• Nie Znaleziono Wyników

WIESŁAW KOSTERSKI

W dokumencie Śląsk, 2013, R. 19, nr 9 (Stron 45-50)

mochody w Gliwicach. To w linii pro­

stej 15 km! Powstało zjawisko określa­

ne mianem burzy ogniowej, podobne do tego, jakie zaobserwowano podczas nalotów na Hamburg i Drezno. Tworzy się wówczas komin powietrzny, który, podobnie jak tornado, zasysa gwałtow­

nie powietrze i wyrzuca palące się przedmioty na dużą wysokość i odle­

głość.

Koszmar, helcatomba, apokalipsa.

Obezwładniający swąd spalenizny. Tem­

peratura sięga 1200 stopni C. Topią się albuminowe elementy wozów gaśni­

czych. Płonie sprzęt: motopompy i wę­

że strażackie. Coraz większe połacie zie­

mi pokrywa gruba warstwa rozżarzonego popiołu, przypominająca wulkaniczną la­

wę, która niszczy wszystko, na co natra­

fi. Jeszcze dzisiaj, po dwudziestu jeden latach, leżą przy remontowanej już trzy razy drodze stopione kawałki metalu i postrzępione fragmenty węży. '— ■

Od pierwszych chwil trwa mordercza walka ludzi z żywiołem. Początkowo przegrywają ludzie: około 18.00 pali się 600 ha, o 22.00 - 2200 ha, 27 sieip- nia po północy - 3500 ha, dzień później

Sym boliczny grób w m iejscu śm ierci dwóch strażaków.

0 9.30 już 6000 ha. W sumie po­

nad 9000 ha. Płomienie ujarzmiono 30 sierpnia. Przez następnych kilkanaście dni trwało dogaszanie posępnego poża­

rzyska.

W pierwszych godzinach dramat.

Rozprzestrzeniający się ogień, przeno­

szony w różnych kierunkach siłą zmie­

niającego się wiatru, odcina drogę ucieczki dwudziestu strażakom z pięciu wozów bojowych. Ginie aspirant An­

drzej Kaczyna z Komendy Rejonowej Straży Pożarnej w Raciborzu (pośmiert­

nie awansowany do stopnia młodszego kapitana) i druh Andrzej Malinowski z OSP w Kłodnicy.

- Byłem świadkiem przesłuchania strażaka z Raciborza, który uczestniczył w akcji razem z kapitanem Kaczy- ną - opowiada Z. Pietras. - Obsługiwał motopompę w samochodzie. Mówił tak:

pali się przed nami las, kłęby dymu, ciemności. Nagle widzę, że strażacy uciekają z miejsca akcji, bo pożar idzie w ich stronę. Kątem oka dostrzegam, że ogień przeskakuje jęzorem nad drogą.

Ucieczka na zachód niemożliwa. Patrzę w lewą stronę i widzę, jak mój dowód­

ca, aspirant Kaczyna, wchodzi do samo­

chodu i zatrzaskuje za sobą drzwi. Poczu­

łem złość, bo przecież on się uratuje, a ja nie. Nie mając innego wyjścia, rzucam się do ucieczki. Biegnę przez las, poty­

kam się, przewracam, słyszę za sobą wy­

buchy. Nagle wychodzę na niespalony te­

ren. Zgłaszam dowództwu akcji, że zginęli ludzi.

Potem refleksja - dlaczego się urato­

wał? Ten strażak miał 21 lat, kapi­

tan 45, był mężczyzną potężnej postu­

ry i chyba wiedział, że nie zdoła uciec.

Swoją decyzją zamknięcia drzwi urato­

wał koledze życie, bo zm usił go do ucieczki. Inaczej zginęliby obaj...

Nieopodal rozgrywa się drugi akt dramatu. Po uderzeniu fali ognia w wo­

zy bojowe broniące leśnej drogi, w głąb drzew ucieka druh Malinowski. Wybie­

ra, o ile można mówić, że miał w takich okolicznościach jakikolwiek wybór, zły kierunek ucieczki. Pożar jest szybszy 1 dopada go po niespełna 40 metrach bie­

gu. Mężczyzna ginie. Zostawił żonę i dwoje dzieci. Żona była w ciąży.

Strażacy ścinają toporkami brzozę i ro­

bią z niej krzyż. Potem przybijają doń ka­

wałki spalonego węża. Teraz w tym miej­

scu są symboliczne groby i obelisk z krzyżem, przy których co roku odbywa- ją się uroczystości w rocznicę tragedii.

