• Nie Znaleziono Wyników

Powstań! : powieść historyczna z czasów Jezusa Chrystusa

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Powstań! : powieść historyczna z czasów Jezusa Chrystusa"

Copied!
394
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)

Дозволено Цензурою. Варшава, 23 Сентября 1892 года.

189553

(5)

SŁOWO WSTĘPNE.

Książka niniejsza nie jest parafrazą Pisma Ś w iętego. W szelkie, pełne czci usiłowanie, skie_ row ane ku tenin, aby Istotę, dookoła której toczy się nasze opowiadanie, uprzystępnić dla wyobraźni ludzkiej, musi być trudnem, lecz niemniej może się ono zgadzać ściśle z najwyższem poczuciem chrze- ściańskiem . Dlatego też nie uważaliśm y za potrze­

bne ograniczać się do w ypadków , powtarzanych przez łiistoryę biblijną. W spółczu cie dla nieszczę- ś liw ycli i w ierność w przyjaźni— oto głów ne rysy charakterystyczne tej Świętej Biografii. Użycie ich w dziele, na w yobraźni opartem, nie sprzeciw ia się — w edług naszego przekonania — czci najtkli­ w szej, żyw ionej dla Zbaw iciela rodu ludzkiego. P rosim y też, aby w takiem jedyn ie rozumieniu i wr tym duchu czytelnicy raczyli książkę naszg p ojm ow ać.

(6)

Chcąc wstgp ten uzupełnić, składam y tu w y ­ razy w dzięcznego uznania, za przyjazną krytyczną pom oc, otrzymaną od głośnego palestyńskiego bada­ cza, John’a A. Paińe’a, profesora przy metropolital- nem Muzeum w N ew -Y orku. E. S. P. W.

(7)

ROZDZIAŁ I.

Ranek b ył chłodny, a wiatr podnosił sig ze strony zachodniej, od morza. Gdzieindziej pow ie­ trze takie nazwanoby orzeźw iającem . W Judei j e ­ dnak, i to podczas lata, niktby podobnej nie uczynił uw agi, św iadom ość suchej spiekoty, jaka nadej­ dzie w krótce, w ypala z g óry nerw y; wyobraźnia też, przejęta południowym upałem , nie pozwala ciału używ ać św ieżości w yjątk ow eg o poranku.

Godzina nader była wczesną. Pom im o tego, stosownie do zw yczaju sfer gorących , w stolicy panował ju ż ruch ogólny. Odkryte targow iska, rozłożone po obu stronach drogi, lub w cieniu bram, prow adziły ożyw iony handel, znajdując n abyw ców wpośród ludności pobożnej, która, w staw szy z brza­ skiem poranku, dążyła ku św iątyni.

Dla syn agog brzask ów najruchliwszą b ył po­ rą. Pełny żołądek i pobożne sumienie w dobrej zo­ stają zgodzie. M ieszkańcy też jed li i modlili się, zaczynając w ten sposób, z łatwem zadowoleniem, zw ykłe życie ludów w schodnich.

(8)

D rugi dzień w tygodniu zajaśniał właśnie nad Jerozolimą, nad jasnem , wspaniałem Jeruzalem, tą chw ałą i rozpaczą m yślącego żyda, tą dumą bez­ m yślnego nawet, a nadzieją, przeznaczeniem i za­ gadką w ieczystą rasy całej.

Zadajm y sobie trud tylko i pom yślm y, czem byłby N ew -Y ork, w yidealizow any przez wrodzone a fantastycznie płomienne poczucie patryotyzinu; czem Paryż, otoczony aureolą w ielkiej św iętości religijnej; dodajm y nawet: czem byłoby dla nas Niebo, g d yb y go ziemia kiedykolw iek gorąco a ogólnie pożądała? .

Tem właśnie było razem Jeruzalem dla ludu okolicznego w roku, w którym rozpoczynam y nasze opowiadanie.

Podczas sabatu mniej tu widziałeś podm iej­ skich m ieszkańców; prawa religijne bow iem zaka­ zyw ały im podróżować w dniu świątecznym . W in­ nych zato chw ilach tygodnia pełno ich było na ulicach Jerozolim y; a dziś rozpoczynano w łaśnie ranek poniedziałkowy.

Judejskie też kobiety nawet zalegały miasto. U kończyw szy pierw sze sw e, proste obow iązki, po przygotowaniu śniadania z ow oców i soczew icy, po strząśnięciu mat i otarciu pyłu, w ykąpane i zaw i­ nięte nieśmiało w w elony, szły zdała za cieniem sw ych m ężów, którzy, przez uprzejm ość i szacunek, nigdy nie przemawiali do nich na ulicy.

(9)

— Oto idzie mój pan— w yrzekła jedna z k o­ biet, obdarzona głosem nizkim i szybko biegające- mi oczym a. M ów iła do sąsiadki, dążącej wraz z całą grupą mieszkanek przedmieścia na nabo­ żeństwo do jedn ej z pom niejszych syn agog.

— W takim razie i brat mój musi się znajdo­ w ać w pobliżu— odparła zagadniona.

— W id zę g o nawet — zauw ażył g łos inny, znacznie od obu poprzednich łagodniejszy. — Stoi na boku, sam jeden, Marto. Patrz, tam, ze w zro­ kiem w ziemię utkwionym , to brat nasz przecież. — Zapew n e— przyznała Marta krótko.— T w o ­ je oczy dalej widzą, niż m oje. Zaw sze tak było.

Badawczy spostrzegacz, spojrzaw szy na obie kobiety, pow iedziałby lub pom yślał zapewne:

— To serce je j dalej widzi, niż tw oje. Prosta jednak niewiasta nie umiała tego roz­ różnić. Przytem w łasne interesy w ięcej ją zaj­ m ow ały nad sprawy sąsiadek.

— Mam nadzieję, iż Ariella da sobie dziś ra­ dę beze m nie. Matka Barucha przyrzekła zaglądać do niej; przytem i na Barucha spuścić się można; wart on pod tym w zględem w ięcej od dw óch do­ brze w idzących ludzi. Chciałam nawet, aby mąż został w domu; ale cóż? powiada, że nie je s t babą, aby miał chorych doglądać. Patrzcie, idzie właśnie. On sam, M alachiasz... P rzystojny człow iek; a że

(10)

lubi własną m ieć w ole, to od tego przecież męż­ czyzna.

M alachiasz, faryzeusz, kroczący z pewną fan­ faronadą, strojny w „ta le s“ i najszerszą filakterye, zawiązaną na ciem nem , pospolitem czole, przeszedł równocześnie obok rozm aw iających niewiast, nie poznając ich napozór. Dobre form y bowiem nie pozw alały w Judei, aby mąż w łasną żonę pozdra­ w iał na ulicy.

—■ Byłabym chętnie pozostała z Ariellą — zabrzmiał znów ten sam głos, pełen słodyczy.— Śle­ py Baruch jednak tkliw szym je st i łagodniejszym

w obejściu od w ielu kobiet. Możesz też być spo­ kojną, Hagar; nic je j się złego nie stanie.

— W iem o tem — odparła H agar opryskli­ w ie.— Zresztą to trudno. Sądzę, iż mam prawo, na- rów ni z innymi ludźmi, zobaczyć od czasu do czasu trochę świata. Nie mogę się w yrzec w szystkiego dla choroby mojej córki.

— C icho— łagodziła pierwsza. — Och, cicho! W szak w yszłyśm y, aby się modlić.

H agar zw róciła na tow arzyszkę okrągłe sw e oczy w ięcej z podziwem, niż z niezadowoleniem i, u legając w pływ ow i słodkiej istoty, ucichła w re­ szcie.

Z pochylonem i głow am i i zakrytem obliczem, krokiem przez poczucie czci stłumionym, grupa cała zb liży ła się teraz ku progcm świątyni i, miną

(11)

w szy przedsionek, przekroczyła osobne w ejście, dla p łci sw ej przeznaczone.

M ężczyźni, w ięcej samodzielni w zachowaniu, a mniej przejęci św iętością m iejsca, gaw ędzili sw o­ bodnie aż do ostatniej chw ili. Nie m ówili po hebraj- sku, gdyż b ył to języ k martwy poniekąd, ję z y k sfer uczonych tylko. Porozum iewali się po aramejsku, m ow ą nieuczoną, m ową ludu i dem okracyi. Nie byli to bowiem w yzn aw cy w ielkiej św iątyni, u św ie­ tnionej tradycyą i czcią narodową, św iątyni, uko­ chanej przez podania re lig ijn e ,-a popieranej przez w p ły w y społeczne. N ie— były to klasy ludzi, uczę­ szczające do synagog, w których jaw n ie głoszono herezyę. Byli to faryzeusze, m ający w nauce sw o­ je j szczegóły doskonałe; niestety, w obec złych

stron sekty dobra pam ięć o nich zaginęła praw ie. Przedstawiali oni silną partyę mieszczańską, która postanowiła zreform ow ać kościół żyd ow sk i— i celu sw ego dopięła poniekąd.

Nawet teokracya, łącząca w jednę całość reli- gię i patryotyzm, nie może w yk lu czyć z rozm ów męzkich kw estyj politycznych. Polityka zaś ży­ dowska w ow ych czasach przypominała poniekąd dom obłąkanych. Każdy z politycznych maniaków szedł tu za śladem sw ojej idóefixe, dopóki, zetkną­ w szy się z silniejszym od siebie dozorcą, nie uległ mu, pod grozą kaftana, w jaki przybierano go, rzecz prosta.

