S E W E J R ^
WYBÓR PISM
OBRAZEK MALOWANY W SŁOŃCU.
PIERWSZY UTWÓR
N O W E L A
WARSZAWA.
W arszaw ska D rukarnia Estetyczna, W ielka 25.
Nakład „ W Ę D D R O W C A ”
Jo3BoaeHO H,eH3ypoH).
I.
ielki ja rm a rk w Tuchowie, a tych wiel- f e jS : kich je s t tylko cztery do roku, wywołuje
% zamieszanie w całej okolicy, wywołał je i w Zalasowej.
Dzieci do szkoły nie przyszły. Jedne pogna ły bydło do m iasta, drugie pilnow ały domów, nauczyciel w odświętnym czarnym i długim s u r ducie, z założonem i w ty ł rękom a przechadzał się wzdłuż klasy, zatopiony w myślach.
O tworzyły się drzwi z impetem.
— M ógłbyś też wyjść ztąd!— zaw ołała dziew czyna w p ap ilotach nad czołem, w białej spó dnicy i chustce włóczkowej w oczka, okryw ają cej białe jej ram iona i gors, w yglądający z za haftow anej koszuli. W rę k u trzym ała lusterko, grzebień i szczotkę. Za n ią w progu stan ęła tłu sta, uśm iechnięta w iejska dziewoja, z w ykro- chm alow aną spódnicą w jednej, a popielatą su k n ią w drugiej ręce.
_ 4
-— Dłaczegoż mam wyjść?-— zapytał poważnie, zatrzym ując się, nauczyciel.
— Dlaczego?.. Nie widzisz, że się będę ubie ra ła ? E w cia ja k się zacznie po naszem u stroić, zawsze cały pokój zajmie i jeszcze jej mało.
— P rzecież jestem twoim bratem .
— Ale jesteś i mężczyzną, a wszyscy m ęż czyźni jednacy.
— Gdzież się podzieję?..
— No, to już zostań, póki się nie uczeszę. — P ro szę panny, — odezwała się dziewczyna na progu, d ając znać o sobie.
— Zaw ieś spódnicę na rogu tablicy, suknię tu taj — pokazała palcem , — i uciekaj do roboty.
B ra t i sio stra zostali sami.
— Moja Magdziu, cóż się ta k stroisz?
— Cóż za stroje?.. P op ielata ostra... Czy chcesz, aby sio stra tw oja z wielkiego m iasta w y stąp iła, ja k nie wiem kto?
B ra t przekonany zam ilkł.
— Suknia, ja k suknia, ale k ap e lu sz— dodała M agdzia.— Oniemiejesz, ja k go zobaczysz.
U staw iła lu sterk o na kated rze i p a trz ą c w nie uradow ana, o d k rę c a ła z n ad czoła papiloty.
— M arcyś, któż tam będzie?— rzu ciła pytanie b ra tu po chwili pilnej pracy nad ułożeniem zło tawej grzywki.
— Wszyscy — o d p arł brat, zatrzym ując się przed k ated rą, — nikogo nie zabraknie. B ędą
— 5 —
księża, profesorow ie, urzędnicy, leśniczowie, ofi- cyaliści. I może byłoby lepiej, gdybyś w ystąpiła skrom nie, nie ja k w ielka pani.
— Co ty wiesz! — od p arła lekceważąco sio s tra , zap latając warkocz. — Jesteś m ądra głowa, ale nie do takich rzeczy.
— Jak ież to rzeczy, do k tó ry ch jestem głupi? — Do podobania się.
— Ew ci się je d n a k spodobałem ,— powiedział z pew nością siebie.
Dziewczyna w zruszyła pogardliw ie ram io nami.
— Zrób ty tak ą partyę, ja k ja...
— A żeby był dziesięć razy bogatszy od E w ki, myślisz, żebym poszła za chłopa?
— Niechby cię tylko tak i chciał.
— Niech spróbuje, a zobaczy,— i zrobiła ruch rę k ą .
— Oszalałaś?.. Czyż to mnie źle z Ewcią? Cicha, dobra, gospodaruje, oszczędza, daje mi św ięty spokój i kocha mnie.
— Jeszczeby cię nie kochała za to, żeś sobie n ią los zawiązał!— zaw ołała M agdzia i w yp ro sto w a ła się.
— Cicho! — przerw ał jej szeptem . — J a k i los M agdziu, bój się Boga! A to przecież ja bie dny nauczyciel, żeniąc się z bogaczką, los zro biłem.
— 6 —
— Ja, pow tórzył,— ja , biedny nauczyciel, co żeniąc się, miałem całego m ajątku ten czarny su rd u t na grzbiecie.
M agdzia, czesząc w arkocz, szarpnęła grzebie niem, że aż jej włosy zatrzeszczały.
— M arcyś, kto ciebie zaślepił?.. Ona— nikt, tylko ona! i zapom niałeś o wszystkiem . A toć przecie tygodnia niema, ja k się E w unia p rz eb ra ła, stanik chciała zapinać na grzbiecie, w trze w ikach jeszcze do dziś chodzić nie umie.
— W ięc cóż?
— W ięc nic, tylko żeś ty przy niej zapo m niał o swym rodzie, o familji, o księdzu b ra cie, o Białej, o w szystkiem .
Nauczyciel rozśm iał się sucho.
— O biedzie,— powiedz w yraźnie:— o biedzie. M agdzia odpowiedzią b ra ta czuła się nieco d otkn iętą i upokorzoną. Zacięła usta, p atrz y ła w lustro, u kładając warkocz, jak o koronę po nad grzywką.
— D obrze?—spytała.
— P ięknie,— odpow iedział Marcyś.
— A teraz to się już wynoś i przysyłaj K a śkę, aby mi suknię zapięła.
B ra t wyszedł, M agdzia p a trz ą c w lusterko, p ow tarzała po cichu:—Dobry jest sobie!
I roześm iała się, pokazując duże białe zęby. O dw iązała skrzyżow aną na biodrach chustkę i rzuciła na, ław kę, zdjęła z tablicy w
ykroch-— 7 —
m aloną białą spódnicę, w działa ją , zaw iązała, i u derzając rękom a, aby więcej przy leg ała do ciała, przeszła się p are razy, p atrz ąc na swoje tłu ściu tk ie nogi, zaciśnięte w prunelow e trz e wiczki.
W biegła K aśka. P rzy jej pomocy popielata o stra, obciągnięta i zapięta, u w ydatniała zao krąg lo n ą figurkę M agdzi.
— J a k u la ł— m ówiła Kaśka. — Cały ja rm a rk gębę rozdziaw i, ja k panienkę ujrzy.., A coby nie?— ta k a bialuśka.
— Przynoś pudło!— d a ła rozkaz M agdusia. O panow ało ją przyjem ne wzruszenie.
K aśka w ybiegła i w róciła z pudłem. Obie roz w iązyw ały sznurki w milczeniu. K aśkę pożera ła ciekawość, M agdzia podniosła wieko, zagłę biła rę k ę w pudle, spojrzała na K aśkę — chw ila stanowcza...
Biały, jedw abny kapelusz z długim welonem w ynurzył się z pudła.
— O, o, o!— wydobyło się z piersi K aśki. M agdusia w lepiła wzrok w pęk zielonych pió rek , zakończonych złotemi gałeczkam i, zdobią cych kapelusz. C hciała dmuchnąć, lecz z ra d o ści złożyć ust do dm uchnięcia nie mogła.
— Bójcie się Boga!— składając ręce, szepta ła K aśka, zapatrzona w kapelusz, ja k w świę tość.— Co to będzie? co to będzie?
— 8 —
K aśka pochw yciła lu sterk o , M agdzia usad o w iła kapelusz n a głowie, przym ocow ała go szpil k a m i^ zaw iązała wstążką.
— P rzekonaj się, co to panna z Białej! — zdecydow ała stanowczym tonem, przesuw ając welon obszyty k o ro n k ą przez ram ię.
— Niech wiedzą!— pow tórzyła K aśka.
— Z agłupiaś ty na to, — rz e k ła dobrotliw ie do niej Magdzia.
-— Rozumie się, żem zagłupia, ale to p rz e cież wiem, że panienka w tym kapeluszu zaćmi cały ja rm a rk .
M agdzia podzielała opinię K aśki. Uroczysta, dumna, pew na siebie, w yprostow ana, staw iając drobne kroki, ja k przystało na elegancką pannę, w yszła ze szkoły na ganek.
Czekali na nią b ra t i Ew cia w perkalikow ej lila sukience w k ra tk i i popielatym krepow ym kapeluszu. Ew cia niedaw no przeb ran a, nie m ia ła odwagi wdziać tu rn iu ry , w stydziła się swych rów ienniczek ze wsi, a do tego m iała w ątpliw ość, czy potrafi godnie nosić tego rodzaju ozdobę, tern więcej, że czuła się przez m atkę n atu rę nie źle w tym w zględzie uposażoną.
Mąż i żona spojrzeli n a M agdusię.
— Jak ż e ja z ta k ą p anią będę chodziła po jarm ark u ? — odezw ała się Ew cia, nie bez ukry
— Potrafisz, -odpow iedziała poważnie panna z Białej.
— E j, Magdziu! zbytki! posagu niema, o d stra szysz kaw alerów .
M agdusia roześm iała się tryum fująco.