- Pożar przeskoczył drogę i szedł pa­

sem 600 metrów - Z. Pietras wskazuje ręką miejsce dramatu sprzed dwudziestu jeden lat. - Z dwóch stron pozycje zaję­

ło kilkanaście wozów. Gaszenie w talach warunkach polega na tym, że ludzie mu- szą być na linii ognia. Ale wiatr zmienił

^ kierunek. Stąd nieszczęście i śmierć dwóch strażaków. W dzień w brunatnym dymie niewiele dało się dostrzec. Ale w nocy, kiedy jechałem do czoła poża­

ru, w odległości 400 metrów od linii

ognia tyle było widać iskier, że kierow­

ca odmówił dalszej jazdy, bojąc się, że spali się mu samochód.

P

ierwszego dnia żywioł pustoszył te­

ren poruszając się z zachodu na wschód. Nazajutrz dotarł do zabudo­

wań Rud Raciborskich. W drugim dniu, kiedy powiało z południa, uderzył na Ko- tlamię. Nie posuwał się z wielką prędko­

ścią, średnio 7 km na godzinę. Jak dobry piechur. Jednak zmieniający się wiatr uczynił z niego niezwykle trudnego do okiełznania ogniowego potwora, nisz­

czącego wszystko, co stanęło na jego dro­

dze. Obszar o wymiarach 12 na 42 km za­

mienił się w posępną pustynię.

Drobna fauna zginęła od razu. Gruba zwierzyna - jelenie, samy, dziki - zdo­

łały uciec. Dziki na pola i już tam zosta­

ły. Jelenie wróciły. To zwierzęta, które rzą­

dzą się swoimi prawami. Zimą żyją w chmarach, trzymają się razem, chroniąc przed wilkami. Latem tworzą małe rodzi­

ny i zajmują tzw. terytoria osobnicze, na których nie tolerują innych osobników.

Ale na te ich tereny weszła zwierzyna wy- pędzona ogniem. I została przegna­

na z powrotem na pożarzysko. Ponieważ wypalały się jeszcze torfowiska, wraca­

jące jelenie popaliły pęciny do kości. Pięk­

ne, potężne zwierzęta trzeba było dobi­

jać. Nie było innego wyjścia.

Lądowisko. Wybudowano je po poża­

rze wraz ze zbiornikami na wodę. Wo­

kół szachownica dróg przeciwpożaro­

wych i pasy łąk, które pełnią też rolę pastwisk dla jeleni. Żeby ułatwić ewen­

tualną akcję gaśniczą teren dawnego po­

żarzyska podzielono na mniejsze frag­

menty, po około 300 ha. Zasadzono sosny, modrzewie i brzozy. Najmłodszy las ma 16 lat, naj starszy 21. Nad talią zie­

leni góruje nowa wieża obserwacyj­

na z tarasem widokowym.

W ciągu 15 minut dolecą tu stacjonu­

jące na lotnisku w Katowicach-Mu- chowcu cztery dromadery i dwa śmi­

głowce Mi-2, które Lasy Państwowe wynajmują na okres letni. Pełnią dyżu­

ry i patrole. Z góry przecież najlepiej wi­

dać. Dromader zabiera na pokład 1,5 tys.

litrów wody, dzięki czemu może ugasić pożar w początkowej jego fazie. Rocz­

ny wynajem kosztuje blisko 4 min zł.

Dużo, mało? Jeśli wziąć pod uwagę, że straty pożarowe wyniosły łącznie oko­

ło 700 min zł, to nie jest wiele.

Z pożogi ocalał XVIII-wieczny, drew­

niany kościół wotywny usytuowany w środku lasu, w miejscu zwanym Magdalenką. Nietknięty stoi dumnie wśród zieleni przy łuku szutrowej dro­

gi. Tu nie zdarzył się jednak żaden cud, nie zadziałała nadprzyrodzona siła, choć może wyglądać, że brała w tym udział ręka opatrzności. Zabytek obronili przed morzem ognia strażacy, któ­

rzy - dosłownie - utopili go w pianie, ra­

tuj ąc przy okazji starodrzew okalający kapliczkę. Parę metrów dalej, gdzie doszły płomienie, rośnie młodnik.