(12)

Malachiasz, faryzejczyk, usunąwszy, po kró­ tkiej gaw ędce, kilku sw oich znajom ych, zbliżył się

do ow ego młodzieńca, brata Marty i cichej je j sio ­ stry, do młodzieńca, który stał na boku, w e w ła­ snych m yślach pogrążony. Z oczym a utkwionemi w ziem ię— a należy zaznaczyć, iż piękne b yły nie­ zw yk le— przedstawiał on pociągającą pow ierzcho­ w ność dorodnego m ężczyzny.

U żyw szy słów tych, widzim y jednak, iż sta­ nowią określenie nietyle może zbyt w spółczesn e,— bo głów n e rysy typu ludzkiego, bez w zględu na chronologię, te same zachow ują c e c h y ,— lecz zbyt gładkie, zbyt szablonowe w zastosowaniu do je g o postaci. Posiadając niezw ykłą urodę, będąc n ie­ pospolicie pięknym , m łodzieniec ów nie należał je ­ dnak do ludzi św iatow ych.

Z drugiej wszakże strony nie był również prostakiem . Ruchy je g o i cały w yraz fizyognom ii znam ionowały posiadane doświadczenie, stano­ w isko i władzę. Strój w sk azyw ał zamożność i smak w ytw orny. Posiadał przytem pew ność sie­ bie, w łaściw ą bogatym klasom średnim. W ytw or­ nie zbudowany, zbrojny w siłę, w yrobioną w ido­ cznie przez ruch i pracę, zachow yw ał spokój istoty, która w ie, iż najtrudniejsza część zadania życiow e­ g o spełnioną ju ż została. Czynił też w ogóle wra­ żenie człow ieka o w yższych pragnieniach, pow oła­ nego przez los do pracy m echanicznej, człow ieka,

(13)

zrodzonego z powołaniem , w yrytem na czole, lecz zrodzonego zarazem w warunkach, które mu osią­ gnąć m yśli przewodniej nie pozw oliły.

W ielkie, siw e je g o oczy dziwnie b yły smutne; palił się w nich ja k iś blask przejrzysty, smutny, a zjednyw ający odrazu. Usta zachow ały delika­

tny, ascetyczn y nieledwie rysunek temperamentów 0 upodobaniach um ysłow ych i duchow ych. W ło sy 1 cera posiadały niew ieścią praw ie w ytw orność kolorytu. P ociągał też, ja k dzieło dobrego pędzla i dłuta pociągać zw yk ło.

Malachiasz krokiem pysznym, przybieranym przez ludzi tego rodzaju, ch oćby nawet nie mieli z czego się pysznić, przybliżył się do m łodego człow ieka, kładąc na ram ieniu je g o rękę z tą pou­ fała żartobliw ościa, nieznośna zarówno dla natur

O U 1 L

w ytw orniejszych, ja k dla kobiet, przynajm niej dla kobiet dobrze w ychow anych .

Ponieważ w yrazy je g o nic przytem nie zaw ie­ rały w ażnego, otrzymał w ięc zimną i krótką odpo­ wiedź. Dopiero słow o jedno, z ust je g o w przelo­ cie rzucone, podziałało na spokój młodzieńca, ja k iskra na zapas słom y suchej.

Było to tylko imię, jedno imię, na w argach Malachiasza zawisłe, a jednak ożyw iło ono zapałem postać je g o towarzysza.

— Uprzedzono m ię— ciągnął starszy m ężczy­ zna z wyrazem , który m iał dodać ważności je g o

(14)

osobie, — uprzedzono mię z pew nego źródła, iż będzie on przem awiał dzisiaj do w iernych, zgro­ madzonych tutaj.

— Od kogo słyszałeś to? — podjął młodszy żyw o.

Ton je g o w skazyw ał bądź-to rzeczyw iste zdu­ mienie, bądź udaną nieświadom ość. Co z dwóch tych uczuć stanowiło prawdę, niełatwo było od­ gadnąć.

— Pow iedział mi to ‘ poufnie sam chazan— objaśnił fa ryzejczyk .— W iesz przecież, ja k często bywam w zyw any do narady nad sprawam i syna­ g o g i. Zdanie moje posiada w idocznie pewną w ar­ tość... Zapytyw ano mię też, czy m ogę polecić im m łodego Rabbi.

— I jakąż dałeś odpowiedź? — podjął młody człow iek z pow ściągliw ym na ustach uśmiechem.

— Och, zrobiłem w szystko, co mogłem u czy­ nić dla niego. Pow iedziałem , iż uważam go za u czciw ego m łodego człow ieka, który zasługuje w każdym razie, aby go w ysłuchać choćby ten raz jeden. Co do zasad je g o , co do głoszonej doktryny, nie jestem je j tak pew ien. Zdaje się b y ć wolnomyślną,. bardzo Wolnomyślną. Nie trzyma on się ściśle ani Prawa, ani ustnych tradycyj... Kto w ie nawet, czy nie okaże się niebezpiecznym pta­ szkiem . Poniew aż jednak ja sam jestem człow ie­

(15)

kiem wolnom yślnym także, rzekłem w ięc: Zróbcie próbę, pozw ólcie mu raz przem ówić.

— Ten, o którym m ówisz, będzie ci w ielce obow iązany— w trącił młody człow iek poważnie.

— Zapewne — przyznał M alachiasz.— P o w i­ nien przecież czuć w dzięczność dla mnie.

M ów iąc to, rzucił badawcze spojrzenie na od­ w róconą od siebie twarz towarzysza, delikatny j e ­ dnak profil je g o nic mu nie powiedział. F aryzej- czyk doznał w tej ch w ili niem iłego uczucia osób zadowolonych z siebie, które dom yślają się, że ule­ g ły krytyce, a nie wiedzą, dlaczego i w ja k i sposób. Nabożeństwo w synagogach było pod ow e czasy, w których opowiadanie nasze się toczy, głów ną zabawą m iejscow ej ludności, a zarazem podstaw ow ym obrządkiem religijnym . Czem ig rzy ­ ska dla rzymian, tem stały się praktyki pobożne dla żyd ów — popularną rozryw ką, obow iązującą ka­ żdego, sposobnością do zobaczenia sąsiadów i po­ gawędzenia z nimi. Ż ycie starożytne niewiele różniło się pod tym w zględem od dzisiejszego. Pa­ rafianie szli na nabożeństwo dla tych sam ych, ró­ żnorodnych przyczyn, dla ja k ich obecnie część ow ieczek dąży na modlitwę do prow incjon aln ego w iejsk iego kościoła.

Żydzi przytem, będący zawsze narodem oszczę­ dnym, kładli silny nacisk na przem ysł sw ój, ota­ czając-rzem iosła w ysokiem poszanowaniem . O jciec

(16)

też kształcił tu zw ykle syna w tym zawodzie, ja k i sam uprawiał, z czego wyradzało się tak silnie zaznaczone poczucie w yższości klas pew nych, iż budowano nawet osobne syn agogi, przeznaczone w yłącznie do użytku tych lub innych pracow ników . Kamieniarze, kotlarze, tkacze namiotów mieli odre-7 7 o bne sw e bóżnice. Dom m odlitwy, o którym mó­ w iliśm y pow yżej, znany był pod mianem S ynagogi ciesielskiej.

Był to budynek prosty, w zniesiony z kamie­ nia, o greckim portyku, podtrzym ywany przez zw y­ kłe kolumny. Być m oże, iż między zarysem w spa­ niałej praw ow iernej św iątyni a konturami tej skromnej dysydenckiej bóżnicy możnaby odkryć niejakie podobieństw o. Każdy bow iem żyd pra­ w dziw y, bez względu na przekonania sw e reli­ gijn e, dla św iątyni głów nej cześć mim owolną po­ siadał.

K obiety siedziały ju ż na sw y ch m iejscach, gdy m ężczyźni, należący do naszego kółka, w eszli do syn agogi. Obie płcie ściśle b y ły rozdzielone, a przegroda, zn izk iej kraty utworzona, wznosiła się m iędzy niemi. W ysok ość je j wszakże pozwalała zajrzeć do środka i objąć w ygodnie okiem zawar­ tość całej św iątyn i.

W ykluczenie niew iast z synagogi, lub też grom adzenie ich na zasłoniętych galeryach, zna­ cznie później dopiero w eszło w zw yczaj.

(17)

Bóżnica chłodną była i spokojną. Kobiety, ciche i łagodne, zdaw ały się w welonach sw ych przedstawiać kw iaty zakapturzone. Zw racały one g łow y spokojnie ku górnej części synagogi, gdzie leżała księga Praw, ukryta w św iętej szafie, naśla­ dującej arkę przym ierza w ielkiej św iątyni.

Na w zniesieniu zaś m ów ca dnia tego, ten, którego nazywali Sheliach, powtarzał ju ż głosem donośnym zw ykłe form uły. Był to starzec z falu­ ją cą siw ą brodą, jeden z najbardziej znanych i n aj­ mniej zajm ujących kaznodziei w synagodze cie ­ sielskiej.

Młodego Rabbi nigdzie nie można było doj­ rzeć.

— Przyjdzie z pew nością— w yszeptał Mała- chiasz, faryzejczyk .— Sam chazan zapewniał mię, że go oczekują dzisiaj. Źle to z je g o strony, że się opóźnia.

Istniał tymczasem doskonały przepis w reli­ gijn ych zw yczajach żydow skich, który opiew ał, iż dziesięciu słuchaczy je s t nieodzownie potrzebnych do rozpoczęcia nabożeństwa. Bez liczby tej przy­ kazania nie m ogły być odczytane. W ob ec niej rytuał zaczynał się o naznaczonej godzinie. W ten sposób n iczyje opóźnienie nie m ogło w p ływ ać na tok modlitw.

