mochody w Gliwicach. To w linii pro
stej 15 km! Powstało zjawisko określa
ne mianem burzy ogniowej, podobne do tego, jakie zaobserwowano podczas nalotów na Hamburg i Drezno. Tworzy się wówczas komin powietrzny, który, podobnie jak tornado, zasysa gwałtow
nie powietrze i wyrzuca palące się przedmioty na dużą wysokość i odle
głość.
Koszmar, helcatomba, apokalipsa.
Obezwładniający swąd spalenizny. Tem
peratura sięga 1200 stopni C. Topią się albuminowe elementy wozów gaśni
czych. Płonie sprzęt: motopompy i wę
że strażackie. Coraz większe połacie zie
mi pokrywa gruba warstwa rozżarzonego popiołu, przypominająca wulkaniczną la
wę, która niszczy wszystko, na co natra
fi. Jeszcze dzisiaj, po dwudziestu jeden latach, leżą przy remontowanej już trzy razy drodze stopione kawałki metalu i postrzępione fragmenty węży. '— ■
Od pierwszych chwil trwa mordercza walka ludzi z żywiołem. Początkowo przegrywają ludzie: około 18.00 pali się 600 ha, o 22.00 - 2200 ha, 27 sieip- nia po północy - 3500 ha, dzień później
Sym boliczny grób w m iejscu śm ierci dwóch strażaków.
0 9.30 już 6000 ha. W sumie po
nad 9000 ha. Płomienie ujarzmiono 30 sierpnia. Przez następnych kilkanaście dni trwało dogaszanie posępnego poża
rzyska.
W pierwszych godzinach dramat.
Rozprzestrzeniający się ogień, przeno
szony w różnych kierunkach siłą zmie
niającego się wiatru, odcina drogę ucieczki dwudziestu strażakom z pięciu wozów bojowych. Ginie aspirant An
drzej Kaczyna z Komendy Rejonowej Straży Pożarnej w Raciborzu (pośmiert
nie awansowany do stopnia młodszego kapitana) i druh Andrzej Malinowski z OSP w Kłodnicy.
- Byłem świadkiem przesłuchania strażaka z Raciborza, który uczestniczył w akcji razem z kapitanem Kaczy- ną - opowiada Z. Pietras. - Obsługiwał motopompę w samochodzie. Mówił tak:
pali się przed nami las, kłęby dymu, ciemności. Nagle widzę, że strażacy uciekają z miejsca akcji, bo pożar idzie w ich stronę. Kątem oka dostrzegam, że ogień przeskakuje jęzorem nad drogą.
Ucieczka na zachód niemożliwa. Patrzę w lewą stronę i widzę, jak mój dowód
ca, aspirant Kaczyna, wchodzi do samo
chodu i zatrzaskuje za sobą drzwi. Poczu
łem złość, bo przecież on się uratuje, a ja nie. Nie mając innego wyjścia, rzucam się do ucieczki. Biegnę przez las, poty
kam się, przewracam, słyszę za sobą wy
buchy. Nagle wychodzę na niespalony te
ren. Zgłaszam dowództwu akcji, że zginęli ludzi.
Potem refleksja - dlaczego się urato
wał? Ten strażak miał 21 lat, kapi
tan 45, był mężczyzną potężnej postu
ry i chyba wiedział, że nie zdoła uciec.
Swoją decyzją zamknięcia drzwi urato
wał koledze życie, bo zm usił go do ucieczki. Inaczej zginęliby obaj...
Nieopodal rozgrywa się drugi akt dramatu. Po uderzeniu fali ognia w wo
zy bojowe broniące leśnej drogi, w głąb drzew ucieka druh Malinowski. Wybie
ra, o ile można mówić, że miał w takich okolicznościach jakikolwiek wybór, zły kierunek ucieczki. Pożar jest szybszy 1 dopada go po niespełna 40 metrach bie
gu. Mężczyzna ginie. Zostawił żonę i dwoje dzieci. Żona była w ciąży.
Strażacy ścinają toporkami brzozę i ro
bią z niej krzyż. Potem przybijają doń ka
wałki spalonego węża. Teraz w tym miej
scu są symboliczne groby i obelisk z krzyżem, przy których co roku odbywa- ją się uroczystości w rocznicę tragedii.