— Niech tylko w ędkę połknie, sznurek przy- wiążemy do bryczki, będzie leciał.
— P ołk n ie nie jeden,— przyśw iadczyła Ew cia. B rat protestow ał, lecz tu rk o t wózka zajedża-jącego przed ganek, zagłuszył jego wyrazy.
P a ra wesołych m ierzynów, błyszczący mo siądz na czarnych chom ątach, wózek na reso rach obity niebieskiem suknem, parobek w czer wonej czapeczce na głowie, w szystko razem do bre zrobiło wrażenie na wielkomiastowej pannie. K ręciła z zadowolenia głów ką, baAviła się we lonem i uśm iechała.
— S iadajcie— zakom enderow ał nauczyciel,— M agdziu naprzód!
— Czy to ja mam być koniecznie pierw sza?— za p y ta ła filuternie dziewczyna.
— Jak ż eś chciała? — odparł, i podprow adził ją do wózka.
Obok M agdusi siadła Ew cia, nauczyciel na koźle. Ję d re k batem śm ignął, konie skoczyły, ja k gdyby ukropem sparzone. K aśk a stojąc we drzw iach kuchni, zazdrościła Jędrko w i, a p a trz y ła na kapelusz M agdzi oczarow ana.
— 10 —
Słońce przedzierało się gw ałtow nie przez bia łe chmury, oblew ając radośnie srebrnem św ia tłem biały kapelusz. Chm ury zbijały się jedne na drugie, rosły i ciemniały, ra d e z zazdrości lunąć deszczem na kapelusz Magdusi-, lecz dzie wczyna pew na swego, p atrz y ła z w yzyw ającą zuchw ałością na groźną postaw ę chmur.
— Ej, nie zaczynajcie ze mną! — groziła im w duchu.
— Boję się, że będzie deszcz,— odezwała się E w cia, patrząc na kapelusz M agdusi z obawą
i czcią.
— Jabym mu dała!— o d p arła M agdzią wyzy w ająco.
Ł agodna i nabożna E w cia zam ilkła, bała się „staw iać“ hardo deszczowi i zaczepiać go, a nie śm iała sprzeciw iać się bratow ej. Męża kochała i szanow ała, k o rz y ła się przed nauką, uw ielbiała jego grzeczność i delikatność. Wobec M agdusi czuła się m alutką, i to ją onieśm ielało.
Z góry. na k tó rą wolno koniki w ciągnęły wó zek, widać było Tuchów i drogi do niego wio dące, ok ry te tum anam i kurzu. Ruch się co chwi la zw iększał, w rzaw a rosła, serce Magdzi biło, wiśniowe u sta Ewci u k ład ały się do uśmiechu.
— Proboszcz z Zaborow ia z b ra te m —mijaj!— zaw ołał M arcyś do siedzącego p rzy nim Jęd rk a.
1 ! —
Chłop podciął konie. Skoczyły naprzód, wó zek w arczał. Pędzili, ja k w iatr. W elon k a p e lu sza M agdusi w ydął się, podobny do żagla.. J e szcze pięćdziesiąt kroków , dwadzieścia, dziesięć— są obok bryczki, rów nają się.
— Bywajcie!— w ołał Marcyś tryum fująco. — Lecicie, ja k opętani — krzyczy proboszcz. — Damy pierw sze — odpowiada M agdusia, i welon rozpuszcza, zm ieniając go w ogon
komety-Nauczyciel Zaborowski pochw ycił za kapelusz, E w cia skłoniła się proboszczowi. Tw arze na obu wózkach były rozprom ienione i śmiejące się głośno, radośnie.
K oniki M arcysia w ysunęły się nap rzó d — n au czyciel spojrzał raz jeszcze na siostrę i m rugnął. M agdzia się obejrzała raz, ale dobrze.
— Dosyć ma— szepnęła w duchu, i popraw iła kapelusz, zagłębiając wzrok ciekaw ie w rynek, rojący się od tłum u ludzi, przepełniony w rzaw ą, z pośród k tó rej, ja k race, wylatywały przekleń stw a i śmiechy.
— Są wszyscy?— sp y tała Ew cia męża. — Nikogo nie brakuje — odpow iedział ra d o śnie.
Konie w jeżdżając do m iasta, zwolniły, prze chodząc z tru c h ta w poważny stęp, m ijając w o zy, zw ierzęta i ludzi.
— Hej! na bok! z drogi! ustąp! — w ołali j e dnocześnie M arcyś i Jęd rek . E w cia i M agdusia
— 12 —
były oszołomione tłnmem ludzi i najróżnorodniej szą, ogłuszającą w rzaw ą.
— Gdzież wysiądziecie?— spytał M arcyś. — J a k zawsze, u Flaszkiewicza, tam się roz- tasujem y, — odpow iedziała Ew cia. A że to, co mówiła, było dla M arcysia świętem, zajechali przed F laszkiew icza, jedyny w mieście sklep i jedyną restau racy ą, goszczącą n siebie czoło m iasta i okolicy.
P rzed sklepem stało trzech oficerów. P alili długie cygara, m ając za uszami pozatykane słom ki, w yciągnięte ze środka cygar. M agdusia od jednego rz u tu oka d o strz e g ła słom ki za uszami
oficerskiem i i uszanow ała ten rodzaj szyku, Zdaje się, że nawzajem oficerowie ocenili je dwabny kapelusz M agdusi i jej długi welon, gdyż patrząc, szeptali z sobą i uśm iechali się, co onie śm ieliło Ew cię, a w dobry hum or wprow adziło jej bratow ą. M agdusia w ysiadłszy z wózka, przeszła tryum fująca. Za nią postępow ała zaru m ieniona Ew cia, a M arcyś poważny, spokojny k łaniał się grzecznie reprezentantom arm ii.
— Kto je st ta dam a w białym kapeluszu?— zaczepił go nadporucznik po niemiecku.
— Moja sio stra — odpow iedział Marcyś sk ro mnie.
— Siostra?.. W inszuję panu siostry.
— M arcyś się skłonił i odszedł, oficerowie za częli śmiać się głośno i grubo z wielkiego dowci
— 13 —
pu nadporucznika, pow tarzając: W inszuję panu siostry, ha — ha — ha!...
Tymczasem w pryw atnem pokoju Flaszkiew i- czów, gdyż z nauczycielam i była zażyłość, ro z ta - sowały się Ewcia, z M agdusią.
M arcyś przed staw ił siostrę. Flaszkiew icz m a ły krępy, tłusty, o świecącej okrągłej tw arzy, k ła n ia ł się, uśm iechał i ręce zacierał. F laszkie- wiczowa wysoka i szczupła, córka ap tek arza z Dynowa, k tó ra jedynie tylko oddała rę k ę Flaszkiewiczowi dlatego, że ap tek a rz m iał pięć córek, a ona cztery sio stry — zazdrosnem okiem spoglądała na kapelusz Magdusi.
— Jeżeli siostry nauczycieli w iejskich będą nosiły białe m ateryalne kapelusze, o piórach z a kończonych złotem i gałkam i, to nam córkom a p te karzy co pozostanie kłaść na głowy? Aksamity?... Chyba mało...— pow iedziała sobie w duchu bardzo poważnie.
— Czy to m oda w Białej przyczepiać do k a peluszy długie poza ko lan a welony?
— Nie wiem—-odpowiedziała- M agdusia, stro jąc skrom ną minkę-, — kapelusz ten pochodzi
z W iednia.
— Sadze, że p an n a M agdalena...— pow iedzia ła to głośno i urw ała, a w duchu dodała: — nie je st tyle głupią, aby kapelusze sprow adzać z W ie
dnia.
- 14 —
— Że go panna nie sam a przecie sprow adziła. — S iostra stryjeczna na moje imieniny przy wiozła go.
N astało milczenie. M agdusia odgadła zazdrość n u rtu jącą w sercu jednej z pięciu córek ap tek a rza z Dynowa, której zaw istny Jos kazał zostać Flaszkiewiczową.
W szedł J ę d re k i trzym ał w ręk u koszyk. — P arę kogutków —rz e k ła serdecznie Ew unia, podając Flaszkiewiezowej koszyk.
Zimny wyraz tw arzy córki ap tek arza ocieplił się, a gdy zw ażyła ciężkość koszyka, rozjaśnił. Domyślała się, że Ew cia ofiarami sta ra się pod trzym ać jej względy i łaskaw ość. T rak to w ała w praw dzie z w ysokiego tonu przebraną chłopkę, lecz wysoki ton łagodziła pew ną poufałością i życzliwością. Po zw ykłych cerem onjach z je d nej strony drożenia się, z drugiej próśb, F lasz- kiew iczow a weszła do kuchni z koszykiem. Flaszkiew icz tym czasem z trzem a chłopcami p r a cował w sklepie.
Nauczyciel zbliżył się do siostry.
— N arobiłaś sobie tym kapeluszem ,— szepnął. M agdzia sp o jrzała wyzywająco.
— Flaszkiew iczow a zazdrości, a ona ma język. — Cóż mnie do jej języka? — w zruszyła r a mionami.
— Oficer winszował mi siostry. P otrzebne to? — Podziękow ałeś mu?
— Podziękowałem . — To się ciesz teraz. — Ej, M agdziuL. — Ej, M arcyś!... Roześmieli się oboje.
