• Nie Znaleziono Wyników

Tytuł skonfiskowany

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Tytuł skonfiskowany"

Copied!
194
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)
(6)
(7)

ANDRZEJ NIEMOJEWSKI

/?Ucf

WYDANIE DROGIE

LWÓW - MCMIII

Ątol

(8)

WMtotctai

(9)

Jak żołnierz z pola bitwy okryty ranami, ale żyw i z wy­ walczoną wolnością, tak wraca niniejsza książka pomiędzy czytającą publiczność z wydartym wprawdzie tytułem i po­ kryta w dwóch miejscach plastrami interpelacyi parlamentar­ nych, ale o wywalczonem prawie istnienia. Na tern miejscu

**•"’. 'ł

składam podziękę tym wszystkim, którzy, ze względu lub bez względu na treść, stawali w je j obronie, czyniąc to w imię swobody i niepodległości myśli polskiej.

(10)
(11)

Interpelacya posła Klofacza i tow. do ministra sprawiedliwości, wniesiona na posiedzeniu izby posłów z dnia 14 kwietnia 1902.

Poeta Andrzej Niemojewski wydał w Krakowie »Legendy«. Napis ten został ku ogólnemu zdumieniu skonfiskowany, a nadto uległa także konfiskacie następująca legenda:

(12)
(13)

WYSŁANIEC.

W źródłach egipskich, opisujących życie T erapeutów nad jeziorem Meros, znaleziona je st spowiedź Uriela z jego w y­ cieczki na Liban.

Młodzieniec, w ysłany przez Przełożonego po zioła uzdra­ wiające, szedł raźno a śród podróży w iosna rozkw itła w jego sercu. Puszczał w zrok po błękitnym stropie św iata, który się najlżejszą chm urką nie przyćmiewał.

Szedł ta k tygodnie całe, nie spiesząc. A im dłużej szedł, tern w iększa radość wypełniała jego duszę. I zbliżył się m yślą do wszelkiego kwiecia polnego, do potężnych drzew porasta­ jących góry, do ćw ierkania ptactw a, do gw aru strum ieni, do śpiew u wiatru.

Lata młodości spędził nad jeziorem w posępnej celi, wychodząc z niej tylko w dzień poświęcony Panu. Oczy jego nie widziały św iata przyrodzonego na jego dzikiej wolności. Surow y żyw ot Terapeutów , zagłębianie się w tajem nice sił m a­ gicznych, tro sk a około zdobycia wiedzy, wyrobienie potęgi oka, potęgi czucia i potęgi dotknięcia, w szystko to nie było uciechą młodości, wesołością życia, uśm iechem szczęścia. Uśmiech, wesołość, szczęście — one na dnie duszy Uriela drzem ały ja k potoki zasypane.

Przełożony, żegnając go, mówił mu o posłannictw ie Te­ rapeutów . Mówił mu o Panu pustelniczych lekarzy. Mówił mu

(14)

0 sile, którą On zsyła na nich; o pomocy, ja k ą m ają nieść ludziom; o przykładzie, jaki winni daw ać; o cnotach, jakie m ają upraw iać, by siły owej nie utracić, ale ją w sobie rozmnożyć.

Uriel słuchał ze skupieniem a śród drogi długo nad tern rozmyślał.

Ale niebawem zasłuchał się w szum w iatrów , cedrów 1 potoków . Zapatrzył się w modre niebo i w płom ienne słońce, które przed nim sunęło; zapatrzył się we wzgórza, doliny, jeziora i rzeki. P osępna cela coraz bardziej zacierała się w jego pamięci. Czuł się ja k ptak, który w yfrunął z klatki i po raz pierw szy skrzydeł zażyw a; czuł się na wolności, śród przy­ rodzenia, śród upajającej woni i buchającej zew sząd zieloności. Niekiedy doznaw ał czarownych złudzeń. Zdaw ało mu się, że słyszy nad sobą w powietrzu jakieś głosy, które wiodą rozmowy. To znow u słyszał przepiękne śpiewy i trącanie strun.

Sypiał na mchach i często śniło mu się, że otw iera się błękit i że deszcz białych i różowych kw iatów opada na niego i pokryw a go. Czuł najw yraźniej woń tych kw iatów i przez sen ręce po nie wyciągał.

I we śnie przypominał sobie, że je s t wysłańcem . Więc zdaw ało mu się, że Pan odm yka niebo i w ysłańcow i sw em u śle kwiecie w onne, aby mu radość tow arzyszyła w drodze.

Potem wszedł pomiędzy siedziby ludzkie.

I znow u serce jego drgnęło nieznanem uczuciem. Pragnął zbliżyć się do pasterzy, do rybaków i o g ro d n ik ó w ; ogarnęła go jak aś tęsknota, poczucie sam otności, chęć w ym iany słów, uścisków , spojrzeń, łez i uśm iechów. Ale pow strzym yw ał go przepis Przełożonego, który go surow o napom niał, aby od ludzi trzym ał się zdaleka, albowiem była to jego pierw sza podróż.

Nieraz widział radość i chciał ją z ludźmi dzielić. To znow u widział cierpienie i dolegliwość, a znał środki zaradzenia. I wiedział, że starsi z pomiędzy Braci chadzali po kraju, gdy była potrzeba, by czynić dobrze. Kiedyś i on miał się przyłączyć

(15)

i chadzać z nimi, miał zbliżać się do ludzi i ręce ku nim wyciągać...

Dawniej nie tęsknił za tern, bo mu nieznana była słodycz takiego zbliżania się i czynienia takich uczynków. Ale teraz, gdy poznał wolność, gdy ujrzał się śród przyrodzenia i oko jego padło na ludzi, żałość ozw ała się w jego sercu, obracał oczy ku owym głosom rozm awiającym w górze i pytał: żali ta surow ość Przełożonego jest spraw iedliw a? żali nie będzie przyspieszony dzień jego radości i jego czynów ? żali siła nie wezbrała w nim już na tyle, by spełniał posłannictw o — i m a tylko za ziołami się oglądać, stroniąc od pociągających duszę siedzib ludzkich?...

Razu pew nego ujrzał miasteczko na stoku wzgórza, a dalej w dolinie, wzdłuż rzeczki rozrzucone domki i jeden na uboczu sam otnie stojący śród gaju migdałów, osypanych różowem kwieciem.

Powietrze było parne. Siadł pod palm ą i dumał. W tedy we wschodniej stronie nieba błysnęło i odezwał się odległy grzmot.

Uriel uniósł oczy w górę. Na w idnokręgu ukazała się bru n atn a chm ura, biegła szybko i rozpościerała się po niebie, zakryw ając jasn y błękit. Ale dołem nie wiał jeszcze najlżejszy powiew i drzew a pogrążone były w nieruchomości.

Nadciągała burza. Uriel w stał i począł oglądać się za schro­ nieniem. Ruszył w kierunku owego sam otnie stojącego domu. Drzwi były otw arte. Zajrzał w głąb. Dom widocznie był pusty, a m ieszkańcy w polu. Nie śm iał wejść do opróżnionej siedziby ludzkiej i ruszył dalej.

Zaledwie jednak uszedł kilkanaście kroków , kiedy po raz w tóry zajaśniało w chm urach i rozległ się grzmot, hucząc przeciągle. Zaw ahał się tedy, czy iść dalej, czy wracać. Stał p rzez chwilę i rozważał; następnie jednak zawrócił i stanął znow u przed owym domem. W łaśnie błysnęło na niebie po raz trzeci i grzmienie w strząsnęło powietrzem.

(16)

I w tejże chwili ujrzał w drzwiach młodą dziewczynę, która podniosła na niego pytające i zdumione oczy, poznając w nim przybysza ze stron dalekich.

Uroda jej zm ieszała go. Tw arz oblała mu się żywym rumieńcem. Patrzył na nią czas jakiś a potem zbliżył się do niej i pozdrowił ją.

O na z zaw stydzenia oddychała szybko i oblała się również rumieńcem. I tak stali naprzeciw siebie, nie wiedząc, co czynić i jakiem słowem przemówić do siebie.

Na niebie zagrzmiało po raz czwarty. W tedy Uriel przy­ stąpił o krok bliżej, oparł rękę o odrzwia i naw iązał z nią rozmowę.

O na ośmieliła się nieco i poczęła mu odpowiadać. A potem pytała go, jakie je st jego imię, czem się trudni i ja k się na­ zyw a kraj, z którego przybywa.

Odpowiedział, iż na imię mu Uriel, przybyw a z bardzo daleka i je st wysłańcem tego, który ustala wody, rozpościera błękit nad światem i każe nieść ulgę bliźnim w niedoli.

Słow a te ździwiły ją. Popatrzyła na niego z bojaźnią, czcią i zaciekawieniem. Wieść o wysłańcach krążyła z u st do u st jako legenda.

Teraz on z kolei pytał, jak jej na imię, kto dom ów zam ieszkuje i czem się trudni.

Dziewczyna odpowiedziała, iż nazyw a się Sunam is, a dom należy do jej rodziców, którzy są w winnicy przy zbiorze. Ona zaś pozostała, aby pilnować opustoszałego domu, gdyż rodzice pow rócą dopiero późną nocą.

Na to znów on począł mówić, iż szuka schronienia przed zbliżającą się burzą. Że jest to pierw sze poruszenie żywiołów w czasie jego pielgrzymki. Ze dotąd tow arzyszył mu tylko sk w ar a przed nim szła cisza. Że nie zbliżał się do ludzi, gdyż było mu zakazane do czasu; a kiedy ten czas nadejdzie, Pan da znak.