- Pożar przeskoczył drogę i szedł pa
sem 600 metrów - Z. Pietras wskazuje ręką miejsce dramatu sprzed dwudziestu jeden lat. - Z dwóch stron pozycje zaję
ło kilkanaście wozów. Gaszenie w talach warunkach polega na tym, że ludzie mu- szą być na linii ognia. Ale wiatr zmienił
^ kierunek. Stąd nieszczęście i śmierć dwóch strażaków. W dzień w brunatnym dymie niewiele dało się dostrzec. Ale w nocy, kiedy jechałem do czoła poża
ru, w odległości 400 metrów od linii
ognia tyle było widać iskier, że kierow
ca odmówił dalszej jazdy, bojąc się, że spali się mu samochód.
P
ierwszego dnia żywioł pustoszył teren poruszając się z zachodu na wschód. Nazajutrz dotarł do zabudo
wań Rud Raciborskich. W drugim dniu, kiedy powiało z południa, uderzył na Ko- tlamię. Nie posuwał się z wielką prędko
ścią, średnio 7 km na godzinę. Jak dobry piechur. Jednak zmieniający się wiatr uczynił z niego niezwykle trudnego do okiełznania ogniowego potwora, nisz
czącego wszystko, co stanęło na jego dro
dze. Obszar o wymiarach 12 na 42 km za
mienił się w posępną pustynię.
Drobna fauna zginęła od razu. Gruba zwierzyna - jelenie, samy, dziki - zdo
łały uciec. Dziki na pola i już tam zosta
ły. Jelenie wróciły. To zwierzęta, które rzą
dzą się swoimi prawami. Zimą żyją w chmarach, trzymają się razem, chroniąc przed wilkami. Latem tworzą małe rodzi
ny i zajmują tzw. terytoria osobnicze, na których nie tolerują innych osobników.
Ale na te ich tereny weszła zwierzyna wy- pędzona ogniem. I została przegna
na z powrotem na pożarzysko. Ponieważ wypalały się jeszcze torfowiska, wraca
jące jelenie popaliły pęciny do kości. Pięk
ne, potężne zwierzęta trzeba było dobi
jać. Nie było innego wyjścia.
Lądowisko. Wybudowano je po poża
rze wraz ze zbiornikami na wodę. Wo
kół szachownica dróg przeciwpożaro
wych i pasy łąk, które pełnią też rolę pastwisk dla jeleni. Żeby ułatwić ewen
tualną akcję gaśniczą teren dawnego po
żarzyska podzielono na mniejsze frag
menty, po około 300 ha. Zasadzono sosny, modrzewie i brzozy. Najmłodszy las ma 16 lat, naj starszy 21. Nad talią zie
leni góruje nowa wieża obserwacyj
na z tarasem widokowym.
W ciągu 15 minut dolecą tu stacjonu
jące na lotnisku w Katowicach-Mu- chowcu cztery dromadery i dwa śmi
głowce Mi-2, które Lasy Państwowe wynajmują na okres letni. Pełnią dyżu
ry i patrole. Z góry przecież najlepiej wi
dać. Dromader zabiera na pokład 1,5 tys.
litrów wody, dzięki czemu może ugasić pożar w początkowej jego fazie. Rocz
ny wynajem kosztuje blisko 4 min zł.
Dużo, mało? Jeśli wziąć pod uwagę, że straty pożarowe wyniosły łącznie oko
ło 700 min zł, to nie jest wiele.
Z pożogi ocalał XVIII-wieczny, drew
niany kościół wotywny usytuowany w środku lasu, w miejscu zwanym Magdalenką. Nietknięty stoi dumnie wśród zieleni przy łuku szutrowej dro
gi. Tu nie zdarzył się jednak żaden cud, nie zadziałała nadprzyrodzona siła, choć może wyglądać, że brała w tym udział ręka opatrzności. Zabytek obronili przed morzem ognia strażacy, któ
rzy - dosłownie - utopili go w pianie, ra
tuj ąc przy okazji starodrzew okalający kapliczkę. Parę metrów dalej, gdzie doszły płomienie, rośnie młodnik.
Dochodzenie potwierdziło, że pożar wybuchł od uszkodzonych hamulców pociągu technicznego. Prokuratura umo
rzyła jednak sprawę po 2 latach jej prowadzenia, nie dopatrując się zanie
dbań ze strony PKP. Lasy wstąpiły z powództwem cywilnym. Zażądały odszkodowania. Ale tuż po katastrofie le
śnicy byli zajęci tak wieloma sprawami, że nie zwrócili uwagi na zabezpieczenie dowodów. I to przeważyło. 8-letni pro
ces przegrano.