— Czy ty myślisz, że to koniec z kapeluszem? P rzysięgam ci, że dopiero początek. Zobaczysz, co będzie dalej — oświadczyła rozprom ieniona Magdzia.
— Stało się— rzekła Ew cia a jak o p ra k ty c z na k obieta dodała:— M arcyś, pom yśl o śniadaniu; głodneśm y, ja k niebozkie stw orzenia.
M arcyś poszedł do sklepu.
— Flaszkiew iczow a zieleniała, p atrz ąc na mój kapelusz,—szepnęła M agdzia do Ew ci.— A niech zielenieje!
Ew cia p o takiw ała głową, lecz się nie odzywa ła z obawy, że może Flaszkiew iczow a podsłuchi
wać. 'V
Pow rócił M arcyś, niosąc w jednej ręce trzy kufle piwa, w drugiej talerz p rzy b ran y szynką i rogalk am i.
Tw arze się rozprom ieniły na widok piwa o k ry tego białą, ja k puch, pianką. Zasiedli za stołem, jed li szynkę i popijali piwem.
— Cóż, ani proboszcza ani nauczyciela z Za- borowia? — zagadnęłą zniecierpliw iona Magdzia.
— Zaborów źle z Flaszldewieżam i, staje u Na- ganieckiego, lecz tu ja d a — szepnął M arcyś,
gro-— 16 —
żąć na nosie i pokazując palcem na drzw i od kuchni, w których znikła Flaszkiewiczowa. —
Bądź spokojna, będą tu wszyscy w południe. — Śpieszmy się i my— odezwała się E w cia.— Radabym kupić dwoję prosiąt i jeżeli się u da ja - ■ łówkę.
P o rw ali się z miejsc.
— Magduś, weź mój kapelusz— ra d ziła Ewcia, a ja ok ry ję głow ę chusteczką. W takim k ap e luszu chodzić do p ro siąt ubliżałoby ci.
— Zaręczam , żeby ci ubliżało, — pow tórzył Marcyś.
— I ludzie by się śmieli— dodała Ewcia. O statni arg u m en t przek o n ał M agdusię. R oz łożyła na łóżku kapelusz, welon rozp o starła, w działa na głowę popielaty Ewci, i wyszli razem.
— Dwoje p ro sią t i ja łó w k a to spraw unek nie la d a — mówił nauczyciel, — je s t nad czem po pracować.
— Wiesz co Marcyś, ty nie jesteś do targ u . Idź sobie do przyjaciół, a nas zostaw same — pro siła go Ew cia. — Bo widzisz, że jeżeli czego baby nie w ytargują, to chłop nigdy. P raw da?— zw róciła się z pytaniem do M agdusi.
— P raw d a — pośw iadczyła M agduś.
Marcyś naprzód Ewcię, po tein M agdzię poca łow ał w usta, sk ło n ił się z elegancyą kapeluszem i odszedł.
_ 1 7 —
ju, zobaczyła kapelusz Magdusi, leżący na swem łóżku z rozpo starty m welonem.
— Ubliżać sobie nie dam nigdy! — rz ek ła z mocą. — A żebyś ty brata, nie tylko probosz czem ale biskupem m iała, rozkładać się z k ap e luszami na mem łóżku nie pozwolę.
Pochw yciła kapelusz, zaniosła go do pierw sze go pokoju przepełnionego tłumem ludzi, i zawie siła na kołku.
— J a ciebie bielska mieszczanko, nauczę. Co innego Ewcia: pokorna, łasi się i przypochlepia. Ciężki mój los!...
Tu Flaszkiew iczow a w estchnęła.
Ja k b y na poświadczenie ciężkiego losu córki aptekarzy z Dynowa, ukazała się we drzw iach głow a w ynurzająca się z poza granatow ego płasz cza o szerokim kołnierzu i długiej pelerynie. Głowa ta zaczęła m rugać i ściągać gniewnie brwi.
— Pani! — pani!...
Flaszkiew iczow a udała, że nie słyszy.
— Szynkarko!— zaw ołała obrażona głowa. — Cóż to? nie mogę się doprosić szklanki piw a za w łasne pieniądze?
C órka a p te k a rz a zbladła. P ierw szy raz usły szała słowo „ sz y n k a rk a “, zastosow any w pro st do niej. O dw róciła się do głowy w granatow ym płaszczu, w skazała rę k ą pierw szy pokój, n astęp
— 13 —
nie tą sam ą rę k ą zasłoniła tw arz i p ełna m aje statycznej boleści poszła do kuchni.
— Któż to jest ta panna w tym pięknym k a peluszu? — za g ad n ął M arcysia po przyw itaniu nauczyciel z Zaborowia.
— M e wiesz?... Moja siostra-, przyjechała p arę dni tem u z Białej.
— Ładna... Chodźmy na szklankę piw a do N aganieckiego.
N aganiecki w pantoflach, białej koszuli i pan- talonach spiętych szelkam i haftow anem i włócz ką, tłu sty i czerwony, postaw ił dwa kufle piw a przed nauczycielami, p rzyw itał ich ściśnieniem rą k i zaśm iał się wesoło.
— P an M arcin rz a d k i gość, z Flaszkiew icza- mi trzy m a— arystokracya?! J a tam nie dmę, ani się puszę. Ojciec mej żony nie robił p igułek... M ieszczanin z dziada p radziad a, osiadły na roli, i kw ita, a nie bawi się w pana; żona moja nie miewa pańskich mdłości.
— Józiu!— zaw ołała N aganiecka na męża. Józio się odw rócił i pobiegł do żony, nie cierpiącej na pańskie mdłości; przyjaciele zo stali sami.
Nauczyciel Zaborowski trą c ił o kufel M arcy sia i obaj wypili p arę łyków.
— Wiesz, kolego, tw oja sio stra bardzo mi się podobała.
— 19 —
— W idziałeś ją?...
— W ybornie. Ożeniłbym się z nią zaraz, lecz cóż?
— Co? co takiego?—podchw ycił niespokojnie M arcyś.
— Tylko że ona za w ielka pani dla mnie, nie będzie mnie chciała, a ja nie myślę się błaźnić.
— Dla czegożby cię nie m iała chcieć? — Albo j a wiem! P ani, w ystrojona ja k h r a bianka. Na kapelusz, jak i dziś ma, to ledwo stać dziedziczkę. A ładnie jej było, gdy welon roz- dym ał w iatr. Szkoda, że w ielka pani.
T rą cili się i w ysączyli je do dna.
Nauczyciel Zaborowski uderzył w stół, nadbie gła? dziewczyna boso, pochw yciła kufelki i p rzy nio sła je wypełnione piwem.
— Za twojej s io s tr y zdrow ie!—z a w o ła ł n a u czyciel Zaborowski.
T rącili się, upijając do połowy.
— Spróbuj i zakręć się koło dziewczyny, —- zachęcał kolegę Marcyś.
— Próbować i wystaw ić się na kpa, jeżeli nie zechce!... Nasze kaw alerskie!...
T rącili się, w ypijając odrazu piwo.
Marcyś gw ałtow nie zastukał, dziewczyna przy niosła świeże kipiące pianą kufle.
— Mówię ci: spróbuj! śmiało, śmiało! — A ja k pokaże drzwi?
— 20 —
— Jak ż e tej pani na imię? — M agdalena.
•— P anny M agdaleny zdrowie!
M a rc y ś w y ch y lił o d razu , nauczyciel Zaborow
ski w y są c z y ł piw o do dna, kufel o d ją ł od ust,, i p rz y c h y lił go n a d paznokciem wielkiego palca,, p o k a z u ją c , że ani k r o p e l k i nie zostało.
■— T ak się pije panieńskie zdrow ie,— ośw iad czył.
Zaszum iało kolegom w głowach. Marcyś zro bił się różowy, oczy jego zw ykle łagodne n a b ra ły blasku.
— Nie bój się— szeptał do ucha przyjacielo wi.— Dziewczyna biedna, nie ma posagu, a że się stroi, to zwyczajnie ja k każda p anna z dużego m iasta. B iała wielkie miasto, kam ienice dw u piętrow e, sklepy, urzędniki, kupcy fabrykanty...
— B iedna, a za cóż się stroi?
— P raco w ita, w fabryce sukna wyszywa n a każdej sztuce num er i nazwisko fa b ry k an ta. N a tydzień zarabia cztery p ap ierk i, czasem więcej. W domu ma w szystko, n a stroje jej w ystarcza.
M arcyś praw ił, a kolega podparłszy głow ę na ręk u , słuchał rozm arzony piwem, zatopiony w my ślach.
— To i ta k nie będzie mnie chciała,— zaw o ła ł.— Sama zarabia dwieście papierkówg a ja pen- syi mam trzysta?!...
-— 21 —
pac protek cjo n aln ie po ram ieniu.— A m ieszkanie w szkole i ogród? A trzy m orgi gruntu, co ci ojciec kupił? a cztery krow y, w ieprzek w chle wie i rodzony b ra t księdzem? Tyś bogacz, po trz e b a ci tylko dobrej gospodyni. M agdusia...
— Za w ielk a p an i nie będzie mnie chciała, — zaw ołał nauczyciel Zaborowski, ła m ią c ro z p a c z li
wie ręce.
