POLIMORFICZNOŚĆ I UNIFIKACJA
W ŚWIECIE TYLKO BEATRYCZE
Pewien znakom ity teoretyk-lekarz dusz (m oże tym lepszy, że przynajm niej po części świadomy cierpienia pacjenta: on, w nuk - jeśli w ogóle nie syn - szewca, zarazem zaj mujący najwyższe m iejsce w hierarchii chrześcijańskiego świata jako papież Jan X X II, stawia n astępującą diagnozę stanu zdrow ia i położenia swojego rozmówcy w k o n ta k cie z innymi: „U dajesz, że ich słuchasz, słuchając w rzeczywistości sam ego siebie tylko, czy to n a glos m ówiącego, czy bezgłośnie [...] Zjawisko to tłum aczyć sobie skłonnym m ieszańców wszelkich, więc także i bękartów , pozo rn ą tylko przynależno ścią do czegokolw iek bądź, czem uśm y zwykli nadaw ać m iano społeczności W diagnozie tej (w której „pozorne słuchanie” je st oznaką m ieszaństw a i bękarc- tw a), ja k w idać, użył ów znaw ca dusz dwu nazw dla jednej choroby, uznawszy je za synonim iczne. N iezupełnie ściśle. C hoć i nie do końca bezzasadnie.
Używając pojęcia „m ieszaniec”2 zaakcentow ał on wyraźnie połowiczną - czy n a w et bardziej jeszcze ułam kow ą - zdolność zrealizowania przez określoną tym m ianem osobę pojedynczej, ale za to do końca określonej tożsamości: jej część zostaje bowiem w yparta przez - znowu tylko część innej tożsamości. W takim stopniu, w jakim m ieszaniec realizuje pożądaną osobowość, nazywany bywa czasem więcej niż synem, bo wręcz - „synkiem miłym” (B ernard), w takim jednak, w jakim jej nie realizuje, nazywany bywa „wyrodkiem ” (A ndrzej). Z faktu, że czegoś do końca nie spełnia, rodzi się jego brak, niedostatek czy niedom iar - budzący dezaprobatę u postronnych obser w atorów, a tym bardziej u m ocno zainteresowanych jego osobą; z tego jednak, że zdol ny jest pom ieścić (po części) wiele osobowości w jednej, rodzi się poczucie, że zdolny jest unieść pew ien nadm iar. M ieszaniec jest więc wobec pewnej formy (jednostkow ej) zarazem zbyt ubogi, i zbyt bogaty. Owo „zbyt”, sygnalizujące zachwianą jednostkow ość - sankcjonuje zarazem dynam iczną polim orficzność mieszańca.
W istocie tylko pozornie m oże przynależeć on do jakiegokolw iek „typu”, re a li zującego wyraźny kierunek, określoną tendencję, sprecyzow aną dom inantę. Słowo „p o zo rn ie ” zdaje się tu więc znaczyć, że tylko w części spełnia on to, co ktoś chciałby widzieć jak o całość lub przyjąć za taką. Czyni na przykład coś pow ierzchow nie, nie dotykając głębi, albo zew nętrznie, nie odsłaniając w nętrza, lub też odw ołując się do zarysu nie p o p arteg o szczegółem , etc. A le to dzięki tym niedociągnięciom m iesza niec uzm ysławia m im ow olnie, że n a tu ra św iata je st złożona, a dając się zwieść p ozo rowi, iż d an a część wyczerpuje poznanie - traci się z oczu całą resztę. Z drugiej strony wszakże m ieszaniec zaświadcza własnym istnieniem , że je st wiele elem entów ,
Lidia W iśn iew ska
(Bydgoszcz)1 T. Parnicki: Tylko Beatrycze. Powieść historyczna. Warszawa 1977 s. 147.
2 O kontrowersji dotyczącej statusu mieszańca zob. A. Chojnacki: Parnicki. W labiryncie historii. Warszawa 1975 s. 44; o pojęciu tym piszą także T. Cieślikowska: Pisarstwo Teodora Parnickiego. Warszawa 1965; J. Ł ukasiew icz: Czytając Parnickiego. W tegoż: Republika mieszańców. W rocław 1974; M. Jankowiak: Przemiany poetyki Parnickiego. Bydgoszcz 1985 s. 30 oraz S. Szymutko: Zrozumieć
które m ogą pełnić rolę „typów” czy dom inant: jeśli podejm uje się decyzję wyboru, za poznaje się realizow ane przezeń bogactwo, co w konsekwencji też oznacza wiedzę o świecie pozorną (choć będzie to odm iennego rodzaju pozorność niż uprzednio). Tak więc czy inaczej wyłania się tu obraz świata, w którym pozorność i rzeczywistość nie uchronnie się dopełniają, uczestnicząc w szczególnej dynamice: typowość (wybór róż nicy) zaciera bowiem wielość (współobecność różnicy), wielość zaś podkopuje wybór.
Ta dynam ika je d n a k m usi zostać d o pełniona przez jeszcze inną: m ieszaniec m ianow icie zdolny je st - porzuciwszy w ybór - do staw iania obok siebie elem entów , któ re jak o wykrystalizowane typy nie tylko różniłyby się od siebie, ale i wyznaczały nieprzekraczalną opozycję odrębnych jednostek. W jego granicach n ato m iast zanika rozdźw ięk m iędzy opozycjami: tu elem enty konstrukcyjne i destrukcyjne dop ełn iają się i żywią sobą.
W podobny zresztą sposób „dopełniają i żywią się so b ą”, dzięki mieszańcowi, oba rodzaje dynamiki: dynam ika rzeczywistości i pozoru, m ająca ch a ra k te r episte- m ologiczny oraz (ontologicznej natury) dynam ika konstrukcyjności i destrukcyjnoś- ci: niech dobro zostanie ocenione jako rzekom e - stanie się złem; jeśli p o zó r zadziała konstrukcyjnie - stanie się dobrem . Tego nie p o trafi ucieleśnić w sobie „typ”, który je st bądź dobry (np. żołnierz, obrońca ojczyzny lub skrzywdzonych), bądź zły (np. m o rd erca i przestępca), rep rezen tu je praw dę, (np. jak o m ędrzec) bądź fałsz (jako głupiec) i dom aga się jak o p rotagonista zaistnienia obok siebie typu-przeciw ieństw a, antagonisty (przestępca - szlachetnego obrońcy praw a z b ronią w ręce, a obrońca słusznej sprawy - n apastnika i wroga). Tymczasem m ieszaniec tylko do połow y je st szlachetnym m ścicielem cudzych krzywd. Raczej zdaje się akcentow ać swoją dw uz naczną skłonność do grom adzenia często opozycyjnych cech, gdy tym czasem „typ” - jednoznaczność wyboru.
D rugie z określeń owej (n a poły pozornej zatem ) choroby, k tó re pojaw iło się w przytaczanej diagnozie (wbrew sugestii zaw artej w uw adze: „więc i tak że”) m niej w yraźnie niż p o p rzed n ie opisuje właściwości sam ego „p acjen ta”, tj. skutku-dziecka. Słowo „ b ęk a rt” opisuje właściwie sytuację skutku poprzez sytuację przyczyny czy bardziej jeszcze - przyczyn (tj. rodziców). B ękart wszakże to dziecko z niezalegali- zow anego związku. Z e związku zatem , który zaistniawszy n a płaszczyźnie fizycznej (więc w takim razie nie tylko ludzkiej, skoro kulturow o nie w yodrębnionej z całej reszty św iata), a jednocześnie w wym iarze tylko intymnym (więc ograniczonym do dwu zaangażow anych w nim bezpośrednio osób, co - przeciw nie niż pop rzed n io w łaśnie - izoluje z całej reszty społeczeństw a), nie został pow tórzony czy też potw ierdzony (a przez potw ierdzenie ustabilizow any) na wyłącznie (tu n astępuje odgraniczenie od świata pozaludzkiego) ludzkiej płaszczyźnie (obyczajow o-kultu- row ej) oraz w szerokim (tu m a m iejsce przeciwnie: przekroczenie granic, czyli w prow adzenie związków tylko ze światem ludzkim w jego m entalnym sensie) w ym ia rze instytucjonalnym . Z czego m ożna wnosić, że bycie b ęk artem je st związane z taką sytuacją, iż n a płaszczyźnie fizycznej (wspólnej światu ludzkiem u i pozaludzkiem u więc - uniw ersum ) zjednoczenie dokonuje się rzeczywiście, lecz zarazem w sposób w prow adzający pozór, iż obydwie rodzicielskie przyczyny nie są zależne od nikogo z pozostałych ludzi: nie łączą się z nim i w mniejszej czy większej w spólnocie. Z a te m przyczyny owe w łączają się w to taln ą całość fizyczności (N atury), jednocześnie p o d kopują w konsekw encji totalność organizacji społecznej. Społeczeństw o z kolei
PO L IM O R FIC Z N O ŚĆ I U N IFIK A CJA W ŚW IECIE TYLKO B E A T R Y C Z E 129
reaguje ze swej strony wyjęciem w spom nianego związku z szerokiej sfery oficjalnoś- ci (instytucje), co odpow iada faktowi nieuczestniczenia w niej w spom nianego związku, ale n a płaszczyźnie natury stw arza z kolei pozór, jakoby związek w spom niany nie zaistniał w ogóle.