Dochodzenie potwierdziło, że pożar wybuchł od uszkodzonych hamulców pociągu technicznego. Prokuratura umo­

rzyła jednak sprawę po 2 latach jej prowadzenia, nie dopatrując się zanie­

dbań ze strony PKP. Lasy wstąpiły z powództwem cywilnym. Zażądały odszkodowania. Ale tuż po katastrofie le­

śnicy byli zajęci tak wieloma sprawami, że nie zwrócili uwagi na zabezpieczenie dowodów. I to przeważyło. 8-letni pro­

ces przegrano.

T

eraz jest inaczej, działają odpo­

wiednie procedury, ludzie wiedzą jak reagować w kryzysowych sytu­

acjach. W tym roku pociąg z kopalni piasku w Kotlami podpalił 17 ha. Bły­

skawicznie zabezpieczono dowody.

Straty obliczone na 400 tys. zł spraw­

ca nieszczęścia pokryje z własnej kie­

szeni. Wtedy, w obliczu gigantycznej klęski, nie myślano o dowodach.

Na jednego ze świadków powołany został maszynista pociągu, od którego zapalił się las. To on zgłosił pożar przez radiotelefon. Meldunek zapisano na sta­

cji PKP w Kuźni Raciborskiej dokład-44

Śm igłow iec M i-2 w zaim prow izow anej akcji gaśniczej.

nie o godz. 13.40. Potem ten sam męż­

czyzna zeznał, że prowadził skład bez hamowania. Mówił nieprawdę, bo taśma z szybkościomierza pokazywała, że jed­

nak hamował. Twierdził też, że o kata­

strofie dowiedział się wieczorem z radia, choć sam o niej poinformował. Po roz­

mowie z adwokatem Lasów zasłabł i nie uczestniczył już w procesie.

- Takie jest życie - kończy opowiada­

nie Z. Pietras.

N

ajwiększy w powojennej Europie pożar, totalny, jak go określono po skutkach, które spowodował, unice­

stwił 9062 ha terenów leśnych. W ak­

cji uczestniczyło w sumie około 10 tys.

ludzi, 1100 wozów bojowych, a także samoloty, śmigłowce, czołgi, pługi i spychacze. Straty, wraz z kosztami od­

budowy lasu, sięgnęły blisko 700 min zł. Już następnego roku zaczęto sadzić na pożarzysku nowe drzewa, w sumie około 100 min sztuk.

- Trudno do dzisiaj nie mówić o tym pożarze bez emocji - powie Kazimierz Szabla, dyrektor Regionalnej Dyrekcji Lasów Państwowych w Katowicach, ko­

mentując film o rudzkich lasach, zapre­

zentowany w odrestaurowanych wnę­

trzach Zespołu Klasztomo-Pałacowego w Rudach Raciborskich, dawnej siedzi­

bie Opactwa Cystersów. W latach 1982 - 2002 K. Szabla był nadleśniczym w Rudach Raciborskich. Tamtych wy­

darzeń nigdy nie zapomni.

Leśnicy wyciągnęli naukę z dramatycz­

nej lekcji. Wprowadzili specjalny pro­

gram odbudowy lasów, mają nowocze­

sny system ochrony przeciwpożarowej i metody zarządzania klęskami żywioło­

wymi, sięgnęli po nowe biotechnologie, rozwijane w szkółkach kontenerowych w Rudach Raciborskich i Nędzy. Takich obiektów jest niewiele na świecie.

- Dzisiaj funkcjonuje w Polsce krajowy system ratowniczo-gaśniczy, j eden z naj - lepiej zorganizowanych w wysoko rozwi­

niętych państwach - podkreśla K. Sza­

bla. - To także skutek tamtego pożaru.

Nędza. Kilka tuneli z sadzonkami w leśnym pejzażu. Niemal wojskowy

dryl. Szkółka powstała po to, by Syzy­

fową pracę leśników wykonywaną na te­

renach zdegradowanych śląskim prze­

mysłem i pożarami przekształcić w pełni skuteczne działania. Nowatorskie kon­

cepcje zaczęto wcielać w życie od po­

szukiwania nowych technologii i innych sadzonek, w tym także sadzonek z za­

krytym systemem korzeniowym. Silnych i odpornych.

Przed paru laty dysponowali nimi tylko Skandynawowie, którzy ze wzglę­

du na surową strefę klimatyczną mieli ograniczone pole manewru do trzech ga­

tunków - sosny, świerka i brzozy. Pierw­

sze polskie doświadczenia i uprawy sceptycy, których nie brakowało, potrak­

towali jak rodzaj zabawy. Nie wierzono w sukces i sen działań śląskich leśników.