M łody człow iek, którego Malachiasz objaśniał o program ie nabożeństwa na dzień ten, żadnej nie

(18)

dał odpowiedzi, zbliżając się w milczeniu do zw y ­ kłego sw eg o m iejsca. Przedzielone ową lekką kratą tylko, znajdowało się ono tuż obok sióstr je g o , które dawno ju ż ław kę sw ą zajęły. Starsza na odgłos kroków zw róciła g ło w ę w stronę brata, młodsza jednak siedziała ze skromnie spuszczone- mi pow iekam i.

W tem Marta szepnęła:

— Patrz, zawraca się. Ktoś go w yw ołał widocznie.

Łagodny w yraz oblicza słuchającej uległ pe­ wnej zmianie. Nie należała ona jednak do kobiet rozm aw iających w synagodze, choćby ją gadatliwa siostra popychała ku temu. R y sy je j przytem tak wyraźnie m yśl ujaw niały, iż słow a zbytecznem i tu b yły. W yższa ponad znaczną część niewiast w scho­ dnich, którym brak wykształcenia i ciąg łe za­ m knięcie w domu nadawały pewną ospałość, zdu­ m iewała w rażliw ością oblicza. u Dalekie wszakże od kobiecej zalotności i w esela, przem awiało ono raczej godnością i słodyczą, niż ożywieniem .

— Ale gdzież je s t On9 Gdzie? — nalegała Marta.

Palec podniesiony do delikatnych ust siostry jedyną b y ł odpowiedzią. Pomimo jednak ruchu tego, oczy je j w skazyw ały gorączkow e podniece­ nie, siłą tylko tłumione. P ochyliw szy też g łow ę, zw róciła całą uw agę na słow a starego kaznodziei.

(19)

W szak było to je j obowiązkiem . W zam ian m ło­ dy snycerz z oddziału m ęzkiego rzucał znów ku niej pełne zachw ytu w ejrzenia. Szedł tylko za głosem sw ej.natury. Ona zaś nie odpowiadała na jego spojrzenia dla tej prostej przyczyny, że nie wiedziała o nich nawet.

Brat je j tym czasem , posłuszny przyniesione­ mu wezwaniu, opuścił synagogę i, m inąwszy por­ tyk, zaczął rozglądać się po ulicy za posłem, n io­ sącym w ieści. Stał on opodal. P ozdrow iw szy się niemem skinieniem g ło w y , usunęli się obaj na stro­ nę, zamieniając słów kilka głosem stłumionym.

Posłaniec zdawał się człow iekiem prostym, przybranym w robocze szaty zw yk łego rybaka. Pomimo tego jak iś niepochw ytny odcień w zacho­ waniu stawiał g o w yżej ponad zw yk łych tow a­ rzyszy. Gramatyka, jak iej używ ał, w skazyw ała człow ieka z ludu, g łos jednak w yrobiony zdradzał natychmiast dla ucha spostrzegaw czego w yższy stopień um ysłow ego rozw oju.

R ozm aw iając poważnie, w yglądali oni obaj na ludzi, którzy m ogli stać się w ielkim i-przyjaciół­ mi, gdyby ich okoliczności ku sobie zbliżyły. Na­ tury ich zdawały się w najprostszych nawet rze­ czach dążyć w zajem ku sobie. Przedmiot zaś, zajm ujący ich, nie należał do zw yk łych tym razem.

Po krótkiej rozm owie pocałow ali się w edług zw yczaju w schodniego i rozdzielili. Posłaniec

(20)

szedł z pagórka, niknąć szybko wśród przecho­ dniów. Tow arzysz je g o pow rócił do synagogi.

Kaznodzieja w ciąż jeszcze m ów ił, a zgroma­ dzeni zasypiali pow oli. Marta, tłumiąc ziewanie, kręciła sie w ciaź na siedzeniu. Malachiasz, farv-О О О J zejczyk, spoglądał z widocznem znudzeniem na słuchaczy. M łody snycerz nie przestaw ał rzucać spojrzeń w ym ow nych w stronę Marty, a raczej pięknej je j siostry.

Ona jedna ten sam ciągle zachow yw ała spokój. W ra ca ją c na m iejsce sw e, brat je j potrafił zręcznie upuścić trzymany w ręku zwitek parga- minu ze spisaniem ustnych tradycyj zakonu. Pod­ nosząc go, przełam ał on prawa duchowne i tow a­ rzyskie zw yczaje, nie cofnął się bow iem przed sze­ pnięciem słów paru sw ej siostrze. Na szczęście nikt tego nie spostrzegł. Zresztą b y ły to jedynie następujące w yrazy:

— Rzymianin grozi — m ów ił.— Nie oczekuj Go w ięc, M aryo. Nie przyjdzie tu dzisiaj.

— Zkąd w iesz?— odszepnęła. — Z ust Jana, ucznia Jego.

M ów ca na kazalnicy m ruczał dalej. Oblicze M aryi smutek pokrył. Nabożeństwo szło tym cza­ sem sw oim trybem, a później dopiero jeden z po­ m ocników kapłana obw ieścił zgromadzonym, iż m łody, głośn y ju ż Rabbi, którym iał przemawiać tu w dniu dzisiejszym , nie będzie m ógł, niestety, przy­

(21)

być. Czcigodny w ięc ojciec nasz i przyjaciel, a obecny m ówca, zastąpi g o tym razem. Objaśnie­ nie to udzielonem zostaje na podstawie słów og ól­ nie znanego i cenionego naszego w spółw yznaw cy, budowniczego Łazarza, zam ieszkałego w Betanii.

RO ZD ZIAŁ II.

— Jestem w swoim dom u!— w ołała Marta— położę w ięc matę, gdzie mi się podoba.

Co prawda, miała racyę. Dom ten do niej należał. Po co jednak było powtarzać to ustaw i­ cznie? R ys to w ybitny temperamentu i charakteru. Tak w iele kobiet wszakże wyrządza ciągłą przy­ krość dom ownikom sw ym i rodzinie, kładąc nacisk na rzeczy ogólnie znane i stw ierdzając fakty aż nazbyt widoczne, iż wada ta poczciw ej żydow skiej matrony gotow a się prędzej spotkać ze w spółczu ­ ciem , niż z naganą.

Młodsza je j siostra żadnej nie dała odpow ie­ dzi. M ilczenie Maryi było najw iększym je j w dzię­ kiem i najsilniejszą bronią. Osłaniając ją bow iem , otaczało pew nym urokiem zarazem. Posiadała ona najw yższą cnotę panowania nad sobą, cnotę, która, zrodzona z poczuć szlachetnych, boską staje się siłą.

(22)

Odwróciła łagodną tw arzyczkę tak, iż profil jej tylko widocznym pozostał dla Marty, i zamiatała dalej posłusznie przedsionek. Delikatne je j ręce, obnażone aż do ramion, w ysuw ając się z lekkiej sukni dom owej, opadały coraz z miotłą w podłu­ żnych, rytm icznych ruchach. W ysm u kła postać pochylała się przy tem z w dziękiem m arzycielskim , a w ielkie, zamyślone oczy zdawały się oddalone gon ić obrazy. Duch Maryi nie baw ił przy miotle w danej ch w ili. A jednak przedsionek został ja k - n ajczyściej w ym ieciony.

G dyby m łody snycerz, który tak bacznie przy­ glądał je j się w synagodze, m ógł u jrzeć ją obecnie, popadłby z pew nością w ostateczną niew olę. N ie­ stety, w idok ten uszedł je g o oczu, zajęty był b o ­ w iem po drugiej stronie domu, do którego Łazarz nową właśnie dodawał przybudów kę.

Marya znała g o daw niej— i znajdując, iż Jakób bardzo dobrym jest chłopcem , nie myślała w ięcej 0 nim. Usposobieniem różniła się ona znacznie od innych kobiet. Ziem ska m iłość nie istniała dla niej, a nawet zdawała je j się czem ś tak obcem 1 niezrozumiałem, ja k zapatrywania Marty na do­ m ow e gospodarstw o. Żydow ska młodzież, szanu­ ją c też M aryę, lękała je j się potrosze. Należała ona do tych kobiet, które idą przez życie, w iodąc za sobą szereg w ielbicieli, m ilczących, lecz p eł­ nych czci i podziwu.

(23)

Marta w dow ą była.

Zaznała ona w iele zmartwień, które nie po­ trafiły jednak uszlachetnić taktu je j i w rażliw ości. W yd an o ją za mąż zbyt młodo, wtedy, gdy będąc w esołą dziew czynką, rwała się do w szelkich rozry­ w ek, dostępnych dla szanującej się niezamężnej żydów ki. Nie było to wiele, lecz Marcie w ystar­ czało najzupełniej. Tym czasem nie pozwolono je j nacieszyć się sw obodą, trafiła się bowiem tak zwana „dobra partya.4* Szym on, mąż je j, bogatym był człow iekiem . Dzięki temu poczęści związek je j u łożył się w zadawalniający sposób, gdy nagle spadło na nich najw iększe, najstraszniejsze nie­ szczęście, ja k ie spotkać może dom owe ognisko na W schodzie. Krótko m ówiąc, Szymon został trą­ dem dotknięty.

Na szczęście dla wszystkich blizkich i rodziny całej, niedługo ży ł ju ż potem. Przeniesiony szyb­ ko, zarówno na żądanie prawa, ja k na życzenie żo­ ny, do osad dla trędow atych, położonych za brama­ mi Jerozolim y, on, człow iek obdarzony bogactw em , stanowiskiem i rodzina, zmarł w osamotnieniu.o'

Marta, opłakaw szy stratę je g o należnie, zajęła pierwszorzędne m iejsce w domu, którego stała się panią w szechw ładną. Jeżeli mamy praw dę pow ie­ dzieć, nigdy ona przedtem tak pełną piersią życia nie używ ała. Niezależność zamożnej w dow y jest pierwszą, ja k iej kobieta zaznaje często. N ow ość

(24)

też położenia tego osładza uczucie doznanej straty.

