A. K A L L A S
Z A P O L S K A
^ s t y t u t W y d a w n i c z y „ R e n a i s s a n c e “
B ib lio tek a
Sil m • « « U M MiiUBUH
Copyright by Instytut Wydawniczy „Renaissance“
*
Okładkę tytułową wykonał F. L U D W I G *
Drukarnia A . D i t t m a n n , T. z o. p., Bydgoszcz 302084
I
Lunia! Marynia! Gdzie jesteście, dziewczęta?. .. Marynia uciekła, a Luni kazała ukryć szaty, jakie miały na sobie, służąc papusiowi do mszy.
— Trzeba będzie schować się za ołtarz — pomyślała Lunia.
(Nie może teraz wyjść z kaplicy, bo gdy ją mama tu zobaczy, zaraz powie, że: „znowu popełnili święto kradztwo.“ )
A przecie papuś tłumaczył to już mamie tyle razy, że odprawianie mszy w ich kaplicy zamkowej, to: „taka konieczna jego potrzeba życiowa“ .
Więc: skoro to papusiowi potrzebne do życia, czemu się mama sprzeciwia ?
Papuś nie jest księdzem, to prawda. Ale papuś o mało co, a byłby na księdza wyświęcony, już bo wiem wyznaczony został termin na prymicje.
Tylko, że papę namówili wtedy jacyś panowie, że przed samemi prymicjami poszedł z przyjaciółmi do teatru. Tego wieczora dawali wielki balet. A w tym balecie tańczyła mamusia. Jeszcze wtedy nie była ich mamusią, lecz tancerką w nadwornym balecie
carskim. Papuś się w niej zakochał, i dlatego nic zo stał księdzem, bo musiał się z nią ożenić.
Więc kto był temu winien?
Oczywiście, mama była temu winna.
Gdyby tak wolno było każdemu powiedzieć prawdę, nawet własnym rodzicom, zaraz wyrżnęłaby mamie kazanie.
Powinna mama cicho siedzieć i nie wtrącać się w te sprawy, które należą tylko do papy.
Bo papa także nie wtrąca się do jej świniek. Kazała mama wystawić swoim świnkom paradny chlew, który wygląda, jak pawilon, a ma kaflowy dach fioletowy. Klucznica, do której się mówi: „pani K a tarzyno“ , wyśmiewa się z tego. Świnki biegają po parku zamkowym, kąpane codziennie, każda z różową kokardą na szyi.
— Niech mi pani Katarzyna powie, co to takiego, że moje świnki, zamiast obrastać sadłem, chudną z dnia na dzień ? — mówiła mama do klucznicy.
— Ano, bo Świnia jest świnią, z przeproszeniem jaśnie pani! Potrzeba jej gnojówki, żeby sadłem ob rosła. Niech jaśnie pani pozwoli urządzić tutaj gno jówkę, niechby się w gnojówce wytarmosiły, to mogą
se potem nawet wrócić pod fioletowy dach! — od
powiedziała klucznica Katarzyna. I dodała:
— Z mężczyznami, proszę jaśnie pani, bywa to samo. Musi taki, z przeproszeniem, mieć swoją
gno-jówkę. A potem, to się do żony wróci. (Gnojówka, a potem fioletowy dacii!
Lunia podsłuchała tę rozmowę.
Tak ją nieraz korci, żeby podsłuchiwać.
Dowiaduje się tym sposobem wielu ciekawych rzeczy.
J jest wtedy o czem myśleć.
Wszystko, co tylko gdzieś ciekawego posłyszy, lub dostrzeże, chowa w pamięci.
To są jej skarby.
1 nikt, tylko ona sarna wie, gdzie są ukryte. Lunia ośmieliła się wreszcie uchylić drzwi kaplicy, by zobaczyć, co się dzieje.
Matka stała po drugiej stronie, na ścieżce, w po bliżu kwitnących krzewów jaśminowych.
— Maryniu! Zaraz mi wyjdź stamtąd! — za brzmiał rozkaz matki.
(Marynia ukryła się w gęstwinie krzewów.)
— Natychmiast, mamusiu! Tylko ułożę bukiet dla ciebie!
i z bukietem zerwanego na prędce jaśminu, biegła teraz Marynia wprost na matkę. Wtuliła się potem pieszczotliwie w fałdzistą, długą suknię matczyną i skwapliwie obcałowywała jej dłonie.
— A to lizuń\ —- pomyślała Lunia, podpatrująca z ukrycia.
Matka nachyliła się i musnęła pocałunkiem roz wichrzone nad czołem kędziory Maryni. W milczeniu
przyjęta bukiet i w milczeniu poprawiła na niej białą muślinową sukienkę i różową we włosach kokardę, dbając głównie o to, jak zresztą zawsze, by: ,,dziew częta wyglądały przyzwoicie.
Lunie korci zawsze rozśmiać się głośno, ile razy usłyszy od matki słowo: przyzwoicie.
Teraz jest wściekła na Marynię. Głównie za to, że się tak podlizuje. A potem za to, że ją samą zostawiła w kaplicy, by w taki cygański sposób wykręcić się z tej
afery.
(Papuś używa słowa: „afera“ , ile razy przydybie go mamusia na odprawianiu mszy w kaplicy.)
Lunia słyszy, jak mama pyta teraz Maryni: — Gdzie Lunia 1
Marynia odpowiada:
— Lunia poszła z tatusiem do stajni.
— Byłyście w kaplicy! — przerwał jej ostry głos matki. — Pomówimy jeszcze o tern!
I bezpośrednio padł rozkaz: — Idź ćwiczyć gamy!
Marynia chyżo odbiegła w stronę pałacu.
Lunia czekała z bijącem sercem: co też teraz nastąpi. Matka nie przyszła na kontrolę do kaplicy. Odeszła w kierunku, gdzie mieściły się stajnie.