(17)

niebie, a grom, rozłam aw szy chmury, ukazał wielką światłość, która sinym blaskiem odbiła się na tw arzach obojga.

Dziwne zmieszanie ogarnęło dziewczynę. Gdy przybysz mówił, w patryw ała się w jego piękne a niezmiernie łagodne oblicze, owiane urokiem dum ań. W patryw ała się w jego piękne oczy, które miały barw ę różowego kw iatu jabłoni. Poglądała na jego postać w iotką, jakby nieziemską, jakby pow iew ną i ulatującą.

1 poczuła, że blizkim jest jej sercu.

Zapragnęła usłyszeć, za czem był w ysłany; prosiła, aby nie odchodził, gdyż chm ury dały znak światłością i grzmieniem.

W tedy on obrócił się w ogród, kędy lilie rosły. 1 uszczkną­ w szy pręt, podał jej.

Ona opuściła oczy i pocałowała kwiat. Ale zaraz potem tw arz jej posm utniała i łza zaświeciła jej na powiece.

Lecz on ujął ją za dłoń i pytał, czemu milczy. Rozpoczęli znow u rozmawiać, a ona opowiadała mu o rodzicach, o biedzie, w jakiej żyją, o ubóstwie, które o jej losach stanow ić będzie. W reszcie zeznała, iż nieraz wieczorami naw iedza ich dom pe­

wien stary cieśla, znany i ceniony dla swej dobroci i sum ien­ ności, równie ubogi, ja k oni. Ale jest to człowiek bardzo stary. Mówiąc to przymilkła nagle. On zaś popatrzył na nią i ścisnął jej rękę.

A właśnie zagrzmiało na niebie po raz szósty. Olśnie­ w ająca światłość rozdarła brunatną chm urę od \yschodu do zachodu i zahuczał grzmot, który rozległ się echem po górach.

Uriel pochylił się nad dziewczyną, a tw arz jego, roz- św iecona połyskiem gromu, była piękna, tajemnicza, poryw a­ jąca. Serce dziewczyny drgnęło nieokreślonym bólem. Poczęła

szeptać o jego niespodzianem zjaw ieniu się, o tej burzy, która nad jego głową lśni błyskawicami i gra grzmieniem. A potem szeptała o tęsknocie, która zakrada się do serca i nigdy może uciszoną nie będzie.

(18)

sw oją do jej tw arzy, pytał, czyby uwierzyła weń. Następnie pytał, czyby pragnęła uciszenia. I pytał także, czy przez tę krótką chwilę stał się jej blizkim.

Lecz ona nie śmiała odpowiadać, jeno przysłoniła oczy rzęsami i pochyliła tw arz zalaną rumieńcem. On zaś m niemając, że milczenie jej ma inny powód, począł jej znow u mówić 0 swem posłannictwie, podniósł rękę ku brunatnym chmurom, które m iedzianą pom roką przyćmiły jasność dnia, szeptał jej to w szystko, co się płomieniem garnęło na jego usta i wichrem dobywało z duszy, przyłożył gorącą tw arz do jej lic rozpalo­ nych, otoczył silniej ramieniem jej kibić...

I w łaśnie zagrzmiało w chm urach po raz siódmy. Zabłysła przem ijająca światłość, a po niej zapadł m rok; jeno grzmienie trw ało długo i potężnie, w strząsając miedzianem niebem i po­ grążoną w cieniu ziemią.

A po tern siódmem grzmieniu zerw ał się wicher, rozko­ łysał drzewa, a z gałęzi migdałów i granatów począł otrząsać różowe kwiecie, którego płatki, rojąc się w powietrzu, opadały na głowę Uriela i na tw arz Sunamis.

Dziewczyna przym knęła oczy; przyszła na nią senność, zemdlała.

W śnie omdlenia była jednak tak piękną, że Uriel w p a­ tryw ał się w nią i nie słyszał w ichrów nad głową, nie widział rozkołysania się cyprysów, ani opadającego kwiecia, ani ognia na niebie.

Pustelnik z nad brzegów jeziora Meros, mól wiedzy, za- konnik-lekarz, mag badający siłę tajem ną, poczuł w sobie żywioł, który szukał bratnich żywiołów. 1 znalazł je w tern uroczem przyrodzeniu, w błękicie nieba, w szum ie drzew, woni kw iatów i onych głosach w powietrzu. Znalazł je w onej nagłej burzy, która św iat objęła, w onej światłości błyskawic 1 w onem grzmieniu chmur. Znalazł je w tej pięknej, uśpionej dziewczynie, przy której jeszcze leżała lilia, uszczknięta i po­ dana jej ta k niedawno.

(19)

Ale w tej chwili drgnęło w nim inne uczucie; popatrzył na opustoszały dom, którego drzwi stały otworem, przypo­ mniał sobie słow a dziewczyny, iż rodzice jej pow rócą na noc, stanął przed jego okiem obraz starego cieśli, który chciał dzielić z nimi ubóstw o swoje. I przypom niał sobie jeszcze wyrazy, które był szeptał dziewczynie, co jej mówił o swojem posłan­ nictwie, następnie zastanaw iał się nad tern, ja k ona mogła to rozumieć i jak należało to rozumieć...

1 padł na niego lęk. O dsunął się od śpiącej dziewczyny i zdała popatrzył na nią. Potem ujął się za czoło, opuścił głowę na piersi i dumał. Coraz większy m rok zapadał w miarę w zm a­ gania się burzy. Uriel drżał, zbierał myśli. Zwrócił oczy na rozsypane po dolinie domki, na miasteczko przylepione do wzgórza,

Dziewczyna się nie budziła.

Padał na niego coraz większy lęk. Dzień zamienił się w noc; wicher, niby rozhukana rzeka powietrzna, przelewał się i rw ał konaram i. Uriel począł sunąć na palcach w głąb lasu cedrowego. Jeszcze obejrzał się kilka razy poza siebie. Dziewczyna wciąż spała.

Nagle wicher zmienił kierunek, przepołowił chm ury na niebie i po krótkim czasie zmiótł je za widnokręgi. Ukazał się w górze czysty błękit a w stronie zachodniej słońce, które w łaśnie połową swej tarczy szkarłatnej zapadało za wzgórza. W powietrzu poczęło krążyć ptactw o z wesołem świegotaniem . Ożywiła się woń lilii i kw iatu migdałowego. Miłe zapachy jęły przepełniać powietrze.

Dziewczyna w estchnęła, otw orzyła oczy i rozejrzała się dokoła ze zdumieniem. 1 nie mogła zrozumieć, żali sen trw a jeszcze, czy też jaw a nie minęła. Nie mogła powiązać myśli, obrazów, wspom nień i rzeczywistości.

Bo zdało się jej, że stała na progu domu i ujrzała przed sobą młodziana, który się nazw ał wysłańcem. A zjawił się śród

(20)

błyskawic i grzmienia. Potem przemówił do niej, uszczknął pręt lilii i podał jej...

Potem szeptali ze sobą o niebie, o ziemi i o drżeniu serc. Potem ona osłabła a na niebie rozgorzały błyskawice i zahu­ czały gromy. Potem przym knęła oczy.

1 otw iera je teraz...

A w górze przeczysty błękit, w dali zachodzi słońce i niema nikogo koło niej...

— Żali to był sen?...

Ale serce jej drży jeszcze, uderza nierówno. Czuje jeszcze na tw arzy oddech tego, który się mienił wysłańcem...

— Żali była to jaw a?...

I siedziała tak dum ając, opuściła głowę na piersi a z oczu poczęły łzy spływać. Toczyły się po bladych policzkach, spa­ dały na łono, na ręce, na m urawę.

Potem łzy te poczęły płynąć coraz obficiej i jak czyste krople deszczu drżały na źdźbłach traw y.

W tem posłyszała szelest kroków , podniosła głowę i przez łzy ujrzała pochylonego cieślę, który zbliżał się wolno pod próg ich domu. Zakryła tw arz rękam i, pochyliła głowę na m uraw ę i utonęła w drżeniu, łzach i błaganiu Pana, który w górze ponad nią krył się za błękitami i losy św iata w zadumie układał.

Cieśla ujrzał ją klęczącą z pochyloną ku ziemi tw arzą. Zaniepokoił się, przystąpił do niej i szepnął łagodnie:

— Co tobie, Sunam is?

Ale usłyszał tylko łkanie. Więc przeląkł się bardzo, do­ tk n ął dłonią jej głowy, schylił się i szepnął jeszcze łagodniej?

— Co tobie, moja droga S unam is?

W tedy dziewczyna uniosła się nieco, przysłoniła tw arz włosami i przyłożywszy drżące, zimne u sta do jego pom ar­ szczonej ręki, poczęła ją zlewać łzami i całować...

(21)
(22)
(23)

KUSICIELE.

W Jeruszalaim panow ała duszna atmosfera. Ręka Wiel­ korządcy zaw isła nad wszystkiem i partyam i i nie pozw alała żadnej głowie w yrosnąć ponad w ysokość włóczni rzymskiej. Ludzie oddani rzemiosłom, przekupnie, lichwiarze, zamożni leniwcy, myślący jedynie o wygodach życia, wreszcie wyrobnicy i różnego rodzaju prostactw o nie odczuwało ciężaru tej ręki.