Eksperymenty, także ze współżyciem drzew i grzybów, z seksem w lesie, jak określa żartobliwie wyrafinowane tech­

niki przyrodnicze K. Szabla, przyniosły w końcu pożądany efekt. Nowoczesne szkółkarstwo kontenerowe stało się fak­

tem. Teraz żywymi grzybniami szczepi się systemy korzeniowe drzew. Na świe­

cie takie rozwiązania ma tylko sześć

państw: Australia, Francja, Kanada, Nowa Zelandia, USA i Polska.

Leśnicy wykorzystują różne grzyby, w tym także jadalne m.in. borowika, kur­

kę, koźlarza i maślaka. Jeden z tuneli mie­

ści kilkadziesiąt tysięcy sadzonek z maśla­

kiem sosnowym i żółtym. Żółty wybrał sobie modrzew za partnera i jest wiemy te­

mu gatunkowi, jak najwierniejsza żona. Wy­

starczy zasadzić w ogródku i zbierać ma­

ślaki po roku. Kłopot sprawia borowik. On w młodym wieku nie tworzy związków, . współżyje ze starszymi paniami i musi mieć

co najmniej 70-letnią partnerkę.

W badania zaangażowany został tak­

że Instytut Badawczy Leśnictwa w War­

szawie. Efekty prac są więcej niż obie­

cujące. Jest bowiem szansa, że w ciągu najbliższych dwóch, trzech lat szkółka w Nędzy będzie mogła wprowadzić do leśnej produkcji nawet trufle. Szyku­

je się więc hit na skalę światową.

Jak mantrę leśnicy powtarzają, że bez życiodajnej obecności grzybów la­

sy nie przetrwają. Sosny giną po kilku miesiącach. Umierają świerki, modrze­

wie, jodły, a także dęby, buki i graby. Bez ognia i pożaru. Z braku grzybów zamie­

rały drzewa w Sudetach i na Śląsku, choć sądzono pierwotnie, że bezpośrednią przyczyną klęski są emisje przemysło­

we i skażenie gleb.

- Grzyby jak chłopi mają wypisane na sztandarach „żywią i bronią” - przy­

wołuje znane hasło K. Szabla. - Bronią oczywiście drzew, chroniąc przed inwa­

zją gatunków patogenicznych.

* * *

W Polsce system ochrony przeciwpoża­

rowej, podobny do tego jaki powstał w Rudach Raciborskich, funkcjonuje również w rejonie Piły, gdzie także w sierp- niu 1992 roku wybuchł gigantyczny po- żar, który zniszczył 6 tys. ha. Przed dwu- dziestu jeden laty w całym kraju spaliło się c/'"' w sumie ponad 34 tys. ha lasów. tśśĘ

Tunel z sadzonkam i w szkółce w Nędzy.

Dofinansowano zc środków Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Katowicach

Ptaki są z nami od zawsze. Uosabia­

ją nasze marzenia, tęsknoty, poczucie wolności, przestrzenie bez granic.

Tylko cywilizacja nie bardzo im sprzy­

ja choć wystarczy, by im nie przeszka­

dzała. Wtedy dostosowują się do no­

wego środowiska, stają się mniej płochliwe, bardziej ufne, zbliżają się do ludzi. Niestety nie wszyscy docenia­

ją to dobroczynne, inspirujące ptasie sąsiedztwo....

Ł

abędzie od wieków fascynowały ludzkość. Są to ptaki piękne, mądre, majestatyczne, wierne w związkach z partnerem, rodzinne i dzielne. Podzi­

wiane za swoją wytrzymałość i siłę podczas dalekich wędrówek.

Jeszcze na początku minionego wie­

ku łabędzie w Polsce były gatunkiem gi­

nącym. Ich populacja liczyła zaledwie kilkadziesiąt par. A i pół wieku później trudno było nawet przyrodnikom do­

strzec ich pojedyncze legowiska, głębo­

ko ukryte w bujnych trzcinach mazur­

skich jezior. Mimo że to największe ptaki gniazdujące w Polsce.

Dziś są obecne niemal w każdym za­

kątku naszego kraju. Nie przeszkadza im nawet bliskość osiedli mieszkaniowych.

Wystarczą małe zalewiska, jeziorka, by tam osiadły. Jest ich coraz więcej, już ty­

siące par. Coraz częściej też zimują w Polsce i coraz częściej wiją tu swoje gniazda. Także na terenie Górnoślą­

skiej Aglomeracji. To niewiarygodne.

