Дозволено Цензурою. Варшава, 23 Сентября 1892 года.
189553
SŁOWO WSTĘPNE.
Książka niniejsza nie jest parafrazą Pisma Ś w iętego. W szelkie, pełne czci usiłowanie, skie_ row ane ku tenin, aby Istotę, dookoła której toczy się nasze opowiadanie, uprzystępnić dla wyobraźni ludzkiej, musi być trudnem, lecz niemniej może się ono zgadzać ściśle z najwyższem poczuciem chrze- ściańskiem . Dlatego też nie uważaliśm y za potrze
bne ograniczać się do w ypadków , powtarzanych przez łiistoryę biblijną. W spółczu cie dla nieszczę- ś liw ycli i w ierność w przyjaźni— oto głów ne rysy charakterystyczne tej Świętej Biografii. Użycie ich w dziele, na w yobraźni opartem, nie sprzeciw ia się — w edług naszego przekonania — czci najtkli w szej, żyw ionej dla Zbaw iciela rodu ludzkiego. P rosim y też, aby w takiem jedyn ie rozumieniu i wr tym duchu czytelnicy raczyli książkę naszg p ojm ow ać.
Chcąc wstgp ten uzupełnić, składam y tu w y razy w dzięcznego uznania, za przyjazną krytyczną pom oc, otrzymaną od głośnego palestyńskiego bada cza, John’a A. Paińe’a, profesora przy metropolital- nem Muzeum w N ew -Y orku. E. S. P. W.
ROZDZIAŁ I.
Ranek b ył chłodny, a wiatr podnosił sig ze strony zachodniej, od morza. Gdzieindziej pow ie trze takie nazwanoby orzeźw iającem . W Judei j e dnak, i to podczas lata, niktby podobnej nie uczynił uw agi, św iadom ość suchej spiekoty, jaka nadej dzie w krótce, w ypala z g óry nerw y; wyobraźnia też, przejęta południowym upałem , nie pozwala ciału używ ać św ieżości w yjątk ow eg o poranku.
Godzina nader była wczesną. Pom im o tego, stosownie do zw yczaju sfer gorących , w stolicy panował ju ż ruch ogólny. Odkryte targow iska, rozłożone po obu stronach drogi, lub w cieniu bram, prow adziły ożyw iony handel, znajdując n abyw ców wpośród ludności pobożnej, która, w staw szy z brza skiem poranku, dążyła ku św iątyni.
Dla syn agog brzask ów najruchliwszą b ył po rą. Pełny żołądek i pobożne sumienie w dobrej zo stają zgodzie. M ieszkańcy też jed li i modlili się, zaczynając w ten sposób, z łatwem zadowoleniem, zw ykłe życie ludów w schodnich.
D rugi dzień w tygodniu zajaśniał właśnie nad Jerozolimą, nad jasnem , wspaniałem Jeruzalem, tą chw ałą i rozpaczą m yślącego żyda, tą dumą bez m yślnego nawet, a nadzieją, przeznaczeniem i za gadką w ieczystą rasy całej.
Zadajm y sobie trud tylko i pom yślm y, czem byłby N ew -Y ork, w yidealizow any przez wrodzone a fantastycznie płomienne poczucie patryotyzinu; czem Paryż, otoczony aureolą w ielkiej św iętości religijnej; dodajm y nawet: czem byłoby dla nas Niebo, g d yb y go ziemia kiedykolw iek gorąco a ogólnie pożądała? .
Tem właśnie było razem Jeruzalem dla ludu okolicznego w roku, w którym rozpoczynam y nasze opowiadanie.
Podczas sabatu mniej tu widziałeś podm iej skich m ieszkańców; prawa religijne bow iem zaka zyw ały im podróżować w dniu świątecznym . W in nych zato chw ilach tygodnia pełno ich było na ulicach Jerozolim y; a dziś rozpoczynano w łaśnie ranek poniedziałkowy.
Judejskie też kobiety nawet zalegały miasto. U kończyw szy pierw sze sw e, proste obow iązki, po przygotowaniu śniadania z ow oców i soczew icy, po strząśnięciu mat i otarciu pyłu, w ykąpane i zaw i nięte nieśmiało w w elony, szły zdała za cieniem sw ych m ężów, którzy, przez uprzejm ość i szacunek, nigdy nie przemawiali do nich na ulicy.
— Oto idzie mój pan— w yrzekła jedna z k o biet, obdarzona głosem nizkim i szybko biegające- mi oczym a. M ów iła do sąsiadki, dążącej wraz z całą grupą mieszkanek przedmieścia na nabo żeństwo do jedn ej z pom niejszych syn agog.
— W takim razie i brat mój musi się znajdo w ać w pobliżu— odparła zagadniona.
— W id zę g o nawet — zauw ażył g łos inny, znacznie od obu poprzednich łagodniejszy. — Stoi na boku, sam jeden, Marto. Patrz, tam, ze w zro kiem w ziemię utkwionym , to brat nasz przecież. — Zapew n e— przyznała Marta krótko.— T w o je oczy dalej widzą, niż m oje. Zaw sze tak było.
Badawczy spostrzegacz, spojrzaw szy na obie kobiety, pow iedziałby lub pom yślał zapewne:
— To serce je j dalej widzi, niż tw oje. Prosta jednak niewiasta nie umiała tego roz różnić. Przytem w łasne interesy w ięcej ją zaj m ow ały nad sprawy sąsiadek.
— Mam nadzieję, iż Ariella da sobie dziś ra dę beze m nie. Matka Barucha przyrzekła zaglądać do niej; przytem i na Barucha spuścić się można; wart on pod tym w zględem w ięcej od dw óch do brze w idzących ludzi. Chciałam nawet, aby mąż został w domu; ale cóż? powiada, że nie je s t babą, aby miał chorych doglądać. Patrzcie, idzie właśnie. On sam, M alachiasz... P rzystojny człow iek; a że
lubi własną m ieć w ole, to od tego przecież męż czyzna.
M alachiasz, faryzeusz, kroczący z pewną fan faronadą, strojny w „ta le s“ i najszerszą filakterye, zawiązaną na ciem nem , pospolitem czole, przeszedł równocześnie obok rozm aw iających niewiast, nie poznając ich napozór. Dobre form y bowiem nie pozw alały w Judei, aby mąż w łasną żonę pozdra w iał na ulicy.
—■ Byłabym chętnie pozostała z Ariellą — zabrzmiał znów ten sam głos, pełen słodyczy.— Śle py Baruch jednak tkliw szym je st i łagodniejszym
w obejściu od w ielu kobiet. Możesz też być spo kojną, Hagar; nic je j się złego nie stanie.
— W iem o tem — odparła H agar opryskli w ie.— Zresztą to trudno. Sądzę, iż mam prawo, na- rów ni z innymi ludźmi, zobaczyć od czasu do czasu trochę świata. Nie mogę się w yrzec w szystkiego dla choroby mojej córki.
— C icho— łagodziła pierwsza. — Och, cicho! W szak w yszłyśm y, aby się modlić.
H agar zw róciła na tow arzyszkę okrągłe sw e oczy w ięcej z podziwem, niż z niezadowoleniem i, u legając w pływ ow i słodkiej istoty, ucichła w re szcie.
Z pochylonem i głow am i i zakrytem obliczem, krokiem przez poczucie czci stłumionym, grupa cała zb liży ła się teraz ku progcm świątyni i, miną
w szy przedsionek, przekroczyła osobne w ejście, dla p łci sw ej przeznaczone.
M ężczyźni, w ięcej samodzielni w zachowaniu, a mniej przejęci św iętością m iejsca, gaw ędzili sw o bodnie aż do ostatniej chw ili. Nie m ówili po hebraj- sku, gdyż b ył to języ k martwy poniekąd, ję z y k sfer uczonych tylko. Porozum iewali się po aramejsku, m ow ą nieuczoną, m ową ludu i dem okracyi. Nie byli to bowiem w yzn aw cy w ielkiej św iątyni, u św ie tnionej tradycyą i czcią narodową, św iątyni, uko chanej przez podania re lig ijn e ,-a popieranej przez w p ły w y społeczne. N ie— były to klasy ludzi, uczę szczające do synagog, w których jaw n ie głoszono herezyę. Byli to faryzeusze, m ający w nauce sw o je j szczegóły doskonałe; niestety, w obec złych
stron sekty dobra pam ięć o nich zaginęła praw ie. Przedstawiali oni silną partyę mieszczańską, która postanowiła zreform ow ać kościół żyd ow sk i— i celu sw ego dopięła poniekąd.
Nawet teokracya, łącząca w jednę całość reli- gię i patryotyzm, nie może w yk lu czyć z rozm ów męzkich kw estyj politycznych. Polityka zaś ży dowska w ow ych czasach przypominała poniekąd dom obłąkanych. Każdy z politycznych maniaków szedł tu za śladem sw ojej idóefixe, dopóki, zetkną w szy się z silniejszym od siebie dozorcą, nie uległ mu, pod grozą kaftana, w jaki przybierano go, rzecz prosta.