Teraz Lunia wymknęła się z kaplicy i pobiegła w prze ciwnym zupełnie kierunku.
* *
*
Bawiły się piłką na placyku, przed tarasem zam kowym.
Na tarasie siedziała ich mademoiselle i czytała gazetę. — Nie cierpię tej francuzicy, taka brzydka! — mówiła Lunia między jednym a drugim rzutem piłki.
— Mademoiselle jest bardzo przyzwoitą osobą — odparła Marynia.
Zaczęły się sprzeczać.
— Jak sroka powtarzasz za mamą. — Mama nigdy się nie myli!
— Sto! Tysiąc razy! Mil jon razy! — Powiedz: kiedy ?. . .
— Całe życie!
— To papa tak mówi! Wszystko powtarzasz za papą!
— Wolę papę! — A ja wolę mamę! — Lizuń!
— Ja pieszczę się tylko z mamusią, a ty całujesz się z nauczycielem! Łobuz dziewczyna!. . . Ł obuz! Mama dobrze mówi: Łobuz dziewczyna!
Jeszcze nie przebrzmiało przezwisko, a już na kark Maryni opadły nerwowe, chude, wydłużone ręce Luni i zaczęła się młócka.
Marynia ryczała, jakby ją zarzynano. Pobiegła potem ze skargą do matki, nie zważając wcale na
mademoiselle, która na miejscu próbowała rozsądzić
sprawę.
— Miałam słuszność! Miałam słuszność! To ja miałam słuszność! — rozbrzmiewał w triumfie krzyk Luni.
Nie dała mademoiselle przyjść do słowa: zostawiła ją na placyku z rozwianą płachtą gazety, nadzianą na głowę, (rzut był celny!) i zanim mademoiselle od sunęła z twarzy tę zasłonę, już Luni nie było w po bliżu. Migała tylko w oddali, w alei grabowej, biała jej sukienka muślinowa.
Dopiero gdy znalazła się w samotnej altance, na drugim końcu ogrodu, zaczęła szlochać.
Z żalu, ze wstydu, a najbardziej ze złości.
Za to, że nie mogła Maryni wepchnąć z powrotem do gardła „tamtych słów“ .
Słyszała te słowa o całowaniu się z nauczycielem, najpierw od mademoiselle; potem od matki, a na ostatku powtórzył to papuś. Wprawdzie papuś uczynił to
całkiem inaczej, ale to większym jeszcze wstydem
było dla niej, że papa wyśmiewał się.
Na Maryni skrupiło się teraz za ten wstyd.
A jeszcze do tego wszystkiego ani mademoiselle, ani mama, ani papuś, ani Marynia, nikt, ale to. nikt,
całej prawdy nie zna. Nie wiedzą o tern, że raz była
u nauczyciela w jego pokoju i że on podniósł jej wtedy
sukienkę;.
Papuś nazajutrz oddalił nauczyciela. Lunia wcale już o tern nie myślała. Przecie można, jak źle zapisany
ustęp w zadaniu, przekreślić takie zdarzenie; albo: z pamięci wyrzucić, jak z zeszytu poplamioną kartkę.
Nikt już o tem w domu nie wspominał. Odważyła się przypomnieć ta zielona małpa, Marynia. Nigdy jej tego nie przebaczy.
Żeby tak rodzice chcieli Marynię odesłać na pensję do Lwowa, jak do Dorpatu na uniwersytet odesłali Piotrusia, to by dopiero było dobrze! Ale nie będzie tak. Musi pojechać z Marynią i z mamą. To już zostało postanowione.
Spróbuje zachorować, i wówczas wyjazd się od wlecze.
Zje kilka zielonych jabłek i dostanie choleryny. A p fe!. . . Będzie śmierdziała! . . . Nie chce! I jeszczeby może umarła ?. .. Z choleryny można przecie umrzeć.
Już woli z Marynią pojechać na pensję do Lwowa, niż mieć cholerynę.
Ale mama będzie żałowała, że tak sobie odjedzie do Lwowa i zostawi tutaj wszystko. Całe gospodarstwo na opiece pani Katarzyny.
Wcale już papy nie kocha. Ani mamy. Ani nikogo na świecie. Może tylko jeszcze Piotrusia, bo jest zdaleka.
Gdy byli razem, ciągnął ją wtedy Piotruś za warkocze,
jak kucyka za lejce.
Jeśli we Lwowie ktoś jej dokuczy, ucieknie do cy ganów.
Wygląda trochę na cygankę, to ją przyjmą jak swoją.
Nauczy się u cyganów tańczyć i będzie kiedyś tań czyła w wędrownym cyrku.
W cyrku zobaczy ją tańczącą któryś z książąt ro syjskich i zawiezie do Petersburga, gdzie zostanie nadworną baletnicą.
Na złość mamie.
Bo mama zaraz mdleje, gdy papa w złości wypo minać zacznie, że mama tańczyła w carskim balecie w Petersburgu.
Postanowione. Będzie baletnicą. Car zaprosi ją do swojej loży i własnoręcznie przypnie jej order.
Już łzy obeschły, a tylko twarz płonęła. — L u n ia !... Lunia! — zabrzmiało zdaleka. Niech szukają do nocy i całą noc nawet. Tutaj będzie spała.
Wtem przypomniała sobie łatające po ogrodzie o zmroku nietoperze, i strach ją obleciał.
Jeśli nietoperz zaplącze się we włosy i wyrwie potem kiść włosów, dostanie łysinę.
To byłoby okropne.
Przed altaną przesunął się cień. Załomotały liście dzikiego winogradu.
— To ty tutaj się skryłaś ?. . . No, wyjdź, smar kata!
Wyciągnęło się do niej ramię ojcowe ruchem pie szczotliwym. Wlepiła w jego twarz płonące spojrzenie. — Jak mi kto krzywdę zrobi, to z domu ucieknę — wykrztusiła.
Wziął ją za rękę, i w milczeniu wyprowadził z al tany.