D zięki powyższem u opisowi m ożna też zrekonstruow ać sytuację - nie tyle skutku, ile raczej jego przyczyn, uznaw ana (w społeczeństw ie opisanym przez Parnickiego) za „zdrow ą”: byłaby to sytuacja, w której obie przyczyny zachow ują swoją „typow ość”, n a płaszczyźnie kulturow ej je d n a k w chodzą w układ symboliczny, który stw arza z nich rodzaj trw ałej „m ieszanki”: w ielość tw orzącą jedność. W ten sposób rzeczywiście p ołączone chwilowo - tw orzą one symboliczny p o zó r trwałości. N ie sposób przy tym nie zauważyć, że opis sytuacji przyczyn „bękarcich” dokony wany w kategoriach przestrzennych (płaszczyzny, zasięgu związków), w przypadku przyczyn „niebękarcich” dom aga się raczej użycia kategorii czasowych (analogicznie ja k opis skutku).
Przy tym zaś skoro wcześniej wskazywaliśmy n a przew agi i słabości statusu „m ieszańca”, to i w przypadku przyczyn tu om awianych w arto zwrócić uwagę, że każdy z układów , preferu jąc jakąś - innej kategorii tu nie sposób w prow adzić - w artość, zan ied b u je inną, konkurencyjną. Przyczyny „n ieb ęk arcie” zan ied b u ją aspekt N atu ry i przestrzeni, gdy „bękarcie” - duchowości i czasu. T rudno je d n a k dwa te aspekty uznać za sam oistne i zdolne do niezależnego istnienia w rzeczywistości określonej m ianem „czasoprzestrzennej” (by przypom nieć pouczenie B ern ard a, z tru d em przysw ajane w okresie klasztornej nauki przez Stanisław a). Przyjąć raczej trzeba, że ja k w stanie chwiejnej równowagi pozostają ze sobą czas i przestrzeń, tak i dwa porządki: „bękarci” i „nie-bękarci” dopełniają się wzajem, zarazem k o n k u rując ze sobą.
I chociaż słowa „bękart” ja k i dziecko z prawego łoża m ają charakter w artościu jący, tak ja k język, do którego należą (a skoro jest on wytworem symbolicznym, więc stoi po stronie „przyczyny niebękarciej”), celowe staje się w takim opisie, jak ten, w którym owe, zdawałoby się, tak bardzo konkretne pojęcia (rodzice, dziecko) traktow ane są jako dość abstrakcyjne w końcu m odele dwojakiego rodzaju powiązań skutku i przyczyn, wprow adzenie cudzysłowu, sygnalizującego nie tyle podejrzenie wobec prawdziwości słowa, ile wobec jego pozoru: w m om encie bowiem, gdy mówi się „z nie zalegali zowanego związku”, lekceważy się sferę pozostającą poza „legalizacjami”, niezależnie od tego, czy stoi za nimi autorytet ludzki, czy boski. Z punktu widzenia opisu sytuacji, nie zaś nadanej jej nazwy, trudno natom iast przyznać dom inację jednej ze sfer czy może porządków. Tym bardziej, że - ja k się okaże - z niedostatku duchowości w przyczynach bękarta „wybucha” jej nadm iar w nim samym; a m ożna i założyć przeciwną sytuację. A więc co w porządku współistnienia (przestrzennym ) byłoby brakiem , to w porządku następstw a (czasu) stałoby się dom inantą, i odwrotnie.
Z pew nego tylko p u n k tu w idzenia zatem „pozytywna” jest sytuacja dziecka - n ie-b ęk arta, ukonstytuow ana dzięki rezygnacji ze statusu oddzielnych je d n o stek przez osoby rep rez en tu jące sprzeczne siły czy interesy (kobieta - m ężczyzna), k tóre (sym bolicznie) zostają stopione w jedno: m ałżeństw o, czyli jed n o ciało i je d n ą duszę - w edle wizji m ałżeństw a królew skiego (zapew ne „królew skiego” nie tylko w sensie dosłownym, ale i przenośnym , bo realizującego pew nego typu doskonałość, zajm ują cą najwyższe m iejsce w hierarchii społecznej, której podstaw ą je st w artościow anie ze
w zględu na jej trw ałość czy - interes), ja k ą ukształtow ał sobie cztern asto letn i b o h a ter, wychowany w klasztorze, co też m oże nie je st bez znaczenia. Z p u n k tu w idzenia ludzkiej społeczności nastaw ionej na wytw orzenie określonych „typów ” ten p ó łp o zó r (jedno ciało i jed n a dusza dwojga) je st konstruktywny: wyznacza „horyzont oczekiw ań”. G orzej z „horyzontem sp ełn ień ”: za swą bezkrytyczną w iarę b o h a te r zap łaci, p rz e k a z u jąc o strz e ż e n ie o zagrażającym królow i n ieb ezp ie cz eń stw ie niewłaściwej osobie, k tó rą je s t... królew ska m ałżonka. W tym konkretnym , je d n o stkowym przypadku półpraw da okazała się destrukcyjna (R eiczka traci ojca).
W przypadku b ęk arta owe jednostkow e (rodzicielskie) przyczyny różnej natury czy też „typu” (Stanisław mówi tu o miłości, jak ą daje m atka i bezpieczeństw ie oraz oparciu, jakie wnosi ojciec), k tó re spotkały się na płaszczyźnie biologicznej i zarazem intym nej, nie zostają trw ale połączone w jed n o ść - czyli właściwie w symboliczny układ „m ieszańcow y”. W ytworzony on zostanie przeto w inny sposób - w skutku.
Tak w łaśnie dzieje się w przypadku Stanisława. W ątpliwość dotyczy tu naw et (znanej, obecnej) m atki, k tó ra je st w cieleniem konstrukcyjności (m iłość), a m im o to jej status m oże ulec podw ażeniu: m ianow icie poprzez p o d d an ie w w ątpliw ość bycia przez m łynarzów nę m atką „w p e łn i” (tzn. co najm niej w dwoistości biologiczno- -społecznej). M ożna by rzec, iż b ra k ojca jak o ucieleśnienia oparcia (m ożna utożsam ić poczucia bezpieczeństw a z ustanow ieniem rzeczywistości jak o faktu, p rz e ciwieństwa rzekom ości, zdolnej usunąć ziem ię spod stóp nie tylko człowiekowi), pozw ala uderzyć także w ten pierwszy p u n k t wyjścia. D ziecko m oże więc zapytać (lub m ożna je zapytać), czy na przykład nie je st p odrzutkiem - jego m atka byłaby więc tylko m atką w sensie symbolicznym (wychowanie), ale nie biologicznym.
W przypadku (nie znanego) ojca staje się możliwe zarów no poszukiw anie o d dzielnie rodzica biologicznego, ja k i duchow ego (przy czym zakres możliwości je st n ieom al nieograniczony). Przy tym jeśli przyczyna-m atka została zdynam izow ana na płaszczyźnie epistem ologicznej, to przyczyna ojcowska podlega takiem u sam em u rozw ażaniu w perspektyw ie ontologicznej (destrukcyjność - konstrukcyjność). W ten sp o só b b ra k w sp ó ln eg o p rz e k ro c ze n ia p rzez przyczyny granicy oddzieln y ch obszarów (fizyczny i duchowy bądź ontologiczny i epistem ologiczny) w ew nętrznie zróżnicow anej rzeczywistości pow oduje w ykształcenie w każdej z nich obszaru p rz e ciwnego (m atka-konstrukcyjność podlega rozpatryw aniu ze w zględu na p o zó r i rzeczywistość, ojciec-rzeczywistość - ze w zględu n a konstrukcyjność i d e stru k cyjność).
