wszystko
giczną w Wyższej Szkole Sztuk Plastycz
nych. Obok twórczości przekazywanie artystycznej wiedzy staje się jego kolej
ną życiową pasją.
W 1962 r. z żoną Zofią Gutkowską-No- wosielską (świetnie zapowiadającą się ma
larką, która wszystko poświęciła mężo
wi, miłości swojego życia) wraca do Krakowa na zaproszenie ASP. Przez 30 lat prowadzi pracownię na wydziale malar
stwa. Studenci kochają go i szanują. Cóż lepszego może spotkać pedagoga? Profe
sor Nowosielski z całą pewnością do dzi
siaj przechadza się po korytarzach zacnej Akademii...
W 1981 r. zaczyna tworzyć najpiękniej
sze dzieło sztuki sakralnej w swoim ży
ciu. Powstaje doskonała polichromia w kościele pw. Ducha Świętego w Ty
chach. Wielokrotnie nagradzana archi
tektura świątyni zyskała genialny plastycz
ny wystrój. Nie będę opisywał niezwykło
ści tego miejsca rozmowy z Bogiem. Ty
chy blisko... trzeba to przeżyć osobiście.
Koniecznie muszę przytoczyć słowa pro
fesora: Od dziecka marzyłem, żeby zapro
jektować obiekt sakralny. Współpracowa
łem z architektami, robiłem polichromie, ale to były kawałki. A chciałem stworzyć coś od podstaw. I marzenie spełniło się, stworzył niedużą, ale doskonałą w formie i plastycznym wykończeniu cerkiew Na
rodzenia Przenajświętszej Bogarodzicy w Białym Borze.
Dwa dni po śmierci Jerzego Nowosiel
skiego (zmarł 21 lutego 2011 r.) złodzie
je włamali się do mieszkania artysty, skra
dli jego prace, dwie ikony nieznanego
autora, dwa zegary, szereg pamiątek i 230 zł. Już 8 marca odzyskane przedmio
ty policja przekazała Fundacji Nowosiel
skich, której prezesem jest przyjaciel i opiekun mistrza Andrzej Starmach. To właśnie dzięki uznanej i cieszącej się du
żym autorytetem wśród miłośników sztu
ki Galerii Starmach i wspomnianej Fun
dacji Nowosielskich obrazy trafiły do Zamku Sieleckiego.
Prezentowany w Sosnowcu dorobek ar
tysty pochodzi z latl957-1996. Są tu dzie
ła wybitne, od których trudno oderwać wzrok. Taka jest nieduża, z matema
tyczną perfekcją zakomponowana, o do
skonałej kolorystyce „Martwa natura”
z lat 60. i taki jest portret tajemniczej pięk
ności, która niczym Gioconda rozbudza wyobraźnię („Akt z miastem w tle”, 1996). Zastygłe w bezruchu, urzeczone bezkresem morza „Kobiety na plaży”
(1992) czy „Wspomnienia z Egiptu”
z lat 1991 i 1992, które koją skołatane ner
wy, niczym cudowny balsam. Przykuwa
ją uwagę, Abstrakcje” - ta minimalistycz- na z 1957 r. i bardzo znana, z przewagą pomarańczowej barwy, z 1973 r. zawie
szona w pionie, chociaż ja poznałem ją w poziomej ekspozycji. Teraz można dostrzec na niej postać z podwójną aure
olą, kiedyś czytałem ją jako równanie z 7 aniołami. Bo jak mawiał mistrz Nowosiel
ski: Tak ja k dawniej matowano anio
łów - dzisiaj malować ju ż nie można.
Anioł to jest malarstwo abstrakcyjne.
Możemy także podziwiać rozkołysane pejzaże i portrety mężczyzn bez źrenic. Bawi i wzrusza „Kolejka wąsko
torowa” z 1995 r. Każdy obraz prowoku
je i zmusza do głębszej refleksji.