Potem szli już pod rękę długą aleją grabową. W y tworny pan, o bladej cerze i zielonawo-szarych oczach, opowiadał coś z uśmiechem ruchliwej, chudej dziew czynce o śniadej, pięknej twarzy, w której świeciły niesamowitym blaskiem duże czarne oczy.
W gmachu Skarbkowskiego teatru prom jera. Widownia przepełniona.
W jednej z lóż na pierwszem piętrze siedzi elegancka pani z dwoma podlotkami. (Widocznie matka z cór kami.) Matka w czarnej jedwabnej salopie; córki w kon- tusikach i konfederatkach; jedna na różowo, druga na niebiesko.
(Lornetki kierują się w ich stronę podczas każdego antraktu.)
Są to panny Piotrowskie: Lunia i Marynia, z matką. Matka siedzi wyprostowana, sztywna, surowa. Ma rynia patrzy przed siebie wyniośle i obserwuje to warzystwo w lożach vis-à-vis. Uroda Maryni i arysto kratyczna pycha, bijąca z miny i spojrzenia, zwracają powszechną uwagę. Jedni [drugich pytają, kto są te panie. I sprzeczają się, która z tych podlotków ładniej sza: ta ubrana na niebiesko, czy tamta czarna, ubrana na różowo.
Lunia, jakby nikogo nie widziała. Oczy ma przy słonięte długiemi rzęsami i siedzi zadumana.
I drży z niecierpliwości, bo antrakt za długo już trwa.
Ta aktorka, która gra główną rolę, musi być bardzo szczęśliwa. Otrzymuje brawa publiczności. Dostała kwiaty. Pewnie ma kochanka.
To musi być ciekawe: mieć kochanka.
Lunia rozmawiała z koleżanką na pensji o miłości.
Wie już wszystko. Koleżanka ją uświadomiła.
Oczywiście, ani słowa o tern nie powtórzy Maryni, bo ta bajczy przed mamą.
Na pensji mają urządzić przedstawienie amatorskie. Wybrano już sztukę. Przedstawienie w języku fran cuskim.
Pani Zagórska, która uczy francuskiego, przyrzekła jej główną rolę.
Pani Zagórska pochwaliła akcent francuski Luni. Lunia zresztą sama wie o tern, że żadna z jej kole żanek na, pensji, tak dobrze, jak ona, nie mówi po fran cusku.
Będzie więc grała na scenie główną rolę. Dostała wypieków na to wspomnienie.
Równocześnie bowiem przypomniała sobie uwagę koleżanki, że na przedstawieniu będą studenci. Bracia koleżanek.
Może więc który z nich zakocha się w niej ? Takby pragnęła przeżyć prawdziwą miłość!
Chciała pisać pamiętniki, jak to czynią niektóre koleżanki. Ale dała temu spokój. Mama „kontroluje“ wszystko. Nie mogłaby więc pisać szczerze, co myśli i czuje. Trzeba będzie wszystko to, o czcm pragnie napisać, przechować w pamięci.
Szychtami układa wszystkie wspomnienia. Leżą jedne na drugich, jak obrazki w teczce.
To przedstawienie w teatrze również zachowa w pa mięci.
Gdy wychodziły z teatru, mama zapytała: —- Jakże się wam podobało przedstawienie ? — Trochę sztuczne — rzekła Marynia.
Lunia, zdławionym ze wzruszenia głosem, przerwała jej ostro:
— Nie znasz się na tem! To było piękne!
* *
*
Lwów podoba jej się bardzo. Zaczyna kochać to miasto. Chciałaby tutaj zawsze mieszkać. Ale kole żanek nie lubi.
Wychodzą na spacery czwórkami. Wszystkie ucze- nice. Od najmłodszych do najstarszych. Jednakie mają sukienki i jednakie czapeczki. Wydaje się to Luni arcygłupie. Bo czemu wyglądać mają niby rekruci ? Nauczycielki dozorują je także na spacerze.
2 K a ll**: ZapoUk*
M e lubi swoich nauczycielek. I nie wie doprawdy, co uczyni, gdy matka wróci sama na wieś, a ją i Ma rypię zostawi na pensji już nie jako „przychodnie“ , lecz stałe pensjonarki.
Jedna z koleżanek, ta właśnie, która ją idwindomiki, wyznała jej w tajemnicy okropną rzecz.
To, co wyprawiają pensjonarki w nocy. Kiedy się upewnią, że dyżurna nauczycielka, która sypia w są siednim pokoju za szklanemi drzwiami, już zasnęła, wchodzą jedna do łóżka drugiej i udają tatusia i ma musię.
Jak o tern było powtórzyć mamie ? Poprostu: wstyd.
Więc nic nie powiedziała.
Ale często wraca to przypomnienie.
Nie lubi pensji. Często nudzi się na godzinach nauki. Zwłaszcza na godzinach matematyki i fizyki.
Historji uczy się chętnie. Zarówno powszechnej, jak historji literatury i sztuki, Tylko z datami kłopot.
Najbardziej interesujące mi są wykłady pani Za górskiej. Wykłada literaturę francuską. (Jeży fran cuskiego.
Mówiła jedna ze starszych koleżanek, że pani Za górska tłumaczy wiele książek z francuskiego i ma duże zasługi.
i
Czy to takie trudne: tłumaczyć książki?
Lunia spróbowała przetłumaczyć kilka kartek po wieści Wiktora Hugo i udało się. Pani Zagórska prze
czytała to jej tłumaczenie całej .klasie i oświadczyła, jest dobre.
Spróbuje sarna napisać książkę. Ale wtedy dopiero, gdy dorośnie. Musi być jeszcze bardziej sławną, niż Klementyna z Tańskich Hofmanowa. Osiądzie we Lwowie i tutaj będzie drukowała swoje książki.
Możnaby też napisać dramat.
