• Nie Znaleziono Wyników

Magdusia : obrazek malowany w słońcu; Pierwszy utwór : nowela - Digital Library of the Jan Kochanowski University

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Magdusia : obrazek malowany w słońcu; Pierwszy utwór : nowela - Digital Library of the Jan Kochanowski University"

Copied!
165
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

S E W E J R ^

WYBÓR PISM

OBRAZEK MALOWANY W SŁOŃCU.

PIERWSZY UTWÓR

N O W E L A

WARSZAWA.

W arszaw ska D rukarnia Estetyczna, W ielka 25.

Nakład „ W Ę D D R O W C A ”

(3)

Jo3BoaeHO H,eH3ypoH).

(4)

I.

ielki ja rm a rk w Tuchowie, a tych wiel- f e jS : kich je s t tylko cztery do roku, wywołuje

% zamieszanie w całej okolicy, wywołał je i w Zalasowej.

Dzieci do szkoły nie przyszły. Jedne pogna­ ły bydło do m iasta, drugie pilnow ały domów, nauczyciel w odświętnym czarnym i długim s u r­ ducie, z założonem i w ty ł rękom a przechadzał się wzdłuż klasy, zatopiony w myślach.

O tworzyły się drzwi z impetem.

— M ógłbyś też wyjść ztąd!— zaw ołała dziew­ czyna w p ap ilotach nad czołem, w białej spó­ dnicy i chustce włóczkowej w oczka, okryw ają­ cej białe jej ram iona i gors, w yglądający z za haftow anej koszuli. W rę k u trzym ała lusterko, grzebień i szczotkę. Za n ią w progu stan ęła tłu sta, uśm iechnięta w iejska dziewoja, z w ykro- chm alow aną spódnicą w jednej, a popielatą su­ k n ią w drugiej ręce.

(5)

_ 4

-— Dłaczegoż mam wyjść?-— zapytał poważnie, zatrzym ując się, nauczyciel.

— Dlaczego?.. Nie widzisz, że się będę ubie­ ra ła ? E w cia ja k się zacznie po naszem u stroić, zawsze cały pokój zajmie i jeszcze jej mało.

— P rzecież jestem twoim bratem .

— Ale jesteś i mężczyzną, a wszyscy m ęż­ czyźni jednacy.

— Gdzież się podzieję?..

— No, to już zostań, póki się nie uczeszę. — P ro szę panny, — odezwała się dziewczyna na progu, d ając znać o sobie.

— Zaw ieś spódnicę na rogu tablicy, suknię tu taj — pokazała palcem , — i uciekaj do roboty.

B ra t i sio stra zostali sami.

— Moja Magdziu, cóż się ta k stroisz?

— Cóż za stroje?.. P op ielata ostra... Czy chcesz, aby sio stra tw oja z wielkiego m iasta w y­ stąp iła, ja k nie wiem kto?

B ra t przekonany zam ilkł.

— Suknia, ja k suknia, ale k ap e lu sz— dodała M agdzia.— Oniemiejesz, ja k go zobaczysz.

U staw iła lu sterk o na kated rze i p a trz ą c w nie uradow ana, o d k rę c a ła z n ad czoła papiloty.

— M arcyś, któż tam będzie?— rzu ciła pytanie b ra tu po chwili pilnej pracy nad ułożeniem zło­ tawej grzywki.

— Wszyscy — o d p arł brat, zatrzym ując się przed k ated rą, — nikogo nie zabraknie. B ędą

(6)

— 5 —

księża, profesorow ie, urzędnicy, leśniczowie, ofi- cyaliści. I może byłoby lepiej, gdybyś w ystąpiła skrom nie, nie ja k w ielka pani.

— Co ty wiesz! — od p arła lekceważąco sio­ s tra , zap latając warkocz. — Jesteś m ądra głowa, ale nie do takich rzeczy.

— Jak ież to rzeczy, do k tó ry ch jestem głupi? — Do podobania się.

— Ew ci się je d n a k spodobałem ,— powiedział z pew nością siebie.

Dziewczyna w zruszyła pogardliw ie ram io­ nami.

— Zrób ty tak ą partyę, ja k ja...

— A żeby był dziesięć razy bogatszy od E w ki, myślisz, żebym poszła za chłopa?

— Niechby cię tylko tak i chciał.

— Niech spróbuje, a zobaczy,— i zrobiła ruch rę k ą .

— Oszalałaś?.. Czyż to mnie źle z Ewcią? Cicha, dobra, gospodaruje, oszczędza, daje mi św ięty spokój i kocha mnie.

— Jeszczeby cię nie kochała za to, żeś sobie n ią los zawiązał!— zaw ołała M agdzia i w yp ro sto ­ w a ła się.

— Cicho! — przerw ał jej szeptem . — J a k i los M agdziu, bój się Boga! A to przecież ja bie­ dny nauczyciel, żeniąc się z bogaczką, los zro­ biłem.

(7)

— 6 —

— Ja, pow tórzył,— ja , biedny nauczyciel, co żeniąc się, miałem całego m ajątku ten czarny su rd u t na grzbiecie.

M agdzia, czesząc w arkocz, szarpnęła grzebie­ niem, że aż jej włosy zatrzeszczały.

— M arcyś, kto ciebie zaślepił?.. Ona— nikt, tylko ona! i zapom niałeś o wszystkiem . A toć przecie tygodnia niema, ja k się E w unia p rz eb ra­ ła, stanik chciała zapinać na grzbiecie, w trze­ w ikach jeszcze do dziś chodzić nie umie.

— W ięc cóż?

— W ięc nic, tylko żeś ty przy niej zapo­ m niał o swym rodzie, o familji, o księdzu b ra­ cie, o Białej, o w szystkiem .

Nauczyciel rozśm iał się sucho.

— O biedzie,— powiedz w yraźnie:— o biedzie. M agdzia odpowiedzią b ra ta czuła się nieco d otkn iętą i upokorzoną. Zacięła usta, p atrz y ła w lustro, u kładając warkocz, jak o koronę po nad grzywką.

— D obrze?—spytała.

— P ięknie,— odpow iedział Marcyś.

— A teraz to się już wynoś i przysyłaj K a­ śkę, aby mi suknię zapięła.

B ra t wyszedł, M agdzia p a trz ą c w lusterko, p ow tarzała po cichu:—Dobry jest sobie!

I roześm iała się, pokazując duże białe zęby. O dw iązała skrzyżow aną na biodrach chustkę i rzuciła na, ław kę, zdjęła z tablicy w

(8)

ykroch-— 7 —

m aloną białą spódnicę, w działa ją , zaw iązała, i u derzając rękom a, aby więcej przy leg ała do ciała, przeszła się p are razy, p atrz ąc na swoje tłu ściu tk ie nogi, zaciśnięte w prunelow e trz e ­ wiczki.

W biegła K aśka. P rzy jej pomocy popielata o stra, obciągnięta i zapięta, u w ydatniała zao­ krąg lo n ą figurkę M agdzi.

— J a k u la ł— m ówiła Kaśka. — Cały ja rm a rk gębę rozdziaw i, ja k panienkę ujrzy.., A coby nie?— ta k a bialuśka.

— Przynoś pudło!— d a ła rozkaz M agdusia. O panow ało ją przyjem ne wzruszenie.

K aśka w ybiegła i w róciła z pudłem. Obie roz­ w iązyw ały sznurki w milczeniu. K aśkę pożera­ ła ciekawość, M agdzia podniosła wieko, zagłę­ biła rę k ę w pudle, spojrzała na K aśkę — chw ila stanowcza...

Biały, jedw abny kapelusz z długim welonem w ynurzył się z pudła.

— O, o, o!— wydobyło się z piersi K aśki. M agdusia w lepiła wzrok w pęk zielonych pió­ rek , zakończonych złotemi gałeczkam i, zdobią­ cych kapelusz. C hciała dmuchnąć, lecz z ra d o ­ ści złożyć ust do dm uchnięcia nie mogła.

— Bójcie się Boga!— składając ręce, szepta­ ła K aśka, zapatrzona w kapelusz, ja k w świę­ tość.— Co to będzie? co to będzie?

(9)

— 8 —

K aśka pochw yciła lu sterk o , M agdzia usad o­ w iła kapelusz n a głowie, przym ocow ała go szpil­ k a m i^ zaw iązała wstążką.

— P rzekonaj się, co to panna z Białej! — zdecydow ała stanowczym tonem, przesuw ając welon obszyty k o ro n k ą przez ram ię.

— Niech wiedzą!— pow tórzyła K aśka.

— Z agłupiaś ty na to, — rz e k ła dobrotliw ie do niej Magdzia.

-— Rozumie się, żem zagłupia, ale to p rz e­ cież wiem, że panienka w tym kapeluszu zaćmi cały ja rm a rk .

M agdzia podzielała opinię K aśki. Uroczysta, dumna, pew na siebie, w yprostow ana, staw iając drobne kroki, ja k przystało na elegancką pannę, w yszła ze szkoły na ganek.

Czekali na nią b ra t i Ew cia w perkalikow ej lila sukience w k ra tk i i popielatym krepow ym kapeluszu. Ew cia niedaw no przeb ran a, nie m ia­ ła odwagi wdziać tu rn iu ry , w stydziła się swych rów ienniczek ze wsi, a do tego m iała w ątpliw ość, czy potrafi godnie nosić tego rodzaju ozdobę, tern więcej, że czuła się przez m atkę n atu rę nie­ źle w tym w zględzie uposażoną.

Mąż i żona spojrzeli n a M agdusię.

— Jak ż e ja z ta k ą p anią będę chodziła po jarm ark u ? — odezw ała się Ew cia, nie bez ukry­

(10)

— Potrafisz, -odpow iedziała poważnie panna z Białej.

— E j, Magdziu! zbytki! posagu niema, o d stra ­ szysz kaw alerów .