Malachiasz, faryzejczyk, usunąwszy, po kró tkiej gaw ędce, kilku sw oich znajom ych, zbliżył się
do ow ego młodzieńca, brata Marty i cichej je j sio stry, do młodzieńca, który stał na boku, w e w ła snych m yślach pogrążony. Z oczym a utkwionemi w ziem ię— a należy zaznaczyć, iż piękne b yły nie zw yk le— przedstawiał on pociągającą pow ierzcho w ność dorodnego m ężczyzny.
U żyw szy słów tych, widzim y jednak, iż sta nowią określenie nietyle może zbyt w spółczesn e,— bo głów n e rysy typu ludzkiego, bez w zględu na chronologię, te same zachow ują c e c h y ,— lecz zbyt gładkie, zbyt szablonowe w zastosowaniu do je g o postaci. Posiadając niezw ykłą urodę, będąc n ie pospolicie pięknym , m łodzieniec ów nie należał je dnak do ludzi św iatow ych.
Z drugiej wszakże strony nie był również prostakiem . Ruchy je g o i cały w yraz fizyognom ii znam ionowały posiadane doświadczenie, stano w isko i władzę. Strój w sk azyw ał zamożność i smak w ytw orny. Posiadał przytem pew ność sie bie, w łaściw ą bogatym klasom średnim. W ytw or nie zbudowany, zbrojny w siłę, w yrobioną w ido cznie przez ruch i pracę, zachow yw ał spokój istoty, która w ie, iż najtrudniejsza część zadania życiow e g o spełnioną ju ż została. Czynił też w ogóle wra żenie człow ieka o w yższych pragnieniach, pow oła nego przez los do pracy m echanicznej, człow ieka,
zrodzonego z powołaniem , w yrytem na czole, lecz zrodzonego zarazem w warunkach, które mu osią gnąć m yśli przewodniej nie pozw oliły.
W ielkie, siw e je g o oczy dziwnie b yły smutne; palił się w nich ja k iś blask przejrzysty, smutny, a zjednyw ający odrazu. Usta zachow ały delika
tny, ascetyczn y nieledwie rysunek temperamentów 0 upodobaniach um ysłow ych i duchow ych. W ło sy 1 cera posiadały niew ieścią praw ie w ytw orność kolorytu. P ociągał też, ja k dzieło dobrego pędzla i dłuta pociągać zw yk ło.
Malachiasz krokiem pysznym, przybieranym przez ludzi tego rodzaju, ch oćby nawet nie mieli z czego się pysznić, przybliżył się do m łodego człow ieka, kładąc na ram ieniu je g o rękę z tą pou fała żartobliw ościa, nieznośna zarówno dla natur
O U 1 L
w ytw orniejszych, ja k dla kobiet, przynajm niej dla kobiet dobrze w ychow anych .
Ponieważ w yrazy je g o nic przytem nie zaw ie rały w ażnego, otrzymał w ięc zimną i krótką odpo wiedź. Dopiero słow o jedno, z ust je g o w przelo cie rzucone, podziałało na spokój młodzieńca, ja k iskra na zapas słom y suchej.
Było to tylko imię, jedno imię, na w argach Malachiasza zawisłe, a jednak ożyw iło ono zapałem postać je g o towarzysza.
— Uprzedzono m ię— ciągnął starszy m ężczy zna z wyrazem , który m iał dodać ważności je g o
osobie, — uprzedzono mię z pew nego źródła, iż będzie on przem awiał dzisiaj do w iernych, zgro madzonych tutaj.
— Od kogo słyszałeś to? — podjął młodszy żyw o.
Ton je g o w skazyw ał bądź-to rzeczyw iste zdu mienie, bądź udaną nieświadom ość. Co z dwóch tych uczuć stanowiło prawdę, niełatwo było od gadnąć.
— Pow iedział mi to ‘ poufnie sam chazan— objaśnił fa ryzejczyk .— W iesz przecież, ja k często bywam w zyw any do narady nad sprawam i syna g o g i. Zdanie moje posiada w idocznie pewną w ar tość... Zapytyw ano mię też, czy m ogę polecić im m łodego Rabbi.
— I jakąż dałeś odpowiedź? — podjął młody człow iek z pow ściągliw ym na ustach uśmiechem.
— Och, zrobiłem w szystko, co mogłem u czy nić dla niego. Pow iedziałem , iż uważam go za u czciw ego m łodego człow ieka, który zasługuje w każdym razie, aby go w ysłuchać choćby ten raz jeden. Co do zasad je g o , co do głoszonej doktryny, nie jestem je j tak pew ien. Zdaje się b y ć wolnomyślną,. bardzo Wolnomyślną. Nie trzyma on się ściśle ani Prawa, ani ustnych tradycyj... Kto w ie nawet, czy nie okaże się niebezpiecznym pta szkiem . Poniew aż jednak ja sam jestem człow ie
kiem wolnom yślnym także, rzekłem w ięc: Zróbcie próbę, pozw ólcie mu raz przem ówić.
— Ten, o którym m ówisz, będzie ci w ielce obow iązany— w trącił młody człow iek poważnie.
— Zapewne — przyznał M alachiasz.— P o w i nien przecież czuć w dzięczność dla mnie.
M ów iąc to, rzucił badawcze spojrzenie na od w róconą od siebie twarz towarzysza, delikatny j e dnak profil je g o nic mu nie powiedział. F aryzej- czyk doznał w tej ch w ili niem iłego uczucia osób zadowolonych z siebie, które dom yślają się, że ule g ły krytyce, a nie wiedzą, dlaczego i w ja k i sposób. Nabożeństwo w synagogach było pod ow e czasy, w których opowiadanie nasze się toczy, głów ną zabawą m iejscow ej ludności, a zarazem podstaw ow ym obrządkiem religijnym . Czem ig rzy ska dla rzymian, tem stały się praktyki pobożne dla żyd ów — popularną rozryw ką, obow iązującą ka żdego, sposobnością do zobaczenia sąsiadów i po gawędzenia z nimi. Ż ycie starożytne niewiele różniło się pod tym w zględem od dzisiejszego. Pa rafianie szli na nabożeństwo dla tych sam ych, ró żnorodnych przyczyn, dla ja k ich obecnie część ow ieczek dąży na modlitwę do prow incjon aln ego w iejsk iego kościoła.
Żydzi przytem, będący zawsze narodem oszczę dnym, kładli silny nacisk na przem ysł sw ój, ota czając-rzem iosła w ysokiem poszanowaniem . O jciec
też kształcił tu zw ykle syna w tym zawodzie, ja k i sam uprawiał, z czego wyradzało się tak silnie zaznaczone poczucie w yższości klas pew nych, iż budowano nawet osobne syn agogi, przeznaczone w yłącznie do użytku tych lub innych pracow ników . Kamieniarze, kotlarze, tkacze namiotów mieli odre-7 7 o bne sw e bóżnice. Dom m odlitwy, o którym mó w iliśm y pow yżej, znany był pod mianem S ynagogi ciesielskiej.
Był to budynek prosty, w zniesiony z kamie nia, o greckim portyku, podtrzym ywany przez zw y kłe kolumny. Być m oże, iż między zarysem w spa niałej praw ow iernej św iątyni a konturami tej skromnej dysydenckiej bóżnicy możnaby odkryć niejakie podobieństw o. Każdy bow iem żyd pra w dziw y, bez względu na przekonania sw e reli gijn e, dla św iątyni głów nej cześć mim owolną po siadał.
K obiety siedziały ju ż na sw y ch m iejscach, gdy m ężczyźni, należący do naszego kółka, w eszli do syn agogi. Obie płcie ściśle b y ły rozdzielone, a przegroda, zn izk iej kraty utworzona, wznosiła się m iędzy niemi. W ysok ość je j wszakże pozwalała zajrzeć do środka i objąć w ygodnie okiem zawar tość całej św iątyn i.
W ykluczenie niew iast z synagogi, lub też grom adzenie ich na zasłoniętych galeryach, zna cznie później dopiero w eszło w zw yczaj.
Bóżnica chłodną była i spokojną. Kobiety, ciche i łagodne, zdaw ały się w welonach sw ych przedstawiać kw iaty zakapturzone. Zw racały one g łow y spokojnie ku górnej części synagogi, gdzie leżała księga Praw, ukryta w św iętej szafie, naśla dującej arkę przym ierza w ielkiej św iątyni.
Na w zniesieniu zaś m ów ca dnia tego, ten, którego nazywali Sheliach, powtarzał ju ż głosem donośnym zw ykłe form uły. Był to starzec z falu ją cą siw ą brodą, jeden z najbardziej znanych i n aj mniej zajm ujących kaznodziei w synagodze cie sielskiej.
Młodego Rabbi nigdzie nie można było doj rzeć.
— Przyjdzie z pew nością— w yszeptał Mała- chiasz, faryzejczyk .— Sam chazan zapewniał mię, że go oczekują dzisiaj. Źle to z je g o strony, że się opóźnia.
Istniał tymczasem doskonały przepis w reli gijn ych zw yczajach żydow skich, który opiew ał, iż dziesięciu słuchaczy je s t nieodzownie potrzebnych do rozpoczęcia nabożeństwa. Bez liczby tej przy kazania nie m ogły być odczytane. W ob ec niej rytuał zaczynał się o naznaczonej godzinie. W ten sposób n iczyje opóźnienie nie m ogło w p ływ ać na tok modlitw.