I zagrałaby w tym dramacie główną rolę. Właśnie w teatrze lwowskim.
Lunia zaczyna coraz mocniej kochać Lwów i już me tęskni za swojemi Kiewircami, choć pragnie jeszcze tam powrócić.
*
Wróciły na wieś wcześniej, niż się mogła spodzie wać. Papcio zachorował i wezwał je z powrotem, bo się bał, że umrze.
Papcio uniknął wprawdzie śmierci i ozdrowiał, lecz już nie odesłano dziewcząt do Lwowa.
Przyjechała nowa ,,francuzica‘ ‘ , żeby miały kogoś do konwersacji francuskiej i stałą opiekę.
Ale wyrwała się Lunia tej opiece.
Teraz ma romans z Bolkiem, synem rządcy. Bardzo miły chłopak i bardzo ładnie umie całować.
Pani Katarzyna opowiadała leśniczance, która już wyszła zamąż i nawet miała dziecko, że co druga panna romansuje przed ślubem i że jej to nie szkodzi.
Lunia podsłuchała, tę rozmowę. Zastanawiała się następnych dni, czy też mama miała z kimś romans, zanim została żoną papy.
Mama chowała jakieś listy w swoim sekretarzyku. Papuś raz te listy znalazł i była wtedy wielka awan tura. Mama dostała spazmów, a papuś potem prze niósł się do oficyn, żeby tam mieszkać bez mamy.
Od tego czasu papuś znowu zaczął chorować i mówił, że trzeba będzie dziewczęta wcześnie zamąż wydać.
„Dopóki są jak kwiaty niezerwane, pachnące ranną rosą.“
Wykradła się raz Lunia przed świtaniem do ogrodu. Przez okno, wprost na ścieżkę, bęc! Upadła na miękki trawnik i tylko trochę się potłukła. Rosa była na trawie, a kwiaty w ogrodzie wcale nie miały żadnej
barwy, lecz wydawały się czarne lub białe. Usłyszała
śpiew koniuchów. Nocowali z końmi na pastwisku, za parkiem zamkowym. Konie się pasły, a oni śpie wali. Ktoś tam wygrywał także na fujarce.
Lunia zaczęła pośpiesznie rwać mokre od rosy kwiaty. I z temi „ukradzionemi“ kwiatami wróciła znów oknem do pokoju. Cicho wsunęła się potem do łóżka i kwiaty położyła obok siebie na poduszce.
Marynia spała w drugim łóżku i ani się nie po ruszyła.
Jakże mocno pachniały kwiaty, zerwane przed świtaniem! . . .
III
Minęło dzieciństwo. Nie było wesołe. Minęło panieństwo. Niechętnie je wspomina.
Teraz jest żoną rotmistrza kawalerji w wojsku rosyjskiem, pana Śnieżki, który pochodzi ze Żmudzi.
Mieszkają w Warszawie.
Lunia prowadzi wesołe życie. Przyjmuje gości, a są to przeważnie oficerowie. Poznała kilka rodzin rosyjskich. Podobają jej się ci ludzie. Wyrobiła też sobie o nich tu w Warszawie inną zgoła opinję, niż była ta, jaką wyniosła ze Lwowa, gdzie sympatycznie odnoszono się do zaborczego rządu austrjackiego, a nienawidzono zaborczego rządu rosyjskiego, rosyj skich oficerów i rosyjskich ludzi.
Po krótkim szale miodowych tygodni, mąż zaczął ją zaniedbywać. Aby się na nim zemścić, flirtowała 2 pewnym młodym porucznikiem. Doszło z tego powodu między nią a mężem do gwałtownej sceny. Uderzył ją.
Uciekła od niego i wróciła do rodziców. Lecz na 'ozkaz matki pogodziła się znowu z mężem.
Raz, wracając ze spaceru do domu, zastała męża w kuchni. Na łóżku, ze służącą.
Już nie uciekła do rodziców. Przestała jednak żyć z mężem. Mieli teraz dwie oddzielne sypialnie.
Mąż zostawił jej teraz zupełną swobodę. Wszystkie panie, z któremi obcowała towarzysko w Warszawie, głównie żony oficerów, miały swojego ami. Ona także.
Spotykała się z kochankiem w wynajętej przez niego garsonierze. Wyglądało to, jak w francuskich roman sach. (Opisze to w powieści, której da tytuł ,,Ża- busia“ . Ale wiele szczegółów trzeba będzie zmienić.)
Napisała w tym czasie pierwszą swoją nowelę i za niosła ją redaktorowi Marjanowi G.
— Pani ma duży talent. Będziemy pielęgnowali te pierwsze pęcze, by rozkwitły w bujne kwiecie — powiedział.
Śmieszyły ją napuszone jego słowa; ale uczuła miłe dreszczyki. Pomyślała bowiem: ten będzie następnym moim ami. Oczy miał, jak turkusy i usta cherubina. Wysoki, muskularny, zdawał się być uosobieniem siły. Stuprocentowy mężczyzna. Przy tern poeta. Znany, ceniony ogólnie. Jego wiersze deklamowała niejedno krotnie na różnych zebraniach towarzyskich. Byl w modzie.
Coraz częściej odwiedzać zaczęła Marj aria G. — Małżeństwo nie dało pani szczęścia; może znaj dzie je pani w twórczej pracy.
Pomyślała, słysząc te słowa: ,,Frazes, jak tyle innych.“ Lecz kiedy zaczynał mówić o teatrze, stawał się naprawdę zajmujący.
— Trzeba przeżyć wiele, a potem dopiero pisać — rzekł pewnego razu.
Trafiło to do jej przekonania. Postanowiła, że pisać będzie wtedy, gdy ,,ogarnie ją święty szał two rzenia.“
Ten ,,święty szał tworzenia“ , to było jego wyrażenie. Ale zaczynała się interesować wszystkiem, co mówił ten człowiek. Doszło nawet do tego, że już myślała jego kategorjami.