K onieczność czy też możliwość zachow ania przez każdą z przyczyn oddziel- ności, jej nieskłonność do wejścia w skład owego „jednego ciała i jed n ej duszy”, tj. m ałżeństw a, a n astępnie „rodziny ludzkiej”, pow oduje, że w ew nątrz każdej z nich wyłaniać się zaczyna swoista „rodzina różnic”. D ynam ika w ypchnięta drzw iam i (fizy- czno-sym boliczna dwupłaszczyznowość m ałżeńskiej „m ieszanki”) w raca oknem (jako opisane wyżej podw ójne rozdw ojenie) i pow oduje, że z p rzelotnego związku zdynam izow anych przyczyn rodzi się (jako skutek) nie byt i tożsam ość, lecz bodaj raczej - bycie (w sensie H eideggerow skim ) i m ieszanka tożsam ości. Polim orficzność każdej z oddzielnych przyczyn okazuje się więc analogiczna do polim orficzności „m ieszańcow ego” skutku: lecz pow tarzalność w ew nętrznej dynam iki unifikuje te ogniw a onegdajszego następstw a, stawiając też pod znakiem zapytania podstaw y absolutnego rozróżnienia przyczyny i skutku.
PO L IM O R F IC Z N O Ś Ć I UN IFIK A CJA W ŚW IEC IE TYLKO B E A T R Y C Z E 131
Dw a te wymiary: przyczyny (szczególnie bękarciej) i (,,m ieszańcow ego”szczególnie) skutku znajdują odbicie przy rozpatryw aniu kwestii pochodzenia i im ienia.
Kw estia pierwsza. Jeżeli to, czy m atk ą biologiczną Stanisław a była m łynarzów na, je st p oddaw ane w wątpliwość, to znaczy, że jednym lub obojgiem rodziców byli by np. Żydzi i m ogłoby się zdarzyć, iż to żydowski (lub też jakikolw iek inny) p o d rz u te k został przez nią w niem ow lęctw ie przygarnięty. Tak je d n a k czy inaczej pytanie właściwie m ożna by sform ułow ać: czy m ianow icie m atk ą je st ta k o n k retn a k obieta, a m oże raczej je st nią coś bardziej ogólnego: ziem ia czyli N atu ra lub ojczyz na czyli k ultura?
N iejako w odw rotnym kierunku idą pytania o ojca: kto mianowicie z nieobjętego spektrum możliwości jest konkretnie ojcem? Czy przypadkiem któryś z duchowych ojców (m nisi) nie je st też ojcem biologicznym? Jeśli zaś nie - to kto? W h ie ra r chicznym p orządku (będącym w yrazem stabilności podbudow anej typowością) m a znaczenie, czy ojcem je st Żyd (nie przyjmujący do w iadom ości nowych praw d wiary), chrześcijanin (szczególnie ten wyróżniający się: m nich) czy poganin (w ogóle poza jakąkolw iek w spólnotą duchow ą) - bo tak realizuje się hierarchia religijna; czy był nim przybłęda, dw orzanin, książę (naw et tatarski), czy król (tak realizuje się h ie ra r chia społeczna czy stanow a); czy ojcem był Polak, Cymbryjczyk, Norweg, T atar (zróżnicow anie narodow e i kulturow e ważące na określeniu: swoje czy obce?); czy był nim wojownik, duchowny czy p o e ta (zróżnicowanie ról społecznych).
Charakterystyczne, że owo wcześniej podkreślane niedopełnienie równowagi sfer fizycznej i symbolicznej, które stało się pow odem ukształtow ania m ieszańca - teraz pow oduje nierów now agę przeciwnego rodzaju: chociaż bowiem punktem wyjścia jest jednokrotny, „realny” fakt jego przyjścia na świat - wszystko, co go dotyczy (tu: jego przyczyn), m a miejsce tylko i jedynie w sferze symbolicznej: języka. I chociaż punktem wyjścia je st „rzeczywiste” m iejsce (młyn w N iałku w kasztelanii O bra w Polsce) - w istocie zostaje ów fakt umieszczony w „przestrzeni międzyludzkiej”. I chociaż pu n k tem wyjścia je st „rzeczywisty” czas (rok 1282 względnie 1281), to w istocie zm ierza się tu w kierunku (jeśli tak to m ożna nazwać)„ciąglości czasowej” narodzin.
Bo o to narodziny Stanisław a - kluczowy m om ent jego życia - są faktem niedostępnym jem u sam em u w bezpośrednim doświadczeniu (a jest to zresztą ograniczenie ogólnoludzkie, czyli pow szechne). Wszystko, co o tym m ożna w iedzieć - wie się dzięki słowom. D zięki słow om dobiegającym z różnych kierunków w przestrzeni m iędzyludzkiej (z góry, z dołu, z praw a i lewa - zhierarchizow anego i biegunow o opisywanego społeczeństwa; ze W schodu i Z achodu, Południa i Północy w „róży w iatrów ” kultur) i z różnych odległości3: z bliska (rodzina), z daleka („obcy”), z sam ego siebie i z zaświatów niem al (święci!), a jeszcze w dod atk u - z odległości różnych ta k w sensie fizycznym, ja k psychicznym, dosłownym, jak i przenośnym .
Oczywiście: m ożna by założyć, że najdoskonalszą pod tym względem wiedzę o bohaterze posiada m atka; lecz czyż relacja zdaw ana przez obłąkaną po zgwałceniu kobietę w inna być brana pod uwagę, a Stanisław musi przyjąć, iż jego ojcem był
3 D odatkow o pojawi się w innym utworze Parnickiego ojciec Stanisława - Chorezmijczyk, na co zwraca uwagę M. Czermińska: Teodor Parnicki. Warszawa 1974 s. 143; także Chojnacki: dz. cyt. s. 106.
najeźdźca-Tatar, barbarzyńca, w róg (nie zaś gw arant bezpieczeństw a)? A le znowu: gdzie w róg? N a teren ach tatarskich odziedziczona po takim ojcu u ro d a daje m ożliwość przeniknięcia tajem nicy bogacenia się tatarskich w ładców (co stw arza też możliw ość w zbogacenia się władcy duchow em u św iata chrześcijańskiego - to też nie zgłasza on veta w obec takiego stan u rzeczy). A gdyby Stanisław w ogóle okazał się synem władcy tatarskiego i jako taki zawojował E u ro p ę, wziął ślub z Ryksą, a jeszcze barbarzyńców naw rócił n a chrześcijaństw o (chętnie by tak ą możliwość w idział O tus G iraldus)? Co więc w jednym m iejscu p rzestrzeni m iędzyludzkiej je st h ań b ą - w drugim okazać by się m ogło w artością, jeśli nie chwałą; p o d o b n ie co dla jed n eg o in te r p r e ta to r a dziejów b o h a te ra je s t o d p y ch ające (szczególnie d la sam ego Stanisław a), dla innego m oże być pociągające.
N ie w iadom o, kogo jako ojca wskazał o p at Piotr, gdy wyganiał czternastolatka z klasztoru: wskazał go jed n ak w gniewie, więc może z chęci u k aran ia w innego chciał go pognębić? N atom iast do ojcostwa sam przyznał się w złości inny m nich (A ndrzej), a jeszcze inny - pono z tchórzostw a czy lęku, nie w iadom o wszakże przy tym: o siebie czy „synka m iłego” (B ernard). Przy tym choć A ndrzej uczynił to niby sztucznie i z prem edytacją, nie z przekonania, to znam ienne pozostaje wszakże jego niechętne stw ierdzenie, że Bóg by go pokarał, gdyby jego ojcostwo je d n ak (!) m iało być praw dą. B ern ard zaś czyni swoje wyznanie być m oże bezinteresow nie, ale czy nie próbując w łaśnie zm azać w inę pośredniego przyczynienia się do przyjścia n a świat b ękarta? Z a te m trzeba postaw ić pytanie: ja k em ocje ludzi zdolne są kreow ać ich synów?
B ądź też - z drugiej strony - ja k interesy i zamysły cudze (lub w łasne) w ładne są to czynić? N a przykład zabiegi o k o ro n ę Polski dla Ł okietka spraw iają, że pod wpływ em Janisław a pojaw ia się sugestia, iż ojcem tak Stanisław a, ja k i Ryksy był dw orzanin i p o e ta E rling (nb. być m oże tożsam y z B ernardem ). A m oże ojcem ob o j ga był król Przem ysław? Z kolei chęć spalenia Stanisław a - dla złagodzenia przykrego efek tu - w espół z H ugonem G eraldusem , każe się im ać domysłów, czy nie był te n pierwszy synem Ż yda pow iązanego jakoś z owymi, co w plątani byli w aferę tego drugiego. K to chce pom inąć rew elacje n a te m at sfałszow ania d o k u m en tu n a d a nia m łyna w N iałku klasztorow i, ten (a jest tym kimś papież) ch ętnie przychyli się do oceny, że ojcem Stanisław a był p o eta, po którym to i syn odziedziczył skłonność do tw orzenia praw dy, której nie należy traktow ać zbyt pow ażnie. Tak więc negatyw ne i pozytywne em ocje lub w yrachow anie pozw alające „użyć” kogoś do jakiś celów lub przeciw kom uś - a w obu wypadkach: cudze lub w łasne - stanow ią o tym, czyim synem staje się ktoś. W łaśnie: ciągle „staje się” , a nie „jest”.