Ale w arstw y wyższe, przechow ujące w swem łonie tra- dycye polityczne, żądne w pływ ów , znaczenia i władzy, poglą- dały gniewliwem okiem w stronę pałacu Namiestnika i nieraz nocami, tocząc potajem ne narady, układały plany, które na­ stępny ranek niby mgłę rozwiewał. W arstw y te czuły sw ą siłę i sw oją niemoc. Czuły sw ą siłę, gdyż połączywszy się z Synhedrionem , miały za sobą wiedzę czerpaną z Pisma, żywe słowo kapłanów i w ybitne m ajątkow e stanow isko; przeto oto­ czone były niejako potrójnym m urem ochronnym i nikt ich napaść nie mógł. Zarazem jed n ak czuły sw ą niemoc, bo taki stan rzeczy nie w ystarczał im, a m ając nad sobą czujnego W ielkorządcę, nie mogły kroku uczynić poza ów potrójny m ur zajętej szczęśliwie pozycyi. Lud ich poważał, słuchał i kłaniał się bogaczom; oni pragnęli, aby lud ten na dane hasło ruszył za nimi, dokądkolw iek go poprowadzą. A tego nie mogli się spodziewać. Lud był m artw ym prochem ; oni zaś w duszach swych nie mieli ani jednej iskry, aby ją dobyć i w ten proch

(24)

rzucić. Czerpiąc całą sw ą siłę z przeszłości, nie mieli daru spojrzenia w przyszłość. A gdyby naw et w arunki ułożyły się dla nich najpom yślniej, nie było śród nich ani jednego czło­ wieka, powołanego na wodza. Nie stworzyli sobie naw et ideału w tym kierunku. Posiedli jedynie sztukę wzbraniania, pow strzy­ m ywania, ham ow ania zapędów ; nie umieli natom iast w skazać drogi, oświecić jej ideą i pobudzić do czynu. Był to kierunek bez kierunku, nakrycie wszelkiego św iatła korcem, wyczeki­ w anie i chęć rozplątania węzła bez przyłożenia ręki. Jeżeli zaś ktokolw iek rękę zamierzał wyciągnąć, chwytali go, odwodzili, a naw et bali się go, upatrując w nim przyszłego despotę. Lud natom iast, aczkolwiek pozornie był m artw y, w ytw orzył sobie ideał oczekiwanego wodza. Ideałem tym był zapow iadany przez proroków Meszjach. 1 był to zapraw dę ideał ludu, a nie w arstw wyższych; te bowiem onych proroków prześladowały i uśm ier­ cały. W prawdzie i one wierzyły w przyjście Zapowiedzianego; ale pomiędzy ich w iarą i w iarą ludu leżała przepaść. One ro­ zumiały Pismo, lud je odczuwał. Lud oglądał się za mężem, głoszącym to, co w głębi duszy przez każdego było odczute; lud nie pytał nigdy, z jakiego domu prorok wychodził; czekał tylko czynów i w nie zaw sze uwierzył. Oni natom iast żądali, aby im była ukazan a osoba, aby ten, który przyjdzie, otw o­ rzyw szy księgi, w skazał palcem swój rodowód, zgodność imienia swego z imieniem przepowiedni, aby przedew szystkiem nie był niespodzianką i zastał ich przygotow anych na sw e przyjście. Tym czasem mijały lata za latami, lud przyw ykał do nowego porządku, który od daw na stał się starym , przygnębienie ogar­ niało ich coraz silniej, aż wreszcie poczęli dla um ocnienia się radzić, układać plany, łowić chciwie każdą wieść, która zapo­ w iadałaby odmianę, nadaw ać jej przesadne znaczenie i nakoniec podniecać się tern wszystkiem , w ytw arzając stosunki, które zamieniły ich w potężnych upiorów, szerzących postrach w nocy, kiedy w szyscy spoczyw ają, ale bezsilnych w dzień, kiedy trzeba działać.

(25)

Co tydzień zbierali się późnym wieczorem u Kajafasa, gdzie podawali sobie najdrobniejsze i najszczegółowsze wieści 0 tern, co się działo w różnych m iastach kraju, a naw et i to, na co się zanosiło w Rzymie, gdyż nie brak im było sto su n­ ków w stolicy świata. Potem wieści te wspólnie roztrząsali 1 wyciągali wnioski. Na takich zebraniach nie odróżniano rzeczy ważnych od nieważnych. Każda rzecz mogła być w ażna; za­ leżało to od zestaw ienia jej z innemi wiadomościami. Opo­ w iadano sobie zatem z zafrasow anem i obliczami, w kim się cezar rzymski kochał, jaki charakter tej kobiety, jaki posiada w pływ na władcę św iata i kto znow u na nią w pływ wywiera. Zastanaw iano się nad tern, czy konsul, w ysłany do Iberyi, sprzyja im, czy nie, i czy nie byłoby lepiej postarać się, aby konsula tego odwołano i w ysłano na jego miejsce innego. R oztrząsano również każdy szczegół z domowego życia Wiel­ korządcy, który to szczegół w danym razie mógł być w Rzymie w yzyskany przeciw niemu, lub za nim. Kajafas słuchał za­ zwyczaj tych rozm ów dłubiąc palcem w zębach i patrząc pilnie po mówcach, a dopiero pod koniec zabierał głos i niesłychanie bystrym sądem rozwiązywał każde zagadnienie, w ysnuw ając uderzająco prosty wniosek. Tylko Suten, jeden z największych bogaczy, um iał go niekiedy przekonać, gdyż posiadał um ysł może jeszcze bystrzejszy, wielki dar wysłow ienia a przytem rzadki chłód. Ale był to człowiek bardzo młody, zaledwie trzy­ dzieści lat liczący. Nie mógł zatem tyle wiedzieć, ile wiedział Kajafas, który też obalał jego dowodzenia prostem* przytocze­ niem jakiegoś zdarzenia, wykazującego niezgodność z głoszoną przez Sutena teoryą.

Na jednem z takich posiedzeń Suten doniósł, iż krąży po miasteczkach w tow arzystw ie kilku uczniów młody rabboni, który leczy przez w kładanie rąk i budzi w tłumach podziw. Kajafas wtrącił żartobliwie, że możnaby go do świątyni spro­ wadzić, aby w kładał ręce na głowy celników, ściągających w łaśnie z ludu nowy podatek. W net jednak rozm ow a zwróciła

(26)

w składzie pretoryanów , otaczających cezara, zaszły w ażne zm iany i weszli ludzie nieznani. Suten nie brał udziału w dalszej rozmowie a naw et wcześniej niż zwykle opuścił zgromadzenie. Na przyszłem zaś nie zjawił się wcale.

Po upływie dwóch tygodni przybył jedn ak znow u i przy­ niósł dalsze wieści o owym rabbonim. Ponieważ brak było wiadomości ważniejszych, przeto w ysłuchano jego opow iadania do końca. Twierdził, że rabboni nietylko uzdrawianiem się zajmuje, ale zarazem w ygłasza naukę, k tóra nie pod każdym względem jest zgodna z tradycyą w ykładu Pisma. Wieść ta zasępiła Annasza, św iekra Kajafasza, najwyższego kapłana onego roku, bo był bardzo wym agający w spraw ach w ykładu Pisma. Począł więc szczegółowo w ypytyw ać o ow ą naukę. Ale Kajafas chrząknął i kazał Sutenow i opowiadać poprostu to, co się zdarzyło, a nie to, co było mówione. Suten tedy zaczął się rozwodzić nad tern, iż ów rabboni zyskał wielki rozgłos u ludu, który tu i tam poczyna przebąkiwać, iż to jest zapowiedziany Meszjach.

Słow a te wywołały wielki śmiech w całem zgromadzeniu. Nawet Annasz trzepał ręką przez powietrze i chichotał a inni poczęli w różny sposób żartować. Suten umilkł, siadł w kącie, ale był bardzo rozgniewany.

To jego zachowanie zwróciło uw agę Kajafasa, który dał znak, aby się uciszono i mówił, że podobna rzecz zdarzyła się przed ośm nastu laty dw a razy, przed dwudziestu laty raz a przed czterdziestu laty trzy razy. Na to pow stał Suten cisnął o posadzkę misę, k tórą miał pod ręką i zawołał grom ko:

— T ak a rzecz nie zdarzyła się jeszcze nigdy! I znow u przedwcześnie opuścił zgromadzenie.

Nazajutrz rano posłał po niego Kajafas, udał się z nim do ogrodu i długo ze sobą na sam otności rozmawiali. Po tej bytności u Kajafasa Suten opuścił miasto i przez miesiąc nie pojaw iał się na zgromadzeniach. Po miesiącu wrócił. W szyscy

(27)

go otoczyli i wypytywali, kędy podróżował. Ale on daw ał albo odpowiedzi wymijające, albo też całkiem milczał. Tym czasem Kajafas zasiadł na swem miejscu i w brew zw yczajow i pierw szy głos zabrał.

Zaczął w prost od tego, iż będzie mówił o owym młodym rabbonim. W szyscy mocno się zaciekawili a niektórzy obejrzeli się na Sutena, który siadł dalej, zwiesił głowę, jakby zbierając myśli i na coś się gotując.

Kajafas mówił, że spraw a przedstaw ia się nieco odmiennie, niż to się zrazu w ydawało. Młody rabboni nie je st pierw szym lepszym szalbierzem, ani wróżkiem biorącym pieniądze, ani nie podaje się za proroka, ani nie głosi rzeczy nadzwyczajnych» z którem i w ypadałoby walczyć, ani nie dąży do władzy, ani nie jest człowiekiem podburzającym lud. Zdaje się wszelako, że lud lgnie do niego, gdyż dąży za nim, słucha jego wykładu, otacza go niezmiernym szacunkiem , niemal czcią. Są tacy, którzy opuścili żony i rodziny a za nim poszli; inni porzucili rzemiosło swoje, aby być ciągle przy jego boku. Czy cuda czyni, trudno sprawdzić. Pow iadają ludzie w iarogodni, że tak. Ale wiarogodni ludzie m ogą mieć płytkie spojrzenie i słaby s łu c h ; m ogą widzieć tylko skutek a przyczyny nie, i dziwować się dymowi, nie dojrzaw szy płomienia. Tu nie o to chodzi. Rabboni jest mężem ludu a takiego dziś potrzeba!