Profesor Jerzy Nowosielski zostawił również po sobie niezwykłe świadectwo wiary - cieszącą się ogromnym zaintere
sowaniem czytelników książkę „Mój Chrystus”, składającą się z rozmów, któ
re przeprowadził z nim Zbigniew Podgó- rzec. 0 krótkim epizodzie z ateizmem mistrz mówił: Sądzę, że doświadczenie ateizmu jest najbardziej podstawowym do
świadczeniem metafizycznym świadomo
ści ludzkiej. Dlatego wielu teologów uważa, że prawdziwy ateizm jest najkrót
szą drogą do Boga. Kilka dni po śmier
ci artysty ukazała się jego biografia „Nie
toperz w świątyni”, skreślona znakomitym piórem Krystyny Czerni. Biografka ma
larza starannie przygotowała także wyda
ny w ubiegłym roku - w pierwszą rocz
nicę śmierci - zbiór rozmów z artystą
„Sztuka po końcu świata”. Dawno temu ukazywał się cotygodniowy dodatek do Gazety Wyborczej „Wielcy Mala
rze”. Numer 105 w całości był poświęco
ny Jerzemu Nowosielskiemu. To podsta
wowe kompendium wiedzy o jego życiu i twórczości. Kto dzisiaj odważyłby się na wydawanie tego rodzaju tygodnika?
Coraz gorsze czasy dla prawdziwej kul
tury, ale wielkie dzieła zostaną i jeszcze nie raz zachwycą, wzruszą i pobudzą wy
obraźnię. Cieszmy się, że jeszcze działa- j ą instytucj e popularyzuj ące sztukę z naj - wyższej półki, jak sosnowiecka Galeria Extravagance.
WITOLD KOCIŃSKI
M
iasto u schyłku lat 80. Pety na ulicy. W szędzie pety z żółtymi końcówkami i plwociny. I sklepy z zakurzonymi szyba
mi, przez które nie widać nic. I po
wyginane tramwaje, tak zniszczone jakby uczestniczyły w jakichś strasznych kataklizmach, jakby sprasowały je na płasko wielkie meteoryty i potem wyprostowano je na szybko, byle jak o czwartej nad ranem w zajezdni, tuż przed wyruszeniem na trasę.
Miasto u schyłku socjalizmu. Czu
ło się, że to wszystko wisi już na wło
sku. Tramwaje psuły się. Ludzie spoceni i zmęczeni wracali na pie
chotę do ciemnych blokowisk.
Wszystko śmierdziało. Śmierdziały chodniki tymi nie sprzątanymi peta
mi. Śmierdziało w sklepach zepsu
tym mięsem, chociaż haki były zu
pełnie puste. Kolejki ludzkie cuchnęły koleją, przepoconymi wa
gonami, jakby ludzie nie myli się i byli w ciągłej podróży.
Spośród tych pomiętych, zdemo
lowanych tramwajów wyróżniał się jeden typ. 102N. Też był pomięty, ale jednak jego kształt wyróżniał się z ogólnej nijakości, sugerował coś...
jakąś fanaberię. Był to wybryk my
śli ludzkiej. Ktoś, a właściwie kilka osób sięgnęło myślą dalej (projekt powstał w czasach gomułkowskich) poza konserw y rybne, kapustę
i mieszkanie w bloku ze ślepą kuch
nią. Ludzie ci zaprojektowali tram
waj o awangardowym wyglądzie, ku- bistyczny jakby żywcem wzięty z obrazów Braqua. Miał pochyloną wbrew aerodynam ice ogromną przednią szybę i przód jak z martwej natury z reflektorem - talerzykiem w centrum kompozycji. Gdy pa
trzyło się na niego z boku, rysowa
ła się na tle kamienic zygzakowata linia - jakby pioruna, zakończona pantografem strzelającym iskrami w mroźne poranki. Jaka symbolika!
Tramwaj = elektryczność = iskra = burza. Oczywiście, dorabiam to so
bie teraz, pewnie nikt o takich sko
jarzeniach nie myślał, projektując.
