• Nie Znaleziono Wyników

Z Anną Kamieńską rozmawia Maria Brzezińska*

* Fragment audycji radiowej Powrót do źródeł Marii Brzeziń-skiej, Radio Lublin,

 października .

Dziękujemy Autorce i Radiu Lublin za zgodę na wykorzystanie tran-skrypcji.

po Krakowskim Przedmieściu, tak jak to dzisiaj młodzież też na pewno robi – chodziło się zawsze w kierunku zachodu słońca, prawda?

Maria Brzezińska: Tak, tak, aż do alei Racławickich...

Anna Kamieńska: Pamiętam Stare Miasto, no i wojnę, i okupację – to na-prawdę bardzo mnie związało z  tym miastem, bo tutaj właśnie przeżyłam te ciężkie lata. Tutaj i na wsi pod Lub-linem, gdzie uczyłam się sama, zdawa-łam tajną maturę właśnie w  Lublinie, w mieszkaniu mojej matki i tutaj uczy-łam też dzieci.

Z samym cmentarzem na Lipowej – ile mam wspomnień! W czasie okupa-cji przychodziłyśmy tutaj z moją siostrą i  z  grupką dzieci, które były dożywia-ne przez tak zwadożywia-ne RGO – przycho-dziłyśmy tutaj na cmentarz wojskowy

i ozdabiałyśmy mogiłki żołnierskie bia-ło-czerwonymi flagami. Wówczas, w  czasie okupacji, nie było to czymś najzupełniej bezpiecznym. Tutaj właś-nie na tym cmentarzu jest grób Józefa Czechowicza, tak że wszystko to mnie bardzo wzrusza i jest moje.

Maria Brzezińska: Zaczęłyśmy mówić właśnie o okresie okupacji i tu chciała-bym się zatrzymać chwilę dłużej nad książką – to już pani powiedziałam, że to jest moja ukochana książka – Rozmo-wy z  profesorem Daleczko. Poświęciła ją pani właśnie nauczycielom czasów wojny i okupacji. Czy to się też działo w Lublinie?

Anna Kamieńska: Na pewno jest to książka w dużej mierze autobiograficz-na, to znaczy jej bohater jest mężczyzną – młodym człowiekiem, nie wymieniam prawdziwego nazwiska tego profesora, Uczennice pierwszej klasy

Gimnazjum im. Unii Lubel-skiej. W pierwszym rzę-dzie siedzą: Julia Hartwig (pierwsza z lewej, ucięta), obok Danuta Podobińska (obecnie Riabinin) i Hanna Kamieńska (pierwsza z pra-wej). Rok szkolny 1931/1932.

Zbiory prywatne Danuty Riabinin.

Powrót do źródeł

nazywam go „profesorem Daleczko”, podczas gdy on się nazywał inaczej.

Jego prototypem był profesor Mieczy-sław Popławski z KUL-u. I właśnie u nie-go zaczęłam się uczyć greki w  czasie okupacji. Prawdą jest, że to ja właśnie jeździłam na rowerze w deszcz, zawieru-chę, z narażeniem często na wielkie nie-bezpieczeństwo ze Świdnika do Lublina na te lekcje greki, na wspólne czytanie jakichś historyków łacińskich. Wszystko to dzieje się wśród grozy okupacyjnej, niedaleko Majdanka, niedaleko Zamku, gdzie było tylu więźniów politycznych i pośród łapanek na ulicach. A tutaj sie-dzi student z profesorem i rozmawiają na temat literatury, poezji greckiej i ła-cińskiej, na temat historii...

Maria Brzezińska: Sprzed tysiącleci, prawda?

Anna Kamieńska: Tak, i to zdawałoby się, że to jest absolutny kontrast, tym-czasem właśnie to było potrzebne, było jakimś przechowywaniem tej kultury, w której człowiek może uzyskać wolność – innego rzędu wolność, prawda? [...]

Dzisiaj też bardzo dużo jest młodzie-ży, która uczy się z zapałem, ale nauka nie jest dla nich tym, czym była dla nas w  czasie okupacji, kiedy była po pro-stu jakimś schronieniem, jakimś szuka-niem azylu życiowego w tych trudnych czasach.

Maria Brzezińska: Kontakt z  kulturą antyczną, rozmiłowanie w tej kulturze jest ciągle w pani poezji, w pani twór-czości obecne.

Anna Kamieńska: To zostało z pewnoś-cią jako pewien nurt, może nie taki, żeby były jakieś bezpośrednie nawiązania do wątków i motywów antycznych, ale po-zostało chyba jako pewne dążenie do porządku, ładu, wewnętrznego jakiegoś takiego uspokojenia. To dosyć dziwnie i może zabawnie, bo to wszystko spot-kało się u mnie z wpływami awangardy literackiej, Przybosia czy Czechowicza.