Wielkie zdumienie ogarnęło obecnych. Nie mogli zrozu­ mieć w yw odu Kajafasa. Ze w szystkich stron nalegano na niego, aby wyłożył jaśniej, co myśli.

Kajafas jednak zmęczył się i nie chciał dłużej mówić. Ale następne posiedzenie naznaczył nie za tydzień, lecz na pojutrze. W szyscy rozeszli się tedy w niezwykłem naprężeniu myśli. Zrozumieli bowiem, że jeśli Kajafas tak na rzeczy patrzy, to spraw a musi być istotnie w ażną.

Na owem następnem zgromadzeniu zjawili się w szyscy bardzo wcześnie a Kajafas rozstaw iw szy niektórych w przed­ sionku, aby dawali baczenie na służbę, wygłosił w ielką mowę.

(28)

W mowie tej przedstaw ił obecne położenie, nie szczędząc barw ciemnych, ani przygan. W ykazał, że w tym stanie rzeczy niepodobna naw et marzyć o zrzuceniu zwierzchnictwa rzym ­ skiego. Lud ich słucha, ale w św iątyni; gdyby mu jednak kazali rzucić się na straż W ielkorządcy, wypowiedziałby im prawdopodobnie posłuszeństw o i zw iązanych odprowadził na ratusz. Bystrości im nie brak, ale nie posiadają w pływ u na pospólstw o. Brak im człowieka. Tym człowiekiem mógłby być ów młody rabboni.

Następnie przytoczył im wiele zdarzeń, które dowodziły, że w w arunkach zwyczajnych rabboni po upływie kilku lat stanie się najpopularniejszym mężem w kraju. Imię jego będzie brzmiało na w szystkich ustach. Od nich zależy, aby to stało się prędzej...

Gdyby pospólstw o za jego pośrednictw em przeszło pod ich w pływ, niezawisłość byłaby już przez pół osiągnięta. Rzym nie ciągnie zbyt wielkich korzyści z kraju ubogiego, wielo­ krotnie już splądrow anego i tak oddalonego. W ielkorządcy pochłaniają znaczne sum y a często chwytani byw ają na kłam ­ stwach. Rzymowi chyba ciąży łup i prawdopodobnie nie prze­ lewałby krwi celem utrzym ania go w swych rękach. Zresztą m ożnaby wejść w układy. Na to jednak, aby w tym kierunku poruszyć pospólstw o, trzeba wodza. Tym wodzem może być tylko taki człowiek ja k rabboni...

Ale wódz taki m usiałby być im bezwzględnie posłuszny. Rabboni je st w praw dzie człowiekiem z gm inu; jest jed nak podobno umysłem, nie poddającym się łatw o pod kierunek osób innych. Ale je st młody! Młodość usu w a wiele trudności. Rabboni je st człowiekiem prostym , którem u w inno się uśm ie­ chać ustosunkow anie z najwyższemi w arstw am i, gdyby one go powołały do swoich celów!

Lud oczekuje Meszjacha i patrzy na rabboniego. Uczynki tegoż m ówią wiele. W praw dzie Kajafas tem u nie wierzy i młody rabboni pewnie także tem u nie wierzy a w każdym razie nie

(29)

powinien tem u wierzyć; z ludem jednak rzecz przedstaw ia się inaczej. Lud powinien wierzyć w to, co je st potrzebne, nie zaś w to, co jest prawdziwe. Lud może wierzyć, że rabboni je st Meszjachem...

Na tego człowieka zwrócił uw agę Suten. Przeto wykazał, iż posiada oko w yjątkow o bystre i że jest przeznaczony do spełnienia ważnych rzeczy. Niech więc resztę sam dopowie.

Nastała w ielka cisza, gdyż w szyscy poczuli, że spraw a m a charakter nadzw yczajny i w ym aga znacznego wysiłku w osądzeniu.

Suten począł opowiadać, iż od dłuższego czasu śledził kroki rabboniego i że go już jako tako poznał. Przytaczał liczne przykłady w pływ u, jaki w yw iera i oświadczył, że jest to sta­ nowczo pierw sza głowa po za murami.

W ym ow a jego jest w strząsająca, choć krótka. W któ rą­ kolw iek stronę obróci oczy, w yrastają tłum y ja k z pod ziemi i dążą za nim. Posiadł od egipskich lekarzy sztukę w kładania rąk i ma silne oko. Suten widział na w łasne oczy, ja k razu pew nego pod jego spojrzeniem uschło drzewo figowe.

Ale to je st prostak. Gdy otaczają go tłumy, posiada pe­ w ność siebie. Niewiadomo, jakby się zachowywał, gdyby stanął przed ich zgromadzeniem.

On musi pożądać władzy, bo czynami swem i osiąga ją po części. W ładza jego je st już wielka — (i tu począł mówić urągliwie) — może nie przeszłaby przez bram y m iasta i dlatego bram tych unika; ale zaproszona zgarbi się, przy nas urośnie i już z powrotem przez owe bram y się nie przeciśnie.

Dlatego też zachodzi pilna potrzeba, aby go teraz pozy­ skać. Suten zapytuje obecnych wyraźnie, czy zgadzają się na to. Zgromadzeni poczęli szeptać między sobą i obrócili oczy n a Kajafasa. Ten jasn o i wyraźnie oświadczył, że pozyskanie rabboniego dla ich celów je st rzeczą pierw szorzędnej wagi. Zgrom adzenie przytwierdziło.

(30)

upow ażniają go do porozumienia się z rabbonim, czy nie. J e ­ śliby zaś więcej ufali kom u innem u, to niechaj w ym ienią jego nazwisko.

Kajafas dal znak ręką, iż pragnie odpowiedzieć. Uciszono się a on praw ił w te słowa:

Rzecz, nad którą się zastanaw iają, jest równie w ażna, ja k niebezpieczna. W ażna, bo otw iera widoki; niebezpieczna, gdyż grozi proskrypcyą. Kto jest ostatecznie ów rabboni, tego nikt na pew no nie wie. Dlatego też jest niezbędna w yjątkow a ostrożność. Suten idzie z nim mówić. Ale niech tym czasem mówi z nim od siebie jako mąż znakom ity, ale nie jako ich przedstawiciel. Jeżeli spraw a weźmie zły obrót, tajem nica utonie pomiędzy dwiem a parami oczu; w najgorszym razie w ystaw i się na niebezpieczeństwo sam Suten. Jeżeli zaś rzecz pójdzie po myśli, w tedy czas będzie zebrać się na nowo i rozpatrzyć dalsze kroki.

Zgrom adzenie zgodziło się na to jednogłośnie.

Suten miał w yruszyć w drogę już nazajutrz. O wschodzie słońca Kajafas przyzw ał go jeszcze raz do siebie i opatrzył różnemi przestrogam i.

Lękał się, czy Suten sprosta zadaniu. Znał go od d zieck a; znał jego zalety i wady. Zalety były wielkie, ale i wady duże. Suten nie posiadał daru odgadyw ania charakterów . Od lat najm łodszych patrzył na obłudę i przestał wierzyć w cnotę. P rzyznaw ał się do tego otwarcie i tylko osobiste stosunki uchroniły go od publicznej nagany, która każdego innego nie ominęłaby na pewno. Suten m niemał natom iast, że każdego człowieka m ożna kupić; sam przecież kupow ał w szystko: sto­ sunki, przyjaźń, wierność, naw et miłość tkliwą. Kajafas nie przeczył tem u w zasadzie, ale zdawało mu się, że byw ają w yjątki, że niekiedy w młodych ludziach objawia się niedbanie o dostatki, a naw et o władzę i wpływy, Rabboni zaś był jeszcze młody. Ale co do lat byli niemal rówieśnikam i z Sutenem a rówieśnikom łatwiej się porozumieć. Z drugiej zaś strony

(31)

dzieliło ich znow u pochodzenie i św iat, w którym się urabiali. Wiele, bardzo wiele poważnych w ątpliwości nasuw ało się Kajafasowi.

Suten, słuchając jego przestróg, krzywił tw arz szyderczo. Gdy Kajafas począł mówić o szlachetności, popatrzył mu tak bystro w oczy, iż ten włożył palec w u sta i począł z zębów w ydłubywać resztki straw y, patrząc po ścianach, Suten wiedział, co zamierzał. Na dnie duszy miał już w ygotow any cały plan a daleko rozleglejszy i głębiej sięgający, niż plan Kajafasa. W planie tym rabboni miał być tylko jako drzwi, przez które się wchodzi do gmachu. I nie Kajafas miał wejść przez one drzwi!

W obecnych w arunkach duszniej było Sutenowi, niż na­ w et Kajafasowi, niż w szystkim razem. Suten czuł w sobie siłę do wypowiedzenia w ojny ogromnej części św iata; tylko b rak mu było narzędzia wojennego. Owem narzędziem miał zostać rabboni; Kajafas zaś — mógł najwyżej to narzędzie pobłogo­ sławić, gdyby miał ochotę... To był już człowiek przeżyty!... Oni w szyscy byli według S utena przeżyci. Cały Synhe- drion, całe duchow ieństw o, cała arystokracya, naw et uczeni!