W tym „kościele m iędzyludzkim ” nie tyle gesty, ja k u G om brow icza, odgryw ają zasadniczą rolę, lecz raczej słowa (jako nazwy i opowieści, swoiste „wielkie n a rra c je ” ludzkiego życia), k tó re wywyższają lub poniżają, nad ają godność lub ją odbierają. To one są zdolne uczynić ze Stanisław a hero sa w yruszającego naw et za Słupy H erk u lesa (właśnie: „ H erk u lesa”), rów nie ja k trybuna ludow ego, bezw olnie p rz e kształcającego się w nożyce do „strzyżenia” ludu. C hoć czy uczynią? Sam z a in te re sowany też potrafi posługiw ać się słowam i i historiam i, spośród których ta o maksy- m alizm ie zaw artym w tożsam ości m iłosnego dreszczu z dreszczem śm ierci, wydaje się najbardziej pociągająca (bo śm ierć rzeczywista zam ieniłaby się w życie pon iek ąd w ieczne - w pieśniach o Stanisławie; w istocie zaś czyż nie dzieje się tak w tej opow ieści o Stanisław ie zatytułow anej Tylko Beatrycze?).
PO L IM O R FIC Z N O ŚĆ I UN IFIK A CJA W ŚW IECIE TYLKO B E A T R Y C Z E 133
Człow iek więc nie tyle m a dwoje rodziców fizycznych, ile co chwilę odnajduje kolejnych „rodziców ” - swojej m entalności, swego rozeznania w świecie. A co bardziej jeszcze podstaw ow e - odnajduje naw et rodziców swoich rodziców, jeśli przez to rozum ieć pokazyw anie, nazywanie, opow iadanie o tym, kim jego rodzice byli w m om entach, których bezpośrednie dośw iadczenie dziecka nie obejm uje. Co je d n a k nie jest bez znaczenia, także sam em u bywa się swoim rodzicem : tym jest Stanisław za każdym razem , gdy przeciw staw ia się - naw et po chwilowej uległości - cudzym in terp re tacjo m w łasnego losu: w ten sposób ledwie p o d d a się druzgocącem u wyrokowi papieskiem u, już zacznie podw ażać jego zasadność.
W ten oto sposób posiadanie określonych rodziców - przynajmniej w sferze sym bolicznej - przestaje być aktem raz na zawsze przesądzonym . We w spom nianej sferze zatem rodzicam i są poniekąd wszyscy, z którym i mieszaniec się zetknął: są bowiem rodzicam i jakiejś cząstki jego odczucia i określenia świata. To oni - do pew nego sto p nia - poczynają lub naw et „rodzą” bohatera ciągle od nowa, bądź to w kolejnych „ofer tach” przedstaw iając m u możliwości najrozm aitszej wartości (bycia kimś lub nikim, w zależności od tego, kim był ojciec), bądź to zawieszając go pom iędzy dwiem a pokusam i (B ern ard , A ndrzej), bądź to odbierając m u jakąkolw iek możliwość sam ookreślenia poprzez określenie rodziców. Rodzice naturalni Stanisława (szczegól nie ojciec) m ogą zostać więc nie tylko tym, kim chcą być sami, ale i tym, czym stają się dopiero w cudzych diagnozach: nikim, wszystkimi (tzn. każdym).
Tak w ięc oprócz oscylacji między sferą fizyczną (z jej nieodw racalnością zaist n ienia ale i zarazem brakiem nazwy) a sym boliczną (z jej w tórnością, a zarazem bogactw em nazw) b o h a te ra czeka oscylacja m iędzy biegunam i a wszystkimi sto p n ia mi pośrednim i wszelkich - często sprzecznych między sobą - hierarchii pojęciowych wytwarzanych przez niego sam ego i innych. M ożna by rzec, iż „realn ie” jego rodzice to punkt: lecz p u n k t ten na płaszczyźnie symbolicznej to zw ielokrotniony i sp o tę gowany ja k skrzyżow anie wielu dróg, z których przychodzą ku niem u inni, stanowi też rozdroże, z którego ciągle się wychodzi ku innym. K ondensacja wielu możliwości jest tu zarazem rozm yciem jednej.
A przecież dokładniej rzecz ujm ując trzeba by było raczej powiedzieć: jest to skrzyżowanie i rozdroże, i punkt - które nie tyle „są”, ile przesuw ają się w m iarę, jak b o h ater żyje. A lbo jeszcze inaczej: które b o h ater przenosi ze sobą czy też w sobie. I chodzi tu nie tylko o ów punkt-pytanie dotyczące rodziców, które pojaw ia się w jego życiu nieustannie, za każdym razem rozrastając się w nieskończoność ja k drzewo, wypuszczające jeszcze kolejne gałązki, gdy rdzeń zaczyna już się rozpadać. M ożna powiedzieć, że każdy inny p u nkt jego „historii n atu raln e j” podlega w wymiarze słowa takiej sam ej eksplozji, co znaczy: rozrastaniu się, ekspansji - i zarazem rozpraszaniu. Pow tarzalność schem atu unifikuje ten wszechświat m im o nieustannej polim orfizacji, a kolejne eksplozje polim orfizują go dzięki nieustannej powtarzalności.
W ten sposób życie b o h atera przestaje być linią: przypom ina raczej skom p likow aną sieć pow iązań z „innym i” o pow tarzalnym wzorze, ale z węzłam i „kom u nikacyjnym i”, dopraw dy gordyjskimi.
I tylko na pierwszy rzut oka wydaje się, że jego dzieje dają się opisać za pom ocą kilku wyraźnych rysów: urodzony w 1281 lub 1282 roku, jak o cztern asto latek (w 1296) w ysiany z o sta ł p rze z w ychow ujących go m nichów w ieleńskich z o strzeżeniem o zam achu zagrażającym królowi Przemysławowi: nie przekazał go
we właściwy sposób, bowiem spotkał po drodze dziewczynki, z których je d n a jakoby p o k o ch ała go. W ypędzony z pow odu niespełnienia zadania z klasztoru tu łał się po E u ro p ie, słuchał w ykładów w Kolonii, w 1301 został diakonem obrządku greckiego, zatw ierdzonym n astępnie przez włocławskiego biskupa G erw ard a po pow rocie, a zanim zbiegi, n a krótko uw olniony z łańcucha i psiego kagańca, jak i założyli m u cystersi; w 1309 roku w raca znow u i wykorzystując b u n t chłopski, pali klasztor wraz z m nicham i, a w 1317 zgłasza się w związku z tym przed sąd papieski w A vinionie. W m iędzyczasie kilka razy widzi Ryksę Elżbietę, u tożsam ianą z dziewczynką sp o tk an ą w pam iętny Popielec, gdy zabity został król; w ypełnia jej kolejne polecenia dotyczące ścigania Erlinga, podejrzew anego o udział w m ordzie dokonanym na jej ojcu, zbierania w A nglii danych związanych z dziejam i Duszycy świętej i jej ziem skiego w cielenia - Gwilelminy, w reszcie zam ierza wyprawić się w zaświaty po zgodę zm arłego królew skiego m ałżonka n a obcow anie cielesne z królow ą. W yrokiem papieskim skazany je d n a k zostaje ostatecznie na bycie in stru m en tem w fiskalnej polityce rządcy Kościoła.
W szakże każdy z tych pozornie wyraźnie - przez to, że oznaczonych d a tą roczną, czasem dzienną, czasem naw et ze wskazaniem pory dnia - określonych punktów daje się je d n a k natychm iast przekształcić w już (por. kwestia pochodzenia) zarysow aną eksplozję możliwości. Bowiem tak napraw dę tylko owa d a ta bywa oczywista: w jakim ś sensie arbitralnie i zew nętrznie, m echanicznie i autom atycznie w yznaczana p rz e z re g u la rn o ść n astę p stw a kolejnych k a rte k k a le n d a rz a lub rytm iczność kołow ego cyklu przyrody. Tylko więc um iejscow ienie tego p u n k tu wiąże się z rzeczy w istą inform acją, ale zarazem inform acją m ało w artą, bo um ow ną (jak um ow ne jest, że Popielec przypada w lutym, a nie w m arcu - w czasie Id m arcowych) lub b an aln ą (bo cóż banalniejszego od stw ierdzenia następstw a m arca po lutym ). To natom iast, co w takim węźle się mieści, pozostaje zagadką, tajem nicą. Oczywiście: ludzką tajem nicą, bo stw orzoną (lub ujaw nioną) przez tego, kto w łada językiem ja k o narzędziem ujaw niania lub zatajania.