Postać jego nad aw ała się do obrazu rozpaczy i dram atu. Chudy i płaski, a szeroki w ram io nach, cera popielata, nos duży, włosy płowre. U sta m iał szerokie, lecz wązkie oczy m ałe umieszczo ne głęboko.
— Jeszcze po jednym kufelku, F ranek, co? Zrozpaczony F ran e k nie odpow iadał. M arcyś zasztukał.
Za chwilę przyjaciele trą c ili się; biała p ian k a n a piwie try s k a ła i nik ła.
— Słuchaj! — po piątym kuflu M arcyś n a b ra ł stanow czości i odwagi, — słuchaj, od dziś za ty dzień oświadczysz sie; od dziś za miesiąc wesele. A jeżeli od dziś za ro k nie będzie syn, to cię n a zwę kpem.
F ra n e k zerw ał się ze stołka, koledzy rzucili się w objęcia.
N aganiecki u kazał się wre drzw iach. T w arz jego o k rą g ła i czerwona, ja k w schodzący księżyc, zaśm iała się filuternie.
— Milo spojrzeć — mówił spokojnie, — kiedy sobie panow ie nauczyciele świadczą. U N ag a- nieckiego piwo wyśm ienite, zimne, ajm ocne. J a nie Flaszkiew icz, co do każdej beczki leje konew kę wody. Ale za to m oja baba nie chodzi w tyf- tykach.
— Józiu— zaw ołała p an i N aganiecka,— proszę cię, stul buzię. Mało masz tych plotek? mało ci one sad ła za skórę zalały?
— I cóż mi zrobiły? Co mi zrobił F la szk ie wicz? — N aganiecki rozszerzył nozdrza, w a rg i w yw inął, podkasał rękaw y u koszuli i u ją ł się pod boki. — Niech on tu przyjdzie ja nie żaden ary sto k rata, a moja baba nie ciągnie urzędników , oficerów i prefesurów.
Nauczyciele um knęli.
P rzyjaciele stanęli na rynku. — Cóż?—sp y tał F ran e k M arcysia. — Chodźmy do nich.
— Nie śmiem. Człowiek ma trochę w czu bie.
— Przecież na ja rm a rk u jesteś. Chodź, chodź!
M arcyś ujął pod ram ię przyjaciela, i ożywio ny, pełen dobrych myśli, prow adził go do F lasz- kiewicza.
Przecisnęli się przez sklep natłoczony ładem , W trzecim pokoju, a był to pokój sypialny „p a ń stw a “ Flaszkiewiczów, za stołem ustaw ionym
— 23 —
na środku rozsiadło się „tow arzystw o“. Dwóch leśniczych z zielonerai klapkam i u kołnierzy, zahaftow anem i złotem, rz ąd ca ze Straszęcina, w łaściciel folw arku, inżenier, proboszcz z Zabo- row ia, E w cia i M agdusia.
— F ranuś! — zaw ołał proboszcz na widok w chodzących przyjaciół,— zastępuję cię przy p a n nie M agdalenie, ja k mogę, ale mi jakoś nie idzie. Co spojrzę, to głupieję.
T ow arzystw o zaśmiało się chórem. Śm iała się i rozprom ieniona M agdusia. C órka a p tek a rza z Dynowa w zruszyła ram ionam i, p atrz ąc m elan cholijnie i uśm iechając się z rezygnacyą ofiary. Zarum ieniony F ran u ś pocałow ał Ewcię w rę k ę po raz pierw szy od czasu znajomości, i tem sobie ją zjednał. Skłonił się niezgrabnie Magdusi, chciał coś powiedzieć, lecz nie w iedział co, i co fnął się k u Marcysiowi.
Inżen ier począł rozlew ać wino w kieliszki. — Już n a to niem a ra tu n k u — pow tarzał, — musimy wypić zdrowie naszego gościa, naszego kochanego, pięknego gościa— dodał, spoglądając n a M agdusię. — Panowie! pięknej panny M agda leny, siostry M arcysia zdrowie! Niech już od nas nie ucieka, niech tu zostanie, tego sobie ży czymy!
Pow stali wszyscy, trącając kieliszkam i o k ie liszek Magdusi.
24 —
W niesione zdrowie zrobiło w rażenie. In ż en ier uchodził w okolicy za b irb an ta i w ielkiego zn a
wcę kobiet.
K orzystając z ogólnej w rzaw y, szepnął leśn i czy do kolegi:
— Inżen ier nie chciałby się zbłażnić. Gdy by ta panna nie była p iękną, nie pisnąłby ani
słówka.
— P raw da, panna ta musi być piękną. Suń się!
— Suń, z płótnem w kieszeni.
— B ra t jej proboszcz, w pakuje cię do skarbu. Obadwaj roześm ieli się n a wspom nienie po sady w skarbie. Leśniczy kaw aler, spojrzał na M agdusię łakom ie. M agdzia rów nież spojrzała na niego, a p atrzeć um iała.
P ro b o szcz Zborowski nie d a ł się zaw stydzić inżenierowi- k a z a ł również podać dwie butelki wina.
— Zdrow ie kochanej gosposi!—zawołał, a żo ny naszego M arcysia.
Do pokoju weszło trzech oficerów poprzedza nych przez uśm iechniętego i kłaniającego się Flaszkiew icza. Czekał na nich nak ry ty do obia du stolik przy oknie.
Inżenier p rz y w ita ł głośno oficerów, siląc się n a poufałość. Dwaj leśniczowie, którzy w woj sku dobili się stopni k ap rali, cofnęli się w ypro stowani do pieca. M arcyś s tra c ił na swobodzie*
— 25 —
E w unia zrobiła w ystraszono - pokorną minkę-, proboszcz udaw ał, że sobie nic z w ojskow ych nie robi; M agdzia sp o jrzała tak, ja k zwykle p a trz ą panny w B iałej na rep rezen tan tó w arm ii, a Flaszkiew iczow a przygładziw szy w kuchni r ę k ą włosy, o trzep ała spódniczkę, i poprzedzona przez dziewczynę niosącą wazę z rosołem , we szła.
Chcąc zaimponować i upokorzyć tow arzystw o, zaczęła się w itać z oficerami po niemiecku. R e p rezentanci arm ii, odpow iadając konceptam i, g ru bo się śmieli. M agdzia, pann a z B iałej, znała w ybornie języ k niem iecki, n ab rała odwagi, do rzucając av gw arze rozmoAvy jedno tylko zdanie.
OdezAranie się dzieAyczyny po niem iecku z ro biło av a r m ii Avrażenie. Magdzia o d ra z u staje
się p a n ią położenia. FlaszkieA\riczoAva po r a z d r u gi m usi ustąpić. A r m ia przez swych r e p r e z e n ta n tó w g ru b o się śmieje i Avybornie baAvi. S t r z a ły p a d a ją z d w óch stron. M arcyś n iezadow olony milczał.
Obiad się skończył, rozm ow a Avyczerpała, a r
m ia wyszła.
O detchnęli Avszyscy; M agdusia jaA vnie try u m - foAva,ła, p a tr z ą c dum nie po zgro m ad zo n y ch . Czas odjazdu się. zbliżał; gorąco było av sy p ialn y m
pok o ju p an i FlaszkieAviczoAvej; znużenie op an o -
AvyAvało damy; t r u d n o było u tr z y m a ć rozm owę
— 26 —
Powoli zaczęto przenosić się przed sklep pana Flaszkiew icza, zkąd z dachu p ad ał przyjem ny cień, a widok na rynek m iłą spraw iał rozryw kę.
M agdusia w działa swój biały, jedw abny k a pelusz, welon zarzuciła m ajestatycznie, i rozm a w iając wesoło z inżenierem , po niejakim czasie
wyszła.
F ranu s trzy m ał się M arcysia, był sm utny i za myślony. Po rozmowie z oficerami i pow tórnem ukazaniu się jedw abnego kapelusza z welonem, znowu stra c ił nadzieję.
— Za w ielka pani — szepnął do M arcysia, pokazując oczyma M agdusię.
— To nic— odpow iedział mu b ra t, — trzym aj się i naprzód śmiało!
R ynek się przerzedzał, k ram y zw ijane znikały jedne po drugim , lud się rozchodził, zaczęły się tw orzyć puste place. Od strony m ag istratu i biura poborcy podatków , w ysunęła się p ara: on m ały, o kręconych włosach; ona wysoka. M ateryalna jej suknia długa, m ajestatycznie cią g nęła się za nią.
— P atrzajcie, idą! — odezwał się w łaściciel folw arku. — Franczykow ski, leśniczy ze skarb u, ona Ja w o rsk a z domu, sio stra rządcy hrabiego z P rzecław ia, nie wie, co już ma z tej a ry sto k ra - cyi robić. Ciągnie za sobą suknię po rynku, w działa niebieskie oku lary i prow adzi się z mę
— 27 —
żem pod rękę. W yszli umyśnie, aby nam impo nować i upokorzyć nas!
— Umyślnie?— spytała, nam yślając się, M ag- dzia.
— Zawsze się to samo po każdym ja rm a rk u pow tarza. P ani Franczykow ska w niebieskich oku la ra c h musi zam iatać rynek. I je st pewną, że my jej to zazdrościm y, — pow iedział inżenier, i roześm iał się, a tow arzystw o mu zaw tórow ało.