Poniew aż jednak prawo i zw yczaje uznawały zawsze m ężczyznę za g łow ę rodziny, do domu Mar­ ty zatem sprow adził się brat je j Łazarz, wraz z młodszą sw ą siostrą M aryą. W szy scy w ięc troje prowadzili odtąd w spólne życie, zaprawione zw y ­ kłą dom ieszką sporów fam ilijnych. Być może zre­ sztą, iż te rodzinne nieporozumienia m niejszemi na­ w et b yły niż gdzieindziej, gościnn y bowiem dom Marty cenili w ysoko w szyscy , ciszę i pokój m iłu­ ją c y , lub raczej ci, którzy ciszę i spokój wszędzie z sobą przynoszą.

Łazarz b ył człow iekiem hojnie przez Opa­ trzność obdarzonym. G dyby też w ielkość domu była jedynym punktem, z ja k iego w artoby patrzyć na życie, to zasłu giw ał on bez zaprzeczenia na wspanialsze pom ieszczenie, niż mieszkanie Szym o­ na. Lecz Łazarz nie był żonatym, w olał w ięc

mniej przestrzeni, a w ięcej w ygód dom owych, j a ­ kie znajdował w domu ow dow iałej siostry. Jak­ kolw iek bow iem w ysoko czcił, jak k olw iek szcze­ rze kochał Marye, spraw iedliw ość kazała mu w y ­ znawać, iż Marya ta nie była, niestety, stw orzo­ na na skrzętną gosposię i panią domu, podczas

gd y zdolności kulinarne Marty okupyw ały w zna­ cznej części ję z y k je j szorstki i nieznośny.

(25)

Wszyscy więc troje razem, połączywszy wza­ jemne swe przymioty, tworzyli dopiero uzupełnia­ jące się kółko rodzinne.

Dom tymczasem znanym był i nadal w Jero­ zolimie pod firmą Szymona Trędowatego. Łazarz jednak, idąc za swemi upodobaniami, zamienił go przez ciągłe przybudówki i rozszerzania w jedne z najpiękniejszych siedzib Betanii,— przyczem wła­ sne jego mieszkanie, strojne w cechy wytwornego smaku, zapewniało mu słodkie godziny swobody i samotności.

Urządzenie takie czyniło zadość zobopólnym upodobaniom rodzeństwa. Marta bowiem nie zno­ siła, aby mężczyzna kręcił się ciągle po domu.

Łazarz wzamian i młodsza jego siostra Marya schodzili się często na poufną gawędkę, spędzając chwile wolne bądź-to w cieniu zbudowanego prze­ zeń przedsionka, bądź na dziedzińcu, dotykającym własnych jego progów. W uroczystość sabatu na­ wet, spełniwszy w miejscowej, podmiejskiej syna­ godze wszystkie obrządki, prawem przepisane, ra­ zem długie spędzali godziny.

Trójka ta więc wiodła idealne życie podmiej­ skie, do czego, w praktycznem znaczeniu, blizkość stolicy znacznie dopomaga. Posiadali zresztą do­ statek, wpływy, szacunek ludzki i spokój, przez zamożność zwykle zapewniany. Do szczegółów tych zaś, które same w sobie zadowolenie już przy­

(26)

nieść m ogły, Łazarz dodawał jeszcze zawód budo­ w niczego, z zamiłowaniem uprawiany, a znaczne przynoszący korzyści. Pośród ludności też, która na najniższe byle uczciw e rzem iosło z uznaniem spoglądała, powodzenie, zdobyte przez młodego architekta, ogólny jednało mu szacunek. W y ją ­ tek stanowili tu jed yn ie ludzie w yższego stanowi­ ska lub krańcow o-zachow aw czych pojęć relig ij­ nych. Łazarz bowiem b ył sumiennym, w p ły w o­ w ym faryzejczykiem , postępowcem , protestantem, ch cącym w iarę sw ą i czasy na now e pchnąć tory. Jednem słow em był on reformatorem, należącym do średniej, zamożnej klasy ludności.

, Przeciw ko rozszerzeniu domu Marta nie prze­ czyła bynajm niej. Postanowienie Łazarza uważała nawet za rzecz zupełnie w łaściw ą.

— Nie będzie to w iele kosztow ać— m ów iła,— a ja sama potrzebuję w ięcej przestrzeni dla moich kobiet.

Dnia tego, w którym źle położone maty w ta­ ki gn iew ją w praw iły, Łazarz pow rócił o zachodzie słońca, m ilczący i zam yślony. Marta spostrzegła to natychmiast.

— Co ci jest, Łazarzu?— podjęła.— D laczego przychodzisz z taką kw aśną miną?

— Znużony jest poprostu— tłum aczyła Ma- rya łagodnie.— Czy nie widzisz tego, Marto? Praca całego dnia, przy takim ja k dziś upale, zaciężką

(27)

być musiała. My kobiety, siedzące spokojnie w cieniu chłodnego domostwa, pow innybyśm y pa­ miętać, iż mężczyzna zmuszony je s t mozolić się pod skwarem promieni słonecznych.

Była to— ja k na M aryę— bardzo długa prze­ mowa. Marta też, zdziwiona nieco, przyjęła słow a je j m ilczeniem , co należało do rów nież rzadkich zjaw isk, poczem zaniechaw szy sprzeczki, poszła przygotow ać dla brata zw yk ły posiłek w ieczorny.

Marya i Łazarz sami pozostali. Ona nie py­ tała o n ic,— lecz brat, jak gdyby zrozumiał niepokój, w milczeniu tem ukryty, zaczął m ów ić natych­ miast:

— Czy je s t jak a wiadom ość od naszego gościa?

— Żadnej, mój bracie.

— Sądziłem, że go zobaczym y. Lud jednak zanadto go oblega, zanadto nuży. Zabijają go sw em i troskami; chorzy, kulawi, ślepi i, gorsi nad w szystkich, bo trędowaci, otaczają go bezustannie. Przeciążają brzemieniem, cięższem od kamieni, jakie niewolnik dźw igać musi. M ów ią, iż od ty­

godnia blizko nie zaznał chw ili spoczynku. Za całe wytchnienie idzie na szczyt g ó ry , by się tam po­ modlić spokojnie.

— Jakto, modli się przez noc całą?— podjęła Marya ze w spółczuciem . W rażliw e, delikatne je j rysy od pierw szych słów brata żyw ym pokryły

(28)

się ru m ień cem .--P ra w d a — dodała,— wszak ci, któ­ rzy widzieli go zblizka, m ówią, iż w ygląda ja k człow iek pozbawiony oddawna snu i spoczynku.

— Jan, rybak, tego sam ego je st zdania— po­ twierdził Łazarz.— Spotkałem się z nim dzisiaj na targu i rozm awialiśm y w tym przedmiocie. P ow ie­ dział mi wprost: Ten człow iek umrze z bez­ senności.

— Niechżeż spocznie u nas w górnej komna­ cie - przerwała Marya głosem błagalnym .— Niech odetchnie wśród ciszy... W szak pamiętasz, Łaza­ rzu, ja k i w yraz przybierają oczy je g o , gdy po n£>- cy spędzonej pod naszym dachem schodzi zrana na dół?

— W iem o tem i oczekiwałem go cią g le — przyznał smutnie.

Pomimo męzkiej pow ściągliw ości w słowach, g ło s Łazarza w skazyw ał to samo żyw e w spółczu ­ cie i gorącą życzliw ość, jaka przebijała z w yrazów Maryi.

— I ja nań czekałam — wyszeptała zcich a.— Czekałam co dzień, co w ieczór... A jednak nie przyszedł.

Głębokie m ilczenie zapanowało na chw ilę. Marya poruszyła się w reszcie, a siadając na nizkiej ław eczce, u stóp brata, zapytała lękliw ie:

— Ozy sądzisz, Łazarzu, że... żeśm y mu się ju ż uprzykrzyli, że się ju ż znudził nami?

(29)

F aryzejczyk poruszył się żyw o.

— W idziałem , jak ludzie odstępowali go, lecz nie znam istoty, którą onby opuścił!

Słowa je g o głębokiem brzm iały przekonaniem. Marya skinęła g łów k ą tw ierdząco, a w ielkie, piękne je j oczy przedziwnym zajaśniały blaskiem. Spojrzenie je j skierow ało się ku strzelającem u pod obłoki szczytow i góry, a rysy oprom ienił wyraz niebiański, przez szczerą modlitwę zapalony.

L ecz w tejże chw ili drzwi otw orzyły się ha­ łaśliw ie, na progu zaś stanęła Marta.

— Chodźcie! Chodźcie! W ieczerza podana, a w y tu, jak dwie mumie, siedzicie w ciem nościach, podczas gd y ja , niby niewolnica, usługiw ać w sz y ­ stkim muszę. Idźże, Maryo, rusz się też trochę i weź do roboty! Łazarzu, chodź zaraz! Cożeś taki osowiały?

— Mam ważny interes na g ło w ie — objaśnił młody człow iek z godnością.

Marta nie odburknęła nic tym razem. Sam w yraz „in teres“ budził w niej w ysoki szacunek. „ Znaczył on przecież tyle, co pieniądze i stanowi­ sko; a dwie te rzeczy pojmowała i ceniła należycie. Przy w ieczerzy jednak podniosła kw estyę ponownie:

— Miałem na myśli umowę, ja k ą propono­ wano mi dzisiaj— objaśnił Łazarz.— Chodzi o rzecz dość ważną dla mnie.<j

(30)

— Może now y klient?— podjęła Marta z o ży ­ wieniem .

