• Nie Znaleziono Wyników

Z Julią Hartwig rozmawia Maria Brzezińska*

* Fragment audycji Marii Brzezińskiej Wieczór literacki, Radio Lublin,  października

 roku. Dziękujemy Autorce i Radiu Lublin za zgodę na wykorzy-stanie transkrypcji.

Rodzina Hartwigów. Od le-wej: Ludwik (ojciec), Hele-na, Edward, Zofia, Walen-ty, Julia i Maria (matka).

Ok.  1922. Zbiory prywatne Julii Hartwig.

szkoły. To była wspaniała szkoła, w któ-rej wykładali wspaniali profesorowie i  naprawdę mam im bardzo wiele do zawdzięczenia. Była tam bardzo dobra polonistka – pani Kurszewska, była zna-komita geografka – pani Chałubińska, związana rodzinnie z  doktorem Cha-łubińskim, była wspaniała nauczyciel-ka fizyki, pani Woszczerowicz, siostra Woszczerowicza, tego wybitnego akto-ra. Była również wspaniała dyrektorka, pani Mally, dzięki której mogłam zacząć moje studia na uniwersytecie podziem-nym. To ona umożliwiła mi pierwszy kontakt z tym uniwersytetem i zachęciła mnie, żeby pojechać do Warszawy. To właśnie wtedy porzuciłam Lublin, to był w moim życiu taki jak gdyby przełom, bo od tego czasu już jestem

w Warsza-wie i dotąd tam mieszkam, i nie prze-widuję, żebym zmieniła swoje miejsce zamieszkania.

Więź pamięci z dzieciństwem zawsze wzmaga się w nas w miarę upływu lat i staje się najsilniejsza w wieku starszym, o tym zresztą wszyscy piszą. Napisałam nawet taki jeden wiersz o pamięci, któ-ry mówi, że najsilniej pamięta się okres dzieciństwa w latach późniejszych. Nie należałam nigdy do tych poetów, któ-rzy w  okresie młodości pisali o  miej-scu, w  którym mieszkają; przeciwnie, przez przekorę jak gdyby od tego ucie-kałam. Ale teraz bardzo wyraźnie czuję potrzebę zadokumentowania tych mo-ich związków z  rodzinnym miastem.

W miarę jak o tym myślę, to widzę, jak duży wpływ miał Lublin na mnie, ja-kie to było piękne miasto. Jak się żyje w takim miejscu, to się tego nie doce-nia. To tak jak być na co dzień z jakimś wspaniałym człowiekiem – dopiero po-tem, z odległości, widzi się, jaka jest jego wartość. Lublin był naprawdę znakomi-tym ośrodkiem kulturalnym, w którym można było spotkać wielu wspaniałych ludzi. Z  okresu powojennego dobrze zapamiętałam dyrektora Muzeum Lu-belskiego, pana Wiktora Ziółkowskiego.

To był naprawdę człowiek bezintere-sowny, tak wspaniały animator sztuki.

Przyjaźnił się z grafikami, interesował się folklorem, czytywał chyba wszyst-ko, co ukazywało się w druku. Do tego stopnia, że nawet jako człowiek bardzo już stary, naprawdę niemal wiekowy, potrafił przychodzić do mojego brata fotografika, żeby przynosić mu wycinki z prasy, w których była jakaś wzmianka o mnie czy jakiś mój wiersz. To był czło-wiek, który gromadził wszystkie skar-by, które dotyczyły Lubelszczyzny. On zresztą nie jest wyjątkiem, znam więcej takich ludzi zapalonych, którzy zbiera-ją wszystko, co dotyczy tych, którzy się urodzili w Lublinie, i znajdują bardzo wiele nazwisk lubliniaków sławnych w przeszłości.

Julia Hartwig i Edward Har-twig na placu Litewskim, lata 30. XX w. Zbiory pry-watne Ewy Hartwig-Fijał-kowskiej.

Wieczór literacki

Z  bratem bardzo często gawędzi-my na tematy lubelskie. Pisałam nawet z wielką przyjemnością wstępy do jego albumów lubelskich. Jestem zwłaszcza wielką admiratorką jego lubelskich pej-zaży. Wydaje mi się, że on jest naprawdę prawdziwym poetą pejzażu polskiego.