— M arcyś, podaj mi rę k ę ,—zwróciła się M ag- dzia do b ra ta , zarzucając welon n a plecy. — N a drugiej stronie ry n k u je s t sklepik z perkalikam i; zaprow adź mnie tam. Nie czekając na odpo wiedź b ra ta , w zięła go pod ram ię i odw racając się do tow arzystw a, uśm iechnięta, zawołała:
— Do widzenia!
Zarazem przeszyw ała wzrokiem F ran k a . — Do widzenia! — pow tórzyło chórem tow a rzystw o.
M agdusia z M arcysiem szła w prost na F ra n - czykowskich. W praw dzie M agdusia m iała ty l ko o strą sukienkę, lecz zrobioną modnie, i prosto, się trzym ała. W ia tr zlekka powiew ał, unosząc welon, ja k ogon komety. B iały kapelusz k ą p a ł się w słońcu, a zielone p ióra zdobne w złote gałk i błyszczały.
— W ybornie, doskonale!— zaw ołał proboszcz. — Zrozum iałem pannę M agdalenę. Ila , ha! p a trz my!...
P a trz y li w milczeniu, ciekaw ie w zrok w ytęża ją c . M agdusia zręcznie k ieru ją c Marcysiem,
przecięła drogę Franczykow skim ta k blizko, że welon kapelusza m usnął po tw arzy siostrę rz ą d cy z Przecław ia.
M ałżonkowie stanęli, F ranczykow ska zm ru żyła oczy, drobną w argę w ysunęła naprzód, w zruszyła ram ionam i i zaw róciła z mężem.
G rom adka stojąca przed sklepem F laszkiew i- cza nie dostrzegła zm rużeń oczu poza niebieskie- mi okularam i i grym asu ust, lecz w idziała en e r giczny zw rot pani F ranczykow skiej, i w ybuchnę- ła śmiechem wesołym ta k głośnym, że aż w padł do uszu sio stry Jaw o rskiego.
— Czego oni się śm ieją?— za p y ta ła męża. — B aw ią się; możeby w ypadało zajrzeć i wy pić szklaneczkę.
— Mnie będziesz wodził po handlach!... — Je s t tam proboszcz.
— Niech ich będzie stu, a nie namówisz mnie. Jeżeliś się ze mną ożenił, to już cierp. Co to za je d n a w tym kapeluszu z welonem? Obejrzyj się!
F ranczykow ski się obejrzał.
— S iostra nauczyciela z Zalasowej.
— S io stra nauczyciela w takim kapeluszu... Ach, jak aż ona głupia!...
— Jeżeli go ma...— zdobył się na uwagę F ra n czykowski.
— 29 —
— W łaśnie dla tego głupia, że go ma i że go nosi. Lecz ty tego nie rozumiesz i nie odzywaj się.
Franczykow ski w ierzył, że sio stra Jaw o rsk ie go rozum ie to, czego on nigdy nie zrozum ie, i m ilczał poważnie.
— A to jej panna M agdalena u ta rła nosa!— zaw ołał proboszcz.
I znowu wybuchy śmiechu rozległy się po ry n ku, w padając do sklepu, w którym M agdusia tryum fow ała z odniesionego zwycięztwa.
Proboszcz m rugnął na F ranusia, przyzw ał go do siebie i szepnął:
— Idź, pożegnaj się z Marcysiem i jego sio s trą — jedziemy.
F ran u ś szedł wolno, a dla rozryw ki i dodania sobie odwagi, w yw ijał kijem. Zobaczył go M ar- cyś, zbliżył się do siostry, mówiąc:
— Nauczyciel! z Zaborow ia p ro sił mnie o tw ą rękę. Idzie tu taj.
M agdusia w idziała go, gdy tylko oderw ał się od grom adki, dom yśliła się wszystkiego, nie p a trz ą c na zbliżającego się, odpow iedziała b ra tu :
— A co kapelusz? Nie chciałeś, żebym go dziś wdziała?
— P roszę cię, bądź grzeczna dla F ran u sia. Mówił mi, że je ste ś dla niego za w ielka p a n i, że masz tak i w spaniały kapelusz, i dlatego pewno go nie zechcesz.
— 30
-— To lepiej, że ta k mówił, bo mnie będzie sza now ał i bał się...— Teraz się dopiero obejrzała.—■ T en twój F ran u s płaski ja k deska, tylko mu na bladej tw arzy duży nos sterczy. Płow y... oczy, ja k szp ark i...
— Ciclio — p rzerw ał szybko M arcyś. — C hło p ak dobry, pensy i trzysta, dodatku pięćdziesiąt, cztery m orgi w łasnego g ru n tu i b ra t proboszcz.
— Żeby był ja k iś inny... — Cicho, bo usłyszy...
— Dla takiej rarytnej panny, to p raw ie dzie dzic...— rz e k ła w łaścicielka sklepu.
— Niech jej R yfka głowy nie zaw raca— ofuk nął żydów kę M arcyś.
— Co ja mam zawracać? Za m ądra to głowa do zaw racania.— A zbliżając się do Magdzi, spy ta ła :— P rzepraszam panienkę, zkąd ten kapelusz? Nie z Krakowa?
— Z W iednia,— odpow iedziała M agdzia skrom nie.
— Zaraz sobie pom yślałam , że z W iednia. W szedł F ranus.
— Przyszedłem po p annę M agdalenę,— ode zw ał się nieśm iało.
— Cóż to już mnie pan chcesz zabrać?— od p a r ła rezolutnie M agdzia.
Żydów ka zaczęła się śmiać, M arcyś za nią, F ra n e k spłonął ja k piwonia.
__ 31 —
(
— T aki ra ry ta s naw et ukraść nie grzech, —• zaw ołała R yfka.
— U kraść i zawieźć w prost do Zaborow ia,—• n ab ierając odwagi, przem ów ił F ranek. — Jeg o mość u stąp i m iejsca na wózku.
— Jegomość nie może zostać—rz e k ła R yfka,—• on będzie tam bardzo p otrzebny— bez niego nic...
— Moja R yfko, bardzo was proszę, nie psujcie mi siostry ,— zak lin ał M arcyś.'
M agdzia nie śm iała po takich kom plem entach targow ać się-, zapłaciła za p erk ałik n a fartuszek, co sam a żydów ka chciała. F ra n e k schwycił paczkę, M agdzia podała rę k ę bratu, rozpuściła welon—-poszli. Teraz już ona jed n a królow ała na rynku.
Z przed sklepu F laszkiew icza w ybiegały we sołe głosy przy akom paniam encie grubego śm ie chu Zaborowskiego proboszcza. Mężczyźni trz y m ali kufle piw a w rękach. E aw et Flaszkiewicz, po obliczeniu kasy, pozw olił sobie na zbytek j e dnego kufellca.
M agdusia z b ratem i F rankiem zbliżała się. Serce jej biło, na -twarz w ystąpiły rum ieńce r a dości. Chciała być poważną, lecz mimo woli k ą ciki jej ust drżały uśmiechem.
— W iw at pana M agdalena! — w ołał inżenier w ielki znawca kobiet.
— W iw at!—pow tórzył chór 'mężczyzn, wzno sząc kufle w g órę.
— 32 —
Leśniczowie śmieli się uszczęśliw ieni. M ar- cyś był wzruszony do tego stopnia, że aż nieco zbladł. Nauczyciel Zaborowski dum nie patrzy ł. Panow ie, przyszłej jego żony, ja k m iał nadzieję, wznoszą zdrow ie na rynku. Tego honoru żadna z panien w okolicy nie dostąpiła.
Tu p an Flaszkiew icz pochylił się, i n aślad u ją c ru ch y żony, jak o wielkiej damy, drobne k ro
czki staw iał i k rę c ił tułowiem .
— Ej stary , stary! — strofow ała męża F lasz- kiewiczowa, nie mogąc pokonać śmiechu.
— W itam jaśn ie panią!— zahuczał głosem Na- ganieckiego. — Jasn a pani, ja sn a pani do nas — kam loty, bareże, atłasy...
— A tymczasem B ączałka w padnie w ręce żydów! — przerw ała żona.
— D aj-no pokój! szlachcic dyszy, bokami ro bi, ale pięć Jat jeszcze w ytrzym a. A choćby o ro k prędzej, to i my ro k skrócim y. Jaśn ie wielm o żna N a ta lia Flaszkiewiczowa, z domu Buśnicka, dziedziczka B ączałki z przyległościam i...
— Ja k ie przyległości?
— Takie, jak ie p rzylegają do figurki pani Flaszkiew iczo w ej.
— Mąż zaśm iał się serdecznie.
— Stary, w jakim ty jesteś dziś humorze! — Moje dziecko, jak że nie mam być w hu morze? Biedacy...
— Biedacy! — pow tórzył szeptem B łaszkie wicz.— J a miałem tysiąc papierków ; ty, chociaż córka a p te k a rz a z Dynowa...
— Wiem, wiem!
— Nędznych pięć stówek. A dziś— dziś... — Cicho!..
— A grym asiłaś, zachciew ało ci się adjunkta, z góry p a trz y ła ś na Błaszkiewicza, pom iatałaś nim. Dzisiaj cóż adjunkt?.. J a sn a pani, gw ałt, rety, ra ry ta s. Aj waj, aj waj!.. W racam y, a p a nowie oficery na koniach przy powozie, a ja s n a pani puszy się, dmie, nos zadziera w górę, n a N aganieckiego nie patrzy, B ranczykow skiej się nie kłan ia.