Przy czym z tajem nicą ową stykamy się ju ż w m om encie, gdy przytoczony ciąg (?) zdarzeń chcem y przypisać określonej osobie: o to życie tego to a tego b o h atera, który nazywa się... Lecz ja k właściwie nazywa się ów b o h ater?
Fakt, iż narodziło się niem ow lę zaprzeczające kulturow ym czy też religijnym n o rm o m - a m oże jeszcze bardziej n orm om wyznaczonym przez cystersów z klasz to ru w M ochach, bo przecież przejezdni dom inikanie takich obiekcji nie będą wysuwać, a w każdym razie uznaw ać ich za decydujące - pow oduje, że długi czas w sensie symbolicznym dziecko to nie istnieje, m im o zaistnienia w sensie fizycznym. B rakuje zatem ze strony „innych”, a przy tym jedynych upraw nionych do tego, p o d staw ow ego gestu (kulturow ego) w postaci n ad an ia im ienia. B ędąc obecne w świecie w ogóle, dziecko owo je st więc nieobecne w (węższym) świecie wyznaczanym naw et nie przez chrześcijaństw o, ale w ładzę - nie tylko duchow ą, choć w drugim zakresie, praw nym , w zasadzie sfałszow aną - cystersów (pow ołujących się n a angielskiego św iętego Tom asza). W tym nieproporcjonalnie długim (około roku trw ającym ) sta dium m ożna zatem właściwie b o h atera (za plecam i a u to ra) nazw ać Nikt. W pewnym sensie tak, ja k nazw ał siebie N ikt - Ulisses po oślepieniu Polifem a. M ów iąc „tak, ja k ” bierzem y pod uwagę pokrew ieństw o z mitycznym G rekiem , polegające n a tym, że b o h a te r w dalszym swym życiu w istocie stanie się wielkim w ędrow cem po ro z
P O L IM O R FIC Z N O ŚĆ I UN IFIK A CJA W ŚW IECIE TYLKO B E A T R Y C Z E 135
ległych przestrzeniach (nie tylko E uropy). Trasy jego w ędrów ek - nie w spom inając Polski - obejm ą Czechy (królow a, m iłość) i Niem cy (wykłady na uniw ersytecie w K olonii: spotkanie z m istrzam i um ysłu), A nglię (dw uletni pobyt) i Cym brię (poszukiw anie śladów G raa la, rów nie ja k Duszycy Św iętej), ziem ie Z a k o n u Krzyżackiego, Szwecję, N orw egię, K aledonię, ziem ie tatarskie (tu dodatkow o zakres dośw iadczeń kulturow ych p o szerza sp o tk an ie z uczonym In d em ) i rosyjskie, Teodezję taurydzką, W iochy - a przepływ ać też on będzie obok brzegów Portugalii, H iszpanii itd. Jeśli więc nie wyruszy ostatecznie poza Słupy H erkulesa, to co naj m niej przekroczy granice wyznaczone w ędrów kam i Odysa (rekonstruow ane jako obszary basenu M orza Śródziem nego4). Oczywiście podobieństw o polegałoby także na tym, że te losy sytuują się pom iędzy m ożliwością u k o n k retn ien ia a fantazją (każącą Odyseję traktow ać jak o je d e n z podstawowych przykładów literatu ry fan tastycznej, choć nie bez realnych odw ołań5). B o h ate r Parnickiego zresztą wyczulony był n a losy swego po p rzed n ik a i zw racał uwagę naw et na najdrobniejsze o nim (i jego synach) w zm ianki, jakie gdziekolw iek n ap o tk ał (także u D antego).
P oczynione je d n a k w cześniej zastrzeżen ie („w zasad zie” tak, jak ...) każe stw ierdzić: choć losy są p o d o b n e , to m iejsce i funkcje je g o składow ych - inne. O dyseusz ja k o dojrzały, dośw iadczony i przem yślny p o d ró żn ik w obliczu n ie b e z pieczeństw a rezygnuje (na m o m en t!) ze swej kulturow ej o drębności, w ynoszącej go do rangi b o h a te ra , o którym głośno. O dyseusz P arnickiego ja k o b ezb ro n n e, niew ykrystalizow ane i bezśw iadom e niem ow lę staw iany je st w obliczu fak tu „bycia N ikim ”. Je st w ięc N ikim nie dlatego, że rezygnuje z siebie ju ż zaistniałego jak o (w pew nej kulturze) pozytywny „typ” (heros), ale dlatego, że nie m oże się przebić do istnienia z pow odu negatyw nego obciążenia - by tak rzec - dziedzicznego balastu, który utrzym uje go ciągle poniżej podstaw ow ego poziom u kulturow ej obecności. „Im ię” to nie znaczyłoby w tedy - ja k u O dysa - chwilowej śm ierci symbolicznej, tj. „ujem nego sta n u ” kogoś zupełnie określonego, ratującego w ten sposób swoje życie biologiczne, lecz raczej „postać u je m n ą ” osoby nazyw anej „K to ś” (n ap raw d ę już: k tokolw iek ... byle by był): sugerow ałoby w ięc raczej n ieskończoną p o tencjal- ność (m ogących n astą p ić) różnych realizacji tożsam ości. A m oże raczej tak ą konieczność, w ynikającą z tego, że zrów now ażenie w spom nianego o bciążenia (o je d n ą osobę - ojca - za m ało do w ypłynięcia na pow ierzchnię, w ięc je s t to p ara d o k saln y balast b rak u ) w ym aga bycia więcej niż tylko je d n ą osobą. L ecz jeśli być „w ięcej” niż je d n ą - to ja k ą (czy je st ja k a ś p rzesłan k a p rzesąd zająca w ybór?) Ju b ilom a (jeśli w ybór je s t niem ożliw y)? Z a te m im ię „K toś” sym bolizuje rozdroże.
Pierw szą z możliwości sygnalizuje imię Stanisław - i ono zdom inuje wszystkie inne, chociaż ich nie wyeliminuje. To im ię nad an e na chrzcie jest ja k punkt: p u nkt orientacyjny - ale też tylko tyle, bowiem naw et jego praw om ocność je st podw ażana. Z n a m ie n n e przy tym, że imię w ym ienione niesie ze sobą od razu skojarzenie bynaj m niej nie z nadstaw ianiem policzka i chrześcijańską pokorą, bo oto zgoła m ilitarne: oznacza bow iem w łączenie zainteresow anego do „całej arm ii Stanisław ów ” pod „wodzą n aczeln ą” św. Stanisław a. Śm ierć (świętego później) biskupa od sam ego
4 M apa w ędrówek Odysa jako ich najdalszy punkt wskazuje Słupy H erkulesa (zob. H om er: Odyseja. Przekl. L. Siemieński, wstęp Z. Abramowiczówna, oprać, i objaśnienia J. Łanowski. Wroclaw 1992 s. 482). 5 C. Skoluda: O fantastyce w literaturze. „Ruch Literacki” I960 n r 3; por. też kom entarze: R. Graves:
początku prow okow ała do sprzecznych ujęć: czy poniósł on tylko zasłużoną karę za sprzeciw w obec władzy królewskiej i wchodzenie w dom enę władzy świeckiej, czy też przeciwnie - słusznie potępiał tyrańskie jakoby zapędy Bolesława Śmiałego, za co sp o t kało go m ęczeństwo? W zależności od stopnia zaangażow ania politycznego i strony, po której opow iadał się kronikarz6, rozstrzygano tę sprawę tak lub inaczej: a wyrywając kartki z kroniki G alla A nonim a uwłaczające biskupowi - jego żołnierz opowiedział się po stronie wodza (nie ponosząc je d n ak śmierci męczeńskiej, co więcej: zapewniając przy okazji status m ęczenników m nichom oskarżanym przez niego o życie zgoła nie święte). M ożna też zastanawiać się, jak dalece to bohater Parnickiego był w inien śm ier ci króla (Przemysława, którem u patronow ał św. W ojciech), m ogącego uszczuplić pogrobow e zwycięstwo świętego Stanisława. Patron boh atera byłby tu więc symbolem ekspansywnego aspektu chrześcijaństwa, walczącego nie tylko o w ładzę duchową, ale i - z w ładzą świecką. (Stąd być m oże uwaga Jana X X II, iż Stanisław to urodzony wojownik, który stal się przestępcą z braku właściwego dla siebie pola działania).