Nie trzeba go było uczyć miłości do Lublina, bo on jako młody chłopiec już świetnie znał Lublin i kochał go – co wi-dać w jego zdjęciach. Te zdjęcia mają już dzisiaj wartość archiwalną. To jest wspa-niały dokument starego Lublina i  jego okolic, które są po prostu zachwycają-ce. Zawsze marzę, żeby spędzić tu na Lubelszczyźnie wakacje, ale nie bardzo jest gdzie i coraz trudniej, ze względu na brak czasu, jest teraz pojechać tak sobie, po prostu, żeby spędzić wakacje. Ale to jest naprawdę cudowna kraina. Tak bo-gata, taka żywa, taka pełna jakichś sta-rych melodii. Język jest tam tak piękny, polszczyzna jest taka cudowna. [...]

Często się zastanawiałam nad tym, co mój dom mi dał. Rodzice byli bardzo za-jęci. Mimo że byli wielkimi miłośnikami teatru, opery i muzyki, to nikt z nas nie poszedł w tym kierunku, po prostu nie miał żadnych zdolności ku temu. Do-chodzę do wniosku, że najważniejsze, co zawdzięczam mojej rodzinie i atmo-sferze domowej, to jest chyba tolerancja.

Właśnie tolerancję w życiu najbardziej cenię i szanuję, wydaje mi się, że to jest to, co dzieci powinny wynosić z domu.

U nas było to może nawet trochę przy-padkowe. Mianowicie, moja matka była prawosławna, mój ojciec był katolikiem i  poza pewnymi oporami babki, która była katoliczką, nie pamiętam żadnych sporów na ten temat. Równie dobrze mogłam być w  kościele na nabożeń-stwie, jak i  z  matką w  cerkwi podczas prawosławnych uroczystości. Zresztą tu nie chodzi tylko o rodzinę, ale również o  Lublin, który był miejscem spotka-nia różnych kultur i różnych środowisk.

W  Lublinie przed wojną było dużo mniejszości narodowych. I stanowiło to

takie niezwykłe bogactwo Lublina. Była więc duża społeczność żydowska, była społeczność rosyjska i białoruska. Każda z  nich wnosiła jakieś wartości w  życie miasta. Ludzie bardzo często łączyli się między sobą, tak więc te społeczności nie były tak bardzo oddzielone, jak by się mogło wydawać. Oczywiście tak też było, ale zawsze istniała możliwość ja-kiegoś kontaktu, jeśli się chciało. To się bardzo mocno odcisnęło na charakterze Lublina. Lublin był naprawdę jakimś ta-kim odwzorowaniem wielokulturowe-go bogactwa całej Polski. Oczywiście wiązały się z  tym też różne problemy polityczne, o  tym nie wspominam, bo mówię tylko o samej kulturze, która na

Świadectwo Julii Har-twig z roku szkolnego 1935/1936. Zbiory prywat-ne Julii Hartwig.

pewno dzięki temu była bardziej bogata niż kultura jednorodna. Właśnie w ta-kim różnorodnym środowisku człowiek uczy się tolerancji. [...]

W pierwszym okresie wojny uczyłam w prywatnym podlubelskim domu, ale też bardzo szybko zaczęłam brać udział w ruchu oporu. Byłam kurierką i dużo jeździłam do Lwowa, do Krakowa, by-łam w  różnych małych miasteczkach, wszędzie tam, gdzie mnie posyłano.

Potem przeniosłam się do Warszawy, ale pracy kurierskiej nie zaniechałam, zaczęłam też chodzić na uniwersytet podziemny. Tak że w tej biedzie i tym ogólnym nieszczęściu toczyło się też ży-cie, pełne jakiejś nadziei i normalności.

Powstanie w  Warszawie uniwersytetu podziemnego było czymś zupełnie nie-zwykłym. Aż trudno pojąć, jak to się stało, że właściwie wszyscy znaczący profesorowie zaangażowali się do pra-cy na tym uniwersytecie. Studiowałam filologię polską i filozofię i miałam na-prawdę wspaniałych profesorów – jak profesor Kotarbiński, profesor Tatarkie-wicz, profesor Krzyżanowski, profesor Szmydtowa. Byli to ludzie niebywale wy-bitni, bardzo życzliwi i nie muszę mówić jak bardzo narażający się. Początkowo uczyliśmy się po kilka osób – w małych grupach, i mieliśmy wykłady w różnych domach, zawsze pod innym adresem.