M łody człow iek, którego Malachiasz objaśniał o program ie nabożeństwa na dzień ten, żadnej nie
dał odpowiedzi, zbliżając się w milczeniu do zw y kłego sw eg o m iejsca. Przedzielone ową lekką kratą tylko, znajdowało się ono tuż obok sióstr je g o , które dawno ju ż ław kę sw ą zajęły. Starsza na odgłos kroków zw róciła g ło w ę w stronę brata, młodsza jednak siedziała ze skromnie spuszczone- mi pow iekam i.
W tem Marta szepnęła:
— Patrz, zawraca się. Ktoś go w yw ołał widocznie.
Łagodny w yraz oblicza słuchającej uległ pe wnej zmianie. Nie należała ona jednak do kobiet rozm aw iających w synagodze, choćby ją gadatliwa siostra popychała ku temu. R y sy je j przytem tak wyraźnie m yśl ujaw niały, iż słow a zbytecznem i tu b yły. W yższa ponad znaczną część niewiast w scho dnich, którym brak wykształcenia i ciąg łe za m knięcie w domu nadawały pewną ospałość, zdu m iewała w rażliw ością oblicza. u Dalekie wszakże od kobiecej zalotności i w esela, przem awiało ono raczej godnością i słodyczą, niż ożywieniem .
— Ale gdzież je s t On9 Gdzie? — nalegała Marta.
Palec podniesiony do delikatnych ust siostry jedyną b y ł odpowiedzią. Pomimo jednak ruchu tego, oczy je j w skazyw ały gorączkow e podniece nie, siłą tylko tłumione. P ochyliw szy też g łow ę, zw róciła całą uw agę na słow a starego kaznodziei.
W szak było to je j obowiązkiem . W zam ian m ło dy snycerz z oddziału m ęzkiego rzucał znów ku niej pełne zachw ytu w ejrzenia. Szedł tylko za głosem sw ej.natury. Ona zaś nie odpowiadała na jego spojrzenia dla tej prostej przyczyny, że nie wiedziała o nich nawet.
Brat je j tym czasem , posłuszny przyniesione mu wezwaniu, opuścił synagogę i, m inąwszy por tyk, zaczął rozglądać się po ulicy za posłem, n io sącym w ieści. Stał on opodal. P ozdrow iw szy się niemem skinieniem g ło w y , usunęli się obaj na stro nę, zamieniając słów kilka głosem stłumionym.
Posłaniec zdawał się człow iekiem prostym, przybranym w robocze szaty zw yk łego rybaka. Pomimo tego jak iś niepochw ytny odcień w zacho waniu stawiał g o w yżej ponad zw yk łych tow a rzyszy. Gramatyka, jak iej używ ał, w skazyw ała człow ieka z ludu, g łos jednak w yrobiony zdradzał natychmiast dla ucha spostrzegaw czego w yższy stopień um ysłow ego rozw oju.
R ozm aw iając poważnie, w yglądali oni obaj na ludzi, którzy m ogli stać się w ielkim i-przyjaciół mi, gdyby ich okoliczności ku sobie zbliżyły. Na tury ich zdawały się w najprostszych nawet rze czach dążyć w zajem ku sobie. Przedmiot zaś, zajm ujący ich, nie należał do zw yk łych tym razem.
Po krótkiej rozm owie pocałow ali się w edług zw yczaju w schodniego i rozdzielili. Posłaniec
szedł z pagórka, niknąć szybko wśród przecho dniów. Tow arzysz je g o pow rócił do synagogi.
Kaznodzieja w ciąż jeszcze m ów ił, a zgroma dzeni zasypiali pow oli. Marta, tłumiąc ziewanie, kręciła sie w ciaź na siedzeniu. Malachiasz, farv-О О О J zejczyk, spoglądał z widocznem znudzeniem na słuchaczy. M łody snycerz nie przestaw ał rzucać spojrzeń w ym ow nych w stronę Marty, a raczej pięknej je j siostry.
Ona jedna ten sam ciągle zachow yw ała spokój. W ra ca ją c na m iejsce sw e, brat je j potrafił zręcznie upuścić trzymany w ręku zwitek parga- minu ze spisaniem ustnych tradycyj zakonu. Pod nosząc go, przełam ał on prawa duchowne i tow a rzyskie zw yczaje, nie cofnął się bow iem przed sze pnięciem słów paru sw ej siostrze. Na szczęście nikt tego nie spostrzegł. Zresztą b y ły to jedynie następujące w yrazy:
— Rzymianin grozi — m ów ił.— Nie oczekuj Go w ięc, M aryo. Nie przyjdzie tu dzisiaj.
— Zkąd w iesz?— odszepnęła. — Z ust Jana, ucznia Jego.
M ów ca na kazalnicy m ruczał dalej. Oblicze M aryi smutek pokrył. Nabożeństwo szło tym cza sem sw oim trybem, a później dopiero jeden z po m ocników kapłana obw ieścił zgromadzonym, iż m łody, głośn y ju ż Rabbi, którym iał przemawiać tu w dniu dzisiejszym , nie będzie m ógł, niestety, przy
być. Czcigodny w ięc ojciec nasz i przyjaciel, a obecny m ówca, zastąpi g o tym razem. Objaśnie nie to udzielonem zostaje na podstawie słów og ól nie znanego i cenionego naszego w spółw yznaw cy, budowniczego Łazarza, zam ieszkałego w Betanii.
RO ZD ZIAŁ II.
— Jestem w swoim dom u!— w ołała Marta— położę w ięc matę, gdzie mi się podoba.
Co prawda, miała racyę. Dom ten do niej należał. Po co jednak było powtarzać to ustaw i cznie? R ys to w ybitny temperamentu i charakteru. Tak w iele kobiet wszakże wyrządza ciągłą przy krość dom ownikom sw ym i rodzinie, kładąc nacisk na rzeczy ogólnie znane i stw ierdzając fakty aż nazbyt widoczne, iż wada ta poczciw ej żydow skiej matrony gotow a się prędzej spotkać ze w spółczu ciem , niż z naganą.
Młodsza je j siostra żadnej nie dała odpow ie dzi. M ilczenie Maryi było najw iększym je j w dzię kiem i najsilniejszą bronią. Osłaniając ją bow iem , otaczało pew nym urokiem zarazem. Posiadała ona najw yższą cnotę panowania nad sobą, cnotę, która, zrodzona z poczuć szlachetnych, boską staje się siłą.
Odwróciła łagodną tw arzyczkę tak, iż profil jej tylko widocznym pozostał dla Marty, i zamiatała dalej posłusznie przedsionek. Delikatne je j ręce, obnażone aż do ramion, w ysuw ając się z lekkiej sukni dom owej, opadały coraz z miotłą w podłu żnych, rytm icznych ruchach. W ysm u kła postać pochylała się przy tem z w dziękiem m arzycielskim , a w ielkie, zamyślone oczy zdawały się oddalone gon ić obrazy. Duch Maryi nie baw ił przy miotle w danej ch w ili. A jednak przedsionek został ja k - n ajczyściej w ym ieciony.
G dyby m łody snycerz, który tak bacznie przy glądał je j się w synagodze, m ógł u jrzeć ją obecnie, popadłby z pew nością w ostateczną niew olę. N ie stety, w idok ten uszedł je g o oczu, zajęty był b o w iem po drugiej stronie domu, do którego Łazarz nową właśnie dodawał przybudów kę.
Marya znała g o daw niej— i znajdując, iż Jakób bardzo dobrym jest chłopcem , nie myślała w ięcej 0 nim. Usposobieniem różniła się ona znacznie od innych kobiet. Ziem ska m iłość nie istniała dla niej, a nawet zdawała je j się czem ś tak obcem 1 niezrozumiałem, ja k zapatrywania Marty na do m ow e gospodarstw o. Żydow ska młodzież, szanu ją c też M aryę, lękała je j się potrosze. Należała ona do tych kobiet, które idą przez życie, w iodąc za sobą szereg w ielbicieli, m ilczących, lecz p eł nych czci i podziwu.
Marta w dow ą była.
Zaznała ona w iele zmartwień, które nie po trafiły jednak uszlachetnić taktu je j i w rażliw ości. W yd an o ją za mąż zbyt młodo, wtedy, gdy będąc w esołą dziew czynką, rwała się do w szelkich rozry w ek, dostępnych dla szanującej się niezamężnej żydów ki. Nie było to wiele, lecz Marcie w ystar czało najzupełniej. Tym czasem nie pozwolono je j nacieszyć się sw obodą, trafiła się bowiem tak zwana „dobra partya.4* Szym on, mąż je j, bogatym był człow iekiem . Dzięki temu poczęści związek je j u łożył się w zadawalniający sposób, gdy nagle spadło na nich najw iększe, najstraszniejsze nie szczęście, ja k ie spotkać może dom owe ognisko na W schodzie. Krótko m ówiąc, Szymon został trą dem dotknięty.