M agdusia roześm iała się tryum fująco.

— Niech tylko w ędkę połknie, sznurek przy- wiążemy do bryczki, będzie leciał.

— P ołk n ie nie jeden,— przyśw iadczyła Ew cia. B rat protestow ał, lecz tu rk o t wózka zajedża-jącego przed ganek, zagłuszył jego wyrazy.

P a ra wesołych m ierzynów, błyszczący mo­ siądz na czarnych chom ątach, wózek na reso­ rach obity niebieskiem suknem, parobek w czer­ wonej czapeczce na głowie, w szystko razem do­ bre zrobiło wrażenie na wielkomiastowej pannie. K ręciła z zadowolenia głów ką, baAviła się we­ lonem i uśm iechała.

— S iadajcie— zakom enderow ał nauczyciel,— M agdziu naprzód!

— Czy to ja mam być koniecznie pierw sza?— za p y ta ła filuternie dziewczyna.

— Jak ż eś chciała? — odparł, i podprow adził ją do wózka.

Obok M agdusi siadła Ew cia, nauczyciel na koźle. Ję d re k batem śm ignął, konie skoczyły, ja k gdyby ukropem sparzone. K aśk a stojąc we drzw iach kuchni, zazdrościła Jędrko w i, a p a­ trz y ła na kapelusz M agdzi oczarow ana.

(11)

— 10 —

Słońce przedzierało się gw ałtow nie przez bia­ łe chmury, oblew ając radośnie srebrnem św ia­ tłem biały kapelusz. Chm ury zbijały się jedne na drugie, rosły i ciemniały, ra d e z zazdrości lunąć deszczem na kapelusz Magdusi-, lecz dzie­ wczyna pew na swego, p atrz y ła z w yzyw ającą zuchw ałością na groźną postaw ę chmur.

— Ej, nie zaczynajcie ze mną! — groziła im w duchu.

— Boję się, że będzie deszcz,— odezwała się E w cia, patrząc na kapelusz M agdusi z obawą

i czcią.

— Jabym mu dała!— o d p arła M agdzią wyzy­ w ająco.

Ł agodna i nabożna E w cia zam ilkła, bała się „staw iać“ hardo deszczowi i zaczepiać go, a nie śm iała sprzeciw iać się bratow ej. Męża kochała i szanow ała, k o rz y ła się przed nauką, uw ielbiała jego grzeczność i delikatność. Wobec M agdusi czuła się m alutką, i to ją onieśm ielało.

Z góry. na k tó rą wolno koniki w ciągnęły wó­ zek, widać było Tuchów i drogi do niego wio­ dące, ok ry te tum anam i kurzu. Ruch się co chwi­ la zw iększał, w rzaw a rosła, serce Magdzi biło, wiśniowe u sta Ewci u k ład ały się do uśmiechu.

— Proboszcz z Zaborow ia z b ra te m —mijaj!— zaw ołał M arcyś do siedzącego p rzy nim Jęd rk a.

(12)

1 ! —

Chłop podciął konie. Skoczyły naprzód, wó­ zek w arczał. Pędzili, ja k w iatr. W elon k a p e lu ­ sza M agdusi w ydął się, podobny do żagla.. J e ­ szcze pięćdziesiąt kroków , dwadzieścia, dziesięć— są obok bryczki, rów nają się.

— Bywajcie!— w ołał Marcyś tryum fująco. — Lecicie, ja k opętani — krzyczy proboszcz. — Damy pierw sze — odpowiada M agdusia, i welon rozpuszcza, zm ieniając go w ogon

komety-Nauczyciel Zaborowski pochw ycił za kapelusz, E w cia skłoniła się proboszczowi. Tw arze na obu wózkach były rozprom ienione i śmiejące się głośno, radośnie.

K oniki M arcysia w ysunęły się nap rzó d — n au ­ czyciel spojrzał raz jeszcze na siostrę i m rugnął. M agdzia się obejrzała raz, ale dobrze.

— Dosyć ma— szepnęła w duchu, i popraw iła kapelusz, zagłębiając wzrok ciekaw ie w rynek, rojący się od tłum u ludzi, przepełniony w rzaw ą, z pośród k tó rej, ja k race, wylatywały przekleń­ stw a i śmiechy.

— Są wszyscy?— sp y tała Ew cia męża. — Nikogo nie brakuje — odpow iedział ra d o ­ śnie.

Konie w jeżdżając do m iasta, zwolniły, prze­ chodząc z tru c h ta w poważny stęp, m ijając w o­ zy, zw ierzęta i ludzi.

— Hej! na bok! z drogi! ustąp! — w ołali j e ­ dnocześnie M arcyś i Jęd rek . E w cia i M agdusia

(13)

— 12 —

były oszołomione tłnmem ludzi i najróżnorodniej­ szą, ogłuszającą w rzaw ą.

— Gdzież wysiądziecie?— spytał M arcyś. — J a k zawsze, u Flaszkiewicza, tam się roz- tasujem y, — odpow iedziała Ew cia. A że to, co mówiła, było dla M arcysia świętem, zajechali przed F laszkiew icza, jedyny w mieście sklep i jedyną restau racy ą, goszczącą n siebie czoło m iasta i okolicy.

P rzed sklepem stało trzech oficerów. P alili długie cygara, m ając za uszami pozatykane słom ­ ki, w yciągnięte ze środka cygar. M agdusia od jednego rz u tu oka d o strz e g ła słom ki za uszami

oficerskiem i i uszanow ała ten rodzaj szyku, Zdaje się, że nawzajem oficerowie ocenili je ­ dwabny kapelusz M agdusi i jej długi welon, gdyż patrząc, szeptali z sobą i uśm iechali się, co onie­ śm ieliło Ew cię, a w dobry hum or wprow adziło jej bratow ą. M agdusia w ysiadłszy z wózka, przeszła tryum fująca. Za nią postępow ała zaru ­ m ieniona Ew cia, a M arcyś poważny, spokojny k łaniał się grzecznie reprezentantom arm ii.

— Kto je st ta dam a w białym kapeluszu?— zaczepił go nadporucznik po niemiecku.

— Moja sio stra — odpow iedział Marcyś sk ro ­ mnie.

— Siostra?.. W inszuję panu siostry.

— M arcyś się skłonił i odszedł, oficerowie za­ częli śmiać się głośno i grubo z wielkiego dowci­

(14)

— 13 —

pu nadporucznika, pow tarzając: W inszuję panu siostry, ha — ha — ha!...

Tymczasem w pryw atnem pokoju Flaszkiew i- czów, gdyż z nauczycielam i była zażyłość, ro z ta - sowały się Ewcia, z M agdusią.

M arcyś przed staw ił siostrę. Flaszkiew icz m a­ ły krępy, tłusty, o świecącej okrągłej tw arzy, k ła n ia ł się, uśm iechał i ręce zacierał. F laszkie- wiczowa wysoka i szczupła, córka ap tek arza z Dynowa, k tó ra jedynie tylko oddała rę k ę Flaszkiewiczowi dlatego, że ap tek a rz m iał pięć córek, a ona cztery sio stry — zazdrosnem okiem spoglądała na kapelusz Magdusi.

— Jeżeli siostry nauczycieli w iejskich będą nosiły białe m ateryalne kapelusze, o piórach z a ­ kończonych złotem i gałkam i, to nam córkom a p te ­ karzy co pozostanie kłaść na głowy? Aksamity?... Chyba mało...— pow iedziała sobie w duchu bardzo poważnie.

— Czy to m oda w Białej przyczepiać do k a ­ peluszy długie poza ko lan a welony?

— Nie wiem—-odpowiedziała- M agdusia, stro ­ jąc skrom ną minkę-, — kapelusz ten pochodzi

z W iednia.

— Sadze, że p an n a M agdalena...— pow iedzia­ ła to głośno i urw ała, a w duchu dodała: — nie je st tyle głupią, aby kapelusze sprow adzać z W ie­

dnia.

(15)

- 14 —

— Że go panna nie sam a przecie sprow adziła. — S iostra stryjeczna na moje imieniny przy­ wiozła go.

N astało milczenie. M agdusia odgadła zazdrość n u rtu jącą w sercu jednej z pięciu córek ap tek a­ rza z Dynowa, której zaw istny Jos kazał zostać Flaszkiewiczową.

W szedł J ę d re k i trzym ał w ręk u koszyk. — P arę kogutków —rz e k ła serdecznie Ew unia, podając Flaszkiewiezowej koszyk.

Zimny wyraz tw arzy córki ap tek arza ocieplił się, a gdy zw ażyła ciężkość koszyka, rozjaśnił. Domyślała się, że Ew cia ofiarami sta ra się pod­ trzym ać jej względy i łaskaw ość. T rak to w ała w praw dzie z w ysokiego tonu przebraną chłopkę, lecz wysoki ton łagodziła pew ną poufałością i życzliwością. Po zw ykłych cerem onjach z je d ­ nej strony drożenia się, z drugiej próśb, F lasz- kiew iczow a weszła do kuchni z koszykiem. Flaszkiew icz tym czasem z trzem a chłopcami p r a ­ cował w sklepie.

Nauczyciel zbliżył się do siostry.

— N arobiłaś sobie tym kapeluszem ,— szepnął. M agdzia sp o jrzała wyzywająco.

— Flaszkiew iczow a zazdrości, a ona ma język. — Cóż mnie do jej języka? — w zruszyła r a ­ mionami.

— Oficer winszował mi siostry. P otrzebne to? — Podziękow ałeś mu?

(16)

— Podziękowałem . — To się ciesz teraz. — Ej, M agdziuL. — Ej, M arcyś!... Roześmieli się oboje.

— Czy ty myślisz, że to koniec z kapeluszem? P rzysięgam ci, że dopiero początek. Zobaczysz, co będzie dalej — oświadczyła rozprom ieniona Magdzia.