Zakochała się w nim.
Próbowała też rozkochać go w sobie, i powiedziała mu o tern.
Czy mężczyzna może kochać równocześnie dwie kobiety ?
Mężczyzna jest poligamistą — odpowiedział. Rzuciła zuchwale:
— Należy pan do typu wiernych mężów i kocha swoją żonę. . .
— Tak jest — wtrącił. Dokończyła:
— Przypuszczam jednak, że będzie mnie pan kochał. Usłyszała:
Życzenie pani zostało już spełnione.
Nazajutrz pojechali w zamkniętym powozie do parku lązi enkowskiego.
Przy zapuszczonych firankach czuli się bezpieczni przed spojrzeniami ciekawych.
Oddala mu się z rozkoszą. Właśnie podczas tej przejażdżki.
* *
*
Drżąca, zaniepokojona, zjawiła się po dłuższej nie- bytności w jego redakcji i wyznała mu tajemnicę.
Długą chwilę milczał. Wreszcie padły przykre słowa:
— Trzeba, byś się pogodziła z mężem. Zrozumiała.
Bez gniewu, bez urazy przyjęła jego odpowiedz. Uczuła dla niego litość.
Był słaby.
Ona zaś była tą silniejszą.
Przez szereg następnych dni wytrwale kokietowała męża, by go sprowokować do przekroczenia jej sypialni.
Urządziła też wielkie przyjęcie. Ustroiła się w suknię bezczelnie wydekoltowaną; wymalowała się, jak ko kota, doprowadziła nawet do tego, że mąż po odejściu gości, rzucił się przed nią na klęczki, błagając pokornie o pieszczotę.
A potem:
— Ej, ty! Suka! Nie rzucisz ty obcego szczenięcia, w małżeńskie łoże!
I zbił ją pejczem tak, że miała krwawe pręgi na ramionach i plecach.
Te pręgi krwawe pokazała matce, szukając u niej zmiłowania.
Matka odesłała ją do kłasztoru.
* *
*
O świcie zakonnice budziły Lunię na Jutrznię. Klęcząc na zimnych kamieniach w kaplicy klasztor nej, buntowała się przeciw matce. Buntowała się także przeciw człowiekowi, którego kochała, i którego dziecko nosiła pod sercem. Znienawidziła zakonnice, nabożeństwa, śpiewy kościelne i spowiedź.
Co z nią zamierzają uczynić ?
Przecie nie będzie mogła długo w klasztorze zostać. Czy zakonnice wiedzą o tern, że jest w odmiennym stanie ?
Z ich rozmów rychło zmiarkowała, że matka przed stawiła wypadek cały w ten sposób, jakby stała się ofiarą brutalnego, zazdrosnego męża.
„Jeszcze zrobią tu ze mnie drugą świętą Geno wefę“ drwiła Lunia.
Ale pochlebiało jej to, że zakonnice odnoszą się do niej z respektem.
Jedynie matka-przeiożona miała dla niej zawsze surowe słowa i surowe spojrzenie.
— Pokutuj, córko! powtarzała,
1 pilnowała jej pokuty.
Musiała wszystko wyznać na spowiedzi.
Pokuta wydawała jej się niesprawiedliwą, bo prze sadną.
Spowiedź wspominała z wściekłym gniewem.
Długie modlitwy, posty, wstawanie przed świtem, klęczenie na zimnych płytach posadzki kościelnej, to wszystko wyglądało na wyrafinowane tortury.
A może chcą, aby się rozchorowała i umarła ? Ależ ona pragnie żyć!
Zaczęła snuć plany ucieczki. Fantastyczne, zbrod nicze to były myśli.
W tych myślach stawała się podpalaczką, złodziejką, zabój czynią .
Jednego dnia dano Luni znać, że matka przyjechała i miała przykry wypadek na dworcu. Wysiadając z wagonu, upadła i zwichnęła nogę. Wprost z dworca zawieźli ją do sanatorjum.
Przeorysza klasztoru pozwoliła Luni odwiedzić matkę w sanatorjum, lecz w asystencji zakonnicy.
Podczas drugich odwiedzin w sanatorjum, Lunia wymknęła się z pokoju i uciekła.
Redaktor Marjan G. wystarał się dla niej o potrzebne dokumenty i wysłał ją do Wiednia.
\
IV
Była jak kamień, rzucony w wodę.
Kamień leży na dnie rzeki obok drugich kamieni. Któż się o niego zatroszczy ?
Lunia spieniężyła w Wiedniu różne swoje klejnociki, jakie z sobą zabrała, i zamieszkała u maman Fruhricłi, która udzielała dyskretnej pomocy paniom z towa rzystwa, a miała dość obszerne mieszkanie, by na dłużej zatrzymać się u niej mogły klientki.
(Maman Fruhricłi duża, jak chlebowy piec w cze ladnie j izbie na folwarku w Kiewircach.)
Oprócz Luni było ich jeszcze cztery. Jako piątą w tern gronie doliczyć by należało Almę, rodzoną córkę maman Fruhricłi. Przytrafił jej się wypadek, a nie chciała żadną miarą zgodzić się na zabieg, jaki polecała matka; postanowiła urodzić dziecko i cieszyła się nadzieją macierzyństwa. Z radością Alma już teraz szyła miniaturową wyprawkę dla maleństwa. Chciała mieć syna i uporczywie w to wierzyła, że będzie syn. Postanowiła mu dać imię swego kochanka:
Franci.
Lunia pragnęła córki. Nazwie ją M ery, po polsku: Marjanna. Wyobrażała sobie to dziecię z niebieskiemi oczętami i złocistemi włosami.
Alma i Lunia często rozmawiały o tern, jak wyglądać będą ich dzieci.
I Lunia polubiła Almę.