A le w olno przyjąć i taką in terp retację, że w spaleniu m nichów m ogło m ieć swój udział p rzek o n an ie w spom nianego żołnierza, iż święty Stanislaw je st silniejszy niż święty Tomasz. C o z kolei dałoby asum pt do odsłonięcia drugiej strony owej (p o p rzed n io rozszerzającej zakres zdobyczy) wojowniczości, k tó ra okazałaby się zdolna także do walki we własnych granicach (przykład podobny: Jan X X II „zbrojną pięść” podnoszący przeciw ko franciszkanom , nie m ów iąc już o H ug o n ie G eral- dusie). W ojowniczość p rzeto zabsolutyzow ana, działająca na praw ach wyłączności, m a skłonność do w ystąpienia nie tylko „przeciw ” innym na zew nątrz, ale i we własnych granicach.
Symbolem uczestniczenia boh atera w owym w ewnętrznym pęknięciu staje się „schizmatyckie” imię Iwan, nadane Stanisławowi wraz z niższą godnością duchow ną d ia k o n a wówczas, gdy w ędrow ał po w schodniej E u ro p ie . Im ię to b rzm iące w Z ach o d n ie j E u ro p ie obco zostanie przez biskupa w łocław skiego G erw ard a przełożone n a polskie. Stanisław-Iwan zostanie zatem Janem . W ten sposób tendencji różnicującej w ew nętrznie chrześcijaństwo zostaje przeciwstawiona tendencja spokrew- niająca odm ienne jego odłamy. Zdobywczość zew nętrznie poszerzającej swoje granice tożsam ości (Stanisław) dopełnić trzeba jeszcze towarzyszącą jej (w ew nętrzną już teraz) niejasnością i podkopaniem jedności (przeradzającym się w w ew nętrzną sprzeczność): nie przypadkiem kardynał N apoleone m a świeżo podbitych przez chrześcijaństwo Polaków za barbarzyńców, a papież szuka dla Stanisława jeszcze jednego patrona, tym razem „nieśw iętego”, tj. M erlina (w ten sposób symbolicznie zapisana zostaje w indy widualnym losie Stanisława sytuacja taka, że poszerzanie granic chrześcijaństwa nie- uniknienie w iązane jest z jego rozmywaniem i u tra tą czystości w kontakcie z p ie r w iastkam i od niego pierwotniejszymi, w dużej m ierze konkurencyjnymi, naw et jeśli chwilowo zepchniętym i w cień. W ten oto sposób kolejne im iona bohatera, będąc znakam i kolejnych miejsc pobytu tegoż, stają się jednocześnie uogólnionym zapisem pewnych m odelowych sytuacji realizowanych przez chrześcijaństwo w jego histo rycznej i przestrzennej dynamice; będąc jego osobistą własnością im iona te stają się zarazem sygnałem rozwiązań ponadindywidualnych i uniwersalnych.
6 O różnicach poglądów między Gallem A nonim em a W incentym Kadłubkiem zob. J. Dąbrowski:
Dawne dziejopisarstwo polskie (do roku 1480). Wroclaw 1964 s. 79; dodajmy, że pośród dziejopisarzy
PO L IM O R F IC Z N O Ś Ć I UN IFIK A CJA W ŚW IEC IE TYLKO B E A T R Y C Z E 137
To je d n a k nie koniec tej historii pew nej tożsam ości: n astęp n e jej im ię w ystępu je właściwie jak o cząstka czy rdzeń: „Tele” . O dnosząc się do tradycji greckiej z jej okresu H om eryckiej świetności i bezpośrednio wiążąc się z postacią O dyseusza, jest zarazem uło m n e (bo ułam kow e) i otw arte (bo różnie je m ożna dopełnić: co najm niej zaś dw ojako). Stanisław , zainteresow any przedstaw ieniem swojego w izerunku człow ieka poczciwego, czyli siebie sam ego jak o osoby kierującej się m iłością - także m iłością do (jakkolw iek pojętego) ojca - u p ie ra się, że skrót ów sygnalizował nazw anie go T elem achem : tym zatem , który naw et w ierną m atkę skłonny jest oskarżać o niejednoznaczne zachow anie względem jej m ałżonka i tym, który wyrusza na poszukiw anie dalekiego ojca. Co praw da po pow rocie nie pozn a blisko stojącego; ale gdy już pozna, wystąpi w espół z nim przeciw zalotnikom . O p at P io tr jed n ak , zn aj dując się w stanie śm iertelnego zagrożenia (a jego przyczynę widzi w Stanisław ie) twierdzi, że rdzeń ów kierow ał uwagę ku Telegonowi, synowi (nieślubnem u, jak w ychow anek m nichów ) O dyseusza i K irke, który poszukując ojca przybywa na Itakę, gdzie nie rozpoznanego - zabija w przypadkow ej bójce.
D w uznaczność cząstki „Tele” d opełniona zostanie dw oistością pojaw iającą się w zło żen iu : „ T a ra n te u s”, oznaczającym hybrydyczność g re c k o -b arb arzy ń sk ą (A nteusz i Tatar), przy czym człon grecki właściwie odsyła do sytuacji Polaka, odzyskującego siłę w zetknięciu z ziem ią ojczystą (nb. Stanisław nie posiada nazwiska - znam ienny je st więc przydom ek: Polak, m ający znaczenie raczej polity czne czy geograficzne niż ściśle indywidualizujące; w krótce zresztą zostanie on zastąpiony przez m ylące określenie: „R om agnole”).
Jeśli w poprzedniej grupie im ion ją d re m problem u, który został sygnalizowany, okazyw ała się granica (panow ania religijnego czy duchow ego): w yznaczana, zacie rana, przen o szo n a n a zew nątrz lub wyłaniająca się w ew nątrz, to w grupie teraz przedstaw ionej im iona zdają się koncentrow ać wokół pojęcia odległości. O dległość m iędzy ojcem a synem pokonyw ana przez tego drugiego - prow adzi do śm ierci p ie r wszego, pokonyw ana przez pierw szego - do jego ratow ania przez syna. C ząstka „Tele” odzw ierciedla w ięc am biw alencję stosunku ojciec - syn. N atom iast złożenie „T aranteus” odnosi do stosunku: m atka - syn. A nteusz to grecki b o h ater, który traci siły oderw any od życiodajnych soków ziem i-m atki; T atar n atom iast to tutaj p rz ed stawiciel dzikiej hordy, barbarzyńca-najeźdźca, który pali ziem ię, zabija mężczyzn, gwałci kobiety. Syn więc staje się tyleż spadkobiercą boh atera, co gwałtownika. Jednocześnie w tym nowym A nteuszu ujaw nia się am biw alencja jego stosunku do m atki. To o na je st jego praw dziw ą m iłością, ale m iłość fizyczna do niej byłaby gw ałtem na kulturze. Z ara zem imię T aranteus ujaw nia am biw alencję P olaka fizy cznie zw iązanego z ziem iam i na Północy, gdzie jego dusza wiąże się z P ołudniem (R om agnole). C ała ta grupa im ion i przydom ków znow u przeto m a wym iar sym boli czny i p o n iek ąd modelowy: pokazuje am biw alencję stosunku do tego, co bliskie (ojciec, m atk a), a za razem rozdw ojenie w ew nętrzne (Polak, pó ł-b arb arzy ń ca z Północy i przedstaw iciel kultury Południa).
O bydw ie grupy im ion: ta, p o k a z u ją c a p o łą c z e n ia i pod ziały w skali m akrospołecznej, i ta, pokazująca am biw alencję w skali m ikrospołecznej spięte zostają swoistym zw ornikiem , jaki stanow i imię Telestanisław. R dzeń grecki w tym przypadku m ożna potraktow ać jako sem antycznie rów nie nośny ja k p oprzednio, bo oznaczać m oże „odległość” lub przekaz, działanie „na odległość”, p rzeto wy
tw arzanie odległości lub przekraczanie jej. C ałość im ienia zatem opisuje Stanisław a w yznaczającego o dległość i p o k o n u jąc eg o o dległość (w tym sen sie im ię to najbardziej m oże wydobywa w jego osobie pierw iastek „bycia”). Z pew nością Stanisław , w którym pojaw ia się odległość, to ten, w którym toczą ze sobą sp ó r o lep sze dwie przeciw staw ne siły: U lga i Trwoga, sym bolizujące biegunow ość konstrukcji i destrukcji. Z araz em siły te są zdolne przybierać oblicza nie-Stanisław a: U lga - p ap ieża lub Reiczki, Trwoga - kardynała N apoleona. Z a te m siły owe rozdzierając osobow ość b o h a te ra zarazem spajają ją z tym, co je st poza nią. W ten sposób przekraczanie jednej odległości staje się zarazem w ytw arzaniem innej odległości - i vice versa. W podobny sposób Stanisław - jeśli przywołać p o p rzed n ie grupy im ion - zarazem zdolny jest rep rezentow ać sobą dynam ikę m akrospołeczną dzięki tem u, że zdolny jest wytwarzać w sobie dynam ikę m ikrospołeczną.