T
eraz jest inaczej, działają odpowiednie procedury, ludzie wiedzą jak reagować w kryzysowych sytu
acjach. W tym roku pociąg z kopalni piasku w Kotlami podpalił 17 ha. Bły
skawicznie zabezpieczono dowody.
Straty obliczone na 400 tys. zł spraw
ca nieszczęścia pokryje z własnej kie
szeni. Wtedy, w obliczu gigantycznej klęski, nie myślano o dowodach.
Na jednego ze świadków powołany został maszynista pociągu, od którego zapalił się las. To on zgłosił pożar przez radiotelefon. Meldunek zapisano na sta
cji PKP w Kuźni Raciborskiej dokład-44
Śm igłow iec M i-2 w zaim prow izow anej akcji gaśniczej.
nie o godz. 13.40. Potem ten sam męż
czyzna zeznał, że prowadził skład bez hamowania. Mówił nieprawdę, bo taśma z szybkościomierza pokazywała, że jed
nak hamował. Twierdził też, że o kata
strofie dowiedział się wieczorem z radia, choć sam o niej poinformował. Po roz
mowie z adwokatem Lasów zasłabł i nie uczestniczył już w procesie.
- Takie jest życie - kończy opowiada
nie Z. Pietras.
N
ajwiększy w powojennej Europie pożar, totalny, jak go określono po skutkach, które spowodował, unicestwił 9062 ha terenów leśnych. W ak
cji uczestniczyło w sumie około 10 tys.
ludzi, 1100 wozów bojowych, a także samoloty, śmigłowce, czołgi, pługi i spychacze. Straty, wraz z kosztami od
budowy lasu, sięgnęły blisko 700 min zł. Już następnego roku zaczęto sadzić na pożarzysku nowe drzewa, w sumie około 100 min sztuk.
- Trudno do dzisiaj nie mówić o tym pożarze bez emocji - powie Kazimierz Szabla, dyrektor Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Katowicach, ko
mentując film o rudzkich lasach, zapre
zentowany w odrestaurowanych wnę
trzach Zespołu Klasztomo-Pałacowego w Rudach Raciborskich, dawnej siedzi
bie Opactwa Cystersów. W latach 1982 - 2002 K. Szabla był nadleśniczym w Rudach Raciborskich. Tamtych wy
darzeń nigdy nie zapomni.
Leśnicy wyciągnęli naukę z dramatycz
nej lekcji. Wprowadzili specjalny pro
gram odbudowy lasów, mają nowocze
sny system ochrony przeciwpożarowej i metody zarządzania klęskami żywioło
wymi, sięgnęli po nowe biotechnologie, rozwijane w szkółkach kontenerowych w Rudach Raciborskich i Nędzy. Takich obiektów jest niewiele na świecie.
- Dzisiaj funkcjonuje w Polsce krajowy system ratowniczo-gaśniczy, j eden z naj - lepiej zorganizowanych w wysoko rozwi
niętych państwach - podkreśla K. Sza
bla. - To także skutek tamtego pożaru.
Nędza. Kilka tuneli z sadzonkami w leśnym pejzażu. Niemal wojskowy
dryl. Szkółka powstała po to, by Syzy
fową pracę leśników wykonywaną na te
renach zdegradowanych śląskim prze
mysłem i pożarami przekształcić w pełni skuteczne działania. Nowatorskie kon
cepcje zaczęto wcielać w życie od po
szukiwania nowych technologii i innych sadzonek, w tym także sadzonek z za
krytym systemem korzeniowym. Silnych i odpornych.
Przed paru laty dysponowali nimi tylko Skandynawowie, którzy ze wzglę
du na surową strefę klimatyczną mieli ograniczone pole manewru do trzech ga
tunków - sosny, świerka i brzozy. Pierw
sze polskie doświadczenia i uprawy sceptycy, których nie brakowało, potrak
towali jak rodzaj zabawy. Nie wierzono w sukces i sen działań śląskich leśników.