Polubiła także owego Franci. Przychodził do Almy dwa razy tygodniowo. Częściej przychodzić nie mógł. Był żonatjr i zależny od żony. Żona miała restaurację. Przyżenił się do niej.
Mówiła Ałma, że źle jest kochać się w żonatym mężczyźnie.
Lunia pomyślała to samo. — A ber er ist docli mein Schatz! (On jednak jest moim skarbem!) Powtarzała to Alma bardzo często.
A Lunia myślała wtedy: „Co też mój Marjan robi w tej chw ili?“
Pisywała do niego często, adresując listy do redakcji. On odpisywał grzecznie, nawet serdecznie. Lecz osądziła te jego listy jako zakłamaną literaturę.
Mimo to niecierpliwie wyczekiwała za każdym razem odpowiedzi i cieszyło ją to, gdy list nadchodził w porę.
Przysyłał jej też numery swojej gazety, oraz inne czasopisma. W jednym z numerów wydrukowana była jej nowela.
Ten debjut literacki nie sprawił na Luni żadnego prawie wrażenia. Przeczytała tylko utwór parę razy
bardzo uważnie, a osądziwszy, że pisałaby już teraz inaczej, schowała odcinek do dużej koperty i rzuciła na dno podróżnej walizki. Za otrzymane zaś hono- rarjum kupiła dwa bilety do Burgtmtru i poszła z Almą na przedstawienie ,,Ladv Macbeth“ . Grała sławna Charlotta Wolter.
Pomimo, że Lunia słabo tylko rozumiała po nie miecku, zachwycała się tern przedstawieniem.
Powtarzała też za Almą: — Herrlich!
Nie spała całą noc, przeżywając wtórnie wrażenia, doznane w teatrze.
— Es gibt nichts in der Welt über Wien! — mawiała często Alma.
(Niema na świecie nic ponad Wiedeń!)
Alma kochała swoje rodzinne miasto i pyszniła się wspaniałością tej cesarskiej stolicy.
Pytała o Warszawę, słysząc o tern, że Lunia tam mieszkała.
— Das ist Russland — rzekła Alma, (To Rosja.)
I dumna była ze swej znajomości geografji.
Lunia długo tłumaczyć jej musiała, na czem polega omyłka w umieszczeniu Warszawy na mapie państwa rosyjskiego.
Zrozumiawszy nareszcie, osądziła Alma: — Das ist schrecklich!
(To okropne!)
Nie mogła objąć tragedji narodu polskiego, któ remu odebrano ojczyznę, rozdzielając ją między trzy obce państwa; ale współczuła Polakom, zmuszonym żyć pod zaborczemi rządami, w niewoli.
Słowo: „Sklaverei“ (niewola), użyte przez Lunię, zrozumiała i dlatego powiedziała:
— Das ist schrecklich !
1 z większą jeszcze dumą, która wypływała z przy wiązania do swojej ojczyzny, oprowadzała Lunię po Wiedniu, pokazując jej sławne ogrody wiedeńskie i place, monumentalne budowle i bogate wystawy sklepowe. Alma jednakowo zachwycała się kościołem świętego Stefana i wystawą sklepową. Śmieszyło to Lunię, lecz chętnie dawała się oprowadzać po Wiedniu. Gdy zaś obie odwiedzały muzea i sławny Künstler-
haus, Alma entuzjastycznie dziękowała jej za to, że
dzięki Luni oglądać może te wspaniałości.
Określiła to jako Schande (hańbę), że do tej pory tam nie była.
Alma posiadała dużo wrodzonej inteligencji. W y rażała się nawet literackim językiem, i tylko z matką używała djalektu ludowego, wiedeńskiego.
Lunia brała też u niej lekcje, uzupełniając kon wersacją niemiecką teoretyczne wiadomości, nabyte na pensji we Lwowie, gdzie język niemiecki był obo wiązkowym przedmiotem naukowym, jak rosyjski w szkołach warszawskich.
Alma znów próbowała uczyć się po polsku, co matkę Ipj skłoniło do orzeczenia:
Dum,me Gana! (Głupia gęś!)
Lunia z ciekawością badała te nieznane jej dotąd typy.
Z niemałem zdumieniem przyszło jej stwierdzić, że ta prostaczka Fruhrichowa, ledwo umiejąca czytać i pisać, potrafiła jednak zdobyć sobie pozycję, której utrzymanie wymagało niemało energji, sprytu, inteli gencji, a przytem znajomości natury ludzkiej. Za wiadamiała sama obszernem mieszkaniem, złożonem z kilku pokoi, a był to rodzaj pensjonatu, podzielonego na dwie klasy. W pierwszej klasie czekały rozwiązania kobiety, należące do sfer towarzyskich. Te kryły się ze swoim stanem i usiłowały zachować swe incognito. W drugiej klasie, ogólnej, mieściły się kobiety zagad kowej egzystencji. O jednej z nich Alma mówiła, że Puszczała się i nawet była notowana na policji. W y glądała też na ulicznicę i zachowywała się prowoku jąco. Mimo to lubiały ją inne, gdyż była uczynna, dobra; wracając z miasta, przynosiła każdej co innego, jakąś drobnostkę, którą tamte mogły się długo cieszyć, jak dzieci. W pierwszej klasie panował spokój. Było tam smutno mimo wytworniejszych mebli, kwiatów 1 dobrobytu. W drugiej klasie często rozbrzmiewały śmiechy.
Jak sobie z niemi wszystkiemi radziła maman Friih- neh ? Rozmawiała mało. starając się zachować swój
autorytet. Uprzejma bez uległości, nawet wobec arystokratycznej klienteli, bo i taka się zdarzała, umiała zręcznie maskować swoje prostactwo pod maską ener gicznej „doktorki“ , świadomej odpowiedzialności swego „zawodu“ . Taką nawet była wobec własnej córki.
Alma skrycie podrwiwała z matki, ale bała się jej i nie próbowała nawet opozycji. Była też na tyle mądra, że wobec klientek matczynych udawała, że mocno wierzy w jej autorytet.