Suten wiedział, iż część tego przekleństw a ciąży także i na nim. On jeden miał to jasnow idzenie. Zresztą wszyscy inni byli ślepi.

Ale myśli tych nie w ypuścił z głębi duszy na oblicze, które po przelotnym uśm iechu było znow u chłodne i bez w y­ razu, ja k pergam in niezapisany. Kajafas pow tarzał z naciskiem każdą przestrogę a następnie jął Sutena głaskać po policzkach i mówił:

— Pamiętaj, abyś każdy krok rozważył, nim go posta­ wisz. Pam iętaj, abyś raczej zwlekał, niż działał. Pam iętaj, abyś raczej milczał, niż mówił; abyś raczej nic nie zrobił, niż zrobił źle...

Suten począł się już niecierpliwić. Ale Kajafas jeszcze go nie puszczał.

(32)

— Poznaj go. Zbadaj, czego pragnie. Przeniknij go, co mu schlebia. Przejrzyj go wpierw, nim odezwiesz się do niego...

Nagle urwał, popatrzył na niego i uścisnął go czule. — Ty będziesz kiedyś najw yższym kapłanem !

Suten w ramionach jego odwrócił tw arz, gdyż nie mógł się pow strzym ać od szyderczego uśmiechu. Czapka o dwóch rogach w ydała mu się istotnie godną głowy Kajafasa. On po­ czynał już m arzyć o czapce ze złotemi strzałami.

I wydał mu się Kajafas małym człowiekiem, gdy mówił 0 dwurożnej czapce. Wydał mu się człowiekiem ślepym i cał­ kiem przeżytym.

Ale rozstał się z nim ja k z najwyższym mędrcem i głową narodu swojego. Udał się do domu a po upływie godziny był już za bramami miasta.

Wieczorem dnia tego Annasz zaszedł do Kajafasa. Poczęli rozm awiać o w ypraw ie Sutena.

Annasz rozwodził się szeroko nad rozumem tego mło­ dego człowieka i kiwał głową na w szystkie strony. Kajafas

począł dłubać palcem w zębach i rzekł krótko: — Suten m a tw arz na twarzy.

Annasz podniósł ze zdum ienia ręce i odem knął usta. Kajafas cm oknął kilka razy językiem o podniebienie i zęby, następnie rzekł:

— Powiedziałem, że ma tw arz na twarzy. Wierzchnia tw arz je st nam znana; ale spodniej nie widzieliśmy. Mnie się zdaje, że ta spodnia tw arz jest inna.

Nastało milczenie, w czasie którego Annasz opuścił głowę 1 drapał się za uchem. Kajafas zaś m ruknął jakby do siebie: — Kto wie, czy to nie jest wielkie szczęście dla nas, że Suten nie posiada talentów owego rabboniego!

Annasz znow u podniósł głowę a Kajafas dodał:

— Gdyby bowiem posiadał talenty rabboniego, to nie on do nas chodziłby na zgromadzenia, ale my do niego...

(33)

Annasz jeszcze nie mógł zrozumieć i patrzył pytającym wzrokiem na Kajafasa, który zakończył:

— On nie dla nas poszedł porozumiewać się z owym rabbonim. On poszedł mówić dla siebie. Ale przeliczył się. Póki ja żyję, nie będziemy chodzili do niego na zgromadzenia! Na lewej dłoni mam napisane, że przeżyję tych, z którym i wi- nienem postępow ać ostrożnie!

Annasz odparł niespokojnie:

— To może niech on lepiej nie idzie mówić z rabbonim ? Kajafas uśm iechnął się.

— Niech mówi i niech go tu przywiedzie. Bo odtąd już nie on sam z nim mówić będzie!

Pożegnali się.

*

Jordan świecił krw aw o w zachodzie słonecznym. Wody jego toczyły się przez żyzną dolinę, porosłą palmami, figami, oliwkami. Był to jakby rozkoszny ogród, kraina obiecana, gdzie chyba nigdy łza nie ćmiła oka a ból ziemski przystępu do serca mieć nie mógł.

Na praw ym brzegu stała grom adka ludzi i patrzyła za oddalającym się człowiekiem, który dążył z głową pochyloną, jakby w wielkiem zamyśleniu. Był to ów młody rabboni.

Szata jego bielała długo śród zieleni. Odchodził coraz dalej od rzeki. Sunął zrazu ścieżką, wiodącą do J.erychonu, ale niebawem skręcił na prawo. Drzewa staw ały się rzadsze a zieleń skąpszą. Niebawem zaś drzew a i zieleń całkiem znikły i poczęła się puszcza.

Ziemia, naprzem ian skalista i piaszczysta, miała żółtość przyćmioną. Opodal rysow ały się popielate wzgórza. Gdy rab­ boni wchodził między skały, echo jego kroków odezwało się głucho, jakby ktoś dłonią raz po raz uderzał w ścianę góry. Potem skały się nieco rozstąpiły, ukazały się urw iska, rozpa­ dliny, za niemi zaś strzelisty szczyt.

(34)

Tym czasem słońce zaszło i m rok padł między skały. Rozpadliny stały się podobne do czarnych plam. Tylko szczyt świecił jeszcze purpurą. Rabboni skierow ał kroki sw oje w tam tą stronę.

Idąc nie podniósł ani razu głowy, jeno patrzył po ziemi. Niekiedy z pod stóp jego wybiegła jaszczurka, to znow u za- chybotał się na skrzydłach zielony bazyliszek, to w ąż syknął, to orzeł w ysoko w powietrzu zakrakał.

Wejście na szczyt było uciążliwe. Pot spływ ał mu z czoła przez policzki na brodę. Oddychał szybko, nie przystawał. Czerwień spełzła ze skały a szczyt utonął w m roku. Rabboni począł iść wolniej, gdyż ostre głazy w ciemności mogły mu stopy okaleczyć.

Nareszcie stanął na szczycie góry i siadł. W tedy rozejrzał się po ziemi i po niebie.

Ziemia utonęła już całkowicie w nocnych ciemnościach; niebo iskrzyło się od gwiazd i ich migotania. Rabboni patrzył ku owym gwiazdom, pierś mu w ezbrała i poczuł dziwne pod­ niesienie ducha.

Zdało mu się, że rozległa ziemia je st naw ą a góra naj- wyższem miejscem na tej nawie, z którego to m iejsca dowódca w ydaje rozkazy wioślarzom i sternikow i, dokąd płynąć mają. Czuł, że on jeden w tej chwili, czuwając na onej nawie, ob­ m yśla drogę, po której naw a ta m a popłynąć przez wody św iata, i że głos jego, gdy się rozlegnie, posłuchany będzie przez wioślarzy i sterników . Głos jego czerpał siłę z owego w yiskrzo­ nego nieba, z owych gwiazd migotających i z onego w szyst­ kiego, co było w górze i w dole. A chociaż mroczyła się noc, choć jasność słoneczna zgasła, sięgał przed siebie wzrokiem daleko, widział odległe wypadki i rozumiał ich znaczenie.

Spojrzał znow u ku ziemi a w spojrzeniu jego była w ielka miłość i głębokie uczucie litości. Przez gęsty m rok nocny wi­ dział w szystko, co się w bezsłonecznej porze działo. Widział więc uśpione w dom ostw ach tłumy, i uśpione na pastw iskach

(35)

pasterze i uśpione na wybrzeżach rybaki. Widział dalej bez­ domne i żyjące w osam otnieniu z powodu czarnych plam na ciele i w rzodów zaraźliwych.

1 spojrzał głębiej: zapuścił w zrok do serc i do um ysłów uśpionych tłumów. Patrząc zaś nie uląkł się tego, co widział. A chociaż łzy błyskały mu w oczach, przecież był pocieszony.

Serca tych tłum ów były proste a um ysły niepożądliw e; ale ręce drżały z trudu a głód w ykręcał ich wnętrzności.

Przeto nie chciał ich sądzić, ale pragnął im nieść ulgę, pocieszenie, otarcie łez, umocnienie na duchu...

Nagle zdało mu się, że ktoś za nim stanął. Obejrzał się. W pom roku nocnym na szczycie góry tuż obok niego mgławił się mężczyzna o ciemnej tw arzy i świecących oczach. W patryw ał się w rabboniego i milczał.

Mężczyznę tego widział już kilka razy. Od jakiegoś czasu podążał za tłumami, które przeprow adzały rabboniego z m iast do miast. Każdy pragnął dotknąć szat nauczyciela; on nigdy się nie zbliżył. Każdy prosił o w skazów kę, lub odkryw ał rany sw oje; on milczał i trzym ał się zdaleka.

Rabboni nie przyzywał go. On szedł jednak za nim. Szedł przez m iasta, przez wybrzeża jezior, przez dolinę Jo r- danow ą, przez kraj pustynny i w stąpił za nim na-górę.

Przybliżył się do niego dopiero w samotności.

Długo patrzył na rabboniego a wreszcie siadł przy nim i przemówił. Rabboni słuchał słów jego, nie przeryw ając mu. On zaś prawił o rozpościerającej się w dole ziemi, o tłumach uśpionych i o ich niedoli. Następnie wyznał, iż jest człowiekiem możnym, ale bogactwo nie rozweseliło go. Zostaw ił sw e m a­ jętności daleko i ruszył za rabbonim, aby mu się przypatrzeć, co myśli i co czyni.