Na szczęście dla wszystkich blizkich i rodziny całej, niedługo ży ł ju ż potem. Przeniesiony szyb ko, zarówno na żądanie prawa, ja k na życzenie żo ny, do osad dla trędow atych, położonych za brama mi Jerozolim y, on, człow iek obdarzony bogactw em , stanowiskiem i rodzina, zmarł w osamotnieniu.o'
Marta, opłakaw szy stratę je g o należnie, zajęła pierwszorzędne m iejsce w domu, którego stała się panią w szechw ładną. Jeżeli mamy praw dę pow ie dzieć, nigdy ona przedtem tak pełną piersią życia nie używ ała. Niezależność zamożnej w dow y jest pierwszą, ja k iej kobieta zaznaje często. N ow ość
też położenia tego osładza uczucie doznanej straty.
Poniew aż jednak prawo i zw yczaje uznawały zawsze m ężczyznę za g łow ę rodziny, do domu Mar ty zatem sprow adził się brat je j Łazarz, wraz z młodszą sw ą siostrą M aryą. W szy scy w ięc troje prowadzili odtąd w spólne życie, zaprawione zw y kłą dom ieszką sporów fam ilijnych. Być może zre sztą, iż te rodzinne nieporozumienia m niejszemi na w et b yły niż gdzieindziej, gościnn y bowiem dom Marty cenili w ysoko w szyscy , ciszę i pokój m iłu ją c y , lub raczej ci, którzy ciszę i spokój wszędzie z sobą przynoszą.
Łazarz b ył człow iekiem hojnie przez Opa trzność obdarzonym. G dyby też w ielkość domu była jedynym punktem, z ja k iego w artoby patrzyć na życie, to zasłu giw ał on bez zaprzeczenia na wspanialsze pom ieszczenie, niż mieszkanie Szym o na. Lecz Łazarz nie był żonatym, w olał w ięc
mniej przestrzeni, a w ięcej w ygód dom owych, j a kie znajdował w domu ow dow iałej siostry. Jak kolw iek bow iem w ysoko czcił, jak k olw iek szcze rze kochał Marye, spraw iedliw ość kazała mu w y znawać, iż Marya ta nie była, niestety, stw orzo na na skrzętną gosposię i panią domu, podczas
gd y zdolności kulinarne Marty okupyw ały w zna cznej części ję z y k je j szorstki i nieznośny.
Wszyscy więc troje razem, połączywszy wza jemne swe przymioty, tworzyli dopiero uzupełnia jące się kółko rodzinne.
Dom tymczasem znanym był i nadal w Jero zolimie pod firmą Szymona Trędowatego. Łazarz jednak, idąc za swemi upodobaniami, zamienił go przez ciągłe przybudówki i rozszerzania w jedne z najpiękniejszych siedzib Betanii,— przyczem wła sne jego mieszkanie, strojne w cechy wytwornego smaku, zapewniało mu słodkie godziny swobody i samotności.
Urządzenie takie czyniło zadość zobopólnym upodobaniom rodzeństwa. Marta bowiem nie zno siła, aby mężczyzna kręcił się ciągle po domu.
Łazarz wzamian i młodsza jego siostra Marya schodzili się często na poufną gawędkę, spędzając chwile wolne bądź-to w cieniu zbudowanego prze zeń przedsionka, bądź na dziedzińcu, dotykającym własnych jego progów. W uroczystość sabatu na wet, spełniwszy w miejscowej, podmiejskiej syna godze wszystkie obrządki, prawem przepisane, ra zem długie spędzali godziny.
Trójka ta więc wiodła idealne życie podmiej skie, do czego, w praktycznem znaczeniu, blizkość stolicy znacznie dopomaga. Posiadali zresztą do statek, wpływy, szacunek ludzki i spokój, przez zamożność zwykle zapewniany. Do szczegółów tych zaś, które same w sobie zadowolenie już przy
nieść m ogły, Łazarz dodawał jeszcze zawód budo w niczego, z zamiłowaniem uprawiany, a znaczne przynoszący korzyści. Pośród ludności też, która na najniższe byle uczciw e rzem iosło z uznaniem spoglądała, powodzenie, zdobyte przez młodego architekta, ogólny jednało mu szacunek. W y ją tek stanowili tu jed yn ie ludzie w yższego stanowi ska lub krańcow o-zachow aw czych pojęć relig ij nych. Łazarz bowiem b ył sumiennym, w p ły w o w ym faryzejczykiem , postępowcem , protestantem, ch cącym w iarę sw ą i czasy na now e pchnąć tory. Jednem słow em był on reformatorem, należącym do średniej, zamożnej klasy ludności.
, Przeciw ko rozszerzeniu domu Marta nie prze czyła bynajm niej. Postanowienie Łazarza uważała nawet za rzecz zupełnie w łaściw ą.
— Nie będzie to w iele kosztow ać— m ów iła,— a ja sama potrzebuję w ięcej przestrzeni dla moich kobiet.
Dnia tego, w którym źle położone maty w ta ki gn iew ją w praw iły, Łazarz pow rócił o zachodzie słońca, m ilczący i zam yślony. Marta spostrzegła to natychmiast.
— Co ci jest, Łazarzu?— podjęła.— D laczego przychodzisz z taką kw aśną miną?
— Znużony jest poprostu— tłum aczyła Ma- rya łagodnie.— Czy nie widzisz tego, Marto? Praca całego dnia, przy takim ja k dziś upale, zaciężką
być musiała. My kobiety, siedzące spokojnie w cieniu chłodnego domostwa, pow innybyśm y pa miętać, iż mężczyzna zmuszony je s t mozolić się pod skwarem promieni słonecznych.
Była to— ja k na M aryę— bardzo długa prze mowa. Marta też, zdziwiona nieco, przyjęła słow a je j m ilczeniem , co należało do rów nież rzadkich zjaw isk, poczem zaniechaw szy sprzeczki, poszła przygotow ać dla brata zw yk ły posiłek w ieczorny.
Marya i Łazarz sami pozostali. Ona nie py tała o n ic,— lecz brat, jak gdyby zrozumiał niepokój, w milczeniu tem ukryty, zaczął m ów ić natych miast:
— Czy je s t jak a wiadom ość od naszego gościa?
— Żadnej, mój bracie.
— Sądziłem, że go zobaczym y. Lud jednak zanadto go oblega, zanadto nuży. Zabijają go sw em i troskami; chorzy, kulawi, ślepi i, gorsi nad w szystkich, bo trędowaci, otaczają go bezustannie. Przeciążają brzemieniem, cięższem od kamieni, jakie niewolnik dźw igać musi. M ów ią, iż od ty
godnia blizko nie zaznał chw ili spoczynku. Za całe wytchnienie idzie na szczyt g ó ry , by się tam po modlić spokojnie.
— Jakto, modli się przez noc całą?— podjęła Marya ze w spółczuciem . W rażliw e, delikatne je j rysy od pierw szych słów brata żyw ym pokryły
się ru m ień cem .--P ra w d a — dodała,— wszak ci, któ rzy widzieli go zblizka, m ówią, iż w ygląda ja k człow iek pozbawiony oddawna snu i spoczynku.
— Jan, rybak, tego sam ego je st zdania— po twierdził Łazarz.— Spotkałem się z nim dzisiaj na targu i rozm awialiśm y w tym przedmiocie. P ow ie dział mi wprost: Ten człow iek umrze z bez senności.
— Niechżeż spocznie u nas w górnej komna cie - przerwała Marya głosem błagalnym .— Niech odetchnie wśród ciszy... W szak pamiętasz, Łaza rzu, ja k i w yraz przybierają oczy je g o , gdy po n£>- cy spędzonej pod naszym dachem schodzi zrana na dół?
— W iem o tem i oczekiwałem go cią g le — przyznał smutnie.
Pomimo męzkiej pow ściągliw ości w słowach, g ło s Łazarza w skazyw ał to samo żyw e w spółczu cie i gorącą życzliw ość, jaka przebijała z w yrazów Maryi.
— I ja nań czekałam — wyszeptała zcich a.— Czekałam co dzień, co w ieczór... A jednak nie przyszedł.
Głębokie m ilczenie zapanowało na chw ilę. Marya poruszyła się w reszcie, a siadając na nizkiej ław eczce, u stóp brata, zapytała lękliw ie:
— Ozy sądzisz, Łazarzu, że... żeśm y mu się ju ż uprzykrzyli, że się ju ż znudził nami?
F aryzejczyk poruszył się żyw o.
— W idziałem , jak ludzie odstępowali go, lecz nie znam istoty, którą onby opuścił!
Słowa je g o głębokiem brzm iały przekonaniem. Marya skinęła g łów k ą tw ierdząco, a w ielkie, piękne je j oczy przedziwnym zajaśniały blaskiem. Spojrzenie je j skierow ało się ku strzelającem u pod obłoki szczytow i góry, a rysy oprom ienił wyraz niebiański, przez szczerą modlitwę zapalony.
L ecz w tejże chw ili drzwi otw orzyły się ha łaśliw ie, na progu zaś stanęła Marta.
— Chodźcie! Chodźcie! W ieczerza podana, a w y tu, jak dwie mumie, siedzicie w ciem nościach, podczas gd y ja , niby niewolnica, usługiw ać w sz y stkim muszę. Idźże, Maryo, rusz się też trochę i weź do roboty! Łazarzu, chodź zaraz! Cożeś taki osowiały?