— Stało się— rzekła Ew cia a jak o p ra k ty c z­ na k obieta dodała:— M arcyś, pom yśl o śniadaniu; głodneśm y, ja k niebozkie stw orzenia.

M arcyś poszedł do sklepu.

— Flaszkiew iczow a zieleniała, p atrz ąc na mój kapelusz,—szepnęła M agdzia do Ew ci.— A niech zielenieje!

Ew cia p o takiw ała głową, lecz się nie odzywa­ ła z obawy, że może Flaszkiew iczow a podsłuchi­

wać. 'V

Pow rócił M arcyś, niosąc w jednej ręce trzy kufle piwa, w drugiej talerz p rzy b ran y szynką i rogalk am i.

Tw arze się rozprom ieniły na widok piwa o k ry ­ tego białą, ja k puch, pianką. Zasiedli za stołem, jed li szynkę i popijali piwem.

— Cóż, ani proboszcza ani nauczyciela z Za- borowia? — zagadnęłą zniecierpliw iona Magdzia.

— Zaborów źle z Flaszldewieżam i, staje u Na- ganieckiego, lecz tu ja d a — szepnął M arcyś,

(17)

gro-— 16 —

żąć na nosie i pokazując palcem na drzw i od kuchni, w których znikła Flaszkiewiczowa. —

Bądź spokojna, będą tu wszyscy w południe. — Śpieszmy się i my— odezwała się E w cia.— Radabym kupić dwoję prosiąt i jeżeli się u da ja - ■ łówkę.

P o rw ali się z miejsc.

— Magduś, weź mój kapelusz— ra d ziła Ewcia, a ja ok ry ję głow ę chusteczką. W takim k ap e­ luszu chodzić do p ro siąt ubliżałoby ci.

— Zaręczam , żeby ci ubliżało, — pow tórzył Marcyś.

— I ludzie by się śmieli— dodała Ewcia. O statni arg u m en t przek o n ał M agdusię. R oz­ łożyła na łóżku kapelusz, welon rozp o starła, w działa na głowę popielaty Ewci, i wyszli razem.

— Dwoje p ro sią t i ja łó w k a to spraw unek nie­ la d a — mówił nauczyciel, — je s t nad czem po­ pracować.

— Wiesz co Marcyś, ty nie jesteś do targ u . Idź sobie do przyjaciół, a nas zostaw same — pro siła go Ew cia. — Bo widzisz, że jeżeli czego baby nie w ytargują, to chłop nigdy. P raw da?— zw róciła się z pytaniem do M agdusi.

— P raw d a — pośw iadczyła M agduś.

Marcyś naprzód Ewcię, po tein M agdzię poca­ łow ał w usta, sk ło n ił się z elegancyą kapeluszem i odszedł.

(18)

_ 1 7 —

ju, zobaczyła kapelusz Magdusi, leżący na swem łóżku z rozpo starty m welonem.

— Ubliżać sobie nie dam nigdy! — rz ek ła z mocą. — A żebyś ty brata, nie tylko probosz­ czem ale biskupem m iała, rozkładać się z k ap e­ luszami na mem łóżku nie pozwolę.

Pochw yciła kapelusz, zaniosła go do pierw sze­ go pokoju przepełnionego tłumem ludzi, i zawie­ siła na kołku.

— J a ciebie bielska mieszczanko, nauczę. Co innego Ewcia: pokorna, łasi się i przypochlepia. Ciężki mój los!...

Tu Flaszkiew iczow a w estchnęła.

Ja k b y na poświadczenie ciężkiego losu córki aptekarzy z Dynowa, ukazała się we drzw iach głow a w ynurzająca się z poza granatow ego płasz­ cza o szerokim kołnierzu i długiej pelerynie. Głowa ta zaczęła m rugać i ściągać gniewnie brwi.

— Pani! — pani!...

Flaszkiew iczow a udała, że nie słyszy.

— Szynkarko!— zaw ołała obrażona głowa. — Cóż to? nie mogę się doprosić szklanki piw a za w łasne pieniądze?

C órka a p te k a rz a zbladła. P ierw szy raz usły­ szała słowo „ sz y n k a rk a “, zastosow any w pro st do niej. O dw róciła się do głowy w granatow ym płaszczu, w skazała rę k ą pierw szy pokój, n astęp

(19)

— 13 —

nie tą sam ą rę k ą zasłoniła tw arz i p ełna m aje­ statycznej boleści poszła do kuchni.

— Któż to jest ta panna w tym pięknym k a ­ peluszu? — za g ad n ął M arcysia po przyw itaniu nauczyciel z Zaborowia.

— M e wiesz?... Moja siostra-, przyjechała p arę dni tem u z Białej.

— Ładna... Chodźmy na szklankę piw a do N aganieckiego.

N aganiecki w pantoflach, białej koszuli i pan- talonach spiętych szelkam i haftow anem i włócz­ ką, tłu sty i czerwony, postaw ił dwa kufle piw a przed nauczycielami, p rzyw itał ich ściśnieniem rą k i zaśm iał się wesoło.

— P an M arcin rz a d k i gość, z Flaszkiew icza- mi trzy m a— arystokracya?! J a tam nie dmę, ani się puszę. Ojciec mej żony nie robił p igułek... M ieszczanin z dziada p radziad a, osiadły na roli, i kw ita, a nie bawi się w pana; żona moja nie miewa pańskich mdłości.

— Józiu!— zaw ołała N aganiecka na męża. Józio się odw rócił i pobiegł do żony, nie cierpiącej na pańskie mdłości; przyjaciele zo stali sami.

Nauczyciel Zaborowski trą c ił o kufel M arcy­ sia i obaj wypili p arę łyków.

— Wiesz, kolego, tw oja sio stra bardzo mi się podobała.

(20)

— 19 —

— W idziałeś ją?...

— W ybornie. Ożeniłbym się z nią zaraz, lecz cóż?

— Co? co takiego?—podchw ycił niespokojnie M arcyś.

— Tylko że ona za w ielka pani dla mnie, nie będzie mnie chciała, a ja nie myślę się błaźnić.

— Dla czegożby cię nie m iała chcieć? — Albo j a wiem! P ani, w ystrojona ja k h r a ­ bianka. Na kapelusz, jak i dziś ma, to ledwo stać dziedziczkę. A ładnie jej było, gdy welon roz- dym ał w iatr. Szkoda, że w ielka pani.

T rą cili się i w ysączyli je do dna.

Nauczyciel Zaborowski uderzył w stół, nadbie­ gła? dziewczyna boso, pochw yciła kufelki i p rzy­ nio sła je wypełnione piwem.

— Za twojej s io s tr y zdrow ie!—z a w o ła ł n a u ­ czyciel Zaborowski.

T rącili się, upijając do połowy.

— Spróbuj i zakręć się koło dziewczyny, —- zachęcał kolegę Marcyś.

— Próbować i wystaw ić się na kpa, jeżeli nie zechce!... Nasze kaw alerskie!...

T rącili się, w ypijając odrazu piwo.

Marcyś gw ałtow nie zastukał, dziewczyna przy­ niosła świeże kipiące pianą kufle.

— Mówię ci: spróbuj! śmiało, śmiało! — A ja k pokaże drzwi?

(21)

— 20 —

— Jak ż e tej pani na imię? — M agdalena.

•— P anny M agdaleny zdrowie!

M a rc y ś w y ch y lił o d razu , nauczyciel Zaborow­

ski w y są c z y ł piw o do dna, kufel o d ją ł od ust,, i p rz y c h y lił go n a d paznokciem wielkiego palca,, p o k a z u ją c , że ani k r o p e l k i nie zostało.

■— T ak się pije panieńskie zdrow ie,— ośw iad­ czył.

Zaszum iało kolegom w głowach. Marcyś zro­ bił się różowy, oczy jego zw ykle łagodne n a b ra ­ ły blasku.

— Nie bój się— szeptał do ucha przyjacielo­ wi.— Dziewczyna biedna, nie ma posagu, a że się stroi, to zwyczajnie ja k każda p anna z dużego m iasta. B iała wielkie miasto, kam ienice dw u­ piętrow e, sklepy, urzędniki, kupcy fabrykanty...

— B iedna, a za cóż się stroi?

— P raco w ita, w fabryce sukna wyszywa n a każdej sztuce num er i nazwisko fa b ry k an ta. N a tydzień zarabia cztery p ap ierk i, czasem więcej. W domu ma w szystko, n a stroje jej w ystarcza.

M arcyś praw ił, a kolega podparłszy głow ę na ręk u , słuchał rozm arzony piwem, zatopiony w my­ ślach.

— To i ta k nie będzie mnie chciała,— zaw o­ ła ł.— Sama zarabia dwieście papierkówg a ja pen- syi mam trzysta?!...

(22)

-— 21 —

pac protek cjo n aln ie po ram ieniu.— A m ieszkanie w szkole i ogród? A trzy m orgi gruntu, co ci ojciec kupił? a cztery krow y, w ieprzek w chle­ wie i rodzony b ra t księdzem? Tyś bogacz, po­ trz e b a ci tylko dobrej gospodyni. M agdusia...

— Za w ielk a p an i nie będzie mnie chciała, — zaw ołał nauczyciel Zaborowski, ła m ią c ro z p a c z li­

wie ręce.

Postać jego nad aw ała się do obrazu rozpaczy i dram atu. Chudy i płaski, a szeroki w ram io­ nach, cera popielata, nos duży, włosy płowre. U sta m iał szerokie, lecz wązkie oczy m ałe umieszczo­ ne głęboko.

— Jeszcze po jednym kufelku, F ranek, co? Zrozpaczony F ran e k nie odpow iadał. M arcyś zasztukał.

Za chwilę przyjaciele trą c ili się; biała p ian k a n a piwie try s k a ła i nik ła.