Ta obłuda przykrą była Luni. Więc, choć lubiła Almę i była o tern przekonana, że ta wzajem przy wiązała się do niej, raziło ją tu wszystko i wszystko jej tu było obce.
I dlatego czuła się jak kamień, rzucony w wodę.
* *
*
W miesiąc po urodzeniu dziecka, Lunia opuściła Wiedeń.
Niebieskooka jej córeczka została na wychowaniu u maman Fruhrich.
Alma, która przedtem jeszcze wydała na świat syna, przyrzekła karmić te dzieci wspólnie.
Maman Fruhrich drwiła z Almy i rzekła: — Wer’s glaubt, wird selig!
(Błogosławieni, którzy wierzą.)
A więc nie jest to takie pewne, co Alma przyrzekała ?
liunia zostawiła im tyle pieniędzy, że nie powinny
tam zrobić krzywdy jej dziecku.
-Przyrzekła też każdego miesiąca przysyłać na
utrzymanie malutkiej Mery.
Napisała do Marjana G.:
Chce, pracować na swoje i dziecka, mojego utrzy manie. Do tej pory musiałam od ciebie przyjmować pieniądze. Wiem, że nie masz ich zawiele, T y mój drogi, najdroższy człowieku! Nasza Mery związała nas mocno na zawsze. Możemy żyć zda,lęka,, a bę dziemy sobie bliscy.
Mnóstwo mam pomysłów. Niewesołe to będą
rzeczy, które napiszę. Ta menażer ja ludzka, z jaką się zetknęłam, przeraziłaby ciebie. Ale ja, będę miała odwagę, pisać o tych ludziach.
Jułro stanę we Lwowie i zatrzymam, się w hotelu, którego adres mi podałeś.
Spotkamy się znowu. Drżę cala
a toute votre
Luna,
* *
*
Przy osobistem spotkaniu z Marjanem G. utrwaliło jeszcze to jej przekonanie, że żyć muszą zdaleka °d siebie.
M a rja n ie... wskaż mi drogę, bym mogła sama utrzymywać się z pracy — prosiła.
Sądzisz, że będziesz mogła ?
Chcę wstąpić do teatru. Posiadasz wpływy. Pomóż m i. . .
— Tu , we; Lw owie,' będzie to trudno. Chyba pój dziesz na prowincję ?.
Oświadczyła, że zdecydowana jest przyjąć jakie kolwiek warunki, byle dostać się na scenę.
W parę dni potem Marjan 0 . przyniósł jej wiado mość, że zasłużony aktor Woźniakowski organizuje własny teatr objazdowy i szuka we Lwowie aktorów dla swojej trupy.
Postanowione zostało, że Marjan G. pomówi z Woźnia kowskim i przedstawi mu następnie Lunię pod przy branym pseudonimem, tym samym, jaki używała w Wiedniu. Wyjechała tam za paszportem Gabrjełi Zapolskiej. Tak zameldowała ją rnaman Fruhrich na policji. To samo nazwisko wpisała do księgi kościelnej przy chrzcie swojej Mery.
Tern nazwiskiem podpisała też kontrakt z Woźnia kowskim.
Gabrjela Zapolska. . .
Nie przeczuwał Marjan G,, że nazwisko to stanie się kiedyś słaWtiem.
V
Jeździła przez kilka lat z wędrowną trupą aktorów °J miasteczka do miasteczka.
Grywała małe role, bo większe zabierała dla siebie J.yrek torowa Woźniakowska. Najczęściej tańczyła w balecie i śpiewała w operetce.
Dyrektor Woźniakowski starał się o urozmaicony repertuar. Grał wszystko: dramat, komedję, farsę, Wodewil, operetkę, nawet balet. Przedstawienia były składane. Te miały największe powodzenie. Prze platano dramat operetką, a wodewil baletem, wy ławiając, skąd się dało, różne jednoaktówki. To znów przerabiało się jakąś francuską farsę w ten sposób, b.V zmieścić się mogła w ramach jednego aktu.
(Celowała w tej pracy Lunia.)
Woźniakowski wystawił też oryginalny dramat Luni:
>> Ma łaszka", w którym zagrała rolę bohaterki. (Była
l'0 jej pierwsza wielka rola.)
(Sztukę tę przerabiała dwa razy; pozatem prze- komponowała ją następnie na powieść.)
Praca twórcza (pisała teraz „Żabusię“ ) dawała Luni Juże zadowolenie. Znosiła teraz łatwiej wszystkie
nędze marnej egzystencji dla tej jedynej radości, że może tworzyć. A gdy zobaczyła swój utwór na scenie, uczuła coś więcej jeszcze: zdawało się. jej, że teraz będzie już w stanie przemóc wszystkie przeciwności, hamujące dotąd jej twórczość. Teraz wiedziała już: jaką pójść drogą.
W Złoczowie, na jakiemś tam benefisowem przed stawieniu, urządzono im owację na scenie, a potem odbyła się w restauracji kolacja, zafundowana przez wielbicieli teatru.
(Dyrektorowa Woźniakowska przyjmowała to pod swoim adresem.)
Podczas kolacji, gdy wszyscy mocno już byli pod nieceni, dowiedziała się Lunia od adwokata Weinmanna ze Lwowa, który przypadkowo był w Złoczowie, że on to z miejscowymi dwoma adwokatami urządził tę niespodziankę.
— Przyznam się także — mówił adwokat Wein- mann — że głównie pociągała nas pani. Gdy się panią widzi w tern otoczeniu, zastanowić to musi każdego myślącego człowieka. Co tu pani robi ?
— Gram, tańczę, śpiewam. . .
— Tośmy widzieli. Lecz po co to pani czyni ? — Terminuję.
— Wygląda pani tak, jakby z pałacu uciekła do wędrownego cyrku.