— Mam ważny interes na g ło w ie — objaśnił młody człow iek z godnością.
Marta nie odburknęła nic tym razem. Sam w yraz „in teres“ budził w niej w ysoki szacunek. „ Znaczył on przecież tyle, co pieniądze i stanowi sko; a dwie te rzeczy pojmowała i ceniła należycie. Przy w ieczerzy jednak podniosła kw estyę ponownie:
— Miałem na myśli umowę, ja k ą propono wano mi dzisiaj— objaśnił Łazarz.— Chodzi o rzecz dość ważną dla mnie.<j
— Może now y klient?— podjęła Marta z o ży wieniem .
Marya, której myśl o możliwym zarobku brata nie pochłaniała w cale, popadła tymczasem w słodkie zamyślenie. U sługując Łazarzowi, sie dzącemu za stołem, poruszała się tak cicho, ja k g dyby była aniołem, szybującym na obłoku. Zda w ało się, iż przy jednem dmuchnięciu obłok ten może ją unieść gdzieś w krainy nieznane.
Rozm owa toczyła się tymczasem dalej:
— Tak— m ów ił Łazarz.— Proszono mie o od-o nowienie części pałacu.
— Pałacu?— w ykrzyknęła Marta. — Tak, pałacu Annasza.
— Annasza, arcykapłana? Jakto, on sam dał ci podobne zlecenie?
— O nim przecież m ów ię — objaśnił Łazarz spokojnie.— Czy sądzisz, że uczciw e moje rzem io sło nie jest dość dobrem dla kapłanów? Alboż nie pracowałem przy samej W ielkiej świątyni?
— Bądź-co-bądź, przyjm ij koniecznie zamó w ienie — nalegała Marta z przebiegłym w oczach w yrazem .— Kiedy masz zacząć robotę?
— Natychmiast, jeżeli je j się podejmę w ogó- le— objaśnił Łazarz.— Przyznaję jednak, iż mam ochotę pójść za twem zdaniem, siostro Marto. Sąd twój w sprawach dom owych i w interesach prze w yższa o wTiele zdanie innych kobiet.
Te proste słow a, pochlebiając M arcie, nie zmiernie je j się podobały. Odrazu też dobry odzy skała humor. Łazarz, m ów iąc je , w ypow iadał tyl ko szczerą prawdę, do kłamstwa bowiem nie uciekł by się nigdy, nawet dla miłości dom owego spokoju. Kobiety w rodzaju Marty wiedzą doskonale, że są nielubiane, lecz potrzebne dla społeczeństwa. Otóż uznanie posiada zazwyczaj w ysoką wartość dla tych, którzy nie zw ykli spotykać się z niem często; istoty zaś praktyczne i nieczułe napozór w ięcej do niego przyw iązują w agi, niżby się to zdawać m ogło. Marta przytem chorowała na chroniczne uprzedzenie, iż ludzie lgną do Maryi kosztem ży czliw ości, ja k ą b y dla niej posiadać winni. Łazarz w iedział o tem doskonale. Dla ocalenia jednak własnego życia nawet nie m ógłby uczuć sw ych podzielić równo. Kochał Maryę w ięcej, lecz wza- mian prawa je g o natura starała się zawsze podno sić z uznaniem dobre strony w charakterze star szej siostry.
Po skończonej w ieczerzy przeszli w szyscy troje na dach domu i, usiadłszy tu dla spoczynku, w niezw ykłej używali go zgodzie. Był to jeden z najpiękniejszych w ieczorów , spotykanych w Judei. Paląca parność powietrza ustępowała przed do broczynnym chłodem; ostro zabarwione obłoki g a sły stopniow o na zachodzie. Mała wioseczka be- tańska tuliła się do w schodniego stoku góry
Oli-wnej, ja k dziecię uśpione do opiekuńczych ramion matki. Poniżej dolina lekkim zalegała już cieniem, zarysy skał tylko i biała wstęga wijącej się drogi błyskały niepewnie w półmroku. Postacie, prze suwające się w oddali, nabierały nikłych konturów malowniczych i poetycznych zjawisk, na których oko zatrzymywało się ze spokojnem, estetycznem zadowoleniem. Powyżej góra prostowała się uro czyście, wznosząc szczyt swój ku niebiosom. Spo kojna, dumna, królowała jak władczyni, pełna taje mniczych zamysłów i powagi. A ponad nią jasny, przejrzysty, głęboki szafir wschodniego nieba zda wał się drżeć i dyszeć przejmującym go eterem, zamieniając rozsiane na nim ostatnie ogniste promienie wr wielką szarą kopułę.
Wtem owo ciche,, przejrzyste powietrze roz brzmiało nagle tonem potężnym.
Był to odgłos trąby z wielkiej synagogi, wzy wający dzieci Jehowy do modlitwy wieczornej.
Pan domu podniósł się na pierwszy dźwięk tego rozkazu, a za jego przykładem poszły kobiety. Niewolnicy nawet, pracujący na dziedzińcu, prze rwali natychmiast swe zajęcia. I cała żydowska rodzina stała z pochylonemi głowami i złożonemi rękoma. Modlili się cicho, z obliczem ku Jerozoli mie zwróconem.
1 //<£ч Gdy skończono składać cześć Panu, Marta ze- na dół, by służebnym wydać rozkazy, a Łazarz
dawne sw e zajął m iejsce. Jedna Marya tylko, zbliżyw szy się na sam brzeg- dachu, przyglądała się w milczeniu dolinie. W ysm ukła je j postać osunęła się po chw ili na ław eczkę, kryjąc się przed spojrzeniam i przechodniów za lekką kratę, dach otaczającą. W rysach je j przytem odbiło się nagle
niezw ykłe ożyw ienie.
— Ozy widzisz co ciekaw ego, M aryo?— zapy tał brat uprzejm ie.
— Chodź tylko, Łazarzu, i spojrzyj sam— od parła zcicha.
Równocześnie wskazała palcem wT stronę do liny, którą półm rok zwolna zalegał. Z cieniu tego w ysunęła się grupa ludzi i, idąc od strony Jerozoli my, mozolnie pięła się pod górę. Przystanęli w ła śnie na chw ilę, a krąg światła, panującego jeszcze na tej w ysok ości, pozwalał doskonale rysy ich ro z różnić.
Marya, podniósłszy delikatnie utoczone ramię, w yciągn ęła je w kierunku drogi. W skazujący palec je j drżał przytem w idocznie.
— To on!— obw ieściła.
— Nie; ja go nie w idzę— zaprzeczył Łazarz. — To on !— powtórzyła niezachwianie.
I ufna w opiekę i pom oc brata, przeszła poza ochronną baryerkę, dalej na dach, zkąd oboje ju ż wytężyli oczy w stronę doliny.
Grupa, idąca gościńcem , zatrzymała się, pra wdopodobnie w obec echa trąbki, w zyw ającej do m odłów w ieczornych. A może inna jak a przyczy na przystanąć im kazała?
Zdaleka trudno to było osądzić. Oko bowiem w idziało tylko grom adkę zbitych razem ludzi i j e dne w yn iosłą, nieruchom ą postać, która królowała nad nim i. Był to człow iek młody jeszcze, lecz przybrany i poruszający się z w ielką pow agą. N iknące św iatło zachodu nie pozwalało rozróżnić dokładnie je g o rysów ; wzamian jednak w idać było doskonale, iż stał on na uboczu nieco, otoczony zw ar- tem kołem osób, które zdaw ały się już-to o coś na legać, ju ż błagać kornie.
W słabym blasku ostatnich promieni dnia znać było, iż człow iek ten, zw rócony obliczem ku górze, w stronę, gdzie w idniał dom Szymona T rę dowatego, namyślał się i wahał widocznie...
— T a k — przyznał Łazarz, — to on. On nie zawodnie! Idź i powiedz M arcie, niech przygotuje w szystko. Gość, długo oczekiw any, przybyw a na reszcie!
L ecz Marya osunęła się na kolana i z czołem do baryerki przyciśniętem patrzyła z natężeniem w ciąż na dół.
Rozkaz brata nie został spełnionym ; nie s ły szała go nawet może.
— M aryo!— zaw ołał Łazarz, pow stając z nie zadowoleniem . — Czy znów marzysz? Alboż czas na zadumę w tedy, gdy on je s t u w rót naszych i g d y pow inniśm y każdą chw ilę na usługi je g o po św ięcić? M aryo!...
— Och! — jęk n ęła — on nie przyjdzie. Nie przyjdzie! Patrz, Łazarzu. Przekonali go, odw o łali... Zaw raca z drogi; patrz, patrz, odchodzi! P o rzuca nas!... Tak b ył blizko, taki spragniony spo czynku, i nie dali mu go zakosztow ać nawet! Ach, widzisz, w szak zw rócił napowrót oblicze sw e ku Jerozolimie!
— Masz ra cy ę — przyznał Łazarz smutnie. Po chw ilow em zaś milczeniu dodał głosem stłumionym:
— Stało się, ja k zaw sze. D obre masz oczy, Maryo. Nie m ogę jednak zrozumieć przebiegu tej spraw y, i dlatego też martwi mnie ona i zadziwia. Co znaczy to wahanie, te prośby? Tak, zawraca! A m ożeby pobiegnąć, dogonić g o i zmusić słowem serdecznem, by w stąpił tutaj?