Kilka miesięcy przed powstaniem mieli-śmy wykłady w szkole, w technikum, co wiązało się z naprawdę wielką odwagą

studentów i profesorów, bo te wszystkie grupy przychodziły tak jakby do szkoły.

Siedzieliśmy w  ławkach i  słuchaliśmy wykładów. Poza tym kilkakrotnie mia-łam okazję brać udział, jako słuchacz-ka, w wieczorach literackich, które były organizowane w Warszawie. Pamiętam taki bardzo wzruszający poranek w ja-kimś wielkim mieszkaniu, gdzie czyta-li swoje wiersze Iwaszkiewicz i Piętak.

Przypominam sobie, że wtedy na ulicy pokazywano mi różnych pisarzy, z któ-rymi teraz jestem zaprzyjaźniona. To byli ludzie, na których patrzyłam jak gdyby z dołu mojego studenckiego bytu.

W ten sposób po raz pierwszy zobaczy-łam Czesława Miłosza, a kiedy indziej Jerzego Andrzejewskiego. Pamiętam na-wet, jak widziałam ich kiedyś na Nowym Świecie razem, bo w tym okresie między nimi była bardzo wielka przyjaźń. [...]

Życie w czasie wojny było tak przera-żające, że ja osobiście nie czułam się na siłach, żeby dać temu świadectwo w swo-ich wierszach. Bardzo często nad tym bolałam. Z  jednej strony był mój taki intymny dosyć temperament twórczy, z  drugiej strony poczucie tego, że nie czuję się na siłach, żeby to w sensie li-terackim ogarnąć, i nie tylko lili-terackim.

A przecież trzeba było dać temu, co się działo, jakiś bardzo potężny wyraz. Dla-tego osobiście jestem bardzo wdzięczna tym poetom, którzy to umieli zrobić, na przykład Miłoszowi. W jego wierszach, które dotyczą tego okresu, znalazło to Winieta „W Słońce” –

pierw-szego numeru po wzno-wieniu w 1936 roku. Pis-mo w zbiorach WBP im.

Hieronima Łopacińskiego w Lublinie.

Wieczór literacki

wspaniały wyraz. Mimo że część z nich jest też jak gdyby ucieczką – bo po prostu było nie do zniesienia, żeby tą tematyką bezustannie się zajmować. Również tom Przybosia Póki my żyjemy zrobił wtedy na mnie tak wielkie wrażenie. I chociaż był napisany w technice awangardowej, która nie zawsze trafia do każdego czy-telnika, to on był jednak bardzo mocnym świadectwem tego czasu. [...]

Maria Brzezińska: Po wojnie ukazał się w  roku tomik poezji młodych poetów lubelskich i było w nim między innymi kilka pani wierszy. Tam były też wiersze Anny Kamieńskiej, Jerzego Pleś-niarowicza, Zygmunta Mikulskiego...

Julia Hartwig: Żeby zrozumieć, skąd wzięło się to wydawnictwo, trzeba się cofnąć do lat trzydziestych. Przed wojną wychodziło w Lublinie pismo między-szkolne, które nazywało się „W Słońce”.

W  tym piśmie wydrukowałam nawet pierwsze moje wiersze. Z pismem tym związany był też Jerzy Pleśniarowicz, który był bardzo zaprzyjaźniony z  Jó-zefem Czechowiczem i  uważał się jak gdyby za jego ucznia poetyckiego. Pa-miętam nawet, że Józef Czechowicz to pismo „W Słońce” czytał i robił znaczki przy zamieszczonych tam wierszach – zaznaczał, co mu się podobało. On miał zwyczaj oceniania każdej linijki wier-sza, kiedyś już o  tym mówiłam, bo to naprawdę jest dla mnie bardzo cieka-we. Tak na przykład pozaznaczał jeden z  moich wierszy, który też był w  tym piśmie. Ktoś mu je zaniósł i on porobił tam znaki: plusy i  minusy. Już nawet nie pamiętam, ile tam było tych plu-sów, a  ile minusów. Czechowicz uwa-żał, że każdy wiersz, każda jego linijka powinna mieć swoją wartość autono-miczną, samą w  sobie jako jednostka, zanim połączy się w  całość. I  to jest bardzo mądre, że nie może być takich pustych miejsc w  wierszu. W  tym pe-riodyku także pisywał Zygmunt Mikul-ski. Nie pamiętam natomiast, czy jakieś wiersze w  nim publikowała Anna