Awangarda, szeroko rozumiana, jest ja-kimś rozwichrzeniem języka

literackie-go i  wyobraźni. Tymczasem u  mnie, wręcz przeciwnie, była to dążność do wielkiej precyzji językowej, do przeko-nania o ważności każdego słowa i jego miejsca w  utworze literackim. Wspo-mniałam o Czechowiczu, którego nie-stety nie znałam i który, jak opowiadał Pleśniarowicz, czytał z  młodym poetą każdy wers jego wiersza osobno i stawiał plus lub minus – oceniał niemal każde słowo stojące w linijce wiersza. Tak waż-ne to było dla niego... Tak ważny był dla niego język poetycki, ale myślę, że w tym szerokim rozumieniu języka, który musi nieść jakieś ważne treści. Nie może być nawet linijki wiersza, która składa się z  kilku nieznaczących słów. Tak że te rzeczy właśnie splotły się w język, który stał się moim językiem poetyckim. [...]

Maria Brzezińska: Chciałam jeszcze zapytać o pierwszy rok po wojnie w Lub-linie.

Anna Kamieńska: To jest dla mnie bar-dzo ważny rok związany z  Lublinem, bo tutaj zaczęłam studiować – naj-pierw na KUL-u  filologię klasyczną.

Tutaj też zaczęłam pracować – w  re-dakcji „Rzeczpospolitej” u Jerzego Bo-rejszy. Kiedy redakcja „Rzeczpospolitej”

wraz z przesunięciem się frontu opuściła Lublin, przez pewien okres pracowałam – śmiech powiedzieć – jako redaktor techniczny „Kameny”. Tutaj też debiu-towałam jako poetka w  „Odrodzeniu”, wychodzącym jeszcze w Lublinie, tu po-znałam prawdziwych pisarzy – Przybo-sia, Jastruna, Parandowskiego, który był moim profesorem na KUL-u, znakomi-tego filologa – Kleinera, przejściowo też tutaj wykładającego. Tak więc poznałam tu wielu ludzi i to wszystko związane jest z Lublinem.

Maria Brzezińska: A jak pani pamię-ta wieczór młodych poetów z pamię-tamtego okresu?

Anna Kamieńska: Ten wieczór oczy-wiście był dla nas bardzo ważny. Trochę nas tutaj kreowano – tych kilku mło-dych poetów mieszkających w Lublinie

kreowano na grupę. Myśmy nigdy nie byli grupą, po prostu byliśmy przyjaciół-mi, czytaliśmy sobie nawzajem swoje wiersze, swoje utwory. Ja nawet pisałam w  tym okresie sztuki sceniczne, które oceniał Zygmunt Kałużyński i nieżyją-cy już Jerzy Pleśniarowicz. Ileż to było rozmów na te tematy...

Nie była to więc jakaś formalna gru-pa, ale takie zaprzyjaźnione środowisko i jako ta grupa poetów lubelskich mieli-śmy swój wspólny wieczór. Nie powiem, żeby ten pierwszy poetycki wieczór był dla nas jakimś wielkim sukcesem, dlate-go że nasza poezja spotkała się z suro-wą krytyką. Przede wszystkim z krytyką Mieczysława Jastruna. On był zdumiony, że myśmy tutaj, tuż pod bokiem Majdan-ka, pisali wiersze zupełnie niezwiąza-ne z otaczającą nas rzeczywistością. Bo my raczej szliśmy tropami Czechowicza, szukaliśmy jakichś spraw dotyczących sensu życia właśnie wtedy, kiedy tutaj działo się coś tak strasznego. Może przy-zwyczaiła się do tego ta nasza młodość i uciekanie od grozy wojny w jakiś inny świat – świat poezji. W Lublinie został

też wydany nasz zbiorowy tomik Wier-sze młodych poetów lubelskich, który mogę traktować jako swój debiut książ-kowy. Tam są wiersze mojej bliskiej przy-jaciółki Julii Hartwig, wiersze Jerzego Pleśniarowicza, Zygmunta Mikulskiego i jeszcze kilku innych osób.

Maria Brzezińska: I  to już wyszło w []...

Anna Kamieńska: To wyszło w []...

Więc ile to lat? Nawet boję się policzyć...

[...]

Na przełomie [] i  [] wyje-chałam do Warszawy i  pracowałam w czasopiśmie „Wieś”. To było pismo re-dagowane przez Jana Aleksandra Króla, a przeznaczone dla wiejskiej inteligencji.

I ono przez pewien czas stanowiło na-wet pewną taką konkurencję, w każdym razie partnera dialogu, dla „Kuźnicy”.

Tam debiutowali niemal wszyscy dzisiaj ważni krytycy literaccy. A potem, kiedy redakcja „Wsi” przeniosła się z Łodzi do Warszawy – było to w [] roku, ja też przyjechałam do Warszawy...

Maria Brzezińska: Myślę, że za każdym razem, kiedy przyjeżdża pani, już teraz będąc od lat mieszkanką Warszawy, że za każdym razem przywozi pani pewne wspomnienia, ale i odbiera nowe wra-żenia, prawda?