Marya, której myśl o możliwym zarobku brata nie pochłaniała w cale, popadła tymczasem w słodkie zamyślenie. U sługując Łazarzowi, sie­ dzącemu za stołem, poruszała się tak cicho, ja k g dyby była aniołem, szybującym na obłoku. Zda­ w ało się, iż przy jednem dmuchnięciu obłok ten może ją unieść gdzieś w krainy nieznane.

Rozm owa toczyła się tymczasem dalej:

— Tak— m ów ił Łazarz.— Proszono mie o od-o nowienie części pałacu.

— Pałacu?— w ykrzyknęła Marta. — Tak, pałacu Annasza.

— Annasza, arcykapłana? Jakto, on sam dał ci podobne zlecenie?

— O nim przecież m ów ię — objaśnił Łazarz spokojnie.— Czy sądzisz, że uczciw e moje rzem io­ sło nie jest dość dobrem dla kapłanów? Alboż nie pracowałem przy samej W ielkiej świątyni?

— Bądź-co-bądź, przyjm ij koniecznie zamó­ w ienie — nalegała Marta z przebiegłym w oczach w yrazem .— Kiedy masz zacząć robotę?

— Natychmiast, jeżeli je j się podejmę w ogó- le— objaśnił Łazarz.— Przyznaję jednak, iż mam ochotę pójść za twem zdaniem, siostro Marto. Sąd twój w sprawach dom owych i w interesach prze­ w yższa o wTiele zdanie innych kobiet.

(31)

Te proste słow a, pochlebiając M arcie, nie­ zmiernie je j się podobały. Odrazu też dobry odzy­ skała humor. Łazarz, m ów iąc je , w ypow iadał tyl­ ko szczerą prawdę, do kłamstwa bowiem nie uciekł­ by się nigdy, nawet dla miłości dom owego spokoju. Kobiety w rodzaju Marty wiedzą doskonale, że są nielubiane, lecz potrzebne dla społeczeństwa. Otóż uznanie posiada zazwyczaj w ysoką wartość dla tych, którzy nie zw ykli spotykać się z niem często; istoty zaś praktyczne i nieczułe napozór w ięcej do niego przyw iązują w agi, niżby się to zdawać m ogło. Marta przytem chorowała na chroniczne uprzedzenie, iż ludzie lgną do Maryi kosztem ży­ czliw ości, ja k ą b y dla niej posiadać winni. Łazarz w iedział o tem doskonale. Dla ocalenia jednak własnego życia nawet nie m ógłby uczuć sw ych podzielić równo. Kochał Maryę w ięcej, lecz wza- mian prawa je g o natura starała się zawsze podno­ sić z uznaniem dobre strony w charakterze star­ szej siostry.

Po skończonej w ieczerzy przeszli w szyscy troje na dach domu i, usiadłszy tu dla spoczynku, w niezw ykłej używali go zgodzie. Był to jeden z najpiękniejszych w ieczorów , spotykanych w Judei. Paląca parność powietrza ustępowała przed do­ broczynnym chłodem; ostro zabarwione obłoki g a ­ sły stopniow o na zachodzie. Mała wioseczka be- tańska tuliła się do w schodniego stoku góry

(32)

Oli-wnej, ja k dziecię uśpione do opiekuńczych ramion matki. Poniżej dolina lekkim zalegała już cieniem, zarysy skał tylko i biała wstęga wijącej się drogi błyskały niepewnie w półmroku. Postacie, prze­ suwające się w oddali, nabierały nikłych konturów malowniczych i poetycznych zjawisk, na których oko zatrzymywało się ze spokojnem, estetycznem zadowoleniem. Powyżej góra prostowała się uro­ czyście, wznosząc szczyt swój ku niebiosom. Spo­ kojna, dumna, królowała jak władczyni, pełna taje­ mniczych zamysłów i powagi. A ponad nią jasny, przejrzysty, głęboki szafir wschodniego nieba zda­ wał się drżeć i dyszeć przejmującym go eterem, zamieniając rozsiane na nim ostatnie ogniste promienie wr wielką szarą kopułę.

Wtem owo ciche,, przejrzyste powietrze roz­ brzmiało nagle tonem potężnym.

Był to odgłos trąby z wielkiej synagogi, wzy­ wający dzieci Jehowy do modlitwy wieczornej.

Pan domu podniósł się na pierwszy dźwięk tego rozkazu, a za jego przykładem poszły kobiety. Niewolnicy nawet, pracujący na dziedzińcu, prze­ rwali natychmiast swe zajęcia. I cała żydowska rodzina stała z pochylonemi głowami i złożonemi rękoma. Modlili się cicho, z obliczem ku Jerozoli­ mie zwróconem.

1 //<£ч Gdy skończono składać cześć Panu, Marta ze- na dół, by służebnym wydać rozkazy, a Łazarz

(33)

dawne sw e zajął m iejsce. Jedna Marya tylko, zbliżyw szy się na sam brzeg- dachu, przyglądała się w milczeniu dolinie. W ysm ukła je j postać osunęła się po chw ili na ław eczkę, kryjąc się przed spojrzeniam i przechodniów za lekką kratę, dach otaczającą. W rysach je j przytem odbiło się nagle

niezw ykłe ożyw ienie.

— Ozy widzisz co ciekaw ego, M aryo?— zapy­ tał brat uprzejm ie.

— Chodź tylko, Łazarzu, i spojrzyj sam— od­ parła zcicha.

Równocześnie wskazała palcem wT stronę do­ liny, którą półm rok zwolna zalegał. Z cieniu tego w ysunęła się grupa ludzi i, idąc od strony Jerozoli­ my, mozolnie pięła się pod górę. Przystanęli w ła­ śnie na chw ilę, a krąg światła, panującego jeszcze na tej w ysok ości, pozwalał doskonale rysy ich ro z ­ różnić.

Marya, podniósłszy delikatnie utoczone ramię, w yciągn ęła je w kierunku drogi. W skazujący palec je j drżał przytem w idocznie.

— To on!— obw ieściła.

— Nie; ja go nie w idzę— zaprzeczył Łazarz. — To on !— powtórzyła niezachwianie.

I ufna w opiekę i pom oc brata, przeszła poza ochronną baryerkę, dalej na dach, zkąd oboje ju ż wytężyli oczy w stronę doliny.

(34)

Grupa, idąca gościńcem , zatrzymała się, pra­ wdopodobnie w obec echa trąbki, w zyw ającej do m odłów w ieczornych. A może inna jak a przyczy­ na przystanąć im kazała?

Zdaleka trudno to było osądzić. Oko bowiem w idziało tylko grom adkę zbitych razem ludzi i j e ­ dne w yn iosłą, nieruchom ą postać, która królowała nad nim i. Był to człow iek młody jeszcze, lecz przybrany i poruszający się z w ielką pow agą. N iknące św iatło zachodu nie pozwalało rozróżnić dokładnie je g o rysów ; wzamian jednak w idać było doskonale, iż stał on na uboczu nieco, otoczony zw ar- tem kołem osób, które zdaw ały się już-to o coś na­ legać, ju ż błagać kornie.

W słabym blasku ostatnich promieni dnia znać było, iż człow iek ten, zw rócony obliczem ku górze, w stronę, gdzie w idniał dom Szymona T rę­ dowatego, namyślał się i wahał widocznie...

— T a k — przyznał Łazarz, — to on. On nie­ zawodnie! Idź i powiedz M arcie, niech przygotuje w szystko. Gość, długo oczekiw any, przybyw a na­ reszcie!

L ecz Marya osunęła się na kolana i z czołem do baryerki przyciśniętem patrzyła z natężeniem w ciąż na dół.

Rozkaz brata nie został spełnionym ; nie s ły ­ szała go nawet może.

(35)

— M aryo!— zaw ołał Łazarz, pow stając z nie­ zadowoleniem . — Czy znów marzysz? Alboż czas na zadumę w tedy, gdy on je s t u w rót naszych i g d y pow inniśm y każdą chw ilę na usługi je g o po­ św ięcić? M aryo!...

— Och! — jęk n ęła — on nie przyjdzie. Nie przyjdzie! Patrz, Łazarzu. Przekonali go, odw o­ łali... Zaw raca z drogi; patrz, patrz, odchodzi! P o­ rzuca nas!... Tak b ył blizko, taki spragniony spo­ czynku, i nie dali mu go zakosztow ać nawet! Ach, widzisz, w szak zw rócił napowrót oblicze sw e ku Jerozolimie!

— Masz ra cy ę — przyznał Łazarz smutnie. Po chw ilow em zaś milczeniu dodał głosem stłumionym:

— Stało się, ja k zaw sze. D obre masz oczy, Maryo. Nie m ogę jednak zrozumieć przebiegu tej spraw y, i dlatego też martwi mnie ona i zadziwia. Co znaczy to wahanie, te prośby? Tak, zawraca! A m ożeby pobiegnąć, dogonić g o i zmusić słowem serdecznem, by w stąpił tutaj?

— Nie, nie! — przerwała Marya szybko.— Nie, mój bracie! Nie błagaj go, nie nam awiaj... W ie on lepiej, co czynić; zna w olę sw oję i w olę T ego, który g o posłał! A przytem — dodała z iście niew ieścią tkliw ością — alboż 011 nie rozumie, iż pod dachem twoim i Marty je st gościem w iecznie pożądanym? Skoro sam nie

(36)

przychodzi, nie należy uprzykrzać mu się pro­ szeniem . Patrz! Spojrzyj tam, daleko. Zakręca w tej ch w ili na drodze, w iodącej dokoła góry. W szak słyszysz, ja k ci ludzie w ołają, ja k cisną się i biegną za nim? Niosą naprzeciw jakąś po­ stać ludzką... To chory lub kaleka. Ach, w ięc dlatego pow rócił...