Ka-mieńska, w każdym razie ona również z Lublinem była bardzo silnie związana, więc było zupełnie usprawiedliwione, że w tym powojennym tomiku znalazły się jej wiersze. W tej dosyć przygodnej antologii ukazało się po kilka naszych wierszy, to była zresztą jedna z pierw-szych powojennych publikacji w  Pol-sce. Wtedy ukazał się w tej serii – takiej malutkiej, jak pani może pamięta – tom Przybosia zatytułowany Póki my żyjemy i tom Ważyka Serce granatu.

Maria Brzezińska: I  Jastruna uka-zał się tomik, i  Putramenta, cztery w sumie. Było to w  roku jeszcze, a w  roku ukazał się ten wybór mło-dych poetów lubelskich, z którym – jak słyszałam – był związany nawet w tea-trze taki poranek literacki...

Julia Hartwig: Rzeczywiście tak było i pani mi to teraz przypomniała, bo ja tego dobrze nawet nie pamiętałam. Była chyba wtedy jeszcze na tym poranku związana z Lublinem pani Helena Plat-ta i pani Zakrzewska. To był okres, kie-dy Lublin spełniał rolę stolicy, nie tylko tymczasowej stolicy politycznej, admi-nistracyjnej, ale także rolę stolicy kul-turalnej. I w Lublinie można było wtedy zobaczyć wielu pisarzy z jeszcze przed-wojenną renomą, którzy byli rzeczywi-ście znani i znakomici. Pamiętam z tego okresu wyprawę po Stanisława Piętaka do jego wsi rodzinnej, w rejony jeszcze zajęte przez Niemców. Przypominam sobie Parandowskiego, który był przez jakiś czas wykładowcą na KUL-u i ja na-wet chodziłam na jego wykłady; wtedy wykładał tam także prof. Kleiner, który potem przeniósł się do Krakowa.

Po wojnie drukowałam w „Odrodze-niu”, drukowałam w „Kuźnicy”, ale tom wierszy wydałam bardzo późno, jakoś nie miałam ochoty, ciągle mi się wyda-wało, że jestem niegotowa do tego. Przy każdym tomie mam takie skrupuły. Te-raz troszeczkę to się zmieniło i wiem, że jak mam pewną ilość wierszy, które zo-stały wydrukowane, to trzeba zamknąć

oczy i  dać je do wydawnictwa. A  ten pierwszy tom wydawałam z ogromnym trudem i zrobiłam selekcję ogromnie su-rową, tak że bardzo dużo wierszy, tych publikowanych w czasopismach, nie we-szło do tego tomu. Teraz nawet nie bar-dzo pamiętam, co w nim było.

Nigdy nie byłam osobą, która miała pewność, że będzie pisać wiersze. A kie-dy zaczęłam to robić, to pomyślałam, że może przyjść taki moment, że nie będę potrafiła już napisać żadnego wiersza i że nie doświadczę już łaski jego napisania.

Po latach wszystko się zmieniło i teraz wydaje mi się, że jak gdyby całe moje istnienie w środku jest na to nastawione i uczulone na to, co jest materią poety-cką. Dlatego też mam teraz w domu dużo

więcej niż kiedyś notatek, takich zapisów poetyckich, błysków. One często przy-dają mi się do innych rzeczy. To są takie refleksje, czasem jakieś dosyć zmysłowe wrażenia, coś co zapamiętałam z rozmo-wy, co poruszyło nagle moją wyobraźnię.