— Słuchaj! — po piątym kuflu M arcyś n a b ra ł stanow czości i odwagi, — słuchaj, od dziś za ty ­ dzień oświadczysz sie; od dziś za miesiąc wesele. A jeżeli od dziś za ro k nie będzie syn, to cię n a­ zwę kpem.

F ra n e k zerw ał się ze stołka, koledzy rzucili się w objęcia.

N aganiecki u kazał się wre drzw iach. T w arz jego o k rą g ła i czerwona, ja k w schodzący księżyc, zaśm iała się filuternie.

(23)

— Milo spojrzeć — mówił spokojnie, — kiedy sobie panow ie nauczyciele świadczą. U N ag a- nieckiego piwo wyśm ienite, zimne, ajm ocne. J a nie Flaszkiew icz, co do każdej beczki leje konew ­ kę wody. Ale za to m oja baba nie chodzi w tyf- tykach.

— Józiu— zaw ołała p an i N aganiecka,— proszę cię, stul buzię. Mało masz tych plotek? mało ci one sad ła za skórę zalały?

— I cóż mi zrobiły? Co mi zrobił F la szk ie­ wicz? — N aganiecki rozszerzył nozdrza, w a rg i w yw inął, podkasał rękaw y u koszuli i u ją ł się pod boki. — Niech on tu przyjdzie ja nie żaden ary sto k rata, a moja baba nie ciągnie urzędników , oficerów i prefesurów.

Nauczyciele um knęli.

P rzyjaciele stanęli na rynku. — Cóż?—sp y tał F ran e k M arcysia. — Chodźmy do nich.

— Nie śmiem. Człowiek ma trochę w czu­ bie.

— Przecież na ja rm a rk u jesteś. Chodź, chodź!

M arcyś ujął pod ram ię przyjaciela, i ożywio­ ny, pełen dobrych myśli, prow adził go do F lasz- kiewicza.

Przecisnęli się przez sklep natłoczony ładem , W trzecim pokoju, a był to pokój sypialny „p a ń stw a “ Flaszkiewiczów, za stołem ustaw ionym

(24)

— 23 —

na środku rozsiadło się „tow arzystw o“. Dwóch leśniczych z zielonerai klapkam i u kołnierzy, zahaftow anem i złotem, rz ąd ca ze Straszęcina, w łaściciel folw arku, inżenier, proboszcz z Zabo- row ia, E w cia i M agdusia.

— F ranuś! — zaw ołał proboszcz na widok w chodzących przyjaciół,— zastępuję cię przy p a n ­ nie M agdalenie, ja k mogę, ale mi jakoś nie idzie. Co spojrzę, to głupieję.

T ow arzystw o zaśmiało się chórem. Śm iała się i rozprom ieniona M agdusia. C órka a p tek a rza z Dynowa w zruszyła ram ionam i, p atrz ąc m elan­ cholijnie i uśm iechając się z rezygnacyą ofiary. Zarum ieniony F ran u ś pocałow ał Ewcię w rę k ę po raz pierw szy od czasu znajomości, i tem sobie ją zjednał. Skłonił się niezgrabnie Magdusi, chciał coś powiedzieć, lecz nie w iedział co, i co­ fnął się k u Marcysiowi.

Inżen ier począł rozlew ać wino w kieliszki. — Już n a to niem a ra tu n k u — pow tarzał, — musimy wypić zdrowie naszego gościa, naszego kochanego, pięknego gościa— dodał, spoglądając n a M agdusię. — Panowie! pięknej panny M agda­ leny, siostry M arcysia zdrowie! Niech już od nas nie ucieka, niech tu zostanie, tego sobie ży­ czymy!

Pow stali wszyscy, trącając kieliszkam i o k ie ­ liszek Magdusi.

(25)

24 —

W niesione zdrowie zrobiło w rażenie. In ż en ier uchodził w okolicy za b irb an ta i w ielkiego zn a­

wcę kobiet.

K orzystając z ogólnej w rzaw y, szepnął leśn i­ czy do kolegi:

— Inżen ier nie chciałby się zbłażnić. Gdy­ by ta panna nie była p iękną, nie pisnąłby ani

słówka.

— P raw da, panna ta musi być piękną. Suń się!

— Suń, z płótnem w kieszeni.

— B ra t jej proboszcz, w pakuje cię do skarbu. Obadwaj roześm ieli się n a wspom nienie po­ sady w skarbie. Leśniczy kaw aler, spojrzał na M agdusię łakom ie. M agdzia rów nież spojrzała na niego, a p atrzeć um iała.

P ro b o szcz Zborowski nie d a ł się zaw stydzić inżenierowi- k a z a ł również podać dwie butelki wina.

— Zdrow ie kochanej gosposi!—zawołał, a żo­ ny naszego M arcysia.

Do pokoju weszło trzech oficerów poprzedza­ nych przez uśm iechniętego i kłaniającego się Flaszkiew icza. Czekał na nich nak ry ty do obia­ du stolik przy oknie.

Inżenier p rz y w ita ł głośno oficerów, siląc się n a poufałość. Dwaj leśniczowie, którzy w woj­ sku dobili się stopni k ap rali, cofnęli się w ypro­ stowani do pieca. M arcyś s tra c ił na swobodzie*

(26)

— 25 —

E w unia zrobiła w ystraszono - pokorną minkę-, proboszcz udaw ał, że sobie nic z w ojskow ych nie robi; M agdzia sp o jrzała tak, ja k zwykle p a ­ trz ą panny w B iałej na rep rezen tan tó w arm ii, a Flaszkiew iczow a przygładziw szy w kuchni r ę ­ k ą włosy, o trzep ała spódniczkę, i poprzedzona przez dziewczynę niosącą wazę z rosołem , we­ szła.

Chcąc zaimponować i upokorzyć tow arzystw o, zaczęła się w itać z oficerami po niemiecku. R e­ p rezentanci arm ii, odpow iadając konceptam i, g ru ­ bo się śmieli. M agdzia, pann a z B iałej, znała w ybornie języ k niem iecki, n ab rała odwagi, do­ rzucając av gw arze rozmoAvy jedno tylko zdanie.

OdezAranie się dzieAyczyny po niem iecku z ro ­ biło av a r m ii Avrażenie. Magdzia o d ra z u staje

się p a n ią położenia. FlaszkieA\riczoAva po r a z d r u ­ gi m usi ustąpić. A r m ia przez swych r e p r e z e n ­ ta n tó w g ru b o się śmieje i Avybornie baAvi. S t r z a ­ ły p a d a ją z d w óch stron. M arcyś n iezadow olony milczał.

Obiad się skończył, rozm ow a Avyczerpała, a r ­

m ia wyszła.

O detchnęli Avszyscy; M agdusia jaA vnie try u m - foAva,ła, p a tr z ą c dum nie po zgro m ad zo n y ch . Czas odjazdu się. zbliżał; gorąco było av sy p ialn y m

pok o ju p an i FlaszkieAviczoAvej; znużenie op an o -

AvyAvało damy; t r u d n o było u tr z y m a ć rozm owę

(27)

— 26 —

Powoli zaczęto przenosić się przed sklep pana Flaszkiew icza, zkąd z dachu p ad ał przyjem ny cień, a widok na rynek m iłą spraw iał rozryw kę.

M agdusia w działa swój biały, jedw abny k a ­ pelusz, welon zarzuciła m ajestatycznie, i rozm a­ w iając wesoło z inżenierem , po niejakim czasie

wyszła.

F ranu s trzy m ał się M arcysia, był sm utny i za­ myślony. Po rozmowie z oficerami i pow tórnem ukazaniu się jedw abnego kapelusza z welonem, znowu stra c ił nadzieję.

— Za w ielka pani — szepnął do M arcysia, pokazując oczyma M agdusię.

— To nic— odpow iedział mu b ra t, — trzym aj się i naprzód śmiało!

R ynek się przerzedzał, k ram y zw ijane znikały jedne po drugim , lud się rozchodził, zaczęły się tw orzyć puste place. Od strony m ag istratu i biura poborcy podatków , w ysunęła się p ara: on m ały, o kręconych włosach; ona wysoka. M ateryalna jej suknia długa, m ajestatycznie cią­ g nęła się za nią.

— P atrzajcie, idą! — odezwał się w łaściciel folw arku. — Franczykow ski, leśniczy ze skarb u, ona Ja w o rsk a z domu, sio stra rządcy hrabiego z P rzecław ia, nie wie, co już ma z tej a ry sto k ra - cyi robić. Ciągnie za sobą suknię po rynku, w działa niebieskie oku lary i prow adzi się z mę­

(28)

— 27 —

żem pod rękę. W yszli umyśnie, aby nam impo­ nować i upokorzyć nas!

— Umyślnie?— spytała, nam yślając się, M ag- dzia.

— Zawsze się to samo po każdym ja rm a rk u pow tarza. P ani Franczykow ska w niebieskich oku­ la ra c h musi zam iatać rynek. I je st pewną, że my jej to zazdrościm y, — pow iedział inżenier, i roześm iał się, a tow arzystw o mu zaw tórow ało.

— M arcyś, podaj mi rę k ę ,—zwróciła się M ag- dzia do b ra ta , zarzucając welon n a plecy. — N a drugiej stronie ry n k u je s t sklepik z perkalikam i; zaprow adź mnie tam. Nie czekając na odpo­ wiedź b ra ta , w zięła go pod ram ię i odw racając się do tow arzystw a, uśm iechnięta, zawołała:

— Do widzenia!

Zarazem przeszyw ała wzrokiem F ran k a . — Do widzenia! — pow tórzyło chórem tow a­ rzystw o.