Nie tak dawno, gdy śląskie powietrze by­

ło szare od dymów nikt o łabędziach na­

wet nie myślał. Wystarczyła likwidacja przestarzałego przemysłu, by i tutaj za­

czął powracać bujniejszy świat natury.

Odradzające się na silnie zdewastowa­

nych terenach, m.in. populacje rzadkich gatunków ptaków, są tego najlepszym dowodem. Przykładów w województwie śląskim jest wiele.

Z ogromną siłą przyroda wkracza do Chorzowa - miasta, w którym

koń-P a rk R óż z bujną roślinnością

czy się epoka ponad dwustuletniej działalności przemysłu ciężkiego Nie­

spodziewane powroty dawno zapo­

mnianej flory i fauny widać tu wszę­

dzie. Nie tylko na obrzeżach miasta, gdzie poprzemysłowe zapadliska wy­

pełniły się wodą i zamieniły w miejsca lęgowe dla kilkudziesięciu gatunków ptaków. Również w „sercu” Chorzo­

wa - Parku Róż odległym od ścisłego centrum o kilkaset metrów w linii pro­

stej. Nieomal w miejscu, gdzie jeszcze do niedawna na oczach ludzi ziały ogniem stalowe marteny huty „Ko­

ściuszko”, niszcząc wokół wszystko, co żywe i zielone. To właśnie tu, wśród bloków osiedla Klimzowiec, w pięknie dziś zagospodarowanym miejskim par­

ku, przed trzema laty, zadomowiła się para łabędzi niemych.

W Parku Róż

' T ' _ „ urokliwy park śródmiejski, 1 d l o t o c z o n y domami powstawał w latach międzywojennych. Z wyjątko­

wym drzewostanem i ogrodem różanym, od którego „wziął” nazwę, od początku był ulubionym miejscem wypoczynku.

Nawet wówczas, gdy jego nieuporząd­

kowane otoczenie z chaszczami i cuch­

nącymi bajorami odstraszały. Przełom nastąpił w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku.

Dzięki dotacji Wojewódzkiego Fundu­

szu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Katowicach, w 1997 roku od­

żyły biologicznie zanieczyszczone ście­

kami parkowe stawy. O dziwnych na­

zwach: Duży Leopold i Mały Leopold.

Oczyszczono je, uszczelniono ich dna,

Łabędzie w gnieździe — ostatnie chw ile razem

tt.

I

Cała ósem ka z m am ą j u ż na wodzie K olejno odlicz... j e s t je szc ze siedem !

połączono przekopem, by w razie potrze­

by regulować stan wody i poprawiać jej czystość. Większy staw zyskał fontannę, która dodaje nie tylko urody parkowi, ale i utlenia czyli poprawia czystość wód w jego akwenach. Na mniejszym z nich, zaledwie dziewięciohektarowym Ma­

łym Leopoldzie zaaranżowano wyspę, z przeznaczeniem dla ptactwa lęgowego.

Dziś, bujnie zarośnięta, jest dla kaczek łysek, krzyżówek; kurek wodnych i ła­

będzi niemych doskonałym schronie­

niem.

Od tamtego czasu oba stawy, w oto­

czeniu parkowej zieleni, ogrodów róża­

nych i drzew, z wierzbami płaczącymi na brzegach, wyglądają bajecznie. Za­

rybione, latem pokrywają się wielo­

barwną, typową dla jezior roślinnością.

Większy ubarwiają dywany z grążeli żół­

tych i ciemnoróżowych lilii wodnych.

W mniejszym królują pałki wodne, trzciny i białe lilie czyli nenufary oraz całe gromady ptactwa wodnego. Nie­

zwykle ruchliwe i zaczepne kurki wod­

ne ze swoim potomstwem, kaczki z ko­

lorowo upierzonymi kaczorami oraz od dwóch lat w roli głównej, rodzina ła­

będzi niemych.

To właśnie tej rodzinie łabędzi, obser­

wowanej z bliska coraz wnikliwiej ży­

cie pisze niestety tragiczne scenariusze.