— Nie, nie! — przerwała Marya szybko.— Nie, mój bracie! Nie błagaj go, nie nam awiaj... W ie on lepiej, co czynić; zna w olę sw oję i w olę T ego, który g o posłał! A przytem — dodała z iście niew ieścią tkliw ością — alboż 011 nie rozumie, iż pod dachem twoim i Marty je st gościem w iecznie pożądanym? Skoro sam nie
przychodzi, nie należy uprzykrzać mu się pro szeniem . Patrz! Spojrzyj tam, daleko. Zakręca w tej ch w ili na drodze, w iodącej dokoła góry. W szak słyszysz, ja k ci ludzie w ołają, ja k cisną się i biegną za nim? Niosą naprzeciw jakąś po stać ludzką... To chory lub kaleka. Ach, w ięc dlatego pow rócił...
— Tak je st w rzeczy samej — przyznał Ła zarz sm utnie.— Niosą w idocznie chorego. Kto w ie nawet, czy nie je st to człow iek opętany. Zresztą możesz b yć pewną, siostro, że jeżeli cokolw iek od w ołało go od nas, to tylko g łos cierpienia, niedoli lub grzech u. Tak, złączył się z pow racającym i ludźmi, niknie w oddali... Już g o nie w idać...
M arya pochyliła g ło w ę w milczeniu. Słońce je j życia i św iatło duszy — nadzieja ludu, ich Pan i T ajem nica, zniknął nagle z przed je j oczu. T k li w e też serce kobiety bolało głęboko w tej chw ili. — Och, pow róci przecież— uspokajała Marta, gd y je j opowiedziano rzecz całą.— Pow róci, gdy tego biedaka odda komu w opiekę.
W g łosie je j brzmiała zw ykła praktyczność, będąca bądź-to ulgą, bądź postrachem dla całej rodziny.
— Ma się rozum ieć, że pow róci— pow tórzyła raz jeszcze z niezamąconą pew nością siebie.— Pójdę nawet sama przygotow ać pokój na górze. Stój tu
na straży, Łazarzu, i daj mi znać, g d y tylko ujrzysz g o zdaleka.
I Marta, która przed chw ilą z szumem w bie gła na dach, z w iększym prawie hałasem opuściła go teraz.
— Stosowną też z chorym obrali ch w ilę— mruczała jeszcze tonem gniew nym .— O zmroku na w et nie dać kom uś spokoju! Kaleka nie wart pe w no uzdrowienia, a ten, który go o tę porę przy prowadził, waryatem chyba b y ć musi.
Słów je j nikt nie słuchał. Marya siedziała cichutko, z rozpalonemi licam i, wspartemi o chłodną pow ierzchnię dachówki, a Łazarz w milczeniu to
w arzystw a je j dotrzymał. Piękne, wyraziste je g o ry sy cech ow a ł w yraz rozczarowania i doznanego zawodu.
Żadne z nich nie rzekło ju ż ani słow a. Zm rok zapadał tym czasem coraz silniejszy, kroki zaś rzadkich przechodniów slabem rozbrzm iew ały echem.
— Nie przyjdzie ju ż w ca le — obw ieścił w re szcie pan domu z męzką stanow czością w głosie.— Ja schodzę na dół. Uczyń to samo, Maryo.
M ilczała, żadnej nie dając odpowiedzi. Za dowoloną była, że nawet Łazarz odchodzi, że zn aj dzie się w reszcie samą zupełnie. Przytulona do kraty, w p ół klęcząc, w pół siedząc, pozostała dłu g o jeszcze. Rosa opadająca pokryła w ilgocią w ło
sy je j, delikatne ja k jed w a b , a tak bujne, iż cięża rem, g łów k ę w ieńczącym , przechylać się ją zdawa ły . W ysm ukła je j postać ochłodła najpierw , a pó źniej przeziębia. N erw y naprężone drżały, nasłu ch ując napróżno, aż to natężenie słuchu m ęczarnią stało się w końcu dla M aryi. Kroki jednak ocze kiwane przez nią nie rozbrzm iały tym razem w w ieczornych falach powietrza.
R O ZD ZIA Ł III.
Dzień, w którym opow iadanie nasze się za częło, w yjątk ow y roztoczył spokój nad domem M alachiasza, faryzejczyk a. Niestety, nie o w szy stkich dniach roku to samo dałoby się powiedzieć. M alachiasz był człow iekiem popędliw ym i w ym a gającym ; H agar, je g o żona, odznaczała się kłótli- w em , nieuległem usposobieniem ; jed y n e zaś dzie cię ich cierpiało, kalectwem do łoża przykute» W o b e c podobnych wrarunków łatw o odgadnąć, ja k i duch w kółku ich rodzinnem panował.
Gdy matka je j i ojciec opuścili ju ż progi do m owe, udając się na wrycieczkę do Jerozolimy, ch o re dziew czę opadło na poduszki z nieukryw anem westchnieniem u lg i. Samotność była w życiu je j zbytkiem , którego doniosłość może tylko pojąć
chory, w ładzy w nogach pozbaw iony, a w iec za w sze do tego sam ego przykuty m iejsca. Jedyna służebna, ja k a znajdowała się w domu, powinna była w zasadzie czuw ać nad młodą sw ą panią. Za jęta jednak robotą na drugim końcu mieszkania,
nie m ogła ona kalece żadnej dać opieki. Co pra wda w reszcie, zapomniała o niej zupełnie.
Ariella, uw ażając opuszczenie to za rzecz bar dzo zw yczajną, zastosowała się do okoliczności i w yrzekła się w szelkich potrzeb ze słodyczą istoty, przyzw yczajonej ju ż do zaniedbania, w jakiem ją pozostawiano. Łatw iej zresztą było obejść się bez w ody, której nie m iał kto podać ustom spragnio nym, łatw iej dyszeć z parnego powietrza i upału, g d y nie m ogła dosięgnąć w iszącego tuż obok w a
chlarza, niż zamknąć uszy w obec hałaśliw ych sw arów matki, lub korzyć się i zasklepiać w sobie przed surow ością ojca.
Malachiasz bowiem nie m ógł nigdy przeba czyć dziecku swem u, że się urodziło kobietą. M ieć córkę i w dodatku kalekę— czyż on zasługiw ał na
podobne umartwienie?
Ariella, pojm ując głu ch y gniew ten, w yrzu ca ła sobie nieraz własną niedolę. Było to bowiem najsłodsze dziew czę pod słońcem ; tak przynaj mniej — zanim nieszczęście to spadło na nią — myślała młodzież okoliczna, a w je j liczbie i Ł a zarz, najbliższy sąsiad M alachiaszow y.
K alectw o jednak odcięło ją od ludzi; a że trw ało ju ż lat w iele, zapomniano w ięc o niej po- trosze. B yć może nawet, iż w pierw szych latach młodości między nią a bratem Marty istniał ten pociąg1 nieokreślony, który, stanowiąc przedwstęp do głębszego uczucia, nie m iał jednak dość czasu, aby się w potężną zamienić namiętność. Z wrażeń tych dziś pozostało im tylko tkliwe wspom nienie oraz pew ien odcień zaufania i w zajem nego szacun ku. Łazarz w spółczuł szczerze losow i A rielli; Ariella przyjaźnie zawsze m yślała o Łazarzu. Znaj dow ała go pięknym m ężczyzną i z przyjem nością patrzyła, gdy przechodził obok ich domu, dążąc ku Jeruzalem . Czasami pamiętał pozdrowić ją , prze ch odząc,— inaczej nie spotykali się nigdy. Chociaż w ię c była niegdyś piękną i w esoła, choć ujm ują cym sw ym wdziękiem czarow ała w szystkich, pa m ięć o niej zacierała się z biegiem lat w umyśle Łazarza. Obraz je j bladł stopniowo, ja k płow ieją barw y tyryjskiej tkaniny, niebacznie na działanie rosy i słońca w ystaw ionej. B yć może, iż w innych warunkach byłaby ona stała się dla duszy je g o w szechm ocną potęgą,— dziś jednak budziła w nim jed y n ie żal, z poczucia ludzkości w yn ik ły. Żadna w szakże k obieta nie była bliższą nad Ariellę sercu tego u czciw ego, m yślącego żyda.
Przeznaczonem snać było biednemu dziew czę ciu zakosztować w szystkich męczarni, w łaściw ych
losowi kalek. Posiadając przyw iązanie do życia i w szystkie gorące je g o uczucia, znała ona jednak przedsmak śm ierci. Leżała też, ja k ów żołnierz raniony:
„N iezdolny powstać, ni um rzeć,"
w iedząc, iż w sercach najlepszych nawet przyja ciół zamienia się zwolna w ducha, któremu, jak o istocie dawno od świata oderwanej i pogrzebionej, potężne lecz przelotne tylko św ięci się w spom nie nie. Ta śm ierć pozorna, w obec której serce bije jednak nadzieją, namiętnościami i am bicyam i ludz- kiemi, to nienasycone pragnienie czynu i gorączka woli, paraliżowana niemocą ciała, stanowią dla ka leki m ęczarnie, od zgonu gorsze.