(36)

I ujrzał, że czyni rzeczy nadzwyczajne, którym dziwowali się prostaczkowie. Ale on się nie dziwował. Bo rabboni czynił wiele, lecz nie tknął się rzeczy najważniejszej.

Odejmuje ból. Ale ten ból powróci. Ociera łzy; ale inne zakręcą się w łzawnicy i spłyną na twarz. Podnosi upadają­ cych; ale oni legną znow u pod brzemieniem ucisku.

Widział ja k onego czasu rabboni spojrzał na drzewo figowe, które pod żarem tego spojrzenia uschło. Wierzy w to, że gdyby spojrzał ta k na bezpłodną skałę, to w yrósłby z niej cedr. Ale rabboni nie chce używ ać swej siły na doczesny po­ żytek ludu...

Lud zaś cierpi i czeka. Rabboni je st pasterzem : czemu trzody swej nie nakarm i? Rabboni je st stróżem : czemu w p u­ szcza przez w rota Głód, Nędzę i — Rzymian?!

Nasyć u sta a ręce nie będą pożądały cudzego dobra. Uspokój w nętrzności a wargi nie będą obrażały przykazań proroków i mędrców. Silny jesteś, skieruj źrenicę na bezpłodną ziemię, niech każdy głaz zamieni się w chleb a każda bryłka ziemi w kruszec szlachetny; i niech po ten chleb i po ten kruszec sięga tylko ręka twego ludu!...

Rzekłszy to w yciągnął ram iona w kierunku dolin. Rabboni ukrył w dłoniach oblicze i słuchał. On zaś w y­ wodził dalej, z coraz większym ogniem, choć błyszczące oko jego było chłodne. Rabboniego ogarnęło przykre uczucie i odparł:

— Dręczysz mnie. Odejdź!

Na w idnokręgu ukazał się czerwony róg księżyca. Okolica sposępniała jeszcze bardziej.

Blask padł na tw arz rabboniego i na tw arz owego męż­ czyzny, który zamilkł, ale nie odchodził.

Rabboni wciąż oblicze w rękach ukryw ał a myślami odbiegł daleko od szczytu, na którym siedział i od mężczyzny, który oka z niego nie spuszczał.

Dumał a w owej zadum ie poczęła go ogarniać wielka żałość nad nędzą świata. W tedy ów m ężczyzna szepnął znow u:

(37)

— Litujesz się sercem, nie rozumem. Do czasu karmić będziesz podniosłemi słowy!

W tedy rabboni się rozgniewał, obrócił płonące oczy na owego mężczyznę a ten ukrył głowę w barkach, wstał, zszedł z góry i zniknął w ciemnościach.

Rabboni odetchnął. Zdawało mu się, że z owym męż­ czyzną jak aś chm ura odpłynęła, która przysłaniała mu ziemię. Księżyc sunął w górę i nieco rozjaśnił pustynię. Nocne ptactwo poczęło zataczać koła nad wzgórzami. Gdzie niegdzie rozle­ gały się krakania. Rabboniego ogarnął niepokój.

Siny róg księżyca zaw isnął na niebie a potem jął znow u opuszczać się ku ziemi. Czerwieniał, aż rozgorzał ja k płomień pochodni. Puszcza posępniała coraz bardziej. Rabboni w stał, zestąpił ze szczytu i począł krążyć między skałami.

Niepokój rósł w nim ustawicznie. Widział przed sobą jakby drogę unoszącą się w powietrze. Strom a była, ciernista, zasypana rum owiskiem ostrych głazów. Zdawało mu się, że widzi po za sobą w kształtach cienistych niezliczone tłum y ludzkie, że w skazuje im ow ą okropną drogę, sam rusza na­ przód, że tłum y z lękiem usu w ają się, że nikt za nim nie kroczy...

To znow u zdawało mu się, że jakieś morze zalew a p u ­ stynię a on z cienistemi tłumami stoi na brzegu. Staw ia stopy na falach, kroczy po odm ętach; cienie z wyciągniętemi rękami rzucają się za nim. Ale pod ich stopam i rozstępują się ruchliwe wody, tłum y zapadają się, toną...

Blady brzask dnia spłoszył widziadła. Rabboni rozejrzał się dokoła siebie, a następnie, myląc drogi uczniom, począł przebierać się przez kraj, gdzie jeszcze nie był znany, przez m iasta, w których jeszcze nie kazał i nie uzdrawiał. Patrzył pilnie na ludzi i na ich życie. Ju ż zapadał mrok nocny, kiedy stanął przed Jeruszalaim .

(38)

Minął strażników w bramie i wszedł w uliczki. Tłum y roiły się wszędzie; on patrzył po nich i w szystko, co widział, starał się zapam iętać dokładnie. Potem mijał pałace bogaczów a pałaców tych naliczył w ielką ilość. Następnie minął gmach, w którym stała część załogi, przeznaczonej do czuw ania nad miastem. W reszcie ujrzał sześćdziesiąt wieżyc w arow ni i sn u ­ jące się po m urach straże. Ujrzał potęgę i bogactwo, one siły rządzące światem i piszące praw a, według których plemię ludzkie żyć miało. Potem minął pałac W ielkorządcy, przedsta­ wiciela rzymskiej potęgi. W tedy ów gw ar stołeczny, owe w spa­ niałe domy bogaczów, owe w ojska, owe wieżyce w arow ni, w szystko to razem wydało mu się jakąś górą, która legła w poprzek jego drogi, górą, której przedtem nie widział, o któ­ rej nie myślał nigdy, on, nad brzegami jezior do prostaczego ludu przem aw iający, on uzdraw iający chorych i pokrzepiający upadłych. O garnął go wielki sm utek, skierow ał swe kroki ku św iątyni, w szedł na jej zrąb i tam zapłakał. A już noc za­ padła nad miastem.

Niebo nie iskrzyło się gwiazdami. Ciemne chm ury zasnuły błękit. Dokoła było ponuro, straszno. Głucha św iątynia w y­ w ierała w rażenie przygniatające. Rabboni pochylił tw arz na m ur a łzy jego ściekały po ścianie.

W tedy rozległ się za nim szept:

— Nie usłuchałeś mnie... Nie uwierzyłeś słowom moim... Przeszedłeś przez kraj od puszczy aż po zrąb św iątyni i łzy pociekły ci z oczu. Ale inaczej jeszcze zapłaczesz!

Znow u stanął za nim ów mężczyzna. Rabboni poznał go po głosie. Ale nie odwrócił ku niemu głowy. Ten zaś szeptał dalej:

— Słaby jesteś... Słabszy, niż mniemałeś... Zw ątpienie kąsa ci duszę... Widziałeś załogę i pałac nam iestnika?... Wi­ działeś m ieszkania nasze?... Cóż ty znaczysz i co uczynić możesz?!...

(39)

— Jeszcze dziesięć tysięcy nędzarzy pójdzie za tobą... Jeszcze drugie dziesięć tysięcy kalek wyciągnie ku tobie scho­ rzałe ramiona... I co potem ? Co dalej?!...

Rabboni znow u przysłonił tw arz rękami.

— W kołczanie dobrych chęci twoich braknie strzał... Może mimo to one żebracze tłum y nie odw rócą się od ciebie... Ale ty sam — co poczniesz ze sobą?... To dla chorych i śle­ pych, to dla nędzarzy... Ale co dla zdrowych, rozumiejących życie i nie mogących umrzeć?... A jeżeli głosisz królestw o nie z tego św iata, czemu przybyłeś?... Żali zrozum ieją cię żywi i pójdą za tobą?... Marzycielem jesteś!... Spojrzyj w dół z w y­ sokości tej świątyni! Rzuć się w zw ątpieniu czaszką na głazy a jeżeli Adojnoj pow ołał cię i twój rozum za narzędzie sobie obrał, to tam w głębi czekać cię będą ram iona aniołów, które ujm ą cię i lekko na ziemi postaw ią, marzycielu!..

Rabboni odwrócił się w stronę, skąd płynął szept, i spoj­ rzał. W m roku m gławiła się postać o świecących oczach. Usi­ łow ała wzrokiem zmierzyć się z rabbonim ale po chwili opu­ ściła w dół owe świecące oczy, zwróciła się ku schodom i znikła w pom roku.

Rabboni uciekał z miasta.

Noc spotkała go znow u na puszczy, po której krążył w rozterce myśli. Mijały poranki i wieczory a on, jadła do u st nie biorąc, błąkał się między skalistemi urw iskam i, opierał niekiedy czoło o ścianę góry i tonął w zadumie.

Aż pew nej nocy w stąpił znow u na ów strzelisty szczyt. W tej też chwili ów m ężczyzna stanął przy jego boku.

Księżyc odsłonił całą tarczę swoją. Św iatłość zalew ała puszczę aż po brzeg w idnokręgu, na którym ciemniał las palmowy.

W tedy ów m ężczyzna obrócił świecące oczy na rabbo- niego a w yciągając obie ręce w dal, rzekł głosem silnym:

(40)

— Przemawiałem do ciebie dw a razy i nie usłuchałeś mnie... Patrzyłeś w łasnemi oczami na kraj rozciągający się od puszczy aż po m ury Świętego Grodu... Chyba teraz zrozu­ miałeś, czem je st św iat i czem m uszą być ci, którzy chcą nim władać... Patrz jeszcze i rozważaj!

Rabboni spoglądał po dalach. On zaś mówił:

— Patrz na te doliny, m iasta, w arow nie, załogi... Patrz na te tłum y nagie i odziane, nędzne i możne... Patrz na te szałasy, pałace i warownie... To w szystko legnie u twych stóp, to w szystko posłuszne ci będzie, jeżeli za m ną pójdziesz!