Z atrzym ane w kadrze

M

ieszkający w pobliżu chorzow­

skiego Parku Róż Adam Pucia, z zawodu matematyk programista, z za­

miłowania fotograf przyrody, postano­

wił życie pary chorzowskich łabędzi z przychówkiem, utrwalić w fotograficz­

nym „kadrze”. Towarzyszy im z apara­

tem od trzech lat. Od wczesnej wiosny do późnej jesieni, niemal codziennie. Bo jak sam mówi, obserwacja ptaków dla człowieka, który przyjechał na Śląsk z małej miejscowości Beskidu Wysokie­

go, gdzie przyroda jest oszałamiająca, jest czymś fascynującym. Przecież pta­

ki są jak ludzie, dodaje pan Adam. Jak

na dłoni widać, że mają swoje przyzwy­

czajenia, swoje problemy, które starają się rozwiązywać. I swoje dramaty, któ­

rych nie szczędzi im życie. Wszystko to można utrwalić na tle, jakże innego niż przed laty, parku. Parku odrodzonego, coraz piękniejszego, z nadspodziewanym bogactwem flory i fauny i coraz piękniej­

szej zieleni. Ten park naprawdę żyje.

Łabędzie nieme po raz pierwszy przy­

leciały do Parku Róż w 2011 roku. Nie pozwoliły wówczas zadomowić się in­

nym ptakom swojego gatunku. Samiec skutecznie dawał do zrozumienia, że to jego terytorium i jego rodziny. Para, któ­

rą stworzył z jednooką łabędzicą docze­

kała się potomstwa rok później. Długo j e wysiadywała w gnieździe, zbudowa­

nym na skraju wyspy mniejszego ze sta­

wów. Jaka była radość, gdy wykluło się sześć „brzydkich kaczątek” . Samiec strzegł gniazda i przychówku bezwzględ­

nie. Niejednokrotnie musiał zmierzyć się z psami, które właściciele, bez wy­

obraźni, spuszczali ze smyczy, by mogły sobie popływać, wywołując popłoch i panikę wśród mieszkańców stawu.

Niestety nie było to jedyne zagroże­

nie dla ptactwa wodnego. Najwięk­

szym dla młodych łabędzi było ich do­

karmianie. Często spleśniałym chlebem czy starym makaronem, chociaż tabli­

czek o zakazie karmienia nie brakuje.

Przeżyły tylko trzy łabędziątka.

Wczesną wiosną tego roku, zaraz po śnieżnych świętach wielkanocnych, gruchnęła wieść, że ta sama para łabę­

dzi powróciła. W tym samym miejscu na oczach ludzi mozolnie budowała swoje nowe gniazdo. W trudniejszych warunkach, bo wiosna była spóźniona, zimna, deszczowa, a stan wody niebez­

piecznie wysoki. Niewiele brakowało, by uwite gniazdo zostało zalane wraz z wysiadującą jaja łabędzicą. Troskli­

wy samiec mozolnie i skutecznie je podwyższał. N iestety nękany nocą przez chuliganów (w gnieździe nawet z daleka widać było butelki po piwie), zestresowany, śmiertelnie przerażony

obrońca łabędziej rodziny zachoro­

wał na zapalenie płuc. Nie pomogła specjalistyczna pomoc, rehabilitacja i leczenie...

Kilka dni po śmierci samca, w gnieź­

dzie jednookiej łabędzicy pojawiło się osiem maleńkich brzydkich kaczątek.

Szybko je „zwodowała”. Równie szyb­

ko nad stawem pojawiły się nieocenio­

ne wolontariuszki z chorzowskiej Fun­

dacji dla Zwierząt, które przejęły codzienną opiekę nad Balbiną (tak na­

zwały jednooką łabędzicę) i jej małymi.

Dokarmiały je specjalną kanną, sygna­

lizowały zagrożenia, przywoływały po­

moc weterynaryjną. Mówiły jak należy dokarmiać łabędzie. To ptaki roślinożer­

ne. Dość pożywienia mają w stawie, gdzie zjadają rośliny wodne, nawet zbutwiałe, ziarna, drobne żyjątka, a na­

wet dżdżownice i ślimaki. Można je do­

karmiać, ale wyłącznie ziarnem, potar­

tą marchewką, sałatą czy mleczem z łąk.

Nigdy chlebem, który zakwasza układ pokarmowy i może stać się przyczyną ich śmierci.

Pewnego dnia zabrakło jednego łabę­

dziątka. Było słabsze, nie przeżyło. In­

ne rosły znakomicie. Pogoda i opieka sprzyjały. Rankiem na brzegu zaczyna­

ła się łabędzia toaleta. I nasłuchiwanie, czy nie zbliża się zagrożenie. Potem spa­

cer, często do dużego stawu i wypoczy­

nek na brzegu, nawet w bliskości space­

nek na brzegu, nawet w bliskości space­

W dokumencie Śląsk, 2013, R. 19, nr 9 (Stron 45-50)

Powiązane dokumenty