Ariella starała się znosić je z poddaniem; była wrszakże bardzo młodą. Ciężkie też zadanie prze chodziło niekiedy je j możność.
Cierpiąc kalectwo od urodzenia, m niejby mo że w ym agała od życia; nieszczęście jedn ak spadło na nią w pełni rozw oju sił żyw otnych, a zaw dzię
czała je następującej przygodzie:
P ew n ego lata, g dy Ariella szesnaście wiosen ju ż skończyła, susza w ielka naw iedziła Betanie. Studnia w podwórzu M alachiaszowem szarem dnem św ieciła. Hagar też w ysłała córkę po wodę do znanego źródła, położonego o milę na drodze, ku Je
Przybrana w zw ykłą zasłonę i zbrojna w opie kę prostej służebnej, Ariella z w ielką ochotą speł niła zlecenie matki. Zdaw ało się, iż w ycieczk a w tak blizkiem sąsiedztw ie stolicy, bo źródło było oddalone o dwie mile tylko od Jeruzalem, nie może żadnego przedstawiać niebezpieczeństwa. Betania jednak leżała— ja k to ju ż w spom inaliśm y— na dro
dze do Jerycho, poza podm iejskiem i siedzibami zaś nie brakło w łóczęg ów i złodziei.
Jeden z nich, zbliżyw szy się niezw ykle ku krańcom cyw ilizow anym , spotkał dziewczę, w raca ją c e ju ż ku dom owi. Sam strój objaśnił go, z kim
ma do czynienia. „Z abiorę cię i zawiodę do m ego pokolenia! “ — zawołał, zatrzym ując ją gw ałtow n ie.
Ariella, rzuciw szy dzban, uciekała, ile je j sił starczyło. W p ó ł dziki w łóczęga nie miał nawet może tak złych zam iarów, śm ierć jednak nie była by przeraziła je j bardziej od tej brutalnej zaczepki. Ręka m ężczyzny nigdy nie dotknęła je j przedtem, b iegła też, jak g d yb y o życie chodziło.
Złoczyńca w szakże, przeczuw ając okup, puścił się za nią, i po strasznej, śm ierci rów nającej sie gonitw ie, p och w ycił ofiarę niedaleko w łasnego je j dom ostwa. Nastąpiła walka ciężka, wśród której krzyk Arielli sprow adził ojca je j, Malachiasza, w y słanego właśnie przez żonę na spotkanie córki.
W łó czę g a został ujęty i skazany na w ysoką g rzyw n ę za zerwanie zasłony z twarzy żydów ki
w m iejscu publicznem . D ziew czę jednak sroższą poniosło karę. Przerażenie, gw ałtow na ucieczka i walka z napastnikiem w y w oła ły nadwerężenie mlecza pacierzow ego.
Działo się to przed dziew ięciu ju ż laty. Ariel- la, licząc dziś dwadzieścia pięć wiosen, stanowiła istną rozpacz najlepszych lekarzy jerozolim skich. Przedstawiała też ofiarę, na najw iększe zasługują cą w spółczucie: była bowiem młodą, a nie zosta wiano je j żadnej nadziei uleczenia. D oktorzy „od stąpili “ nieszczęsną kalekę.
Pozostawiona ow ego ranka samotnie, Ariella leżała spokojnie na nizkiem swem posłaniu. W ie działa, iż za chw ilę przyjdą sąsiedzi, a lubiła ich oboje— zarówno Rachelę, ja k ociem niałego je j syna, Barucha. W iedzieli oni, czem było nieszczęście, czem kalectw o i jedni też rozum ieli uczucia je j dokładnie.
Ariella miała na sobie suknię z cienkiej, bia łej tkaniny, przerabianą jedw abiem , a zahaftowaną na rogach w drobny deseń lilij polnych. Leżąc w niej, blada, cicha, o dziwnie słodkim Wyrazie, była ona sama podobną do lilii, w yrosłej na nie przyjaznym , zbyt suchym gruncie. R y sy je j, prze dziwnie m odelowane, posiadały łagodną delikatność linij, wyrobioną przez długoletnie, głębokie cier pienie oraz przez nieporównaną cierpliw ość, z jaką j e znosiła.
Oczekiwana przyjem ność zawiodła ją i tym razem. Sąsiadka Rachela przyszła wprawdzie, lecz po to jedynie, aby ośw iadczyć, iż pozostać z nią dziś nie może. Służebna zachorowała je j w domu,— należało w ięc wracać, zajęcia bowiem gospodarcze w ym agały je j obecności.
— Nie dowodzi to jednak, abym cię miała zupełnie samą zostawić — zaw yrokow ała Rachela z m acierzyńską troskliw ością: — przyślę Bar ucha przynajm niej. Niechaj rozerw ie cię rozmową; wra- sza zaś Debora powinna siedzieć niedaleko i być na zawołanie. Już ja się z nią rozm ów ię. Pozo staw to memu doświadczeniu. Zresztą, w obec tw ego kalectwa i ślepoty Barucha, nikt zbliżenia wraszego za złe w ziąć nie może. Opieka D ebory w ystarcza tu najzupełniej. G dyby w ięc ktokol w iek zarzucił nieprzystojność w pozostawieniu was razem, to ju ż ja za nią odpowriem, nietylko przed tw ym i rodzicami, ale przed całą Judea nawet. A przytem złe ję z y k i nie dosięgną cię, Ariello, boś inna od w szystkich dziewcząt.
Dzięki postanowieniu temu, przeciw któremu chora nie podnosiła głosu, Ariella i Baruch spędzili całe przedpołudnie wśród odosobnienia i sw obody, jak iej młodzież żydow ska nie znała zazw yczaj.
N ow e to położenie przyjęli oni ze zw ykłym spokojem duchów, od ziemi oderw anych. Rachela pobłogosław iła ich oboje, obiecu jąc zajrzeć na
chw ile, g d y je j tylko zajęcia dom owe na to pozw o lą. W p ierw jednak sprowadziła Deborę, przypo m inając je j obowiązki służebne i rolę, którą jako niew ieścia dea ex machina miała dziś spełniać nad domem. Przy je j też pom ocy w yniesiono jeszcze chorą przed ganek, gdzie u w ezgłow ia je j usiadł Baruch, plecam i o kamienną kolumnę oparty.
Ranek staw ał się coraz bardzrej upalnym; wśród dziedzińca głęboka panowała cisza; dom pu stym był zupełnie. Zdała tylko rozlegał się głos D ebory, śpiew ającej psalmy przy robocie.
Ariella i Baruch gaw ędzili spokojnie. To osa motnienie dziwną sprawiało im rozkosz.
Chłopiec ślepym był od urodzenia.
— L os twój cięższym jest od m ego — m ów iło dziew czę ze w spółczuciem .
— Och, nie, m ogę chodzić przynajm niej— za przeczył z wiarą głęboką.
— Tak, a przytem posiadasz męzką siłę — podsunęła Ariella, czując instynktem niew ieścim , że mu słow am i temi przyjem ność zrobi.
Delikatne pochlebstwo okryło rumieńcem lica ociem niałego.
— O, jestem nawet bardzo silny — przyznał1 z zadowoleniem. — Gdy trzeba dźw ignąć ja k i cię żar, matka mnie zawsze w oła.
— Chwali cię- też i m ów i, że dobrym jesteś synem — dźw ięczał słodko głosik A rielli. .
— M ógłbym nawet podnieść ciebie razem z w ezgłow iem , obejść, ja k z piórkiem , dokoła dzie dziniec i niezm ęczony w cale przyjść postaw ić cie na tem samem m iejscu.
— A w ięc spróbuj — zaśmiało się chore dzie w czę w esoło.
W g łęb i serca czuła, że w ielką spraw iłoby je j to przyjem ność. Mój Boże! gdybyż m ogła choć raz jeden poruszać się i baw ić, ja k inne je j rów ieśnice...
Baruch jednak wstrząsnął g łow ą przecząco. — Bałbym się— w yzn ał.— Zapomniałaś, żem ja ślepiec... M ógłbym cię uderzyć o słup kam ien
ny, lub przew rócić się o pierw szą przeszkodę. Nam nie wolno, Ariello, igrać, ja k innym ludziom.
Ten ton pow agi podobał się w głębi duszy dziew częciu. Poddawała mu się tak chętnie, ja k łatwo kłos pszenicy z wiatrem się chyli. Baruch m iał czysto męzką pow ierzchow ność. Chora pa trzyła z przyjem nością na je g o rysy dorodne, na cechow ane wyrazem mężnie znoszonego cierpienia. Nie w idział j e j — m ogła w ięc przyglądać mu się do- w oli.
— Patrząc tak badawczo, posiadasz znaczną w yższość nade mną — zauw ażył młodzieniec po chw ilow em milczeniu.
Ariella zarumieniła się silnie. Zkąd on się dow iedział, że trzyma w zrok je j przykuty do sw ego
oblicza? Czuła się tak zawstydzoną, ja k gdyby mu rozmyślną w yrządziła przykrość.