M agdusia z M arcysiem szła w prost na F ra n - czykowskich. W praw dzie M agdusia m iała ty l­ ko o strą sukienkę, lecz zrobioną modnie, i prosto, się trzym ała. W ia tr zlekka powiew ał, unosząc welon, ja k ogon komety. B iały kapelusz k ą p a ł się w słońcu, a zielone p ióra zdobne w złote gałk i błyszczały.

— W ybornie, doskonale!— zaw ołał proboszcz. — Zrozum iałem pannę M agdalenę. Ila , ha! p a trz ­ my!...

(29)

P a trz y li w milczeniu, ciekaw ie w zrok w ytęża­ ją c . M agdusia zręcznie k ieru ją c Marcysiem,

przecięła drogę Franczykow skim ta k blizko, że welon kapelusza m usnął po tw arzy siostrę rz ą d ­ cy z Przecław ia.

M ałżonkowie stanęli, F ranczykow ska zm ru­ żyła oczy, drobną w argę w ysunęła naprzód, w zruszyła ram ionam i i zaw róciła z mężem.

G rom adka stojąca przed sklepem F laszkiew i- cza nie dostrzegła zm rużeń oczu poza niebieskie- mi okularam i i grym asu ust, lecz w idziała en e r­ giczny zw rot pani F ranczykow skiej, i w ybuchnę- ła śmiechem wesołym ta k głośnym, że aż w padł do uszu sio stry Jaw o rskiego.

— Czego oni się śm ieją?— za p y ta ła męża. — B aw ią się; możeby w ypadało zajrzeć i wy­ pić szklaneczkę.

— Mnie będziesz wodził po handlach!... — Je s t tam proboszcz.

— Niech ich będzie stu, a nie namówisz mnie. Jeżeliś się ze mną ożenił, to już cierp. Co to za je d n a w tym kapeluszu z welonem? Obejrzyj się!

F ranczykow ski się obejrzał.

— S iostra nauczyciela z Zalasowej.

— S io stra nauczyciela w takim kapeluszu... Ach, jak aż ona głupia!...

— Jeżeli go ma...— zdobył się na uwagę F ra n ­ czykowski.

(30)

— 29 —

— W łaśnie dla tego głupia, że go ma i że go nosi. Lecz ty tego nie rozumiesz i nie odzywaj się.

Franczykow ski w ierzył, że sio stra Jaw o rsk ie ­ go rozum ie to, czego on nigdy nie zrozum ie, i m ilczał poważnie.

— A to jej panna M agdalena u ta rła nosa!— zaw ołał proboszcz.

I znowu wybuchy śmiechu rozległy się po ry n ­ ku, w padając do sklepu, w którym M agdusia tryum fow ała z odniesionego zwycięztwa.

Proboszcz m rugnął na F ranusia, przyzw ał go do siebie i szepnął:

— Idź, pożegnaj się z Marcysiem i jego sio­ s trą — jedziemy.

F ran u ś szedł wolno, a dla rozryw ki i dodania sobie odwagi, w yw ijał kijem. Zobaczył go M ar- cyś, zbliżył się do siostry, mówiąc:

— Nauczyciel! z Zaborow ia p ro sił mnie o tw ą rękę. Idzie tu taj.

M agdusia w idziała go, gdy tylko oderw ał się od grom adki, dom yśliła się wszystkiego, nie p a ­ trz ą c na zbliżającego się, odpow iedziała b ra tu :

— A co kapelusz? Nie chciałeś, żebym go dziś wdziała?

— P roszę cię, bądź grzeczna dla F ran u sia. Mówił mi, że je ste ś dla niego za w ielka p a n i, że masz tak i w spaniały kapelusz, i dlatego pewno go nie zechcesz.

(31)

— 30

-— To lepiej, że ta k mówił, bo mnie będzie sza­ now ał i bał się...— Teraz się dopiero obejrzała.—■ T en twój F ran u s płaski ja k deska, tylko mu na bladej tw arzy duży nos sterczy. Płow y... oczy, ja k szp ark i...

— Ciclio — p rzerw ał szybko M arcyś. — C hło­ p ak dobry, pensy i trzysta, dodatku pięćdziesiąt, cztery m orgi w łasnego g ru n tu i b ra t proboszcz.

— Żeby był ja k iś inny... — Cicho, bo usłyszy...

— Dla takiej rarytnej panny, to p raw ie dzie­ dzic...— rz e k ła w łaścicielka sklepu.

— Niech jej R yfka głowy nie zaw raca— ofuk­ nął żydów kę M arcyś.

— Co ja mam zawracać? Za m ądra to głowa do zaw racania.— A zbliżając się do Magdzi, spy­ ta ła :— P rzepraszam panienkę, zkąd ten kapelusz? Nie z Krakowa?

— Z W iednia,— odpow iedziała M agdzia skrom ­ nie.

— Zaraz sobie pom yślałam , że z W iednia. W szedł F ranus.

— Przyszedłem po p annę M agdalenę,— ode­ zw ał się nieśm iało.

— Cóż to już mnie pan chcesz zabrać?— od­ p a r ła rezolutnie M agdzia.

Żydów ka zaczęła się śmiać, M arcyś za nią, F ra n e k spłonął ja k piwonia.

(32)

__ 31 —

(

— T aki ra ry ta s naw et ukraść nie grzech, —• zaw ołała R yfka.

— U kraść i zawieźć w prost do Zaborow ia,—• n ab ierając odwagi, przem ów ił F ranek. — Jeg o ­ mość u stąp i m iejsca na wózku.

— Jegomość nie może zostać—rz e k ła R yfka,—• on będzie tam bardzo p otrzebny— bez niego nic...

— Moja R yfko, bardzo was proszę, nie psujcie mi siostry ,— zak lin ał M arcyś.'

M agdzia nie śm iała po takich kom plem entach targow ać się-, zapłaciła za p erk ałik n a fartuszek, co sam a żydów ka chciała. F ra n e k schwycił paczkę, M agdzia podała rę k ę bratu, rozpuściła welon—-poszli. Teraz już ona jed n a królow ała na rynku.

Z przed sklepu F laszkiew icza w ybiegały we­ sołe głosy przy akom paniam encie grubego śm ie­ chu Zaborowskiego proboszcza. Mężczyźni trz y ­ m ali kufle piw a w rękach. E aw et Flaszkiewicz, po obliczeniu kasy, pozw olił sobie na zbytek j e ­ dnego kufellca.

M agdusia z b ratem i F rankiem zbliżała się. Serce jej biło, na -twarz w ystąpiły rum ieńce r a ­ dości. Chciała być poważną, lecz mimo woli k ą ­ ciki jej ust drżały uśmiechem.

— W iw at pana M agdalena! — w ołał inżenier w ielki znawca kobiet.

— W iw at!—pow tórzył chór 'mężczyzn, wzno­ sząc kufle w g órę.

(33)

— 32 —

Leśniczowie śmieli się uszczęśliw ieni. M ar- cyś był wzruszony do tego stopnia, że aż nieco zbladł. Nauczyciel Zaborowski dum nie patrzy ł. Panow ie, przyszłej jego żony, ja k m iał nadzieję, wznoszą zdrow ie na rynku. Tego honoru żadna z panien w okolicy nie dostąpiła.

Tu p an Flaszkiew icz pochylił się, i n aślad u ­ ją c ru ch y żony, jak o wielkiej damy, drobne k ro ­

czki staw iał i k rę c ił tułowiem .

— Ej stary , stary! — strofow ała męża F lasz- kiewiczowa, nie mogąc pokonać śmiechu.

— W itam jaśn ie panią!— zahuczał głosem Na- ganieckiego. — Jasn a pani, ja sn a pani do nas — kam loty, bareże, atłasy...

— A tymczasem B ączałka w padnie w ręce żydów! — przerw ała żona.

— D aj-no pokój! szlachcic dyszy, bokami ro ­ bi, ale pięć Jat jeszcze w ytrzym a. A choćby o ro k prędzej, to i my ro k skrócim y. Jaśn ie wielm o­ żna N a ta lia Flaszkiewiczowa, z domu Buśnicka, dziedziczka B ączałki z przyległościam i...

— Ja k ie przyległości?

— Takie, jak ie p rzylegają do figurki pani Flaszkiew iczo w ej.

— Mąż zaśm iał się serdecznie.

— Stary, w jakim ty jesteś dziś humorze! — Moje dziecko, jak że nie mam być w hu ­ morze? Biedacy...

(34)

— Biedacy! — pow tórzył szeptem B łaszkie­ wicz.— J a miałem tysiąc papierków ; ty, chociaż córka a p te k a rz a z Dynowa...

— Wiem, wiem!

— Nędznych pięć stówek. A dziś— dziś... — Cicho!..

— A grym asiłaś, zachciew ało ci się adjunkta, z góry p a trz y ła ś na Błaszkiewicza, pom iatałaś nim. Dzisiaj cóż adjunkt?.. J a sn a pani, gw ałt, rety, ra ry ta s. Aj waj, aj waj!.. W racam y, a p a ­ nowie oficery na koniach przy powozie, a ja s n a pani puszy się, dmie, nos zadziera w górę, n a N aganieckiego nie patrzy, B ranczykow skiej się nie kłan ia.

— W iesz? B ranczykow ska ledwo mi g łow ą kiw nęła.

— Będzie ona b iła głow ą o ziemię.

Błaszkiewicz ręce zacierał, śm iał się, oczy mrużył, pochylił się i chodząc po pokoju, tuło ­ wiem kręcił.

W ten sposób zabaw iali się m ałżonkowie Błaszkiewiczowie po każdym pomyślnym ja r m a r ­ ku. M arzyli głośno, puszczając wodze fantazyi.

(35)

W $ $ (\ S°ścinnej -izbie świeżo wybielonego po-

0b °k klasy, siedziały Ew cia

¿ f i M agdusia na kanapie. M arcyś chodzi nerw ow o po pokoju, i gestykuluje rękom a, i mó­ wi. R aptem staje przed M agdusia.