— W iesz? B ranczykow ska ledwo mi g łow ą kiw nęła.
— Będzie ona b iła głow ą o ziemię.
Błaszkiewicz ręce zacierał, śm iał się, oczy mrużył, pochylił się i chodząc po pokoju, tuło wiem kręcił.
W ten sposób zabaw iali się m ałżonkowie Błaszkiewiczowie po każdym pomyślnym ja r m a r ku. M arzyli głośno, puszczając wodze fantazyi.
W $ $ (\ S°ścinnej -izbie świeżo wybielonego po-
0b °k klasy, siedziały Ew cia
¿ f i M agdusia na kanapie. M arcyś chodzi nerw ow o po pokoju, i gestykuluje rękom a, i mó wi. R aptem staje przed M agdusia.
— No i cóż?
— T aki brzydki!— odpow iedziała cicho M ag- dzia,-—płowy, blady. W ąsięta żółte, nos sterczy n a p łaskiej tw arzy.
— Co tobie do jego nosa i płaskiej twarzy? Dziewczyna uboga, ta k a ja k ty, nie ma p raw a patrzeć n a nos i p łask ą tw arz k aw alera.
— A na cóż mam praw o patrzeć? — spytała filuternie.
— Na pozycyą.
— M arcyś, daj-no pokój — u sp ak a ja ła męża E w cia; a zw racając się do M agdusi, rz e k ła po ważnie:
— 35 —
barczysty, włosy ma gęste, zęby zdrowe. P o - grym asisz, moja Magdusiu, bo ja k ż e takiej p a n nie, ja k ty, nie grym asie? ale pójdziesz. Będzie my sobie ra d zili i w gospodarstw ie pom agali.
M agdusia nie odpowiadając, w p atry w ała się w nogę okrytą prunelow ym trzew ikiem , w ychy lając ą się z po za białej spódniczki.
Gospodarstw o j ą nęciło-, była dość prakty czn ą, więc podzielała zdanie brata- lecz również m iała ochotę grym asić i zw lekać... B iały, jedw abny kapelusz, welon, zwycięztwo n a ja rm a rk u , szep tały jej: „Zw lekaj!“
— Jeżeli M agdusia — zaczęła po chw ili E w - cia-— na jednym ja rm a rk u tak ie szczęście zn a la zła...
— B ędę ją po ja rm a rk a c h obwoził ja k ja k ą jałów kę! — zaw ołał Marcyś. — I ty zaczynasz mieć pstro w głowie. P raw d a, św ięta praw da, że w szystkie baby n a jedno kopyto zrobione.
Kobiety się roześm iały.
— A wy na jakie?— sp y tała M agdzia. — Ko, i kłóćcież się tera z o k opyta, n a j a kie wy, a na jak ie my? a o interesie nic. Niechże pannę okrzyczą, że szukając męża, z ja rm a rk u n a ja r m a r k się w łóczy — k a r y e ra skończona. Kto na nią spojrzy? F ra n e k pierw szy się odwróci.
— Ty bo zaraz jak ieś wielkie rzeczy widzisz. Nauczyciel Zaborowski nie je st jeden na świecie. M agdzia może się podrożyć i poczekać.
— 36 —
M agdusia z w dzięcznością pocałow ała w u sta Ewcię.
— B aba za babą w piekło wleci! — zaw ołał rozdrażn io n y M arcyś.— N iem a rady, tylko sp ro w adzić księd za b ra ta , spraw ę skończyć, dać na zapow iedzi i basta.
M agdzia się roześm iała. Zapow iedzi dobrze podziałały na jej usposobienie.
— Zobaczymy,— odpow iedziała filuternie. — P rzekon asz się,— zaw ołał M arcyś.
— Wszyscy chłopi w gorącej wodzie kąpani, i zawsze im pilno,— zaw yrokow ała Ew cia.
M agdzia zaczęła się głośno śmiać. M arcyś obrażony pogroził im i wyszedł.
— Chyba byłabyś głupia moja M agdziu, że byś się nie drożyła. J a się nie drożyłam , a te ra z przewodzi nadem ną.
— Ej, gdzietam przewodzi! robisz z nim, co chcesz.
Ew ci radością zaśw ieciły oczy, chociaż u d a w ała sm utną.
— W iesz co Magduś? Marcyś dobrze mówi— nauczyciel Zaborowski to p arty a . Ale przecież i ty coś znaczysz. N a ja rm a rk u byłaś pierw sza. Inżenier, mówią wszyscy, zna się na kobietach, i panow ie oficery oddali ci spraw iedliw ość.
M agdusia podzielała zdanie Ewci i nie prze czyła. P o d p a rła głow ę ręk ą, oczy w jed en p u n k t utkw iła.
— 37 —
— W iem, że to p a rty a — szepnęła-— lecz cóż, kiedy nie mam do niego pociągu.
— O to się nie bój— o d p arła żywo Ewcia-,— nabierzesz, tylko się bliżej poznacie. Człowiek dobry, stateczny, gospodarny. T rochę może nie śmiały, ale się w tydzień ośmieli. J a k a ja by łam nieśm iała wTzgledem M arcysia, a przecież dziś umiem sobie radzić.
— J a go ośmielę— zaw ołała M agdusia,— i n a u czę, ja k się znajdow ać ma w śród ludzi.
— W ięc o cóż idzie?
— Chudy, płowy, nie mam do niego serca. — J a bo do M arcysia odrazu, gdym go tylko u jrza ła, serce powzięłam . S tałam w oknie chaty, on przechodził, spojrzał n a mnie, uciekłam . P o tem nie wiem jak , spotkaliśm y się na drodze. P o zdrow ił mię, odpowiedziałam , i znowu uciekłam . Z kościoła w racaliśm y razem , a po nieszporach przyszedł do chaty i gw arzył z tatusiem . Od chodząc, chciał mię pocałow ać w ręk ę... do kom o ry wpadłam . A potem we trz y tygodnie zapo w iedzi i nie wiem sama, ja k się znalazłam we szkole. Ale co innego ja , w iejska dziew czyna— d odała skrom nie,— a co innego ty, m ojaM ag duś.
M agdusia p o w tarzała w duchu:
— P raw d a , ja co innego, mnie nie tak łatw o do szkoły wyprowadzić... Płow y, płaski, chudy!.. Przyzwyczaić, przyzw yczaiłabym się, ale przecie trzeb a się podrożyć. Żeby to był brunet i nie
ta k i chudy, możebym się nie drożyła. A może się trafi lepsza p arty a ?
Zdaw ało się M agdusi, że w yrazy te ktoś jej szepnął do ucha. O bejrzała się raptow nie, n i kogo, prócz Ewci, tylko łodygi w inorośli p o ru szane w iatrem , uderzały łagodnie o szyby okna.
— A nuż?— pow tórzyła.
K apelusz, welon, ostra, inżenier, oficerowie, jej przytom ność, gniew Fiaszkiew iczow ej, za chw yty R yfki, pochód przez rynek, nieśmiałość F ran k a ... w rażenia te zlew ały się w jed en obraz zwycięztwa, chw ały, w ielkości. M agdusia pierw szy raz napraw dę uw ierzyła w swoją piękność i siłę swych uroków . Myśl o tern u p ajała ją . R ozw arła nieco nozdrza, u sta na pół odchyliła, w padając w zachwyt i zadumę. P ie rś jej od g łę bokich w estchnień wznosiła się miarowo.
Ew cia, nie przeczuw ając upojeń dziewczyny, p atrz y ła na n ią zdziwiona.
— Magduś, co ci jest?
— Nic, nic!— odpowiedziała, przychodząc do siebie. — Gorąco... zmęczyłam się... Mówisz, że trzeb a się drożyć?
— Trzeba, trzeba! T aka panna, ja k ty, naw et musi. Inaczej myślałby, że ci łaskę zrobił. M ar- cyś i cała jego fam ilja m yślą ta k samo, chociaż mu przecież wniosłam wiano: pięć krów , p arę koni, ro li osiem -m orgów, dwie łąki, stajnię, sto dołę, nie licząc porządków i pościeli.
— 39 —
N a M agdusię uderzy ły ognie oburzenia; chcia ł a odpowiedzieć, gdy szczęściem dla niej i Ewci, drzw i się ro zw arły i w progu stan ęła K aśka.
— P ro szę pani wydojone mleko schować! E w cia zerw ała się: pierw szy ra z nie była przy doju. Sumienie dobrej gospodyni poruszy ło się — wybiegła!
— Pani! — pow tórzyła M agdusia, naśladując głos K aśki.— Tę panią masz od M arcysia, i jesz- szcze ci źle, i jeszcze narzekasz? A to przecie więcej w arte, aniżeli dziesięć morgów! P a trz a j- cie! D ostała porządnego człowieka, uczonego, spokojnego, rządzi się sama, ja k szara gęś— trz y sta papierków pensyi, prezen ta z całej wsi — i narzeka... A ja , j a — w ym aw iała z coraz w ięk szą dum ą, - mam się tylko troszk ę podrożyć i iść, ja k ona, za takiego samego nauczyciela? i mieć tylko trzy m orgi i dwie krowy?... A dopierobyś się swojemi ośmiu m orgam i puszyła!