— Tak je st w rzeczy samej — przyznał Ła­ zarz sm utnie.— Niosą w idocznie chorego. Kto w ie nawet, czy nie je st to człow iek opętany. Zresztą możesz b yć pewną, siostro, że jeżeli cokolw iek od­ w ołało go od nas, to tylko g łos cierpienia, niedoli lub grzech u. Tak, złączył się z pow racającym i ludźmi, niknie w oddali... Już g o nie w idać...

M arya pochyliła g ło w ę w milczeniu. Słońce je j życia i św iatło duszy — nadzieja ludu, ich Pan i T ajem nica, zniknął nagle z przed je j oczu. T k li­ w e też serce kobiety bolało głęboko w tej chw ili. — Och, pow róci przecież— uspokajała Marta, gd y je j opowiedziano rzecz całą.— Pow róci, gdy tego biedaka odda komu w opiekę.

W g łosie je j brzmiała zw ykła praktyczność, będąca bądź-to ulgą, bądź postrachem dla całej rodziny.

— Ma się rozum ieć, że pow róci— pow tórzyła raz jeszcze z niezamąconą pew nością siebie.— Pójdę nawet sama przygotow ać pokój na górze. Stój tu

(37)

na straży, Łazarzu, i daj mi znać, g d y tylko ujrzysz g o zdaleka.

I Marta, która przed chw ilą z szumem w bie­ gła na dach, z w iększym prawie hałasem opuściła go teraz.

— Stosowną też z chorym obrali ch w ilę— mruczała jeszcze tonem gniew nym .— O zmroku na­ w et nie dać kom uś spokoju! Kaleka nie wart pe­ w no uzdrowienia, a ten, który go o tę porę przy­ prowadził, waryatem chyba b y ć musi.

Słów je j nikt nie słuchał. Marya siedziała cichutko, z rozpalonemi licam i, wspartemi o chłodną pow ierzchnię dachówki, a Łazarz w milczeniu to­

w arzystw a je j dotrzymał. Piękne, wyraziste je g o ry sy cech ow a ł w yraz rozczarowania i doznanego zawodu.

Żadne z nich nie rzekło ju ż ani słow a. Zm rok zapadał tym czasem coraz silniejszy, kroki zaś rzadkich przechodniów slabem rozbrzm iew ały echem.

— Nie przyjdzie ju ż w ca le — obw ieścił w re­ szcie pan domu z męzką stanow czością w głosie.— Ja schodzę na dół. Uczyń to samo, Maryo.

M ilczała, żadnej nie dając odpowiedzi. Za­ dowoloną była, że nawet Łazarz odchodzi, że zn aj­ dzie się w reszcie samą zupełnie. Przytulona do kraty, w p ół klęcząc, w pół siedząc, pozostała dłu­ g o jeszcze. Rosa opadająca pokryła w ilgocią w ło ­

(38)

sy je j, delikatne ja k jed w a b , a tak bujne, iż cięża ­ rem, g łów k ę w ieńczącym , przechylać się ją zdawa­ ły . W ysm ukła je j postać ochłodła najpierw , a pó­ źniej przeziębia. N erw y naprężone drżały, nasłu­ ch ując napróżno, aż to natężenie słuchu m ęczarnią stało się w końcu dla M aryi. Kroki jednak ocze­ kiwane przez nią nie rozbrzm iały tym razem w w ieczornych falach powietrza.

R O ZD ZIA Ł III.

Dzień, w którym opow iadanie nasze się za­ częło, w yjątk ow y roztoczył spokój nad domem M alachiasza, faryzejczyk a. Niestety, nie o w szy­ stkich dniach roku to samo dałoby się powiedzieć. M alachiasz był człow iekiem popędliw ym i w ym a­ gającym ; H agar, je g o żona, odznaczała się kłótli- w em , nieuległem usposobieniem ; jed y n e zaś dzie­ cię ich cierpiało, kalectwem do łoża przykute» W o b e c podobnych wrarunków łatw o odgadnąć, ja k i duch w kółku ich rodzinnem panował.

Gdy matka je j i ojciec opuścili ju ż progi do­ m owe, udając się na wrycieczkę do Jerozolimy, ch o­ re dziew czę opadło na poduszki z nieukryw anem westchnieniem u lg i. Samotność była w życiu je j zbytkiem , którego doniosłość może tylko pojąć

(39)

chory, w ładzy w nogach pozbaw iony, a w iec za­ w sze do tego sam ego przykuty m iejsca. Jedyna służebna, ja k a znajdowała się w domu, powinna była w zasadzie czuw ać nad młodą sw ą panią. Za­ jęta jednak robotą na drugim końcu mieszkania,

nie m ogła ona kalece żadnej dać opieki. Co pra­ wda w reszcie, zapomniała o niej zupełnie.

Ariella, uw ażając opuszczenie to za rzecz bar­ dzo zw yczajną, zastosowała się do okoliczności i w yrzekła się w szelkich potrzeb ze słodyczą istoty, przyzw yczajonej ju ż do zaniedbania, w jakiem ją pozostawiano. Łatw iej zresztą było obejść się bez w ody, której nie m iał kto podać ustom spragnio­ nym, łatw iej dyszeć z parnego powietrza i upału, g d y nie m ogła dosięgnąć w iszącego tuż obok w a­

chlarza, niż zamknąć uszy w obec hałaśliw ych sw arów matki, lub korzyć się i zasklepiać w sobie przed surow ością ojca.

Malachiasz bowiem nie m ógł nigdy przeba­ czyć dziecku swem u, że się urodziło kobietą. M ieć córkę i w dodatku kalekę— czyż on zasługiw ał na

podobne umartwienie?

Ariella, pojm ując głu ch y gniew ten, w yrzu ca­ ła sobie nieraz własną niedolę. Było to bowiem najsłodsze dziew czę pod słońcem ; tak przynaj­ mniej — zanim nieszczęście to spadło na nią — myślała młodzież okoliczna, a w je j liczbie i Ł a ­ zarz, najbliższy sąsiad M alachiaszow y.

(40)

K alectw o jednak odcięło ją od ludzi; a że trw ało ju ż lat w iele, zapomniano w ięc o niej po- trosze. B yć może nawet, iż w pierw szych latach młodości między nią a bratem Marty istniał ten pociąg1 nieokreślony, który, stanowiąc przedwstęp do głębszego uczucia, nie m iał jednak dość czasu, aby się w potężną zamienić namiętność. Z wrażeń tych dziś pozostało im tylko tkliwe wspom nienie oraz pew ien odcień zaufania i w zajem nego szacun­ ku. Łazarz w spółczuł szczerze losow i A rielli; Ariella przyjaźnie zawsze m yślała o Łazarzu. Znaj­ dow ała go pięknym m ężczyzną i z przyjem nością patrzyła, gdy przechodził obok ich domu, dążąc ku Jeruzalem . Czasami pamiętał pozdrowić ją , prze­ ch odząc,— inaczej nie spotykali się nigdy. Chociaż w ię c była niegdyś piękną i w esoła, choć ujm ują­ cym sw ym wdziękiem czarow ała w szystkich, pa­ m ięć o niej zacierała się z biegiem lat w umyśle Łazarza. Obraz je j bladł stopniowo, ja k płow ieją barw y tyryjskiej tkaniny, niebacznie na działanie rosy i słońca w ystaw ionej. B yć może, iż w innych warunkach byłaby ona stała się dla duszy je g o w szechm ocną potęgą,— dziś jednak budziła w nim jed y n ie żal, z poczucia ludzkości w yn ik ły. Żadna w szakże k obieta nie była bliższą nad Ariellę sercu tego u czciw ego, m yślącego żyda.

Przeznaczonem snać było biednemu dziew czę­ ciu zakosztować w szystkich męczarni, w łaściw ych

(41)

losowi kalek. Posiadając przyw iązanie do życia i w szystkie gorące je g o uczucia, znała ona jednak przedsmak śm ierci. Leżała też, ja k ów żołnierz raniony:

„N iezdolny powstać, ni um rzeć,"

w iedząc, iż w sercach najlepszych nawet przyja­ ciół zamienia się zwolna w ducha, któremu, jak o istocie dawno od świata oderwanej i pogrzebionej, potężne lecz przelotne tylko św ięci się w spom nie­ nie. Ta śm ierć pozorna, w obec której serce bije jednak nadzieją, namiętnościami i am bicyam i ludz- kiemi, to nienasycone pragnienie czynu i gorączka woli, paraliżowana niemocą ciała, stanowią dla ka­ leki m ęczarnie, od zgonu gorsze.

Ariella starała się znosić je z poddaniem; była wrszakże bardzo młodą. Ciężkie też zadanie prze­ chodziło niekiedy je j możność.

Cierpiąc kalectwo od urodzenia, m niejby mo­ że w ym agała od życia; nieszczęście jedn ak spadło na nią w pełni rozw oju sił żyw otnych, a zaw dzię­

czała je następującej przygodzie:

P ew n ego lata, g dy Ariella szesnaście wiosen ju ż skończyła, susza w ielka naw iedziła Betanie. Studnia w podwórzu M alachiaszowem szarem dnem św ieciła. Hagar też w ysłała córkę po wodę do znanego źródła, położonego o milę na drodze, ku Je­

(42)

Przybrana w zw ykłą zasłonę i zbrojna w opie­ kę prostej służebnej, Ariella z w ielką ochotą speł­ niła zlecenie matki. Zdaw ało się, iż w ycieczk a w tak blizkiem sąsiedztw ie stolicy, bo źródło było oddalone o dwie mile tylko od Jeruzalem, nie może żadnego przedstawiać niebezpieczeństwa. Betania jednak leżała— ja k to ju ż w spom inaliśm y— na dro­

dze do Jerycho, poza podm iejskiem i siedzibami zaś nie brakło w łóczęg ów i złodziei.