Eksperymenty, także ze współżyciem drzew i grzybów, z seksem w lesie, jak określa żartobliwie wyrafinowane tech
niki przyrodnicze K. Szabla, przyniosły w końcu pożądany efekt. Nowoczesne szkółkarstwo kontenerowe stało się fak
tem. Teraz żywymi grzybniami szczepi się systemy korzeniowe drzew. Na świe
cie takie rozwiązania ma tylko sześć
państw: Australia, Francja, Kanada, Nowa Zelandia, USA i Polska.
Leśnicy wykorzystują różne grzyby, w tym także jadalne m.in. borowika, kur
kę, koźlarza i maślaka. Jeden z tuneli mie
ści kilkadziesiąt tysięcy sadzonek z maśla
kiem sosnowym i żółtym. Żółty wybrał sobie modrzew za partnera i jest wiemy te
mu gatunkowi, jak najwierniejsza żona. Wy
starczy zasadzić w ogródku i zbierać ma
ślaki po roku. Kłopot sprawia borowik. On w młodym wieku nie tworzy związków, . współżyje ze starszymi paniami i musi mieć
co najmniej 70-letnią partnerkę.
W badania zaangażowany został tak
że Instytut Badawczy Leśnictwa w War
szawie. Efekty prac są więcej niż obie
cujące. Jest bowiem szansa, że w ciągu najbliższych dwóch, trzech lat szkółka w Nędzy będzie mogła wprowadzić do leśnej produkcji nawet trufle. Szyku
je się więc hit na skalę światową.
Jak mantrę leśnicy powtarzają, że bez życiodajnej obecności grzybów la
sy nie przetrwają. Sosny giną po kilku miesiącach. Umierają świerki, modrze
wie, jodły, a także dęby, buki i graby. Bez ognia i pożaru. Z braku grzybów zamie
rały drzewa w Sudetach i na Śląsku, choć sądzono pierwotnie, że bezpośrednią przyczyną klęski są emisje przemysło
we i skażenie gleb.
- Grzyby jak chłopi mają wypisane na sztandarach „żywią i bronią” - przy
wołuje znane hasło K. Szabla. - Bronią oczywiście drzew, chroniąc przed inwa
zją gatunków patogenicznych.
* * *
W Polsce system ochrony przeciwpoża
rowej, podobny do tego jaki powstał w Rudach Raciborskich, funkcjonuje również w rejonie Piły, gdzie także w sierp- niu 1992 roku wybuchł gigantyczny po- żar, który zniszczył 6 tys. ha. Przed dwu- dziestu jeden laty w całym kraju spaliło się c/'"' w sumie ponad 34 tys. ha lasów. tśśĘ
Tunel z sadzonkam i w szkółce w Nędzy.
Dofinansowano zc środków Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Katowicach
Ptaki są z nami od zawsze. Uosabia
ją nasze marzenia, tęsknoty, poczucie wolności, przestrzenie bez granic.
Tylko cywilizacja nie bardzo im sprzy
ja choć wystarczy, by im nie przeszka
dzała. Wtedy dostosowują się do no
wego środowiska, stają się mniej płochliwe, bardziej ufne, zbliżają się do ludzi. Niestety nie wszyscy docenia
ją to dobroczynne, inspirujące ptasie sąsiedztwo....
Ł
abędzie od wieków fascynowały ludzkość. Są to ptaki piękne, mądre, majestatyczne, wierne w związkach z partnerem, rodzinne i dzielne. Podziwiane za swoją wytrzymałość i siłę podczas dalekich wędrówek.
Jeszcze na początku minionego wie
ku łabędzie w Polsce były gatunkiem gi
nącym. Ich populacja liczyła zaledwie kilkadziesiąt par. A i pół wieku później trudno było nawet przyrodnikom do
strzec ich pojedyncze legowiska, głębo
ko ukryte w bujnych trzcinach mazur
skich jezior. Mimo że to największe ptaki gniazdujące w Polsce.
Dziś są obecne niemal w każdym za
kątku naszego kraju. Nie przeszkadza im nawet bliskość osiedli mieszkaniowych.
Wystarczą małe zalewiska, jeziorka, by tam osiadły. Jest ich coraz więcej, już ty
siące par. Coraz częściej też zimują w Polsce i coraz częściej wiją tu swoje gniazda. Także na terenie Górnoślą
skiej Aglomeracji. To niewiarygodne.
