a górą sunę­

ły nieruchome okrągłe klosze żółtych lamp. Motorniczy dziwnie kurczył

się i cały czas przekrzywiał głowę to w jedną, to w drugą stronę, usiłując śledzić trasę. Jechaliśmy przez Dąb, tramwaj kiwając się na nierównych torach, ocierał się o gęste krzaki. Na­

gle w szybie motorniczego zobaczy­

łem nogę. Jasną nogę - białą łydkę, czarną skarpetkę i but. Można było sądzić, że to kolejny nakładający się obraz, odbicie sennego wnętrza. Ale odbijający się, czyli m y-pasażero­

wie byliśmy w pionie, a biała noga była pozioma i leżąca! Motorniczy gwałtownie szarpnął korbę, przele­

ciał błyskawicznie wszystkie ząbki hamowania, wszystkie 22 stopnie, aż zaterkotało głośno w całym wozie i jeszcze nacisnął z całych sił hamu­

lec awaryjny. Wszyscy stojący pole­

cieli do przodu (ja też) i rozpłaszczyli się na jego kabinie, a siedzący wy­

rżnęli czołami o uchwyty siedzeń przed sobą.

- Kurwa mać - powiedział motor­

niczy otwierając przednie drzwi i wyskakując z kabiny. Wylecieliśmy za nim w noc, w te czarne krzaki.

Wieczór był wyjątkowo ciepły. Pijak leżący w poprzek torów gmerał się niemrawo, poruszając białą, nikną­

cą w ciemności łydką jak płetwą. Tuż nad nim, oświetlony rzęsiście, wisiał awangardowy przód tramwaju ty­

pu 102N i można było odnieść wra­

żenie, że leży pod oświetloną witry­

ną sklepową.

- Człowieku! - wydusił z siebie motorniczy i nawet nie miał siły da­

lej kląć.

Pijak uniósł się na łokciu. Leżał do­

kładnie w poprzek szyn. Był łysy,

Wpakowaliśmy go do wnętrza i posadziliśmy. Tramwaj ruszył.

Okrągłe klosze lamp na suficie wy­

puszczały mętne, usypiające światło.

Jechaliśmy jak w rodzinie. Motor­

niczy prowadził, kuląc się i przekrzy­

wiaj ąc głowę. Żółte dyski lamp świeciły mu w oczy. Pijak kiwał się miarowo, co pewien czas budził się i usiłował opuścić podciągnięte no­

gawki. Białe łydki jaśniały w męt­

nym wnętrzu.

T R A M W A J O W A

ć / o

Ewa Kopczyńska (Laurence) i Grzegorz Kwas (Michel)

Prawda boli, K

W dokumencie Śląsk, 2013, R. 19, nr 2 (Stron 69-72)

Powiązane dokumenty