Rabboni zm arszczył czoło.

— Oddam ci rząd nad tern wszystkiem , słyszysz? Od­ dam ci panow anie nad ziemiami temi i nad tymi ludami!... Nakłoń się jeno ku mnie! Czyń, co ci w skażę! Bądź mi p o słu szn y m !

Ale rabboni już go dotknął wzrokiem swoim. Uniósł dumnie głowę i zagrzmiał:

— Precz, kusicielu! W ładcą jesteś głodu i pragnienia, sm agać możesz niedolą, ale duszy ludzkiej nie ujarzmisz! Precz!

I ostał się sam na szczycie góry.

Po upływie miesiąca Kajafas siedział o pięknem popo­ łudniu w ogrodzie i najstarszem u synowi dyktow ał list do pew nego kupca w Rzymie, kiedy mu oznajmiono, że przybył Suten i pragnie się z nim widzieć.

Kajafas przerw ał natychm iast pracę, syna odprawił a Su- tena kazał wieść do mieszkania, dokąd w net sam przybył.

Suten był zły i milczący. Na tw arzy jego widne były dni podróży. Kajafas uścisnął go; Suten odpowiedział chłodnem ujęciem jego ramion.

Kajafas się stropił.

(41)

go obok siebie i zbliżając tw arz do jego twarzy, aby mu się baczniej przypatrzeć.

Suten milczał.

— Cóż on wróżek, cóż on uzdrawiacz, kochanek po­ spólstw a, gwiazda zaranna kalek? — w ypytyw ał z nieco drw ią­ cym uśmiechem.

Suten nie odpowiadał. Kajafas pilnie nań patrzył i mówił coraz uszczypliwiej:

— Żali go nie ujrzy oko m oje? Kiedyż zjawi się ten wódz przyszłych w ojsk naszych? kiedyż utw orzy legiony, zrzuci zwierzchnictwo Rzymian, kraj wybawi i władzę królew ską złoży w nasze ręce?

W yraz »królew ską« i »w nasze ręce« wym ówił ze szcze­ gólnym naciskiem. Suten ściągnął brwi, czas jakiś milczał; wreszcie rzekł sucho:

— Omyliłem się. To je st człowiek mały.

— Może i lepiej — zaśmiał się Kajafas, przym rużając oczy. — Ale ty, Suten, jakoś nie bardzo szczęśliwie upraw iasz politykę... Latasz po pustyniach za jakim ś znachorem , kiedy my tu mamy na głowie rzeczy epokowe.

Suten ruszył ramionami. Kajafas począł dłubać palcem około dziąseł a następnie rzekł:

— Nie w ybrałbyś się do R zym u? — W jakim celu m ruknął Suten.

— Jedzie stary Chaleusz, w ybiera się Szemil .i Jochaja. Namawiam także Annasza. Same siwe i najbardziej pow ażane głowy!

Suten nie mógł zrozumieć, czemu Kajafas bynajmniej się nie dziwił, gdyż w czasie jego nieobecności zaszły w po­ łożeniu rzeczy w ażne zmiany. Zaczął tedy Sutena objaśniać. — Otrzymaliśm y niezbite dowody na to, że obecna ko­ chanka cezara rzymskiego je st żydówką. Ma to być niezmiernie szlachetna niewiasta. Cezar poznał ją w czasie uczty u swego ulubieńca Sejana, gdzie w ystępow ała w chórze. Inny ulubieniec

(42)

nazwiskiem Macro, ułatwił zbliżenie i dziś je st to pierw sza kobieta w stolicy świata.

Suten żachnął się.

— Cóż to nas obchodzić może? — zaw ołał niecierpliwie. — Cóż to nas obchodzić może, Suten?! Zdziczałeś w tym barbarzyńskim kraju śród w różków i nędzarzy! Cóż to nas obchodzić może?... Jedzie delegacya, aby się z nią porozumieć. W yw iera w pływ na cezara i może przez to wiele usług nam wyświadczyć, może bardzo wiele dla nas zrobić... Co tobie, S uten? J a ciebie nie poznaję!

I w yjąw szy palec z u st począł głową kiwać. Suten skrzy­ w ił tw arz szyderczo i mówił, kładąc nacisk na każde słowo: — No, no, siw e głowy narodu, pow ażne starce, kapłani i arcykapłani udają się po protekcyę do nałożnicy... Jeszcze nie mieliśmy czegoś podobnego!

Kajafas chwycił go za rękę.

— Tfy! — splunął Suten, odtrącił pogardliwie ramię starca i wyszedł.

Kajafas obrócił się za nim na krześle, patrzył ku drzwiom, kiw ał głową.

— To w aryat! — szepnął, nie mogąc zapanow ać nad zdumieniem. — I taki człowiek chce upraw iać politykę!

Uśmiechał się i potrząsał głową.

— Czego on od nas chce? — szeptał i raz jeszcze po­ czął rozważać spraw ę delegacyi.

— Czego on chce od siwych włosów Szemila, Jochai, C haleusza i Annasza?... Czego on chce od tej poczciwej ży­ dówki, która oddała się cezarowi?...

— To je st niebezpieczny w aryat! — zakończył wreszcie. W tej chwili stanął na progu sługa i oznajmił, że przybył przełożony św iątyni, który zwał się Szymon.

Kajafas kazał go wprowadzić. Szymon był niezmiernie blady, drżały mu ręce i wargi. Skłonił się głęboko a Kajafas spytał go o powód przybycia.

(43)

Szymon doniósł wzburzonym głosem, że lud pochwycił przed św iątynią jaw nogrzesznicę, otoczył ją i chciał ukam ie­ nować. Ale w dała się w to straż Wielkorządcy, ujm ując się za kobietą. W ynikł tedy spór, w czasie którego pow stało wielkie zbiegowisko. Tym czasem pojawił się setnik i dla u sp okojenia tłum u oświadczył, iż każe straży odstąpić od tej kobiety, jeżeli kapłani j ą potępią. Co zatem czynić? Lud czeka z kamieniami i krzyczy, straż odwołuje się do kapłanów . Należy powziąć postanow ienie szybko, gdyż może dojść do starcia pomiędzy ludem a strażą.

Skończył i czekał odpowiedzi. Kajafas począł najspokoj­ niej dłubać palcem w zębach, następnie cm oknął językiem i sp y tał:

— J a k brzmi szóste przykazanie? Szymon w yrecytow ał tekst.

— A co mówi Mojżesz w Piśm ie? — pytał znow u Kajafas.

Szymon przytoczył trzy miejsca. W tedy Kajafas w stał, podniósł praw ą rękę do w ysokości czoła i rzekł uroczyście:

— Niech lud da w yraz sw em u oburzeniu!

1 skinął. Szymon skłonił się głęboko i wyszedł pospie­ sznie, Kajafas zaś klasnął na sługi, aby go odprowadzili do Annasza, którego raz jeszcze chciał nam aw iać do wzięcia udziału w delegacyi głów narodu, udających się do najgło­ śniejszej jaw nogrzesznicy, aby przez nią w p ły w a ć . na rzym ­ skiego władcę.

(44)
(45)
(46)
(47)

MAJLACH.

Nad brzegiem m orza Tyberyadzkiego wiódł żyw ot pu­ stelniczy nędzarz imieniem Majlach, niegdyś mąż bystrego ro­ zum u, wielkiego znaczenia i posiadacz licznych trzód. Ale gdy wrzody pootwierały jego ciało, gdy obmierzła choroba uczyniła go w strętnym i zaraźliwym, przyjaciele i pochlebcy usunęli się od niego, pozbawiając go znaczenia, pasterze i rządcowie roz­ kradli mu trzody a rozum jego w chorobie i ubóstw ie utracił w szelką bystrość. Z rozumu tego pozostało zaledwie tyle, aby pojął całą m arność i znikom ość zabiegów ludzkich, bezdenną przew rotność św iata i niedocieczone szyderstw o losu.

Schorzały Majlach przesiadyw ał dniami całymi nad brze­ giem w ód Tyberyadzkich, patrząc po marszczących się dalach. Fala za falą nadbiegała, w zdym ała się, pryskała i- nikła. 1 p a­ trząc na to rozpryskiw anie się fal Majlach śmiał się gorzko a ow rzodzone u sta jego szeptały:

— Oto człowiek! 1 znow u:

— Oto jego losy! 1 jeszcze:

— Oto dążenia ludzkie i cel osiągnięty!

Te słow a pow tarzał przy rozpryskiw aniu się każdej fali i śm iał się gorzko, potrząsając głową. Dopiero kiedy głód po­

(48)

czynał mu dokuczać, czołgał się wzdłuż wybrzeża, zbierając i połykając to, co morze z łona swego wyrzuciło na piaski.

Noc spędzał w szałasie, pokrytym zeschłemi liśćmi. Leżał na mchu leśnym i jęczał a sen zazwyczaj na krótko przym ykał mu powieki, odejm ując pamięć o boleściach.

Często zaś sen trapił go więcej, niż jaw a. Bo niejedno­ krotnie zdawało mu się w uśpieniu, że zbiera muszle na w y­ brzeżu, rozdrapuje rany swoje, aby ich było więcej.

To znow u zdawało mu się, że drżącemi rękam i czerpie słoną wodę m orską i leje na sw e rany, aby go więcej bolały.

1 jeszcze zdawało mu się, że chodzi po rozległym lądzie, jadem ran swoich nam aszcza każde drzwi, aby cała ludzkość cierpiała i m arność sw ą spostrzegła.