Nie tak dawno, gdy śląskie powietrze by
ło szare od dymów nikt o łabędziach na
wet nie myślał. Wystarczyła likwidacja przestarzałego przemysłu, by i tutaj za
czął powracać bujniejszy świat natury.
Odradzające się na silnie zdewastowa
nych terenach, m.in. populacje rzadkich gatunków ptaków, są tego najlepszym dowodem. Przykładów w województwie śląskim jest wiele.
Z ogromną siłą przyroda wkracza do Chorzowa - miasta, w którym
koń-P a rk R óż z bujną roślinnością
czy się epoka ponad dwustuletniej działalności przemysłu ciężkiego Nie
spodziewane powroty dawno zapo
mnianej flory i fauny widać tu wszę
dzie. Nie tylko na obrzeżach miasta, gdzie poprzemysłowe zapadliska wy
pełniły się wodą i zamieniły w miejsca lęgowe dla kilkudziesięciu gatunków ptaków. Również w „sercu” Chorzo
wa - Parku Róż odległym od ścisłego centrum o kilkaset metrów w linii pro
stej. Nieomal w miejscu, gdzie jeszcze do niedawna na oczach ludzi ziały ogniem stalowe marteny huty „Ko
ściuszko”, niszcząc wokół wszystko, co żywe i zielone. To właśnie tu, wśród bloków osiedla Klimzowiec, w pięknie dziś zagospodarowanym miejskim par
ku, przed trzema laty, zadomowiła się para łabędzi niemych.
W Parku Róż
' T ' _ „ urokliwy park śródmiejski, 1 d l o t o c z o n y domami powstawał w latach międzywojennych. Z wyjątko
wym drzewostanem i ogrodem różanym, od którego „wziął” nazwę, od początku był ulubionym miejscem wypoczynku.
Nawet wówczas, gdy jego nieuporząd
kowane otoczenie z chaszczami i cuch
nącymi bajorami odstraszały. Przełom nastąpił w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku.
Dzięki dotacji Wojewódzkiego Fundu
szu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Katowicach, w 1997 roku od
żyły biologicznie zanieczyszczone ście
kami parkowe stawy. O dziwnych na
zwach: Duży Leopold i Mały Leopold.
Oczyszczono je, uszczelniono ich dna,
Łabędzie w gnieździe — ostatnie chw ile razem
tt.
I
Cała ósem ka z m am ą j u ż na wodzie K olejno odlicz... j e s t je szc ze siedem !
połączono przekopem, by w razie potrze
by regulować stan wody i poprawiać jej czystość. Większy staw zyskał fontannę, która dodaje nie tylko urody parkowi, ale i utlenia czyli poprawia czystość wód w jego akwenach. Na mniejszym z nich, zaledwie dziewięciohektarowym Ma
łym Leopoldzie zaaranżowano wyspę, z przeznaczeniem dla ptactwa lęgowego.
Dziś, bujnie zarośnięta, jest dla kaczek łysek, krzyżówek; kurek wodnych i ła
będzi niemych doskonałym schronie
niem.
Od tamtego czasu oba stawy, w oto
czeniu parkowej zieleni, ogrodów róża
nych i drzew, z wierzbami płaczącymi na brzegach, wyglądają bajecznie. Za
rybione, latem pokrywają się wielo
barwną, typową dla jezior roślinnością.
Większy ubarwiają dywany z grążeli żół
tych i ciemnoróżowych lilii wodnych.
W mniejszym królują pałki wodne, trzciny i białe lilie czyli nenufary oraz całe gromady ptactwa wodnego. Nie
zwykle ruchliwe i zaczepne kurki wod
ne ze swoim potomstwem, kaczki z ko
lorowo upierzonymi kaczorami oraz od dwóch lat w roli głównej, rodzina ła
będzi niemych.
To właśnie tej rodzinie łabędzi, obser
wowanej z bliska coraz wnikliwiej ży
cie pisze niestety tragiczne scenariusze.