R ozdrażnione nerwy i w ybuchający gniew p o r w ały M agdusię z kanapy. Zaczęła szybko cho dzić po pokoju, sk arżąc się na niewdzięczność ludzką i los własny.
— A nuż?..
I znowu ten sam szept myśli pow tórzył się w jej głowie. Może będzie bru n et i u rzędnik, albo sędzia, inżenier... A nuż, a nuż? — pow tó rzyła. Niech co chce będzie, w rócę do B iałej.
— 40
-P ostanow ienie to oprzytom niło ją i w praw iło w dobry łram or.
N azajutrz, sprow adzony przez M arcysia p rz y jech a ł ksiądz b ra t, proboszcz z Brzozowej, m ały, lecz krzepki, silny, zdrowy, czerwony, wiecznie uśm iechnięty i wiecznie wesoły. Przyw iózł z so bą cztery butelki wina, M arcyś posłał po piwo i zaczęła się n a ra d a nad losami M agdusi, kied y tymczasem w kuchni Ew cia z? K aśk ą p rz y rz ą dzały śniadanie. K aśka zabite kaczki skubała, „ p a n i“ p iekła ciastka, k tó re w ypiekać nauczyła j ą organiścina.
M arcyś i Magdzia szanowali księdza b ra ta , i kochali go za jego dobroć, uczynność i d b a łość o losy rodziny.
W tym samym baw ialnym pokoju, któ reg o okna zastaw ione były doniczkam i geranii i lak u, osłonione firankam i, na kanapie obitej czarną ce ra tą zasiadł ksiądz brat, a obok niego Marcyś*, n a przeciw um ieściła się M agdusia w yprostow ana, spokojna i pew na siebie. Na stoliku okrytym baw ełnianą serw etą w kółeczka, roboty Ew ci, stało w kuflach piwo. B racia zam yśleni upijali potrosze, kufle odstaw iali, ocierali usta, w zdy chali i milczeli, ja k p rzy stało na mężów p r a gnących głęboko się zastanow ić, nim p rz y stą p ią do rozstrzygnięcia ta k ważnej kw estyi, ja k wy danie za mąż najm łodszej z rodzeństw a siostry .
— 41 —
— Mag duś — za b rał głos ksiądz b ra t po wy słuchaniu reiacyi, — M arcyś ma racyą. F ra n e k je st partya. C hłopak porządny, oszczędny, za
sobny, sp adkobierca Zaborowskiego proboszcza. Będziesz m iała pew ny, spokojny k aw ałek chleba. I o cóż ci idzie? Jestem stanowczo za F ra n kiem.
M arcyś pocałow ał b ra ta w ram ię na znak po dziękow ania i wdzięczności, za podzielanie jeg o opinii.
— A nie mówiłem ci — zw rócił się do Ma- gdusi,— że ksiądz pośw iadczy moje słowa?
— A czy ja mówrię, że nie clicę?! L udzie dajcie mi pokój!
— Kiedy chcesz, to czemu nie idziesz, a fa
sony stroisz?
— Mam zaraz z zaw iązanem i oczyma lecieć, rzucać mu się na szyję, błagać go, prosić, p ła kać?..
— M oja M agduś nie rób mię głupim , — od p a rł ostro M arcyś. #
— I czegóż się kłócicie? — strofow ał ksiądz brat.
— Czego?—o d p arła Magdzia- — tego, że sko ro ze swoim F rankiem wypiłeś u E aganieckiego dziesięć kufli piwa, to jużbyś w piekło poleciał za nim, i w ydał mnie za niego w jednej ko szuli.
— W ięc o cóż ci M agduś idzie?—spytał ksiądz brat.
— O co?., o to, że lecieć nie mam po trze by, że nauczycielowi nie chcę przew racać głowy i nie cbcę, aby się chw alił, a jeszcze mi wym a wiał, że ja k tylko palcem kiw nął, poleciałam za niego. E w cia p ro sta, nie uczona, a ta k samo mówi — i dziś żałuje, że się z tobą nie drożyła.
— Bo głupia!—zaw ołał M arcyś oburzony. — Cicho! — usp ak ajał ksiądz. — Mój M arcyś, powiedziawszy praw dę, dziękuj Bogu i za żonę, i za w szystko, co przez nią dostałeś.
— A ona nie ma za co dziękować? — Pewno, ale jej nie poniew ieraj.
— On tylko przy nas ta k i hardy* przy Ewci trusia.
Jak b y na zaklęcie w biegła Ew cia, czerw ona od ognia, z blaskam i radości w poczciwych oczach. K siądz b ra t pow stał, pocałow ała go w r a mię, on ją w głowę, u jął za ręce, i w p atru jąc się w jej ru m ianą tw arz zap ytał.
— Ko, cóż, kochana gosposiu, kiedyż nam chrzciny wyprawisz?
M łoda kobieta w yrw ała się i uciekła. M arcyś z miną uszczęśliwionego zawołał:
— K sięże bracie, klnę się na w szystko, żem nic nie w inien.
M agdzia spuściła oczy, ja k w ypadało sk ro mnej pannie.
— 48 —
— Gosposiu, cłiodźże do nas, już ani słowa nie p is n ę — p ro sił ksiądz, odchyliw szy drzw i od kuchni.
Po niejakiej chw ili w róciła E w cia onieśmie lona, nad rabiając m inką.
— O czemże państwo radzą? — sp y tała, sia dając przy Magdusi.
— Możnaż o czemś innem radzić, gdy p an na w d o m u ? -o d p a rł M arcyś.
— R adź, o czemś chcesz, a mnie daj pokój, — o d p arła obrażona dziewczyna.
—■ Moja M agdziu, ta k się tylko mówi. — Ew cia p ogładziła włosy M agdusi i pocałow ała ją, aby burzę zażegnać.
— Niech m ądre głowy ra d zą — m ówiła d a r lej, — aby było dobrze, aby się ludzie z nas nie śmieli, a tobie nie stała się krzyw da.
— W łaśnie ta k rad zą, aby się ludzie śmieli, rz e k ła zadąsana M agdusia.
— Co? — jednocześnie zaw ołał ksiądz b ra t i M arcyś.
— Że jak iś tam nauczyciel ma trzy m orgi i kiw nął palcem, chcą abym za niego dziś, w tej minucie leciała.
— N aprzód nauczyciel nie je st jakim ś tam , ja k sobie myślisz. — tz e k ł surowo z godnością M arcyś, — a potem nie kiwaj palcem m oja droga.
44 —
— F ra n e k był tu w czoraj, i powiedział, że nie ma czasu i pieniędzy na konk ury, bo on nie żaden w ielki pan. Żenić się, to zaraz, a nie, to dać pokój. P anien w okolicy nie b ra k i, nie jed n a, ale dziesięć, pocałow ałyby go w rę k ę i poleciały z zam kniętem i oczyma.
— M ech lecą,—zaw ołała obrażona M agdusia. — P olecą—o d p arł M arcyś,— pochw ycił kufel, w ypił z niego piwo do ostatniej kropli i posta w ił go z ta k ą siłą, że aż Ew cia w yciągnęła rę ce, z obawy o kufel i stół.
— M arcyś, nie udaw aj zucha, bo nim nie je ste ś,—łagodził ksiądz zapał b ra ta .
— I nie świadcz za panem F ranciszkiem , bę dąc bratem M agdusi, dodała Ew cia.
— W łaśnie dlatego, że jestem bratem . — Zgoda, zgoda! — w ołał proboszcz. — P rz y jechałem na radę, nie na kłótnie.
— To czemuż b ra t nie radzi?— odezw ała się M agdzia, —- a pozw ala M arcysiow i pleść głup stwa?
— Głupstwa?.. — zaw ołał M arcyś. — D aję ci męża, szczęście, los!
— Co za los, trzy morgi gruntu?.. — M agduś, co ty sobie myślisz?
— Że biednym nazywm się chłop, posiadający trzy m orgi gruntu.
—• Słyszy b ra t, ja k jej kapelusz z welonem, inżenier, oficery i R yfka przew rócili w' głowie!
— 45 —
K siądz b ra t wysuszy! do dna k ufel piwa, po staw ił go na stole i obcierał usta. M agdusia, zarum ieniona gniewem, chciała wybuchnąć. Pow stała, aby módz swobodnie gestykulow ać, gdy proboszcz rę k ą n ak a zał milczenie.
— M agduś— rz ek ł poważnie ksiądz b ra t,—j e steś uboga dziewczyna.
— W ie m ,- o d p a r ła sucho M agdusia.
— Cicho, nie przeryw aj! — k rz y k n ął Marcyś. — Ty sam siedź cicho i nie w trącaj się! — Słyszy brat?...
— D ajcie pokój, dzieci jesteście czy co? — Zw rócił poważny w zrok na Magdusię. — Jeżeli wiesz, żeś uboga, to i wiedzieć powinnaś, że g ry masy nie są ci do twarzy.
— Masz, coś chciała,— szepnął M arcyś. M agdusia rozdrażniona czekała na koniec p rz e mowy.
— W B iałej niem a dla ciebie party i, bo tam każdy p atrzy na g ra jc a r. A znowu nie jesteś ta k piękną, żeby za tobą ludzie szaleli, lub we łby sobie strzelali. Podziękuj Bogu, że ci się trafił chłopak dobry i tyle głupi, że cię chce w jednej koszuli.