T ak mijały skw arne lata, pięknie jesienie, dżdżyste zimy i kwieciste wiosny. Zapom niał Majlach, że był niegdyś bogaty, że posiadał znaczenie i inny sposób myślenia. Zdawało mu się, że przyszedł na św iat z wrzodami, że urodził się w nędzy i osam otnieniu i że obecne jego myśli odbyły za nim pochód od kołyski przez długą drogę życia aż po nad brzeg m orza Tyberyadzkiego.

Od czasu do czasu, kiedy siedział na wybrzeżu patrząc po rozpryskujących się falach, w zrok jego pada na krążące w oddaleniu łodzie rybackie. Ludzie w nich siedzący zapu­ szczali koło południa sieci a wyciągali je z m orza nad wie­ czorem.

P rzypatryw ał się Majlach ich rzem iosłu a kiedy z na­ stającym zmierzchem znikali, zdawało mu się, że jak aś fala rozprysła się bez śladu. I gorzko śmiał się z trudów i zabie­ gów tej fali ludzkiej; pragnął bryznąć na nią swym jadem z w rzodów ciekącym, aby cierpiała i znikom ość sw ą spostrzegła.

W szelako razu pew nego jedn a łódź zaw inęła do brzegu a w niej siedział rybak imieniem Piotr. Zajęty nap raw ą sieci, nie zauw ażył zrazu owrzodzonego człowieka. Dopiero kiedy

(49)

ten począł się gorzko śmiać, obrócił na niego prostacze oczy a wyszedłszy na brzeg począł się nad nim litować.

Majlach odpowiedział na jego litościwe słow a szyder­ stwem . Ale rybak nie zraził się i siadł na piasku około niego. W tedy Majlach począł mówić i otworzył mu oczy na ono rozpryskiw anie się fal a następnie śmiał się gorzko, po­ trząsając głową. Potem otw orzył mu oczy na całą znikom ość

dążeń i zabiegów ludzkich i śmiał się urągliwie. Potem otw o­ rzył mu oczy na ślepotę ludzką, um aczał palec w owrzodzeniu swojem i pom azał jadem tw arz rybaka.

Potem zamilkł i przypatryw ał mu się pilnie.

Ale rybak odparł, że nie w szystko na świecie jest m ar­ nością, jako przykładem tego dobroć. Następnie powiedział, iż nie lęka się jadów, ni owego owrzodzenia, bo zna męża, który za dotknięciem rąk swoich zasklepia rany ciekące i usu w a wszelkie owrzodzenie.

Majlach potrząsał głow ą i śmiał się powiadając:

— Po upływie tygodnia przypłyniesz na onej łodzi do mnie, abym ci pół szałasu odstąpił!

A rybak odparł:

— Przyjdzie czas, kiedy z u st twoich zniknie nietylko owrzodzenie, ale i ów gorzki śmiech.

Rzekłszy to pow stał, aby odpłynąć. Ale Majlach przy- czołgał się do niego i pom azał mu jadem nogi. Na to rybak podał mu do pom azania jeszcze obie ręce. Majlach pomazał je również, następnie pomazał mu powieki, u sta i uszy.

Potem zaczołgał się do swego szałasu a rybak odpłynął. Nocą zerw ała się w ielka naw ałnica i rzuciła się na wody m orza Tyberyadzkiego. Fale dźwigały się i z wielkim szumem rozlewały po wybrzeżu. Piany z ich szczytów odrywały się, bryzgając białemi płatami na w zgórza i znajdujące się tam drzewa. Morze poruszyło się aż do dna swojego. C hm ury kłę­ biły się tak nisko, iż fale wzdętemi czubami sięgały ich niemal. Wicher ciskał krążące ptactw o na morze i topił. Wody w

(50)

y-rzuciły na wybrzeże wielką ilość m artw ych ryb i przejrzystego płazu. Przytem grzm oty i błyskawice szerzyły takie przerażenie w przyrodzeniu, że zwierz leśny począł ryczeć lękliwie a sępy nie miały odwagi dziobać m artw ych ryb, zalegających zwil­ żone piaski.

Majlach mniemał, że w zburzone wody zalały łódź rybaka a jego pochłonęły. Kiedy nastał poranny brzask a naw ałność się uśmierzyła, wyczołgał się nad morze i patrzył po falach, czy nie w yrzucą na brzeg szczątków łodzi i zw łok człowieka.

Około południa ukazały się w oddaleniu łodzie a siedzący w nich rybacy zapuszczali sieci do morza. Pod wieczór jedna łódź zaw inęła do wybrzeża. Majlach ujrzał w niej znajom ego rybaka.

Tedy zapytał go, gdzie noc spędził.

Rybak odrzekł, iż na morzu, albowiem za dnia napraw iał sieć a nocą połów był dziwnie obfity.

Majlach odparł mu na to, iż kłamie, gdyż nocą burzyły się wody i była w ielka naw ałność.

Rybak odrzekł, że istotnie fale poczęły się wzdym ać; ale ów mąż, o którym już mu w spom inał, zestąpił z łodzi na wody i uśm ierzył je.

W tedy Majlach począł się śmiać urągliwie i przyczołga- w szy się do rybaka nam azał mu znow u jadem swego owrzo­ dzenia czoło, powieki, tw arz, usta, piersi, ręce i nogi.

Potem siedział długo na wybrzeżu, póki łódź z rybakiem nie znikła w oddaleniu i ciemność nocna nie pokryła mrokiem m orza i lądu.

Codziennie siadał Majlach na brzegu m orza Tyberyadz- kiego patrząc po falach. Ale łodzie nie pokazyw ały się i rybak Piotr nie zaw ijał do zatoki. Wtedy Majlach począł się śmiać jeszcze urągliwiej i radow ać się gorzko, że bodaj jeden sen jego się ziścił, że bodaj jednego człowieka zaraził jadem swego ow rzodzenia i otw orzył mu oczy na praw dę istnienia ludzkiego.

(51)

pod wieczór pojawiła się łódź na w idnokręgu wodnym , zbli­ żała się szybko a kierow ał nią jeden człowiek.

Majlach począł się śmiać.

Zdawało mu się, że widzi tw arz opuchłą i poczerwie­ niałą, oczy napełnione przerażeniem i że przez oddalenie bije już na niego oddech gorący. Patrzył chciwie i śmiał się.

1 już widział obok siebie na piaskach w ybrzeża skulo­ nego nędzarza o ciekących ranach, patrzącego zgryźliwie na rozpryskające się fale i pow tarzającego jego słowa. Widział to już i śmiał się.

Łódź ślizgała się po wodach ja k ptak, gdy skrzydła na powietrzu rozłoży i płynie ku ziemi. Stał w niej rybak Piotr i szukał okiem dwóch głazów, pomiędzy które wprowadziłby swój statek.

A osadziw szy go, jak zamierzał, w ystąpił na brzeg, zbliżył się do Majlacha, powitał go i zapowiedział, że nazajutrz zbierze się na wybrzeżu wielu z pomiędzy rybaków i ich rodzin, tu ­ dzież ludu innego rzemiosła. Niechaj przyłączy się do nich i słucha słów, które przed owem zgromadzeniem zostaną wyrzeczone.

Nie skończył jeszcze mówić, kiedy Majlach, przyczołga- w szy się, począł dotykać jego nóg, rąk, tw arzy, policzków, powiek i uszu. Pilnie śledził i patrzył i dotykał i oczom swoim nie wierzył.

Tedy rybak rzekł:

— Jad tw ych w rzodów nie zarazi mnie a niebawem nie zarazi już nikogo, choć tu wiele ludu nadciągnie a o sza­ łasie twoim słyszało. Uwierz jeno w tego, który jest prosty jako ja a który uczy innej nauki, niż twoja.

Powiedziaw szy to odpłynął a Majlach zaczołgał się do swego szałasu. Noc nadeszła ciemnemi krokam i a on usnąć nie mógł. Ból srogi doskw ierał m u a on nie jęknął. Słyszał gw arliw e rozpryskiw anie się fal na wybrzeżu, ale nie śm iał się już.

Cytaty

Powiązane dokumenty

11.00 w Sali Nowej Centrum Kultury w Lublinie odbył się Koncert Laure- atów XI Jesiennego Konkursu Recy- tatorskiego „Literatura Lubelszczy- zny”.. Wystąpiło 15 najlepszych

Ten przykład to ilustracja szerszego zjawiska, jakim jest kurczenie się oferty publicznej ochrony zdrowia i poszerzanie prywatnej.. Jest to

Przedsiębiorstwa o udziale nowych produktów w sprzedaży wynoszącym 30%-50% jako najważniejszych partnerów wymieniały klientów krajowych (33% wskazań) i

RELACJA – jest to dokładne opowiadanie o wydarzeniach, które się widziało (np.: wypadek, koncert) lub w których się uczestniczyło (np.: wycieczka, podróż, impreza

mieccy bracia Huschke, walczyli o mistrzostwo. Zastosowanie do rozmaitego wieku składowych pierwiastków lekcji, odbywa się według stopniowania, opierając się na sile,

Siekamy drobno natkę pietruszki i przekładamy do głębokiej miski, do której dodajemy jajka i wodę, całość miksujemy blenderem, a następnie dodajemy mąkę i dokładnie

Miejscem prezentowania poezji mogą być ściany bu- dynków, galerie handlowe, wnętrza trolejbusów, a nawet.. „wytatuowane" wierszami

czycieli i księdza, i może doczekają się chwili, kiedy szkoła przestanie być cyrkiem, być może stanie się to przed upływem XX