— Czy sądzisz, że nadużywam w yższości m ej?— pytała ze skruchą. — Przyrzekam poprawić sie odtąd.o o
— Ależ przeciw nie; jeżeli ci to może najlżej szą zrobić przyjem ność, patrz na mnie dowoli — przerwTał ociem niały z serdecznem wylaniem . — W iesz, że niebabym ci przychylił; jeżeli w ięc mam żal, to tylko o to, że ja ciebie, gołąbko słodka, w idzieć nie m ogę. Gdybym zdrowe posiadał oczy, możesz b yć pew ną, iż nie krępow ałbym się w zw ra caniu ich ku tobie.
— Nie m iałbyś na co patrzeć — zaprzeczyła z odcieniem, bezwiednej może, niew ieściej zalotno ści. — Ogromnie zeszczuplałam; twarz mam taką długą, bladą...
— Moja matka dowodzi, żeś śliczna i że oczy przykuwasz do siebie — odparł Baruch z pro stotą.
Ariella umilkła, zawstydzona poniekąd. M ło dy ślepiec, jak o towarzysz w spólnej niedoli, im pono w ał je j zawsze pow agą sw ą i mocnym, niezłomnym charakterem. W ob ec ciężkiego je g o kalectwa w ła sne je j cierpienie mniejszem się zdawało.
A przytem tak je j niekiedy było żal Barucha, iż często niedolę je g o gorzkiem i oblewała łzami.
Baruch zaś tak głęboko w spółczuł z bólem Arielli, iż byłby chętnie ukląkł u stóp je j i stopy te całow ał gorąco.
D ziew czę odgadło snać m yśli je g o .
— D eboro— wołała, przyzyw ając służebną— Deboro! Chodź tutaj! Proszę cię, przynieś mi wachlarz z św ietlicy.
Lecz D ebora, rozśpiewana całą siłą płuc sw oich, nie m ogła wśród pobożnego psalmu u sły szeć wołania młodej pani.
— Ja ci go podam zaraz— zapewnił ociem niały. I zerw aw szy się, pobiegł w głąb domu. Co nim kierow ało: oczy, w ieczną m głą zasnute, czy serce, które m głę tę przebijało,— któż odgadnie? Staną w szy na progu zw yk łego schronienia Arielli, toro w ał sobie delikatnie drogę przez ten przybytek skromności i cierpienia. Przystanąw szy przed bia- łem posłaniem, na którem zasypiała lekkim snem chorych i cierpiących, podniósł ręce i, przesuw ając niemi delikatnie po ścianie, dosięgnął wachlarza, by z nim szybko na dziedziniec pow rócić.
Całe to zachowanie Barucha, jak o rażące w obec zw yczajów m iejscow ych, sprzeciw iało się silnie etyce tow arzyskiej W schodu. Ale ociem nia ły nie zastanawiał się nad tern. W szak niebo sa mo uczyniło go różnym od innych ludzi; po cóż w ięc m iał stosow ać sie do nich?
D ziew czę tego sam ego sn£c było zdania; po dziękowało mu bow iem z w ylaniem , które je g o znów zawstydziło i w yprow adziło z rów now agi. Usiadł i zmieszany przesuw ał rękę po brzeżku m iękkiej tkaniny, z szaty je j sp ływ ającej. D ługie je g o palce zatrzym yw ały się przytem i drżały w i
docznie.
— W szak to lilie wyhaftowane są tutaj? — zapytał, odkładając z czcią nieledwie rożek białej sukni.
Głos je g o stłumiony uderzył Ariellę. Co mu się stało? Zkąd to wzruszenie? P ojąć nie m ogła.
— Deboro! — zawołała. — Deboro!
L ecz Debora nie m ogła słyszeć; zajęta bo wiem na drugim końcu domu przyrządzaniem ja rzyn i gotowaniem ryby na obiad, nie troszczyła się wcale o chorą. Arielli pozostała jedna tylko ucieczka: oto z wrodzonym taktem kobiety zmieni ła szybko przedmiot rozm ow y, kładąc w ten spo sób tamę zobopólnemu ich zakłopotaniu.
— Słyszałam — zauważyła nagle, — iż now y Rabbi ma przemawiać dziś w synagodze. Takbym pragnęła usłyszeć go!., ale cóż, nie wolno mi p ójść tam, jak to inne czynią dziewczęta.
— Ja go tu przyprowadzę! Muszę g o przy prowadzić! — przerwał ociem niały żyw o.
— M ówisz ja k życzliw y sąsiad i dobry przy jaciel, Baruchu. Słowa twe jednak są tak niemo
żliwe do spełnienia, ja k niepodobnem byłoby dla mnie pow stać i iść w raz z innymi do Jeruzalem.
— Nie sądzę, aby... Ociem niały zam ilkł nagle.
— Co nie sądzisz? — podjęła. 4
— A by obie te rzeczy b yły niepodobnemi, droga Ariello.
Zbliżony cierpieniem i kalectwem , Baruch u żyw ał często określenia „droga A riello.“ Żadne mu z nich jednak nie byłoby przyszło na m yśl szukać w słow ach tych innego uczucia nad przy jaźń tkliwą i serdeczną.
— Domyślam się, co chcesz pow iedzieć — zabrzm iał smutnie g łos dziew częcia. — Ale tylu doktorów na cierpienie me szukało ratunku, a za w sze napróżno! O jciec mówi, że jed n ego sre brnika nie pośw ięci ju ż dla nich. Jeruzalem? Ja w Jeruzalem? Alboż nie w iesz, że oczy me nie sięgną poza ten dziedziniec, że i tu przyniesioną b yć muszę? D aw niej, g d y to rodzicow i memu nie spraw iało zbyt w iele trudu, brał mię niekiedy w ramiona, bym chociaż w dal spojrzeć m ogła. W ten sposób zeszłego lata widziałam trzykrotnie słońce, zachodzące nad szczytam i Syonu. Jaką mi to rozkosz spraw iło! O! bo słońce nawet zmieniło się, odkąd chorą jestem ... Zdawało mi się, że urosło, spotężniało... Doznałam takiego w rażenia, ja k gdybym je była żegnała chłopięciem , a w itała
później dojrzałym, poważnym m ężczyzną. Ariella rozśmiała się, a g łos je j dziw nie b ył słodki i u j m ujący.
— Ten, o którym m ówisz, niejednę uleczył ju ż niem oc— ciągnął Baruch.
— Lecz nie uleczy m ojej— przeczyła A riella.— Rzecz taka przechodzi siłę ludzką.
— Ariello — zawołał ślepiec, pow stając i wznosząc ociemniałe sw e oczy ku niebu,— Ariello, w obec Jehow y, który nas słyszy, w yznaję, iż nie raz ju ż przyszło mi w ątpić, czy człow iek ten ludz ką jedynie m oc posiada!
— Jakto— zaw ołała,— czyżbyś miał w ierzyć, że now y ulubieniec ludu je st... jest...
— Nie kończ!— przerw ał żyw o niew idom y— nie w ym aw iaj tego słow a! Jeżeli o nim m ów iło Pism o, czas to w ykaże, B óg W szechm ocny w y świetli. Co do mnie, czekam. Czekam i czuwam , Ariello. Tobie m ogę się z tego w yspow iadać.
Czekam i czuwam , Ariello...
Baruch miał w tej chw ili minę natchnioną; robił wrażenie człow ieka, który widzi nie te dro bne rzeczy, dla innych oczów dostępne, ja k : niebo, ziemia, morze, ludzkie oblicza i ludzka sztuka, lub w ypadki, podniecające namiętności nasze. Nie. Ociemniały kaleka zdawał się dostrzegać jak ąś po tęgę niewidzialną, w p ły w y silniejsze nad w szel kie dowodzenia. Baruch patrzył oczym a duszy.
— Czekasz i czu w asz?— powtórzyło dziew czę z dumą.— Przyw iązujesz taką w agę do je g o osoby? M iałżeby b yć prorokiem?
— A może w ięcej niż prorokiem — podszepnął Baruch głosem stłumionym.
— Słysząc o nim — uzupełniła chora zci- cha, — myślałam sama nieraz, że nie je st on podo bnym do innych ludzi, naprzykład do m ego ojca, Malachiasza, lub do naszego sąsiada, Łazarza. Ztąd też przychodziło mi niekiedy do g ło w y , że... że musi on być tak dobrym, ja k ty, Baruchu.
— Och, Ariello! Nie, nie! Cicho, nie m ów tego, Ariello!
I ociem niały ruchem poryw czym palce, ja k pieczęć, na usta je j przyłożył.
Delikatne, gorące w a rgi dziew częcia zadrżały pod tym w rażliw ym nerwem dotyku. M łodzieniec w strząsnął się cały, lica Arielli fala krwi oblała. Nie w idząc tego, lecz instynktem w iedziony, cofnął dłoń z pokorą i g łow ę w zawstydzeniu na piersi opuścił.
Przez długą chw ilę głęboka zaległa cisza. Mężczyzna w reszcie przerw ał pierw szy milczenie, w racając z uporem do tego sam ego tematu:
— Myśl ta, Ariello, oddawna cięży mi na du szy. Jeżeli uzdrawia innych, dlaczegóż nie m óg ł by uleczyć ciebie? Chciałbym też, aby cię zoba czył, i dlatego pytam, czy przyjm iesz go, gdy p rz y j dzie tu ze mną?