Zdarza się nawet, że przy przeglądaniu jakiejś książki naukowej uderza mnie jakaś myśl, która jest bardzo poetycka, bo przecież te dwie dziedziny – nauka i poezja, są często tak blisko siebie. Tak właśnie rodzi się wiersz. Trudno to pre-cyzyjnie określić, ale kiedy pisze się już jakiś czas, to bardzo dobrze się wie, co jest wierszem, a  co nie jest. W  pierw-szym momencie można się mylić, bo to, co w jakimś impulsie jest rzucone na papier, okazuje się potem nic nie warte.

Agata Koss: W wielu tekstach zarówno poetyckich, jak i prozatorskich przywo-łuje pani rozmaite krajobrazy, poznane nie tylko dzięki bezpośredniemu kon-taktowi, ale i poprzez świadectwo tych, którzy na nie patrzyli przed nami.

Julia Hartwig: To uczucie, którego nie-raz doznaję: patrzymy na krajobnie-raz nie tylko własnymi oczami, patrzymy także przez pryzmat tych, którzy tu byli kie-dyś, a my czujemy ich obecność i łącz-ność z nimi. Bo jeśli tkwi w nas naturalna i bardzo zresztą silna chęć oderwania się, odwrotu od przeszłości, to jest to także potrzeba zachowania wierności wobec tych, którzy odeszli. Tworzy to nasze po-czucie zakorzenienia. Żywym źródłem kontemplacji było dla mnie zawsze ma-larstwo. Otóż będąc kiedyś w Holandii, zauważyłam ze zdumieniem, że w  ry-sach przechodniów mijanych na ulicach rozpoznaję ludzi portretowanych przed wiekami przez wielkich mistrzów. Co upodabnia się do czego: sztuka do życia czy życie do sztuki? To pytanie nie nowe, lecz pojawiające się w takich chwilach.

Agata Koss: Ale pierwszy zagranicz-ny wyjazd to nie była przecież podróż do Holandii, ale kilkuletnie stypendium do Francji.

Julia Hartwig: Rzeczywiście, w ’ roku otrzymałam stypendium francuskiego rządu. Zupełnie jak z nieba, bez żadnych zasług, bo w całym dorobku miałam za-ledwie garstkę wierszy wydrukowanych w „Odrodzeniu” i „Kuźnicy”, dla której przygotowywałam też materiały do kro-niki francuskiej. No i jeszcze kilka tłu-maczeń do antologii Ważyka.

W Paryżu spędziłam wówczas trzy lata. Od roku  do . Zetknięcie

się z  tym miastem było czymś osza-łamiającym dla młodej dziewczyny, która nigdy jeszcze nie była za grani-cą. Pamiętam, jak uboga była Francja lat czterdziestych. Jak uboga i zarazem o ile sympatyczniejsza od tej zamożnej Francji, którą odwiedzałam po latach.

Podczas kiedy wyjeżdżałam z  kraju, gdzie jedzenia było jeszcze w  bród, we Francji reglamentowano najbar-dziej podstawowe produkty: chleb, masło, ser, wino. Z kolei kiedy powra-całam do Polski w roku , sytuacja była wręcz odwrotna. Nigdy się tak nie wymarzłam, jak owego lutego w Pary-żu. Hotelik był nieopalany, w kawiarni zamawiało się gorący viandox, taki ro-dzaj bulionu z kostki, a dla rozgrzew-ki doprawiało się ten viandox kroplą alkoholu.

Ale też ta biedna i  zimna Francja tętniła życiem. Był to okres szalejące-go egzystencjalizmu. I  nie trzeba było szczególnej zażyłości z paryskim świa-tem, by tę egzystencjalistyczną modę zauważyć. Bo to była moda, a nie tylko ruch obejmujący wąską grupę intelek-tualistów. Egzystencjalizm kształtował styl życia, wygląd ulic, nastrój kafejek i  kabaretów, gdzie kwitło życie arty-styczne. Równie burzliwe dysputy to-czono na uniwersytetach. Pamiętam taką dysputę między André Bretonem i  Tristanem Tzarą, która skończyłaby się bójką, gdyby nie rozdzielono zapal-czywych dyskutantów. Ten nowy ruch nie potrafił jednak zagłuszyć ech nie-dawnej przeszłości. W prasie toczyły się polemiki na temat udziału rozmaitych ugrupowań ideowych w Ruchu Oporu, poezja okresu Résistance, bardzo bogata