W szystkie wyżej w ym ienione im iona zbiegają się więc ostatecznie w jednym punkcie n a skrzyżowaniu dróg, którym i b o h a te r podąża, raz po raz w racając do p u n k tu wyjścia. W tej sytuacji wolno ostatecznie (znów za plecam i a u to ra) owego w ielom a drogam i eksplorującego świat w ieloim iennego b o h a te ra nazw ać po p ro stu „K ażdy”, a m oże „Wszyscy”: ostatecznie bowiem ta w ielość im ion to także w ielość „postaci siebie”: ten nowy Odyseusz (zarazem noszący imię syna, a naw et - synów) w ęd ru je po olbrzym ich przestrzeniach dosłownie, ale m oże bardziej jeszcze porusza się p o śró d możliwości bycia tym lub innym, a ostatecznie kimś na pograniczu siebie i innych. W ten sposób potencjalny Nikt, realizując się w poszczególnych m om entach jak o Ktoś, w ostateczności ujaw nia swą totalność K ażdego. W tym zresztą podobny je st bardziej dw udziestow iecznem u Ulissesowi7 niż H om eryckiem u Odyseuszowi (jakkolw iek w espół z tym pierwszym m a dług synowski w obec drugiego, a m oże i zarazem dzieli z nim w inę)8.
W taki sposób oto także nadanie im ienia przestaje być aktem jednorazow ym . O kazuje się, że b o h ater się rodzi (w sensie symbolicznym) wielokrotnie. M ożna by rzec wręcz: ciągle. Z a każdym razem , gdy przekraczając jakąś odległość otw iera sobie drzwi do „innego”, zarazem zatrzaskując jakieś drzwi w sobie. Z a każdym też razem , gdy anektując nowy obszar, przesuw a własną granicę, zarazem w sobie wytwarza nową.
Przy tym obie te kwestie: pochodzenia oraz im ienia sytuują się w obec siebie odw rotnie sym etrycznie. Pierwsza z nich, sygnalizując przeciw staw ianie sądów Stanisław a i innych na tem at jego rodziców, prowadzi do zm iennego ich um ieszczania w wielowektorowej i wielopłaszczyznowej zewnętrznej przestrzeni międzyludzkiej, k tóre to um ieszczenie b o h ater miałby dziedziczyć: w efekcie jed n ak zajm uje w niej (na krótko) nie jedną, ale wiele pozycji, co znaczy też, że właściwie - żadnej ostatecznie. Im iona z kolei pojawiają się kolejno w m iarę upływu czasu i przem ian rzeczywistości
7 Polimorficzność bohatera Joyce’a (Bloom) jest tu z pewnością potrzebnym punktem odniesienia (zob. np. E. Naganowski: Telemach w labiryncie świata. Warszawa 1971).
8 Stosunek Parnickiego (jak i Joyce’a zresztą) do H om era da się z pewnością opisać w perspektywie zaproponowanej przez H arolda Blooma (The Anxiety o f Influence. A Theory o f Poetry. London 1973; A Map
o f Misreading. New York 1975), który pisze o poecie, iż wiersz dla niego jest równoznaczny z „prekur
sorem ”, „ojcem drugich narodzin”, choć żyjąc własnym życiem - i twórczością - następca musi „błędnie” (raczej jak „odstępca”), interpretować utwór: nie zmienia to faktu, iż dzieło ma dwu autorów - prekurso ra i „efeba”. Oczywiście, rozszerzając tu zakres stosowalności koncepcji Blooma, jeśli chodzi o rodzaj li teracki, nie zawężamy go tylko do wymienionego odniesienia (przede wszystkim zastosować można takie rozwiązanie dla wyjaśnienia stosunku Parnickiego do tradycyjnej powieści historycznej; i nie tylko).
PO L IM O R F IC Z N O Ś Ć I U N IFIKA CJA W ŚW IECIE TYLKO B E A T R Y C Z E 139
w ew nętrznej, ta k sam o polim orficznej, ja k zew nętrzna: z wszystkimi jej granicam i, odległościam i i przesunięciam i granic. Owo „tak sam o ” pozw ala więc mówić o unifikacji św iata Parnickiego w m ikro- i m akroskali: m ożna pow iedzieć, że m ikrokosm os-Stanislaw odtw arza w sobie m akrokosm os m iędzyludzki n a m odłę kosm osu Leibniza. Polim orficzność i unifikacja traktow ane łącznie spraw iają, że p unkt, który sygnalizuje skrzyżowanie dróg i rozdroże jednocześnie, okazać się m oże kulą - choć to ju ż ciąg dalszy tej historii.
* * *
W tym zakresie, o którym tu była mowa - jest to jed n ak kosmos rodzący się w słowie. M ożna by powiedzieć: i o tyle w dom enie działalności boskiej, o ile „Na początku było słowo”. Człowiek byłby tu więc Stwórcą (w sensie symbolicznym) innego człowieka za pom ocą słowa. A le tylko do pewnego stopnia: w drugiej swej części byłby w tej dziedzinie W ielkim D estruktorem . M ożna by zresztą rzec, że i w tym naśladuje roz dwojenie na groźnego i dom agającego się ofiary z Izaaka Boga-Ojca i łagodnego, cier piącego za innych Syna Bożego (a m oże i na pierw iastek D obra i Z ła - gdyby iść tro pem gnostycznym). Co więcej: byłby ów człowiek też swoim własnym Stwórcą i D estru ktorem siebie jako władcy lub niewolnika, wolnego lub zależnego (od cudzego słowa). Je st to je d n a k dynam ika skom plikow ana przez wielość. Człow iek-bóg pojaw ia się p o śró d wielości innych ludzi-bogów. N ie wyłączny, nie jedyny. N ie udzielny p an i władca. Człow iek zm uszony - lub chcący - dzielić swą we w spom niany sposób ro zu m ian ą boskość z innymi. C zasem zm uszony do walki, by nie stracić jej znikom ych resztek. Je st to więc człowiek, którego boskość jest cząstkow a (i d o p e ł n iona elem en tam i jej obcymi). W ięc istniejąca w zm ieszaniu: w m ieszańcu. M ożna by powiedzieć: szkoda, gdyby być przekonanym , że boskość to czysta konstrukty- wność. M ożna by powiedzieć: n a szczęście, gdyby obaw iać się boskości destrukcyjnej. A le akceptując m ieszańca, akceptujem y jednocześnie człow ieka-boga i człowieka- -N aturę, którego siła wojow nika ostatecznie zw racając się (fizycznie) przeciw ko innym, zw raca się też (m en taln ie) przeciw ko niem u sam em u. D opóki nie obudzi się w nim przem yślny Odys, gotów wyrzec się swej tożsam ości w im ię przetrw ania czlow ieka-N ikt, to znaczy - Każdego.
A lbow iem tylko K ażdy lub Wszyscy dopełniając się z kolei lub w alcząc ze sobą, tw orzą tu jak ąś to taln ą całość, z której wyłaniać się zdaje istotna boskość. A z drugiej strony rzecz ujm ując, odw rotnie: to oni wyłaniają się z boskości. Oczywiście - z boskości rozdw ojonej w sobie: konstrukcyjnej i destrukcyjnej. A zarazem z boskoś ci połow icznej, więc do pew nego stopnia rzekom ej, do pew nego zaś tylko - rzeczy wistej, której słowo pozostaje słowem, naw et jeśli w ram ach stw orzonego przez nią w słowie św iata - słowo przechodzi w ciało, a ciało w słowo (jak w przypadku m itu ro d z in n e g o czy tylko indyw idualnego, k tó ry je d n a k p o p y ch a b o h a te ró w do działania). Każdy lub Wszyscy są tu więc także m ieszańcam i w bardziej p o d sta wowym znaczeniu: zrodzonym i przez biologiczność neuronów i duchow ość (myśli) swego au to ra, a zarazem choć wyłonionym i z niego (jego biografii4), to zyskującymi au to n o m ię i choć z niego - to obcymi.