Z atrzym ane w kadrze
M
ieszkający w pobliżu chorzowskiego Parku Róż Adam Pucia, z zawodu matematyk programista, z za
miłowania fotograf przyrody, postano
wił życie pary chorzowskich łabędzi z przychówkiem, utrwalić w fotograficz
nym „kadrze”. Towarzyszy im z apara
tem od trzech lat. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni, niemal codziennie. Bo jak sam mówi, obserwacja ptaków dla człowieka, który przyjechał na Śląsk z małej miejscowości Beskidu Wysokie
go, gdzie przyroda jest oszałamiająca, jest czymś fascynującym. Przecież pta
ki są jak ludzie, dodaje pan Adam. Jak
na dłoni widać, że mają swoje przyzwy
czajenia, swoje problemy, które starają się rozwiązywać. I swoje dramaty, któ
rych nie szczędzi im życie. Wszystko to można utrwalić na tle, jakże innego niż przed laty, parku. Parku odrodzonego, coraz piękniejszego, z nadspodziewanym bogactwem flory i fauny i coraz piękniej
szej zieleni. Ten park naprawdę żyje.
Łabędzie nieme po raz pierwszy przy
leciały do Parku Róż w 2011 roku. Nie pozwoliły wówczas zadomowić się in
nym ptakom swojego gatunku. Samiec skutecznie dawał do zrozumienia, że to jego terytorium i jego rodziny. Para, któ
rą stworzył z jednooką łabędzicą docze
kała się potomstwa rok później. Długo j e wysiadywała w gnieździe, zbudowa
nym na skraju wyspy mniejszego ze sta
wów. Jaka była radość, gdy wykluło się sześć „brzydkich kaczątek” . Samiec strzegł gniazda i przychówku bezwzględ
nie. Niejednokrotnie musiał zmierzyć się z psami, które właściciele, bez wy
obraźni, spuszczali ze smyczy, by mogły sobie popływać, wywołując popłoch i panikę wśród mieszkańców stawu.
Niestety nie było to jedyne zagroże
nie dla ptactwa wodnego. Najwięk
szym dla młodych łabędzi było ich do
karmianie. Często spleśniałym chlebem czy starym makaronem, chociaż tabli
czek o zakazie karmienia nie brakuje.
Przeżyły tylko trzy łabędziątka.
Wczesną wiosną tego roku, zaraz po śnieżnych świętach wielkanocnych, gruchnęła wieść, że ta sama para łabę
dzi powróciła. W tym samym miejscu na oczach ludzi mozolnie budowała swoje nowe gniazdo. W trudniejszych warunkach, bo wiosna była spóźniona, zimna, deszczowa, a stan wody niebez
piecznie wysoki. Niewiele brakowało, by uwite gniazdo zostało zalane wraz z wysiadującą jaja łabędzicą. Troskli
wy samiec mozolnie i skutecznie je podwyższał. N iestety nękany nocą przez chuliganów (w gnieździe nawet z daleka widać było butelki po piwie), zestresowany, śmiertelnie przerażony
obrońca łabędziej rodziny zachoro
wał na zapalenie płuc. Nie pomogła specjalistyczna pomoc, rehabilitacja i leczenie...
Kilka dni po śmierci samca, w gnieź
dzie jednookiej łabędzicy pojawiło się osiem maleńkich brzydkich kaczątek.
Szybko je „zwodowała”. Równie szyb
ko nad stawem pojawiły się nieocenio
ne wolontariuszki z chorzowskiej Fun
dacji dla Zwierząt, które przejęły codzienną opiekę nad Balbiną (tak na
zwały jednooką łabędzicę) i jej małymi.
Dokarmiały je specjalną kanną, sygna
lizowały zagrożenia, przywoływały po
moc weterynaryjną. Mówiły jak należy dokarmiać łabędzie. To ptaki roślinożer
ne. Dość pożywienia mają w stawie, gdzie zjadają rośliny wodne, nawet zbutwiałe, ziarna, drobne żyjątka, a na
wet dżdżownice i ślimaki. Można je do
karmiać, ale wyłącznie ziarnem, potar
tą marchewką, sałatą czy mleczem z łąk.
Nigdy chlebem, który zakwasza układ pokarmowy i może stać się przyczyną ich śmierci.
Pewnego dnia zabrakło jednego łabę
dziątka. Było słabsze, nie przeżyło. In
ne rosły znakomicie. Pogoda i opieka sprzyjały. Rankiem na brzegu zaczyna
ła się łabędzia toaleta. I nasłuchiwanie, czy nie zbliża się zagrożenie. Potem spa
cer, często do dużego stawu i wypoczy
nek na brzegu, nawet w bliskości space
nek na brzegu, nawet w bliskości space