Jeden z nich, zbliżyw szy się niezw ykle ku krańcom cyw ilizow anym , spotkał dziewczę, w raca­ ją c e ju ż ku dom owi. Sam strój objaśnił go, z kim

ma do czynienia. „Z abiorę cię i zawiodę do m ego pokolenia! “ — zawołał, zatrzym ując ją gw ałtow n ie.

Ariella, rzuciw szy dzban, uciekała, ile je j sił starczyło. W p ó ł dziki w łóczęga nie miał nawet może tak złych zam iarów, śm ierć jednak nie była­ by przeraziła je j bardziej od tej brutalnej zaczepki. Ręka m ężczyzny nigdy nie dotknęła je j przedtem, b iegła też, jak g d yb y o życie chodziło.

Złoczyńca w szakże, przeczuw ając okup, puścił się za nią, i po strasznej, śm ierci rów nającej sie gonitw ie, p och w ycił ofiarę niedaleko w łasnego je j dom ostwa. Nastąpiła walka ciężka, wśród której krzyk Arielli sprow adził ojca je j, Malachiasza, w y ­ słanego właśnie przez żonę na spotkanie córki.

W łó czę g a został ujęty i skazany na w ysoką g rzyw n ę za zerwanie zasłony z twarzy żydów ki

(43)

w m iejscu publicznem . D ziew czę jednak sroższą poniosło karę. Przerażenie, gw ałtow na ucieczka i walka z napastnikiem w y w oła ły nadwerężenie mlecza pacierzow ego.

Działo się to przed dziew ięciu ju ż laty. Ariel- la, licząc dziś dwadzieścia pięć wiosen, stanowiła istną rozpacz najlepszych lekarzy jerozolim skich. Przedstawiała też ofiarę, na najw iększe zasługują­ cą w spółczucie: była bowiem młodą, a nie zosta­ wiano je j żadnej nadziei uleczenia. D oktorzy „od ­ stąpili “ nieszczęsną kalekę.

Pozostawiona ow ego ranka samotnie, Ariella leżała spokojnie na nizkiem swem posłaniu. W ie ­ działa, iż za chw ilę przyjdą sąsiedzi, a lubiła ich oboje— zarówno Rachelę, ja k ociem niałego je j syna, Barucha. W iedzieli oni, czem było nieszczęście, czem kalectw o i jedni też rozum ieli uczucia je j dokładnie.

Ariella miała na sobie suknię z cienkiej, bia­ łej tkaniny, przerabianą jedw abiem , a zahaftowaną na rogach w drobny deseń lilij polnych. Leżąc w niej, blada, cicha, o dziwnie słodkim Wyrazie, była ona sama podobną do lilii, w yrosłej na nie­ przyjaznym , zbyt suchym gruncie. R y sy je j, prze­ dziwnie m odelowane, posiadały łagodną delikatność linij, wyrobioną przez długoletnie, głębokie cier­ pienie oraz przez nieporównaną cierpliw ość, z jaką j e znosiła.

(44)

Oczekiwana przyjem ność zawiodła ją i tym razem. Sąsiadka Rachela przyszła wprawdzie, lecz po to jedynie, aby ośw iadczyć, iż pozostać z nią dziś nie może. Służebna zachorowała je j w domu,— należało w ięc wracać, zajęcia bowiem gospodarcze w ym agały je j obecności.

— Nie dowodzi to jednak, abym cię miała zupełnie samą zostawić — zaw yrokow ała Rachela z m acierzyńską troskliw ością: — przyślę Bar ucha przynajm niej. Niechaj rozerw ie cię rozmową; wra- sza zaś Debora powinna siedzieć niedaleko i być na zawołanie. Już ja się z nią rozm ów ię. Pozo­ staw to memu doświadczeniu. Zresztą, w obec tw ego kalectwa i ślepoty Barucha, nikt zbliżenia wraszego za złe w ziąć nie może. Opieka D ebory w ystarcza tu najzupełniej. G dyby w ięc ktokol­ w iek zarzucił nieprzystojność w pozostawieniu was razem, to ju ż ja za nią odpowriem, nietylko przed tw ym i rodzicami, ale przed całą Judea nawet. A przytem złe ję z y k i nie dosięgną cię, Ariello, boś inna od w szystkich dziewcząt.

Dzięki postanowieniu temu, przeciw któremu chora nie podnosiła głosu, Ariella i Baruch spędzili całe przedpołudnie wśród odosobnienia i sw obody, jak iej młodzież żydow ska nie znała zazw yczaj.

N ow e to położenie przyjęli oni ze zw ykłym spokojem duchów, od ziemi oderw anych. Rachela pobłogosław iła ich oboje, obiecu jąc zajrzeć na

(45)

chw ile, g d y je j tylko zajęcia dom owe na to pozw o­ lą. W p ierw jednak sprowadziła Deborę, przypo­ m inając je j obowiązki służebne i rolę, którą jako niew ieścia dea ex machina miała dziś spełniać nad domem. Przy je j też pom ocy w yniesiono jeszcze chorą przed ganek, gdzie u w ezgłow ia je j usiadł Baruch, plecam i o kamienną kolumnę oparty.

Ranek staw ał się coraz bardzrej upalnym; wśród dziedzińca głęboka panowała cisza; dom pu­ stym był zupełnie. Zdała tylko rozlegał się głos D ebory, śpiew ającej psalmy przy robocie.

Ariella i Baruch gaw ędzili spokojnie. To osa­ motnienie dziwną sprawiało im rozkosz.

Chłopiec ślepym był od urodzenia.

— L os twój cięższym jest od m ego — m ów iło dziew czę ze w spółczuciem .

— Och, nie, m ogę chodzić przynajm niej— za­ przeczył z wiarą głęboką.

— Tak, a przytem posiadasz męzką siłę — podsunęła Ariella, czując instynktem niew ieścim , że mu słow am i temi przyjem ność zrobi.

Delikatne pochlebstwo okryło rumieńcem lica ociem niałego.

— O, jestem nawet bardzo silny — przyznał1 z zadowoleniem. — Gdy trzeba dźw ignąć ja k i cię ­ żar, matka mnie zawsze w oła.

— Chwali cię- też i m ów i, że dobrym jesteś synem — dźw ięczał słodko głosik A rielli. .

(46)

— M ógłbym nawet podnieść ciebie razem z w ezgłow iem , obejść, ja k z piórkiem , dokoła dzie­ dziniec i niezm ęczony w cale przyjść postaw ić cie na tem samem m iejscu.

— A w ięc spróbuj — zaśmiało się chore dzie­ w czę w esoło.

W g łęb i serca czuła, że w ielką spraw iłoby je j to przyjem ność. Mój Boże! gdybyż m ogła choć raz jeden poruszać się i baw ić, ja k inne je j rów ieśnice...

Baruch jednak wstrząsnął g łow ą przecząco. — Bałbym się— w yzn ał.— Zapomniałaś, żem ja ślepiec... M ógłbym cię uderzyć o słup kam ien­

ny, lub przew rócić się o pierw szą przeszkodę. Nam nie wolno, Ariello, igrać, ja k innym ludziom.

Ten ton pow agi podobał się w głębi duszy dziew częciu. Poddawała mu się tak chętnie, ja k łatwo kłos pszenicy z wiatrem się chyli. Baruch m iał czysto męzką pow ierzchow ność. Chora pa­ trzyła z przyjem nością na je g o rysy dorodne, na­ cechow ane wyrazem mężnie znoszonego cierpienia. Nie w idział j e j — m ogła w ięc przyglądać mu się do- w oli.

— Patrząc tak badawczo, posiadasz znaczną w yższość nade mną — zauw ażył młodzieniec po chw ilow em milczeniu.

Ariella zarumieniła się silnie. Zkąd on się dow iedział, że trzyma w zrok je j przykuty do sw ego

(47)

oblicza? Czuła się tak zawstydzoną, ja k gdyby mu rozmyślną w yrządziła przykrość.

— Czy sądzisz, że nadużywam w yższości m ej?— pytała ze skruchą. — Przyrzekam poprawić sie odtąd.o o

— Ależ przeciw nie; jeżeli ci to może najlżej­ szą zrobić przyjem ność, patrz na mnie dowoli — przerwTał ociem niały z serdecznem wylaniem . — W iesz, że niebabym ci przychylił; jeżeli w ięc mam żal, to tylko o to, że ja ciebie, gołąbko słodka, w idzieć nie m ogę. Gdybym zdrowe posiadał oczy, możesz b yć pew ną, iż nie krępow ałbym się w zw ra­ caniu ich ku tobie.

— Nie m iałbyś na co patrzeć — zaprzeczyła z odcieniem, bezwiednej może, niew ieściej zalotno­ ści. — Ogromnie zeszczuplałam; twarz mam taką długą, bladą...

— Moja matka dowodzi, żeś śliczna i że oczy przykuwasz do siebie — odparł Baruch z pro­ stotą.

Ariella umilkła, zawstydzona poniekąd. M ło­ dy ślepiec, jak o towarzysz w spólnej niedoli, im pono­ w ał je j zawsze pow agą sw ą i mocnym, niezłomnym charakterem. W ob ec ciężkiego je g o kalectwa w ła­ sne je j cierpienie mniejszem się zdawało.

A przytem tak je j niekiedy było żal Barucha, iż często niedolę je g o gorzkiem i oblewała łzami.

(48)

Baruch zaś tak głęboko w spółczuł z bólem Arielli, iż byłby chętnie ukląkł u stóp je j i stopy te całow ał gorąco.