Anna Kamieńska: Tak, Lublin dzisiejszy to już nie jest ten Lublin, który ja znałam, który się wpisał we mnie jako Lublin mo-jego dzieciństwa i  wczesnej młodości.

On się tak rozrósł, tak rozwinął, powsta-ło mnóstwo nowych osiedli, zabudował się aż niemal właśnie do Świdnika, gdzie dawniej przecież była tylko wieś. Kiedyś, wracając z  Zamościa, wysiadłam z  au-tobusu w jakiejś zupełnie nieznanej mi dzielnicy. Było tak, jakbym znalazła się w jakimś obcym mieście – musiałam za-wstydzona pytać ludzi, jak mogę się do-stać do śródmieścia Lublina.

Tablica wmurowana w ścianę dawnego Gim-nazjum im. Unii Lubelskiej (obecnie budynek Wy-działu Pedagogiki UMCS).

2006. Fot. Joanna Zętar.

Archiwum TNN.

Jeśli „Reflektor” otrzymał tak zaszczyt-ne miejsce w pamięci lublinian, coś koło tego powinno się należeć pewnej gru-pie literackiej, która istniała tu w poło-wie lat czterdziestych. Nie była to grupa w profesjonalnym tego słowa znaczeniu, jej członków nie łączyła wspólnota po-staw artystycznych, czyli tzw. credo, jak to miało miejsce – toutes proportions gardées – w  wypadku warszawskiego

„Skamandra” czy krakowskiej Awangar-dy we wczesnych latach trzydziestych.

Łączyło to samo miejsce zamieszkania i  trochę wspólnych okoliczności z  lat szkolnych. Wymieńmy: Julia Hartwig, Anna Kamieńska, Jerzy Pleśniarowicz i niżej podpisany. Można jeszcze dodać Zygmunta Kałużyńskiego, który chęt-nie stawał w szranki we wszelkich spo-rach intelektualnych – co mu zostało do dziś – ale pisaniem „pięknym” się nie oszpecał, więc figurował w tej gru-pie na zasadzie trochę outsidera, trochę przekornego diabła, choć ze wszystkimi był w ścisłych koleżeńskich związkach.

Można jeszcze dodać pół Igora Sikiry-ckiego, a to dlatego, że przez koleje losu do tego grona należał tylko połowicznie.

A więc jest rok []-, jeszcze per-spektywa powodzenia przez zamieszka-nie w Warszawie zamieszka-nie wessała wszystkich aspirantów, grupka – jak zwykle młodzi – poszukuje sposobów zrealizowania się literackiego, w  kategoriach trwal-szych niż wzajemna wymiana przez sie-bie napisanych wierszy. I  kto wie, czy to oczekiwanie, to wysokie mierzenie perspektywy nie było najcenniejszym okresem życiorysów. Jest to czas, kie-dy siebie samego się widzi w obszarze niedokonań, a więc w tej obszerniejszej

przestrzeni, w której jest więcej miejsca wprawdzie tylko na nadzieje, ale za to jakże jutrzenne i obiecujące.

Zwróciliśmy się do redakcji „Życia Lu-belskiego” z propozycją redagowania li-terackiego dodatku. Naczelny redaktor Hipolit Bolesławski odniósł się do tego z  wielką rezerwą, słusznie nie widząc w przedsięwzięciu nie tylko zysków finan-sowych, ale jego samowystarczalności.

Jednakże naczelni redaktorzy zazwyczaj mają żony, a pani Zofia Bolesławska miała nie tylko męża, ale i hobby mecenasowa-nia młodym, a szczególnie powodowamecenasowa-nia czegoś, co nieoczekiwanie wyskakuje jak diabełek z pudełka. W ten sposób poja-wiła się strona gazety z naszymi tekstami.

Już tam dowodnie widać, jaką byliśmy grupą: żadnego podobieństwa poetyk, jeśliby szukać dla nas wzorów, to skala objęłaby nazwiska od Przybosia do Staffa.

Jedna stroniczka, ale to już dawało jako taką satysfakcję, szczególnie przy forso-wanej na siłę nadziei owej systematycznie wychodzącej kolumny. To się jednak nie stało, realistyczne i arytmetycznie słusz-ne stanowisko męża pani Zofii dało się ukołysać tylko raz.

Co do Kałużyńskiego, pominąłem pe-wien fakt. Dla konsekwencji jego rysunku.

Napisałem mianowicie, że ten intelektu-alista, erudyta, chodząca encyklopedia (termin Irzykowskiego: klerk) nie spla-mił się tekstem z dziedziny twórczości oryginalnej. Otóż, kiedyś tak. Napisał utwór sceniczny, który nazwał burle-ska (nie pamiętam już jaka: filozoficzna?

obyczajowa?), zatytułowany początko-wo Fryzjerzy w  walce z  Psią Gwiazdą, następnie Kanikuła. Utwór był nawet wystawiony w  Łodzi, a  także wydany