— No i cóż?

— T aki brzydki!— odpow iedziała cicho M ag- dzia,-—płowy, blady. W ąsięta żółte, nos sterczy n a p łaskiej tw arzy.

— Co tobie do jego nosa i płaskiej twarzy? Dziewczyna uboga, ta k a ja k ty, nie ma p raw a patrzeć n a nos i p łask ą tw arz k aw alera.

— A na cóż mam praw o patrzeć? — spytała filuternie.

— Na pozycyą.

— M arcyś, daj-no pokój — u sp ak a ja ła męża E w cia; a zw racając się do M agdusi, rz e k ła po­ ważnie:

(36)

— 35 —

barczysty, włosy ma gęste, zęby zdrowe. P o - grym asisz, moja Magdusiu, bo ja k ż e takiej p a n ­ nie, ja k ty, nie grym asie? ale pójdziesz. Będzie­ my sobie ra d zili i w gospodarstw ie pom agali.

M agdusia nie odpowiadając, w p atry w ała się w nogę okrytą prunelow ym trzew ikiem , w ychy­ lając ą się z po za białej spódniczki.

Gospodarstw o j ą nęciło-, była dość prakty czn ą, więc podzielała zdanie brata- lecz również m iała ochotę grym asić i zw lekać... B iały, jedw abny kapelusz, welon, zwycięztwo n a ja rm a rk u , szep­ tały jej: „Zw lekaj!“

— Jeżeli M agdusia — zaczęła po chw ili E w - cia-— na jednym ja rm a rk u tak ie szczęście zn a la­ zła...

— B ędę ją po ja rm a rk a c h obwoził ja k ja k ą jałów kę! — zaw ołał Marcyś. — I ty zaczynasz mieć pstro w głowie. P raw d a, św ięta praw da, że w szystkie baby n a jedno kopyto zrobione.

Kobiety się roześm iały.

— A wy na jakie?— sp y tała M agdzia. — Ko, i kłóćcież się tera z o k opyta, n a j a ­ kie wy, a na jak ie my? a o interesie nic. Niechże pannę okrzyczą, że szukając męża, z ja rm a rk u n a ja r m a r k się w łóczy — k a r y e ra skończona. Kto na nią spojrzy? F ra n e k pierw szy się odwróci.

— Ty bo zaraz jak ieś wielkie rzeczy widzisz. Nauczyciel Zaborowski nie je st jeden na świecie. M agdzia może się podrożyć i poczekać.

(37)

— 36 —

M agdusia z w dzięcznością pocałow ała w u sta Ewcię.

— B aba za babą w piekło wleci! — zaw ołał rozdrażn io n y M arcyś.— N iem a rady, tylko sp ro ­ w adzić księd za b ra ta , spraw ę skończyć, dać na zapow iedzi i basta.

M agdzia się roześm iała. Zapow iedzi dobrze podziałały na jej usposobienie.

— Zobaczymy,— odpow iedziała filuternie. — P rzekon asz się,— zaw ołał M arcyś.

— Wszyscy chłopi w gorącej wodzie kąpani, i zawsze im pilno,— zaw yrokow ała Ew cia.

M agdzia zaczęła się głośno śmiać. M arcyś obrażony pogroził im i wyszedł.

— Chyba byłabyś głupia moja M agdziu, że­ byś się nie drożyła. J a się nie drożyłam , a te ­ ra z przewodzi nadem ną.

— Ej, gdzietam przewodzi! robisz z nim, co chcesz.

Ew ci radością zaśw ieciły oczy, chociaż u d a ­ w ała sm utną.

— W iesz co Magduś? Marcyś dobrze mówi— nauczyciel Zaborowski to p arty a . Ale przecież i ty coś znaczysz. N a ja rm a rk u byłaś pierw sza. Inżenier, mówią wszyscy, zna się na kobietach, i panow ie oficery oddali ci spraw iedliw ość.

M agdusia podzielała zdanie Ewci i nie prze­ czyła. P o d p a rła głow ę ręk ą, oczy w jed en p u n k t utkw iła.

(38)

— 37 —

— W iem, że to p a rty a — szepnęła-— lecz cóż, kiedy nie mam do niego pociągu.

— O to się nie bój— o d p arła żywo Ewcia-,— nabierzesz, tylko się bliżej poznacie. Człowiek dobry, stateczny, gospodarny. T rochę może nie­ śmiały, ale się w tydzień ośmieli. J a k a ja by­ łam nieśm iała wTzgledem M arcysia, a przecież dziś umiem sobie radzić.

— J a go ośmielę— zaw ołała M agdusia,— i n a u ­ czę, ja k się znajdow ać ma w śród ludzi.

— W ięc o cóż idzie?

— Chudy, płowy, nie mam do niego serca. — J a bo do M arcysia odrazu, gdym go tylko u jrza ła, serce powzięłam . S tałam w oknie chaty, on przechodził, spojrzał n a mnie, uciekłam . P o ­ tem nie wiem jak , spotkaliśm y się na drodze. P o ­ zdrow ił mię, odpowiedziałam , i znowu uciekłam . Z kościoła w racaliśm y razem , a po nieszporach przyszedł do chaty i gw arzył z tatusiem . Od­ chodząc, chciał mię pocałow ać w ręk ę... do kom o­ ry wpadłam . A potem we trz y tygodnie zapo­ w iedzi i nie wiem sama, ja k się znalazłam we szkole. Ale co innego ja , w iejska dziew czyna— d odała skrom nie,— a co innego ty, m ojaM ag duś.

M agdusia p o w tarzała w duchu:

— P raw d a , ja co innego, mnie nie tak łatw o do szkoły wyprowadzić... Płow y, płaski, chudy!.. Przyzwyczaić, przyzw yczaiłabym się, ale przecie trzeb a się podrożyć. Żeby to był brunet i nie

(39)

ta k i chudy, możebym się nie drożyła. A może się trafi lepsza p arty a ?

Zdaw ało się M agdusi, że w yrazy te ktoś jej szepnął do ucha. O bejrzała się raptow nie, n i­ kogo, prócz Ewci, tylko łodygi w inorośli p o ru ­ szane w iatrem , uderzały łagodnie o szyby okna.

— A nuż?— pow tórzyła.

K apelusz, welon, ostra, inżenier, oficerowie, jej przytom ność, gniew Fiaszkiew iczow ej, za­ chw yty R yfki, pochód przez rynek, nieśmiałość F ran k a ... w rażenia te zlew ały się w jed en obraz zwycięztwa, chw ały, w ielkości. M agdusia pierw ­ szy raz napraw dę uw ierzyła w swoją piękność i siłę swych uroków . Myśl o tern u p ajała ją . R ozw arła nieco nozdrza, u sta na pół odchyliła, w padając w zachwyt i zadumę. P ie rś jej od g łę­ bokich w estchnień wznosiła się miarowo.

Ew cia, nie przeczuw ając upojeń dziewczyny, p atrz y ła na n ią zdziwiona.

— Magduś, co ci jest?

— Nic, nic!— odpowiedziała, przychodząc do siebie. — Gorąco... zmęczyłam się... Mówisz, że trzeb a się drożyć?

— Trzeba, trzeba! T aka panna, ja k ty, naw et musi. Inaczej myślałby, że ci łaskę zrobił. M ar- cyś i cała jego fam ilja m yślą ta k samo, chociaż mu przecież wniosłam wiano: pięć krów , p arę koni, ro li osiem -m orgów, dwie łąki, stajnię, sto­ dołę, nie licząc porządków i pościeli.

(40)

— 39 —

N a M agdusię uderzy ły ognie oburzenia; chcia­ ł a odpowiedzieć, gdy szczęściem dla niej i Ewci, drzw i się ro zw arły i w progu stan ęła K aśka.

— P ro szę pani wydojone mleko schować! E w cia zerw ała się: pierw szy ra z nie była przy doju. Sumienie dobrej gospodyni poruszy­ ło się — wybiegła!

— Pani! — pow tórzyła M agdusia, naśladując głos K aśki.— Tę panią masz od M arcysia, i jesz- szcze ci źle, i jeszcze narzekasz? A to przecie więcej w arte, aniżeli dziesięć morgów! P a trz a j- cie! D ostała porządnego człowieka, uczonego, spokojnego, rządzi się sama, ja k szara gęś— trz y ­ sta papierków pensyi, prezen ta z całej wsi — i narzeka... A ja , j a — w ym aw iała z coraz w ięk­ szą dum ą, - mam się tylko troszk ę podrożyć i iść, ja k ona, za takiego samego nauczyciela? i mieć tylko trzy m orgi i dwie krowy?... A dopierobyś się swojemi ośmiu m orgam i puszyła!

R ozdrażnione nerwy i w ybuchający gniew p o r­ w ały M agdusię z kanapy. Zaczęła szybko cho­ dzić po pokoju, sk arżąc się na niewdzięczność ludzką i los własny.

— A nuż?..

I znowu ten sam szept myśli pow tórzył się w jej głowie. Może będzie bru n et i u rzędnik, albo sędzia, inżenier... A nuż, a nuż? — pow tó­ rzyła. Niech co chce będzie, w rócę do B iałej.

(41)

— 40

-P ostanow ienie to oprzytom niło ją i w praw iło w dobry łram or.

N azajutrz, sprow adzony przez M arcysia p rz y ­ jech a ł ksiądz b ra t, proboszcz z Brzozowej, m ały, lecz krzepki, silny, zdrowy, czerwony, wiecznie uśm iechnięty i wiecznie wesoły. Przyw iózł z so­ bą cztery butelki wina, M arcyś posłał po piwo i zaczęła się n a ra d a nad losami M agdusi, kied y tymczasem w kuchni Ew cia z? K aśk ą p rz y rz ą ­ dzały śniadanie. K aśka zabite kaczki skubała, „ p a n i“ p iekła ciastka, k tó re w ypiekać nauczyła j ą organiścina.