Ale czy wybitna architektura nie prowadzi do skojarzeń i to bardzo od
ległych? Czy nie jest to właściwa ce
cha wyrastającej ponad przecięt
ność architektury?
Tramwaj typu 102N był ruchomą architekturą. Przesuwał się wzdłuż eklektycznych kamienic na 3 Maja
w Katowicach i zahaczał je i prowo
kował swoim nowoczesnym wy
glądem. Wydawało się, że tym ujem
nym kątem przedniej ściany, układem „pod włos” szarpnie sece
syjne i klasycystyczne zawijasy, od
winie je jak z kłębka, wyprostuje w klarowne linie i nastanie w całym mieście nowy abstrakcjonizm.
Nowoczesność. To było myśle
nie już poza aerodynamiką, krok zro
biony dalej. Jak wiadomo, w la
tach 20. i 30. XX wieku, gdy pojawiły się szybkie samochody i samoloty, zaczęto zwracać uwagę na aerodynamikę. Z czasem „aero”
stało się nowym bożyszczem styli
stycznym. Wszystko robiono opły
wowe, gładkie, lśniące, cygaretowe i pochylone. Nawet tam, gdzie nie trzeba było - bo obiekt się nie poru
szał - wciskano aerodynamikę. To trwało jeszcze długo po wojnie i wła
ściwie trwa (z pewnymi fikuśnymi modyfikacjami) do dzisiaj.
A projektanci z Instytutu Wzor
nictwa Przemysłowego projektują
cy wóz tramwajowy 102N u schył
ku lat 60. poszli „pod p rąd ” . Dosłownie. Uznali, że tramwaj ja ko pojazd miejski nie jeździ zbyt szybko i nie potrzebuje zaokrągle
nia i pochylenia aerodynamiczne
go. Więcej, że takie obłości są śmieszne i nie pasujące do charak
teru miasta, będącego tworem ku- bicznym, pełnym kątów prostych.
Architekci modernistyczni wyobra
żali sobie miasto przyszłości jako zestaw płaszczyzn pionowych i po
ziomych, między którym i będą poruszać się opływowe, gładkie pojazdy, niczym uliczne torpedy.
Projektanci tramwaju 102N się
gnęli dalej, już poza now ocze
sność, wrzucając między budynki pojazd nie opływowy, ale kanciasty i na dodatek antyaerodynamiczny.
Ten odważny kształt tworzył mia
sto na nowo i to w sposób ekspre
sjonisty czny!
102N jeździł na linii „0” od placu Wolności do Stadionu Śląskiego.
Ładowaliśmy się całą grupą do dru
giego wagonu, na sam koniec, na tył, który był tak samo zadziorny i awan
gardowy jak przód i miał taką samą wielką szybę pod kątem. Bujaliśmy tym tyłem, niektórzy odważniejsi pa
lili papierosy i wydmuchiwali dym przez otwarte boczne okienka,
a ogromny prostokąt okna łapał płachty nieba z mijanych przecznic.
A jednak tramwaj 102N miał fatal
ny błąd. Chorzowski „Konstal” wy
produkował tylko 42 egzemplarze te
go modelu. Teraz są już obiektami muzealnymi. Chociaż nie! Jeden jeździ na Śląsku jako nauka jazdy.
Projektanci nie przewidzieli efek
tu odbicia. Ale czy da się wszyst
ko przewidzieć? Życie jest takie skomplikowane, a miasto to kom
plikacja do entej potęgi. Zresztą za
brakło funduszy na prototypy i jaz
dy próbne. Wtedy usterka wyszłaby na jaw w doświadczeniu. Awangar
dowy w swoich kształtach wóz 102N nie nadawał się dojazdy. Po
chylona „pod prąd” wielka szyba przednia teoretycznie dawała mo
torniczemu doskonałą widoczność, dużo lepszą niż w poprzednim zwyczajnym modelu 13N. Ale tyl
ko teoretycznie! W czasie jazdy wieczornej i nocnej motorniczy nie widział przed sobą nic, nato
miast mógł dokładnie oglądać pa
sażerów, światła sufitowe, kasow
niki, rurki, uchwyty, siedzenia swojego wozu. Szyba przednia umocowana pod ujemnym kątem działała jak gigantyczne lustro i od
bijała całe wnętrze tramwaju!