9 O autobiograficzności zob. M ałgorzata C zerm ińska dz. cyt.', por. też nawiązania do koncepcji N ar ratora Głównego zaproponowanej przez Jacka Lukasiewicza (dz. cyt.) w tejże: Czas w powieściach
Bowiem oczywiście wchodzi w grę także boskość autora. A utora, który w brew ograniczeniom „pu n k tu w idzenia”111 zdolny je st w łaśnie dzięki b o h atero m - w łasnym em anacjom „patrzeć zewsząd jednocześnie”, a i „być w szędzie jed n o cześn ie”. Jest w ięc (w tym m om encie) w ładcą udzielnym (choć być m oże do pew nego tylko sto p nia, zważywszy sąd bohaterów n ad au to re m w innym m iejscu u Parnickiego), acz tylko w sferze symbolicznej. A zarazem - będąc bogiem tw orzonego przez siebie św iata - pozostaje człowiekiem , więc (choć zapew ne buntow niczym ) to je d n a k synem m entalnym innych autorów . Tylko jak o taki Syn-A utor z kolei - zostaje Ojcem . Synostwo i ojcostwo łączą się z atem w jednej osobie nierozdzielnie (p o d o b nie ja k w Stanisław ie zarazem O dyseuszu i Telegonie).
W ten oto sposób Syn Pisarzy-bogów i Ojciec-bóg zarazem zostaje (konkretnie) ojcem Stanisława, literackiego bohatera-syna (bękarta), który jednocześnie je st - takie określenie pad a w powieści - praojcem . N iezdolny pisać Stanisław je st m ianowicie praojcem polskich pisarzy, których pełnym szacunku i jednocześnie b u ntu synem jest Parnicki, stw órca swego praojca. Tak więc i sam b o h ater odznacza się tą sam ą podstaw ow ą dwoistością, co pisarz: jest zarazem skutkiem i przyczyną (choć albo nie tego sam ego, albo tego sam ego - na innych płaszczyznach). K ojarząc w sobie opozycje jest je d n a k zarazem zdolny być zw ierciadlanym odbiciem (pow tórzeniem , choć zmodyfikowanym ) osoby o znanej nam biografii: w obu przypadkach rozdw oje nie (a w dalszej konsekwencji rozdrobnienie) i podw ojenie (a w dalszej konsekw encji pom nożenie) łączą się nierozerw alnie: w arunkują się zatem .
Oczywiście Parnicki będąc tak rozum ianym O jcem je st tylko ojcem m entalnym : Stanisław a i wszystkich innych b o haterów jako m entalnych ojców rodziców S tanisła wa (tudzież jego sam ego), czyli wszystkich bohaterów , którzy w kolejnych odbiciach pow tarzają akt tworzcnia-bycia-tw orzonym . W takim symbolicznym (nie biologi cznym: nie poszukiw anie biologicznego ojca je st przedm iotem zabiegów m ieszańca) układzie tw orzenia-bycia-tw orzonym trwa poszukiw anie ojca i otrzym yw anie im ienia przez b o h atera. I oto, zdaje się, je st pow ód, dla którego b o h a te r nigdy nie znajdzie - nie d otknie - swojego ojca (choć m oże widzieć go wszędzie!): istniejącego w łaści wie poza granicam i literackiego „św iata przedstaw ionego”, naw et jeśli ten świat w ypada uznać - w duchu neoplatońskim - za „em anację” au to ra, ow ego O jca-boga literackiego świata. Chyba że dotknie go poprzez jego Syna, który je st w cieleniem a u to ra w bohaterze-au to rze.
Jeśli je d n a k byłby ten literacki świat em anacją a u to ra - postępujm y dalej w tym kieru n k u - to ten Ojciec-bóg sam zdolny je st do przekształcenia słowa w ciało (powiedzieliśm y: na przykład m itu w czyn). A le jeśliby to przekształcenie p rz eb ie gało w słowie, p o d o b n ie ja k w świecie b o haterów - dzieci jego um ysłu? Gdyby a u to r
10 Czerm ińska (Czas w powieściach Parnickiego) odwołując się do nouveau roman w takim stanie, w jakim wówczas się jawił, a szczególnie do pisarstwa A laina Robbe-G rilleta (w jego wersji „chosisty- cznej”), stwierdza: „M ożna przesuwać swój punkt widzenia, poruszając się wśród przedm iotów, ale nie m ożna patrzeć zewsząd jednocześnie” (s. 22); dziś wydaje się jednak, że takie powieści R obbe-G rilleta, jak np. Dżin. Czerwona wyrwa w bruku ulicznym (przekł. L. Kaluska. Kraków 1984) realizują ten sam, co przedstaw iony tu („boski” czyli wszechobecny) „punkt (?) widzenia” (właściwie trzeba by byto powiedzieć: punkt widzenia będący skrzyżowaniem dróg, rozdrożem i przestrzenią), który pojawia się u Parnickiego (zob. L. Wiśniewska: Świat, twórca, tekst. Z problematyki nowej powieści. Bydgoszcz 1993) i który oznacza, że właśnie można patrzeć zewsząd jednocześnie.
P O L IM O R FIC Z N O ŚĆ I UN IFIK A CJA W ŚW IECIE TYLKO B E A T R Y C Z E 141
sam był b o h a te re m w świecie, którego granic nie przekroczy - i nigdy nie pozna swo jego m entalnego B oga-O jca, czyli K osm icznego A u to ra (co więcej: A u to ra pośród innych A utorów - i B oga pośród bogów )? Nigdy nie pozna inaczej, ja k przez analogię? A w d o d atk u pozostanie niepewny, co je st p u n k tem wyjścia, a co jego o dbiciem 11, skoro sam je st bogiem swego praojca?
N ieustannie konstatow ana dotąd polim orficzność świata przedstaw ionego Tylko
Beatrycze otw iera w ten sposób możliwość kolejnej unifikacji, przekraczającej jego gra
nice. A jej skutkiem m oże być już teraz tylko pytanie - nie o t a m t e n świat literacki. * * îk
Z przedstaw ionych opisów świata Parnickiego wylania się następujący jego - dyna miczny - zarys.
Jest to polim orficzne uniw ersum , w którym m ożna wyłonić trzy obszary: N atury (fizyczność, biologiczność, m aterialność etc.), Człow ieka (psychiczność, społeczność, instytucjonalność, kulturow ość, etc.) i N adnaturalności (boskość, duchow ość, misty- czność, idealność, D o b ro i Z ło, etc.), przy czym środkow y odgrywa rolę zw ornika czy też bufora, w każdym zaś razie - strefy przejściowej m iędzy pozostałym i dw om a, bie gunow o różnym i, więc: opozycyjnymi. W istocie je d n a k nie sam e te obszary, lecz ich w zajem ne r e l a c j e (właściwie zaś relacji tych unifikujące p o d o b ień stw o ) stanow ią p rzed m io t zainteresow ania Parnickiego, co ujaw nia się w konkretnych związkach: bękarctw a-m ieszaństw a (relacja: N atu ra-K u ltu ra), pochodzenia-im ienia (relacja: jednostka-w ielość społeczna, wydająca się ludzkim odbiciem relacji N atu ra- -N ad n atu raln o ść) oraz stw órcy-stw orzenia (relacja: L u d zkie-N adnaturalne).
Pierwszy z w ym ienionych związków sugeruje dwa rozw iązania relacji N atu ra- -K ultura: w przypadku podporządkow ania się kulturow em u zjednoczeniu w „m ie szanym u k ład zie” rodzicielskich przyczyn (odrębnych biologicznie) pow staje skutek- -typ, zdolny do w chodzenia w n astęp n e „m ieszane układy”; w przypadku je d n a k przew agi o drębności biologicznej w przyczynach, rodzi się skutek-„m ieszaniec”, aktywny kulturow o, lecz niezdolny do przekształcenia się w kolejną przyczynę na płaszczyźnie fizycznej.
D rugi z tych związków w przypadku m ieszańca realizuje się jak o opozycja: m atka-ojciec (m ilość-bezpieczeństw o) z jednej strony i am biw alencja stosunku m atka-syn i ojciec-syn z drugiej strony oraz jako dynam ika jednoczesnego p rzen ik a nia i o d d zielania tego, co w łasne i cudze (obce).
T rzeci ze w spo m n ian y ch u k ła d ó w pozw ala u jąć am b iw alen cję m iędzy stw arzającym (A utor) a stw arzanym (b o h ater), k tó re to człony m ożna p aradoksalnie zarazem in terp reto w ać jak o związek syna (A utora) i praojca (b o h atera). A m biw a lencję tę p rzenieść m ożna i n a inne relacje tego typu (A u to r - inni A utorzy, bóg- -czlowiek, Bóg-bogow ie).
Świat Tylko Beatrycze jednocześnie więc rozpada się w kolejnych rozpryskach polim orficzności i s p a j a - w polimorficzności tej unifikujących analogiach.
11 N a m echanizm „zwierciadlaności” zwraca uwagę Teresa Cieślikowska (dz. cyt.), wiążąc go z wpływami myśli hinduskiej.