M arcyś i Magdzia szanowali księdza b ra ta , i kochali go za jego dobroć, uczynność i d b a­ łość o losy rodziny.

W tym samym baw ialnym pokoju, któ reg o okna zastaw ione były doniczkam i geranii i lak u, osłonione firankam i, na kanapie obitej czarną ce­ ra tą zasiadł ksiądz brat, a obok niego Marcyś*, n a­ przeciw um ieściła się M agdusia w yprostow ana, spokojna i pew na siebie. Na stoliku okrytym baw ełnianą serw etą w kółeczka, roboty Ew ci, stało w kuflach piwo. B racia zam yśleni upijali potrosze, kufle odstaw iali, ocierali usta, w zdy­ chali i milczeli, ja k p rzy stało na mężów p r a ­ gnących głęboko się zastanow ić, nim p rz y stą p ią do rozstrzygnięcia ta k ważnej kw estyi, ja k wy­ danie za mąż najm łodszej z rodzeństw a siostry .

(42)

— 41 —

— Mag duś — za b rał głos ksiądz b ra t po wy­ słuchaniu reiacyi, — M arcyś ma racyą. F ra n e k je st partya. C hłopak porządny, oszczędny, za­

sobny, sp adkobierca Zaborowskiego proboszcza. Będziesz m iała pew ny, spokojny k aw ałek chleba. I o cóż ci idzie? Jestem stanowczo za F ra n ­ kiem.

M arcyś pocałow ał b ra ta w ram ię na znak po­ dziękow ania i wdzięczności, za podzielanie jeg o opinii.

— A nie mówiłem ci — zw rócił się do Ma- gdusi,— że ksiądz pośw iadczy moje słowa?

— A czy ja mówrię, że nie clicę?! L udzie dajcie mi pokój!

— Kiedy chcesz, to czemu nie idziesz, a fa ­

sony stroisz?

— Mam zaraz z zaw iązanem i oczyma lecieć, rzucać mu się na szyję, błagać go, prosić, p ła ­ kać?..

— M oja M agduś nie rób mię głupim , — od­ p a rł ostro M arcyś. #

— I czegóż się kłócicie? — strofow ał ksiądz brat.

— Czego?—o d p arła Magdzia- — tego, że sko­ ro ze swoim F rankiem wypiłeś u E aganieckiego dziesięć kufli piwa, to jużbyś w piekło poleciał za nim, i w ydał mnie za niego w jednej ko­ szuli.

(43)

— W ięc o cóż ci M agduś idzie?—spytał ksiądz brat.

— O co?., o to, że lecieć nie mam po trze­ by, że nauczycielowi nie chcę przew racać głowy i nie cbcę, aby się chw alił, a jeszcze mi wym a­ wiał, że ja k tylko palcem kiw nął, poleciałam za niego. E w cia p ro sta, nie uczona, a ta k samo mówi — i dziś żałuje, że się z tobą nie drożyła.

— Bo głupia!—zaw ołał M arcyś oburzony. — Cicho! — usp ak ajał ksiądz. — Mój M arcyś, powiedziawszy praw dę, dziękuj Bogu i za żonę, i za w szystko, co przez nią dostałeś.

— A ona nie ma za co dziękować? — Pewno, ale jej nie poniew ieraj.

— On tylko przy nas ta k i hardy* przy Ewci trusia.

Jak b y na zaklęcie w biegła Ew cia, czerw ona od ognia, z blaskam i radości w poczciwych oczach. K siądz b ra t pow stał, pocałow ała go w r a ­ mię, on ją w głowę, u jął za ręce, i w p atru jąc się w jej ru m ianą tw arz zap ytał.

— Ko, cóż, kochana gosposiu, kiedyż nam chrzciny wyprawisz?

M łoda kobieta w yrw ała się i uciekła. M arcyś z miną uszczęśliwionego zawołał:

— K sięże bracie, klnę się na w szystko, żem nic nie w inien.

M agdzia spuściła oczy, ja k w ypadało sk ro ­ mnej pannie.

(44)

— 48 —

— Gosposiu, cłiodźże do nas, już ani słowa nie p is n ę — p ro sił ksiądz, odchyliw szy drzw i od kuchni.

Po niejakiej chw ili w róciła E w cia onieśmie­ lona, nad rabiając m inką.

— O czemże państwo radzą? — sp y tała, sia­ dając przy Magdusi.

— Możnaż o czemś innem radzić, gdy p an na w d o m u ? -o d p a rł M arcyś.

— R adź, o czemś chcesz, a mnie daj pokój, — o d p arła obrażona dziewczyna.

—■ Moja M agdziu, ta k się tylko mówi. — Ew cia p ogładziła włosy M agdusi i pocałow ała ją, aby burzę zażegnać.

— Niech m ądre głowy ra d zą — m ówiła d a r lej, — aby było dobrze, aby się ludzie z nas nie śmieli, a tobie nie stała się krzyw da.

— W łaśnie ta k rad zą, aby się ludzie śmieli, rz e k ła zadąsana M agdusia.

— Co? — jednocześnie zaw ołał ksiądz b ra t i M arcyś.

— Że jak iś tam nauczyciel ma trzy m orgi i kiw nął palcem, chcą abym za niego dziś, w tej minucie leciała.

— N aprzód nauczyciel nie je st jakim ś tam , ja k sobie myślisz. — tz e k ł surowo z godnością M arcyś, — a potem nie kiwaj palcem m oja droga.

(45)

44 —

— F ra n e k był tu w czoraj, i powiedział, że nie ma czasu i pieniędzy na konk ury, bo on nie żaden w ielki pan. Żenić się, to zaraz, a nie, to dać pokój. P anien w okolicy nie b ra k i, nie jed n a, ale dziesięć, pocałow ałyby go w rę k ę i poleciały z zam kniętem i oczyma.

— M ech lecą,—zaw ołała obrażona M agdusia. — P olecą—o d p arł M arcyś,— pochw ycił kufel, w ypił z niego piwo do ostatniej kropli i posta­ w ił go z ta k ą siłą, że aż Ew cia w yciągnęła rę ­ ce, z obawy o kufel i stół.

— M arcyś, nie udaw aj zucha, bo nim nie je ste ś,—łagodził ksiądz zapał b ra ta .

— I nie świadcz za panem F ranciszkiem , bę­ dąc bratem M agdusi, dodała Ew cia.

— W łaśnie dlatego, że jestem bratem . — Zgoda, zgoda! — w ołał proboszcz. — P rz y ­ jechałem na radę, nie na kłótnie.

— To czemuż b ra t nie radzi?— odezw ała się M agdzia, —- a pozw ala M arcysiow i pleść głup­ stwa?

— Głupstwa?.. — zaw ołał M arcyś. — D aję ci męża, szczęście, los!

— Co za los, trzy morgi gruntu?.. — M agduś, co ty sobie myślisz?

— Że biednym nazywm się chłop, posiadający trzy m orgi gruntu.

—• Słyszy b ra t, ja k jej kapelusz z welonem, inżenier, oficery i R yfka przew rócili w' głowie!

(46)

— 45 —

K siądz b ra t wysuszy! do dna k ufel piwa, po­ staw ił go na stole i obcierał usta. M agdusia, zarum ieniona gniewem, chciała wybuchnąć. Pow ­ stała, aby módz swobodnie gestykulow ać, gdy proboszcz rę k ą n ak a zał milczenie.

— M agduś— rz ek ł poważnie ksiądz b ra t,—j e ­ steś uboga dziewczyna.

— W ie m ,- o d p a r ła sucho M agdusia.

— Cicho, nie przeryw aj! — k rz y k n ął Marcyś. — Ty sam siedź cicho i nie w trącaj się! — Słyszy brat?...

— D ajcie pokój, dzieci jesteście czy co? — Zw rócił poważny w zrok na Magdusię. — Jeżeli wiesz, żeś uboga, to i wiedzieć powinnaś, że g ry ­ masy nie są ci do twarzy.

— Masz, coś chciała,— szepnął M arcyś. M agdusia rozdrażniona czekała na koniec p rz e ­ mowy.

— W B iałej niem a dla ciebie party i, bo tam każdy p atrzy na g ra jc a r. A znowu nie jesteś ta k piękną, żeby za tobą ludzie szaleli, lub we łby sobie strzelali. Podziękuj Bogu, że ci się trafił chłopak dobry i tyle głupi, że cię chce w jednej koszuli.

Tego już było nadto, M agdusia zalała się łzam i.

— D ajcie pokój mojej biedzie i mojej brzydo­ cie. Ledwo przyjechałam , już wymówki. Kie­ dy on głupi, że mnie chce, to ja mam tyle rozu­

(47)

— 46 —

mu, aby mu nie zawiązyw ać losu, i nie chcę, żeby mnie b ra ł w jednej koszuli. A może znajdę so­ bie takiego, co za m ną oszaleje i w łeb sobie strzeli, albo mnie weźmie av jednej koszuli.

— M agduś miejże rozum, — strofow ał ją łag o d ­ nie ksiądz brat. — My przecie chcemy twego szczęścia.

— D ziękuję wam za wasze szczęście. D otąd go mam,- -p rzejec h ała palcem po szyi, i w yszła z pokoju, trza sk ając drzwiam i.

— Masz czegoś chciał!— odezw ała się tonem w ymówki Ew cia do męża.

— Uważasz ksiądz, ja k to baba za babę w ogień skoczy.

— P otrzebuieś tak gw ałtow ał?— o d p arła mę­ żowi Ewcia.

— Bo trzeb a łapać, gdy się co dobrego zdarzy.

— Ł ap ać, wy ty lk o łapać! Dziewczyna nie ma p o ciąg u do Zaborowskiego nauczyciela.