Tego już było nadto, M agdusia zalała się łzam i.
— D ajcie pokój mojej biedzie i mojej brzydo cie. Ledwo przyjechałam , już wymówki. Kie dy on głupi, że mnie chce, to ja mam tyle rozu
— 46 —
mu, aby mu nie zawiązyw ać losu, i nie chcę, żeby mnie b ra ł w jednej koszuli. A może znajdę so bie takiego, co za m ną oszaleje i w łeb sobie strzeli, albo mnie weźmie av jednej koszuli.
— M agduś miejże rozum, — strofow ał ją łag o d nie ksiądz brat. — My przecie chcemy twego szczęścia.
— D ziękuję wam za wasze szczęście. D otąd go mam,- -p rzejec h ała palcem po szyi, i w yszła z pokoju, trza sk ając drzwiam i.
— Masz czegoś chciał!— odezw ała się tonem w ymówki Ew cia do męża.
— Uważasz ksiądz, ja k to baba za babę w ogień skoczy.
— P otrzebuieś tak gw ałtow ał?— o d p arła mę żowi Ewcia.
— Bo trzeb a łapać, gdy się co dobrego zdarzy.
— Ł ap ać, wy ty lk o łapać! Dziewczyna nie ma p o ciąg u do Zaborowskiego nauczyciela.
— Ale ubogiej dziewczynie nie wolno prze bierać,— zdecydow ał ksiądz b ra t.— Co innego ty, moja Ew ciu... Ty mogłaś ja k w ulęg ałk ach szu kać, póki nie znalazłaś takiego, co ci do serca przypadł.
M arcyś zbliżył się do żony, objął ją wpół i pocałow ał.
— Oj, ty impecie złośniku! — mówiła E w cia, głaszcząc pieszczotliw ie męża po tw arzy.
— 47 —
— Dosyć, dosyć tego dzieci! — p rzerw ał ksiądz,— teraz ra d a. Niech mówi Ew cia.
— J a myślę, żeby nie pilić, dać spokój dziew czynie i czekać,— ośw iadczyła Ewcia.
— Nierozum iesz tego, że F ran e k nie chce czekać, odezwał się M arcyś.
— Musi.
— N iem a w tern musu, moja droga. — Dziewczyna może się zawziąć.
— E w cia m a racyą. Pojedziemy do Zaboro- w ia i braciom wytłum aczym y. F ra n e k niech po czeka choćby ze dw-a miesiące.
— A on chciał dać na zapowiedzi w niedzielę. — T aki sam w gorącej wodzie kąpany, ja k Marcyś- oni wmzyscy jednacy...
— Moja Ewciu, n a to co dobre, n ik t nie chće długo czekać,— rzek ł wesoło ksiądz.
E w cia spuściła oczy.
— A teraz ty masz. czegoś chciała!— Mówiąc to M arcyś zerw ał się i pocałow ał w koralow e usta żonę.
— Poszukaj lepiej siostry i przyprow adź ją, a ja księdza b ra ta proszę do drugiego pokoju na kaczki. Już powinny być upieczone.
M arcyś poszedł szukać siostry, ksiądz b ra t przeszedł do izdebki położonej przy kuchni, przeznaczonej n a pokój jad aln y .
M arcyś po darem nych poszukiw aniach w rócił zmęczony. W tej samej chwili w eszła Ew cia,
— 48 —
niosąc na półm isku nadziew ane jab łk am i kaczki, za nią K aśka, trzym ając w jednej ręce talerz z k ap u stą, w drugiej ziem niaki.
Zapach ziem niaków i k ap u sty miłe p odrażn ił podniebienie b ra ta jegom ości.
B rac ia n arzek ali k ró tk ą chw ilkę na rom anso- wość dzisiejszych panien, poczem n ap ili się w ód ki i zasiedli do stołu, m ając pośrodku Ewcię.
— Dlaczego to bratow a nie grym asiła?— ode zw ał się jegomość, zabierając się do kaczego udka.
— Bo mój M arcyś nie je st Zaborowskim F ra n kiem ,— o d p arła E w cia z dumą, i zapłoniła się ca ła w połowie z radości, w połowie ze w stydu.
— P raw da, M arcyś je s t zuch, ale i E w cia grzeczna, zaw ołana gosposia, trzym a wszędzie ład i porządek, aż miło spojrzeć. Za zdrow ie Ewci, — ksiądz b ra t podniósł kieliszek w górę i trą c ił nim o kieliszek bratow ej. E w cia w zru szona pocałow ała jegem ościa w rękę, M arcyś, o btarłszy usta, złożył pocałunek n a czole żony. Dziś dopiero dow iedział się i uw ierzył, że je st różnica między nim a kolegą Zaborowskim, cho ciaż obadw a jednakow o dobrze uczyli, a F ran e k w dodatku m a trzy m orgi w łasnego gruntu.
— W iesz b ra t co? — odezwał się M arcyś, po piątym kieliszku w in a .— My jednem wózkiem, baby wpakujemy n a drugi, i wio! do Zaborow ia.
— 49 —
K siądz się zam yślił, rozw ażał, w ażył za i prze ciw projektow i, podniósł kieliszek do ust, p rz e chylił, postaw ił go z determ inacyą na stół i rzekł: — Zgoda jedziem y wszyscy, ale tylko do Za borow skiego proboszcza.
— A, rozum ie się, że do proboszcza. Tegoby jeszcze brakow ało, żeby pannę wozić do k aw a
lera!—ośw iadczyła Ew cia.
Oczy się jej święciły, usta leko drżały. Lu biła jeździć z M arcysieni, a czuła się w łask ach u jegomości.
— Do jegom ości — podchwycił M arcyś, — lecz przy okazyi M agdzia zobaczy szkołę, ogród, stajenkę, grunt, urodzaje, krow y. Ja k ie ma F r a n ek krowy!... W szystko razem powinno dziewr- czynie wybić grym asy z głowry.
— N iezawodnie, — dodał ksiądz. — Ale kiedy jazd a to jazda. W ołajcie Magdzię, niech w raca. Dosyć tych fasonów. Ewciu, zabieraj się.
Ew cia w ybiegła do kuchni, a za chw ilę roz leg ał się piskliw y głos K aśki:
— Panno Magdziu, panno M agdusiu!
B racia za stołem kończyli butelkę wina, ro z praw iając obszernie o zaletach F ran k a , o wese lu, kogo prosić i z czem wystąpić.
Tymczasem K aśka d a rła się na cały głos: — Panienko, w drogę! kaczki zjedzone, jeg o mość woła!...
— 50 —
M agdusia na górze ukryta w k rz a k a c h lesz czyny, słyszała w ołanie K aśki, lecz zagniewana, nie odzyw ała się.
— Szukajcie piękniejszej,—odpow iedziała ci cho. — J a się wam nie odezwę, choćbyście się wszyscy cały dzień d arli.
Przym ówkę księdza w zięła do serca.
— Otóż za mną Indzie będą szaleli i we łby sobie strzelali! — zaw ołała. W idząc, że K aśk a biegnie ku krzakom , zerw ała się i uciekła pod górę, kryjąc się poza drzew a.
K aśka ochrypła i zmęczona w róciła, wózki za jechały, M agdnsia zaczęła się dziwić: dlaczego
aż dwa?
Jegom ość wyszedł na ganek, złożył dłonie, przysunął je do ust i zaczął wołać:
— Magdzia! dosyć fasonów, w racaj, jedziemy. W tej chw ili ukazała się na ganku Ew cia w ostrej sukni do figury i w kapeluszu, za nią w czarnym surducie Marcyś.
M agdusia lubiła jeździć, nogi jej drżały, ra d a była zbiedz, dać pokój fasonom, ubrać się, wdziać biały jedw abny kapelusz i lecieć choćby na ko niec świata. Z atrzym yw ał ją w styd, obrażona dum a—została.
— Dobrze! kiedy tak, to nie potrzebuję wa szej łaski, w aszych kaw alerów , waszego w szyst kiego. Obejdę się bez was, ja k się dotąd oby wałam, i dam sobie radę,
— 51
-Z biegła szybko na dół.
— Zapóźno, ju ż pojechałi!— zaw ołała Kaśka, w idząc biegnącą M agdusię. — Jnż icłi panienka nie dogoni.
— Niech sobie jad ą, nie chce ich gonić—ro zumiesz?
— Nie trzeba było „grym asow ać“, toby się panienka zabaw iła.
— Głupia! — szepnęła, — ja dbam o wasze zabawy!...
K aśk a zdziw iona p a trz y ła na M agdusię, nie mogąc pojąć, dlaczego w łaśnie dziś nie dba o za bawę.
— W czoraj panna dbała... — Cicho! przynieś mój kufer. K aśka w ytrzeszczyła oczy. — Słyszysz!
— Cóż to panna myśli uciekać? — Myślę.
— Czy pannę co ukąsiło?
— U kąsiło,— odpow iedziała, i sam a poszła na górę.
K aśka ru szy ła za nią*, w milczeniu zniosły k u fer*, K aśka o ta rła go ścierką, i bojąc się drażnić ukąszoną panienkę, poszła do kuchni skrobać ziem niaki.
M agdzia została sama, dwa razy głośno w estch nęła, tu p n ęła nogą, gw ałtow nie otw orzyła kufer,