D ziew czę odgadło snać m yśli je g o .

— D eboro— wołała, przyzyw ając służebną— Deboro! Chodź tutaj! Proszę cię, przynieś mi wachlarz z św ietlicy.

Lecz D ebora, rozśpiewana całą siłą płuc sw oich, nie m ogła wśród pobożnego psalmu u sły­ szeć wołania młodej pani.

— Ja ci go podam zaraz— zapewnił ociem niały. I zerw aw szy się, pobiegł w głąb domu. Co nim kierow ało: oczy, w ieczną m głą zasnute, czy serce, które m głę tę przebijało,— któż odgadnie? Staną­ w szy na progu zw yk łego schronienia Arielli, toro­ w ał sobie delikatnie drogę przez ten przybytek skromności i cierpienia. Przystanąw szy przed bia- łem posłaniem, na którem zasypiała lekkim snem chorych i cierpiących, podniósł ręce i, przesuw ając niemi delikatnie po ścianie, dosięgnął wachlarza, by z nim szybko na dziedziniec pow rócić.

Całe to zachowanie Barucha, jak o rażące w obec zw yczajów m iejscow ych, sprzeciw iało się silnie etyce tow arzyskiej W schodu. Ale ociem nia­ ły nie zastanawiał się nad tern. W szak niebo sa­ mo uczyniło go różnym od innych ludzi; po cóż w ięc m iał stosow ać sie do nich?

(49)

D ziew czę tego sam ego sn£c było zdania; po­ dziękowało mu bow iem z w ylaniem , które je g o znów zawstydziło i w yprow adziło z rów now agi. Usiadł i zmieszany przesuw ał rękę po brzeżku m iękkiej tkaniny, z szaty je j sp ływ ającej. D ługie je g o palce zatrzym yw ały się przytem i drżały w i­

docznie.

— W szak to lilie wyhaftowane są tutaj? — zapytał, odkładając z czcią nieledwie rożek białej sukni.

Głos je g o stłumiony uderzył Ariellę. Co mu się stało? Zkąd to wzruszenie? P ojąć nie m ogła.

— Deboro! — zawołała. — Deboro!

L ecz Debora nie m ogła słyszeć; zajęta bo­ wiem na drugim końcu domu przyrządzaniem ja ­ rzyn i gotowaniem ryby na obiad, nie troszczyła się wcale o chorą. Arielli pozostała jedna tylko ucieczka: oto z wrodzonym taktem kobiety zmieni­ ła szybko przedmiot rozm ow y, kładąc w ten spo­ sób tamę zobopólnemu ich zakłopotaniu.

— Słyszałam — zauważyła nagle, — iż now y Rabbi ma przemawiać dziś w synagodze. Takbym pragnęła usłyszeć go!., ale cóż, nie wolno mi p ójść tam, jak to inne czynią dziewczęta.

— Ja go tu przyprowadzę! Muszę g o przy­ prowadzić! — przerwał ociem niały żyw o.

— M ówisz ja k życzliw y sąsiad i dobry przy­ jaciel, Baruchu. Słowa twe jednak są tak niemo­

(50)

żliwe do spełnienia, ja k niepodobnem byłoby dla mnie pow stać i iść w raz z innymi do Jeruzalem.

— Nie sądzę, aby... Ociem niały zam ilkł nagle.

— Co nie sądzisz? — podjęła. 4

— A by obie te rzeczy b yły niepodobnemi, droga Ariello.

Zbliżony cierpieniem i kalectwem , Baruch u żyw ał często określenia „droga A riello.“ Żadne­ mu z nich jednak nie byłoby przyszło na m yśl szukać w słow ach tych innego uczucia nad przy­ jaźń tkliwą i serdeczną.

— Domyślam się, co chcesz pow iedzieć — zabrzm iał smutnie g łos dziew częcia. — Ale tylu doktorów na cierpienie me szukało ratunku, a za­ w sze napróżno! O jciec mówi, że jed n ego sre­ brnika nie pośw ięci ju ż dla nich. Jeruzalem? Ja w Jeruzalem? Alboż nie w iesz, że oczy me nie sięgną poza ten dziedziniec, że i tu przyniesioną b yć muszę? D aw niej, g d y to rodzicow i memu nie spraw iało zbyt w iele trudu, brał mię niekiedy w ramiona, bym chociaż w dal spojrzeć m ogła. W ten sposób zeszłego lata widziałam trzykrotnie słońce, zachodzące nad szczytam i Syonu. Jaką mi to rozkosz spraw iło! O! bo słońce nawet zmieniło się, odkąd chorą jestem ... Zdawało mi się, że urosło, spotężniało... Doznałam takiego w rażenia, ja k gdybym je była żegnała chłopięciem , a w itała

(51)

później dojrzałym, poważnym m ężczyzną. Ariella rozśmiała się, a g łos je j dziw nie b ył słodki i u j­ m ujący.

— Ten, o którym m ówisz, niejednę uleczył ju ż niem oc— ciągnął Baruch.

— Lecz nie uleczy m ojej— przeczyła A riella.— Rzecz taka przechodzi siłę ludzką.

— Ariello — zawołał ślepiec, pow stając i wznosząc ociemniałe sw e oczy ku niebu,— Ariello, w obec Jehow y, który nas słyszy, w yznaję, iż nie­ raz ju ż przyszło mi w ątpić, czy człow iek ten ludz­ ką jedynie m oc posiada!

— Jakto— zaw ołała,— czyżbyś miał w ierzyć, że now y ulubieniec ludu je st... jest...

— Nie kończ!— przerw ał żyw o niew idom y— nie w ym aw iaj tego słow a! Jeżeli o nim m ów iło Pism o, czas to w ykaże, B óg W szechm ocny w y ­ świetli. Co do mnie, czekam. Czekam i czuwam , Ariello. Tobie m ogę się z tego w yspow iadać.

Czekam i czuwam , Ariello...

Baruch miał w tej chw ili minę natchnioną; robił wrażenie człow ieka, który widzi nie te dro­ bne rzeczy, dla innych oczów dostępne, ja k : niebo, ziemia, morze, ludzkie oblicza i ludzka sztuka, lub w ypadki, podniecające namiętności nasze. Nie. Ociemniały kaleka zdawał się dostrzegać jak ąś po­ tęgę niewidzialną, w p ły w y silniejsze nad w szel­ kie dowodzenia. Baruch patrzył oczym a duszy.

(52)

— Czekasz i czu w asz?— powtórzyło dziew czę z dumą.— Przyw iązujesz taką w agę do je g o osoby? M iałżeby b yć prorokiem?

— A może w ięcej niż prorokiem — podszepnął Baruch głosem stłumionym.

— Słysząc o nim — uzupełniła chora zci- cha, — myślałam sama nieraz, że nie je st on podo­ bnym do innych ludzi, naprzykład do m ego ojca, Malachiasza, lub do naszego sąsiada, Łazarza. Ztąd też przychodziło mi niekiedy do g ło w y , że... że musi on być tak dobrym, ja k ty, Baruchu.

— Och, Ariello! Nie, nie! Cicho, nie m ów tego, Ariello!

I ociem niały ruchem poryw czym palce, ja k pieczęć, na usta je j przyłożył.

Delikatne, gorące w a rgi dziew częcia zadrżały pod tym w rażliw ym nerwem dotyku. M łodzieniec w strząsnął się cały, lica Arielli fala krwi oblała. Nie w idząc tego, lecz instynktem w iedziony, cofnął dłoń z pokorą i g łow ę w zawstydzeniu na piersi opuścił.

Przez długą chw ilę głęboka zaległa cisza. Mężczyzna w reszcie przerw ał pierw szy milczenie, w racając z uporem do tego sam ego tematu:

— Myśl ta, Ariello, oddawna cięży mi na du­ szy. Jeżeli uzdrawia innych, dlaczegóż nie m óg ł­ by uleczyć ciebie? Chciałbym też, aby cię zoba­ czył, i dlatego pytam, czy przyjm iesz go, gdy p rz y j­ dzie tu ze mną?

Obraz

Rysunek  ten  pochłonął  całą  uwagę  Łazarza,  a  praca  obiecująco  posuwała  się  na  przód

Cytaty

Powiązane dokumenty

Dwóch poetów – szejk Farid i Kabir – głoszących nirguniczną, apofatycz- ną odmianę bhakti, popularnego mistycyzmu tego okresu, poprzez utwory cytowane w przekładzie

do domu, wi?c pani Haraburdzina pozosta?a na. opiece ochmistrzyni - Rozy

U słyszaw szy Jagienka, że D anuśka odnaleziona a Zygfryd wzięty do niewoli, pobiegła oznajm ić tę now inę Jurandow i, który zaraz padł krzyżem i począł

nała zapełniać się różnym ludem; podążała bogata szlachta, co ze spalonych dworów i zamków, leżących na szwedzkim szlaku, za m ury Torunia się schroniła;

siąść kazał. Niech tylko, przenoszę się do ułanów, do strzelców konnych. Ci przynajm niej.. Lecz, gdy m inęło południe, gdy, stojąca przed baterją, dywizja

Dlatego też mamy zaszczyt zaproponować Państwu jego organizację w niezwykłym miejscu, jakim jest Hotel Kolumna Park***.. Jego lokalizacja z dala od zgiełku miasta, w sercu cichej

Tomasz Ptak znalazł się tuż przy krańcowej. Pięknie utrzymana, świeciła się jak ze złota, ozdobiona płaskorzeź­.. bą przz nasadzie i na

Kościół jest nie tylko ciałem Chrystusa, jest także pielgrzymującym Ludem, prowadzonym przez Tego, który powiedział o sobie: „Ja się na to narodziłem i na