— Ale ubogiej dziewczynie nie wolno prze­ bierać,— zdecydow ał ksiądz b ra t.— Co innego ty, moja Ew ciu... Ty mogłaś ja k w ulęg ałk ach szu­ kać, póki nie znalazłaś takiego, co ci do serca przypadł.

M arcyś zbliżył się do żony, objął ją wpół i pocałow ał.

— Oj, ty impecie złośniku! — mówiła E w cia, głaszcząc pieszczotliw ie męża po tw arzy.

(48)

— 47 —

— Dosyć, dosyć tego dzieci! — p rzerw ał ksiądz,— teraz ra d a. Niech mówi Ew cia.

— J a myślę, żeby nie pilić, dać spokój dziew­ czynie i czekać,— ośw iadczyła Ewcia.

— Nierozum iesz tego, że F ran e k nie chce czekać, odezwał się M arcyś.

— Musi.

— N iem a w tern musu, moja droga. — Dziewczyna może się zawziąć.

— E w cia m a racyą. Pojedziemy do Zaboro- w ia i braciom wytłum aczym y. F ra n e k niech po­ czeka choćby ze dw-a miesiące.

— A on chciał dać na zapowiedzi w niedzielę. — T aki sam w gorącej wodzie kąpany, ja k Marcyś- oni wmzyscy jednacy...

— Moja Ewciu, n a to co dobre, n ik t nie chće długo czekać,— rzek ł wesoło ksiądz.

E w cia spuściła oczy.

— A teraz ty masz. czegoś chciała!— Mówiąc to M arcyś zerw ał się i pocałow ał w koralow e usta żonę.

— Poszukaj lepiej siostry i przyprow adź ją, a ja księdza b ra ta proszę do drugiego pokoju na kaczki. Już powinny być upieczone.

M arcyś poszedł szukać siostry, ksiądz b ra t przeszedł do izdebki położonej przy kuchni, przeznaczonej n a pokój jad aln y .

M arcyś po darem nych poszukiw aniach w rócił zmęczony. W tej samej chwili w eszła Ew cia,

(49)

— 48 —

niosąc na półm isku nadziew ane jab łk am i kaczki, za nią K aśka, trzym ając w jednej ręce talerz z k ap u stą, w drugiej ziem niaki.

Zapach ziem niaków i k ap u sty miłe p odrażn ił podniebienie b ra ta jegom ości.

B rac ia n arzek ali k ró tk ą chw ilkę na rom anso- wość dzisiejszych panien, poczem n ap ili się w ód­ ki i zasiedli do stołu, m ając pośrodku Ewcię.

— Dlaczego to bratow a nie grym asiła?— ode­ zw ał się jegomość, zabierając się do kaczego udka.

— Bo mój M arcyś nie je st Zaborowskim F ra n ­ kiem ,— o d p arła E w cia z dumą, i zapłoniła się ca­ ła w połowie z radości, w połowie ze w stydu.

— P raw da, M arcyś je s t zuch, ale i E w cia grzeczna, zaw ołana gosposia, trzym a wszędzie ład i porządek, aż miło spojrzeć. Za zdrow ie Ewci, — ksiądz b ra t podniósł kieliszek w górę i trą c ił nim o kieliszek bratow ej. E w cia w zru ­ szona pocałow ała jegem ościa w rękę, M arcyś, o btarłszy usta, złożył pocałunek n a czole żony. Dziś dopiero dow iedział się i uw ierzył, że je st różnica między nim a kolegą Zaborowskim, cho­ ciaż obadw a jednakow o dobrze uczyli, a F ran e k w dodatku m a trzy m orgi w łasnego gruntu.

— W iesz b ra t co? — odezwał się M arcyś, po piątym kieliszku w in a .— My jednem wózkiem, baby wpakujemy n a drugi, i wio! do Zaborow ia.

(50)

— 49 —

K siądz się zam yślił, rozw ażał, w ażył za i prze­ ciw projektow i, podniósł kieliszek do ust, p rz e­ chylił, postaw ił go z determ inacyą na stół i rzekł: — Zgoda jedziem y wszyscy, ale tylko do Za­ borow skiego proboszcza.

— A, rozum ie się, że do proboszcza. Tegoby jeszcze brakow ało, żeby pannę wozić do k aw a­

lera!—ośw iadczyła Ew cia.

Oczy się jej święciły, usta leko drżały. Lu­ biła jeździć z M arcysieni, a czuła się w łask ach u jegomości.

— Do jegom ości — podchwycił M arcyś, — lecz przy okazyi M agdzia zobaczy szkołę, ogród, stajenkę, grunt, urodzaje, krow y. Ja k ie ma F r a ­ n ek krowy!... W szystko razem powinno dziewr- czynie wybić grym asy z głowry.

— N iezawodnie, — dodał ksiądz. — Ale kiedy jazd a to jazda. W ołajcie Magdzię, niech w raca. Dosyć tych fasonów. Ewciu, zabieraj się.

Ew cia w ybiegła do kuchni, a za chw ilę roz­ leg ał się piskliw y głos K aśki:

— Panno Magdziu, panno M agdusiu!

B racia za stołem kończyli butelkę wina, ro z­ praw iając obszernie o zaletach F ran k a , o wese­ lu, kogo prosić i z czem wystąpić.

Tymczasem K aśka d a rła się na cały głos: — Panienko, w drogę! kaczki zjedzone, jeg o ­ mość woła!...

(51)

— 50 —

M agdusia na górze ukryta w k rz a k a c h lesz­ czyny, słyszała w ołanie K aśki, lecz zagniewana, nie odzyw ała się.

— Szukajcie piękniejszej,—odpow iedziała ci­ cho. — J a się wam nie odezwę, choćbyście się wszyscy cały dzień d arli.

Przym ówkę księdza w zięła do serca.

— Otóż za mną Indzie będą szaleli i we łby sobie strzelali! — zaw ołała. W idząc, że K aśk a biegnie ku krzakom , zerw ała się i uciekła pod górę, kryjąc się poza drzew a.

K aśka ochrypła i zmęczona w róciła, wózki za­ jechały, M agdnsia zaczęła się dziwić: dlaczego

aż dwa?

Jegom ość wyszedł na ganek, złożył dłonie, przysunął je do ust i zaczął wołać:

— Magdzia! dosyć fasonów, w racaj, jedziemy. W tej chw ili ukazała się na ganku Ew cia w ostrej sukni do figury i w kapeluszu, za nią w czarnym surducie Marcyś.

M agdusia lubiła jeździć, nogi jej drżały, ra d a była zbiedz, dać pokój fasonom, ubrać się, wdziać biały jedw abny kapelusz i lecieć choćby na ko­ niec świata. Z atrzym yw ał ją w styd, obrażona dum a—została.

— Dobrze! kiedy tak, to nie potrzebuję wa­ szej łaski, w aszych kaw alerów , waszego w szyst­ kiego. Obejdę się bez was, ja k się dotąd oby­ wałam, i dam sobie radę,

(52)

— 51

-Z biegła szybko na dół.

— Zapóźno, ju ż pojechałi!— zaw ołała Kaśka, w idząc biegnącą M agdusię. — Jnż icłi panienka nie dogoni.

— Niech sobie jad ą, nie chce ich gonić—ro ­ zumiesz?

— Nie trzeba było „grym asow ać“, toby się panienka zabaw iła.

— Głupia! — szepnęła, — ja dbam o wasze zabawy!...

K aśk a zdziw iona p a trz y ła na M agdusię, nie mogąc pojąć, dlaczego w łaśnie dziś nie dba o za­ bawę.

— W czoraj panna dbała... — Cicho! przynieś mój kufer. K aśka w ytrzeszczyła oczy. — Słyszysz!

— Cóż to panna myśli uciekać? — Myślę.

— Czy pannę co ukąsiło?

— U kąsiło,— odpow iedziała, i sam a poszła na górę.

K aśka ru szy ła za nią*, w milczeniu zniosły k u ­ fer*, K aśka o ta rła go ścierką, i bojąc się drażnić ukąszoną panienkę, poszła do kuchni skrobać ziem niaki.

M agdzia została sama, dwa razy głośno w estch­ nęła, tu p n ęła nogą, gw ałtow nie otw orzyła kufer,

Cytaty

Powiązane dokumenty

Umożliwienie dziecku obcowania z książką w młodszym wieku szkolnym otworzy mu drogę do łatwego odbioru dzieł literackich w klasach starszych i dorosłym życiu.. Zajęcia

Słowa kluczowe projekt Polska transformacja 1989-1991, przełom w 1989 roku, PRL, współczesność, Lublin, „Gazeta Wyborcza”, praca w „Gazecie Wyborczej”, praca na uczelni,

Zwracając się do wszystkich, Ojciec Święty raz jeszcze powtarza słowa Chrystusa: „Bóg nie posłał swego Syna na świat po to, aby świat potępił, ale po to, by

Premia tranzy- towa (29 zł za t),wypłacana przez Żeglugę na Odrze, nie pokryła kosztów nowych stawek płaco- wych, a niedostateczna wielkość obrotów spowodowała

Było w niej coś bezcielesnego, a przynajmniej wydała mu się nawpół tylko ciałem, a nawpół tylko zjawiskiem; jakby tylko światłem, przeświecającem przez

Postała jeszcze chwilę horodniczyna na rogu placu, i z wielkiem zadziwie­ niem obaczyła także proboszcza, który tuż za jej mężem sam, bez zakrystjana, mając

Ci skoczyli z koni i zanim Jerzy zdążył spojrzeć za nimi, już schwycili leżących agów i, uniósłszy ich na przygotowane dla Jerzego i Miłosza miejsce

Cogitadones cumprimis leves et fútiles, de quibus toties dictum est, praesertiin quae é lu- su in verbis oriuntur, talesque rei propositae ra- tio n es, quae