Nic nie dało się z tym zrobić.
Nic. Można było tylko wstrzymać produkcję, i powrócić do banalnych kształtów starszego modelu.
Kiedyś jechałem późną porą „ze
rem” o awangardowych kształtach.
Był ciepły wieczór. W tramwaju śmierdziało jak zwykle, ale uwielbia
łem te jazdy, te wnętrza malowane kremowym lakierem, mętne słabe światła w wypukłych matowych kloszach, w których każda jadąca ko
bieta wyglądała intrygująco, te trzę
sące się przeguby i poziome koła w podłodze, na których kręciło się na zakrętach jak na karuzeli. Tym ra
zem stałem blisko motorniczego.
Mimo późnej pory tramwaj był dość zatłoczony (wyobrażacie sobie, co się działo w tamtych latach w godzinach szczytu?). W pochylonej przedniej ta
fli odbijającej wnętrze, widziałem jakby filmowy efekt przenikania: ki
wający się ludzie sunęli w czerni uli
cy, nad słabo widocznymi nitkami szyn - jak powieszeni, a górą sunę
ły nieruchome okrągłe klosze żółtych lamp. Motorniczy dziwnie kurczył
się i cały czas przekrzywiał głowę to w jedną, to w drugą stronę, usiłując śledzić trasę. Jechaliśmy przez Dąb, tramwaj kiwając się na nierównych torach, ocierał się o gęste krzaki. Na
gle w szybie motorniczego zobaczy
łem nogę. Jasną nogę - białą łydkę, czarną skarpetkę i but. Można było sądzić, że to kolejny nakładający się obraz, odbicie sennego wnętrza. Ale odbijający się, czyli m y-pasażero
wie byliśmy w pionie, a biała noga była pozioma i leżąca! Motorniczy gwałtownie szarpnął korbę, przele
ciał błyskawicznie wszystkie ząbki hamowania, wszystkie 22 stopnie, aż zaterkotało głośno w całym wozie i jeszcze nacisnął z całych sił hamu
lec awaryjny. Wszyscy stojący pole
cieli do przodu (ja też) i rozpłaszczyli się na jego kabinie, a siedzący wy
rżnęli czołami o uchwyty siedzeń przed sobą.
- Kurwa mać - powiedział motor
niczy otwierając przednie drzwi i wyskakując z kabiny. Wylecieliśmy za nim w noc, w te czarne krzaki.
Wieczór był wyjątkowo ciepły. Pijak leżący w poprzek torów gmerał się niemrawo, poruszając białą, nikną
cą w ciemności łydką jak płetwą. Tuż nad nim, oświetlony rzęsiście, wisiał awangardowy przód tramwaju ty
pu 102N i można było odnieść wra
żenie, że leży pod oświetloną witry
ną sklepową.
- Człowieku! - wydusił z siebie motorniczy i nawet nie miał siły da
lej kląć.
Pijak uniósł się na łokciu. Leżał do
kładnie w poprzek szyn. Był łysy,
Wpakowaliśmy go do wnętrza i posadziliśmy. Tramwaj ruszył.
Okrągłe klosze lamp na suficie wy
puszczały mętne, usypiające światło.
Jechaliśmy jak w rodzinie. Motor
niczy prowadził, kuląc się i przekrzy
wiaj ąc głowę. Żółte dyski lamp świeciły mu w oczy. Pijak kiwał się miarowo, co pewien czas budził się i usiłował opuścić podciągnięte no
gawki. Białe łydki jaśniały w męt
nym wnętrzu.
T R A M W A J O W A
ć / oEwa Kopczyńska (Laurence) i Grzegorz Kwas (Michel)