— O tern kiedyś marzyłam. . . I spełniło się. Może więc spełni się druga część marzeń.
— Cóż to ma być ?
— Zaszczyty! Sława!
— Czy to konieczne dla szczęścia ?
— A może!. . . By nakryć nieszczęście! . . . Przy słonić j e ! . . .
Trąciła kieliszkiem o jego kieliszek, i śmiejąc się, wypróżniła do dna.
Nalał na nowo.
— Dziwnie się pani śmieje. .. Pani cierpi. .. — Być m oże. . .
— Czy mógłbym w czemś być pomocny ? — A jakiej-ż pan żąda nagrody?
— Obraża mnie pani. . .
— Przyzwyczajona jestem do tego rodzaju pro-P°zy c y j. . .
— I cóż pani wtedy czyni?
— Na razie nie biorę nic i nie płacę n ic.. . Czy długo jeszcze tak będzie można, wątpię. . .
— Możeby cofnąć się ? . . .
— N ie!. . . Ale mam ochotę, nic od pana nie przy- jąwszy, podziękować jednak za to, co uczyniliście panowie dla dyrektora mojego, dla moich koleżanek i kolegów.
Zanim się mógł zorjentować, pocałowała Weinmanna
1 jego obydwu przyjaciół, którzy zafundowali aktorom
— Brawo, Lunia! — ktoś zawołał od końca stołu. Łunia już się wymknęła.
W sieniach dogonił ją młody amant Nawrocki, — Czego chcesz ?
— Ofiarujesz się drugim. . . a więc. . .
Nie dokończył. Wymierzyła mu policzek i odbiegła. Jednak w miesiąc później została jego kochanką. I razem już opuścili trupę Woźniakowskiego. On miał engagement we Lwowie, w teatrze Skarb - kowskim. Jej zaś przyrzekał odwokat Weinmann protekcję, by mogła dostać się do operetki.
— Lżej będzie żyć razem — mówił Nawrocki. Odnajęli przy ulicy Krakowskiej pokój od jakiejś rodziny żydowskiej; meble wypożyczyli u handlarza. Lunia sama prała bieliznę i gotowała na prymusie.
Mimo to była zadowolona.
Raz, przechodząc koło jakiegoś sklepu żydowskiego, zauważyła na wystawie lalki. Pomyślała, że mogłaby szyć dla lalek stroje stylowe i miałaby z tego jakiś stały dochód. Z gaży Nawrockiego trudno było obojgu wyżyć. Musiała jeszcze z zaoszczędzonych na wikcie pieniędzy posyłać ośm guldenów miesięcznie do Wiednia, na utrzymanie malutkiej Mery.
Weszła do sklepu.
Choć biednie ubrana, lecz i w tern ubraniu w y glądała na damę. Kupiec zbliżył się w głębokich ukłonach.
— Czem mogę służyć pani dobrodziejce ?
— Pan sprzedaje lalki. Są fatalnie ubrane. A ma pan w sklepie, widzę, rozmaite resztki materjałów.
Z niepotrzebnych.,- lub mało wartościowych szmatek Uszyłabym ładne stroje dla lalek. Mógłby pan te lalki sprzedawać ze znacznie większym zyskiem, bo za takie lalki już się dużo płaci.
Kupiec popatrzył się na nią uważnie. — A ile pani by żądała ?
Po pięćdziesiąt centów od każdej lalki. — To za dużo!
-— Więc niech będzie czterdzieści!. . .
— Zastanowię się nad tern. Niech tu pani jutro z łaski swojej wstąpi.
Nazajutrz wręczył jej kupiec pudełko z lalkami 1 paczkę różnych resztek.
Za tydzień odniosła dziesięć wystrojonych lalek. — Pani to bardzo ładnie robi — rzekł kupiec. — Pani będzie miała u mnie stały zarobek.
Pracowała wieczorami. Nawrocki, o ile nie był za jęty w teatrze, czytywał jej wtedy na głos Słowackiego, i raźniej szła robotą.
-Jednego dnia (widocznie adwokata Weinmanna to tyyJa ,,protekcja“ ) wezwano ją na próbny popis do teatru. Od tego popisu zależało, czy ją zaangażują.
Z powodu tremy popis wypadł nie bardzo świetnie; ale dyrektor oświadczył:
— Zgłosi się pani jutro do kancelarji teatru, by pod pisać kontrakt. A oto pierwsza rola. Będzie pani miała zaszczyt grać z Modrzejewską. Właśnie przy jechała do Lwowa na gościnne występy.
, Luni zabiło serce i tłuc się zaczęło w piersiach coraz gwałtowniej. Nie mogła słowa wydobyć z krtani. Ukłoniła się tylko, zabrała rolę i wyszła.
Miała grać w Schillerowskiej „Marji Stuart“ mały epizod dworki z orszaku nieszczęśliwej królowej.
Próby odbywały się przed i po południu. Z Lunia działo się coś szczególnego. Chodziła jak w transie. Uczyła się, jak w transie. Nareszcie dostała się na wielką scenę, między pierwszorzędnych aktorów. Wcho dziła dopiero w przedostatniej odsłonie, ale tkwiła przez cały czas trwania próby w kącie sceny, i z kąta tego śledziła grę wszystkich po kolei.
Kiedy przyszła kolej na ów epizod o wizji szafotu, na który za chwilę miała wstąpić królowa, i Lunia zaczęła mówić, glos jej nabrał dramatycznych akcen tów. Zrobiła się cisza i wszyscy słuchali ze zdziwieniem. — Ta chuda, czarna aktorka ma duży talent drama tyczny, piękny głos i dobrą dykcję — zauważyła Modrzejewska, podczas generalnej próby.
Już na dwie godziny przed przedstawieniem Lunia przyszła do teatru. Długo czekała, zanim jej z szatni
wydzielono kostj um.
Zapukała potem nieśmiało do garderoby, gdzie wspólnie ubierały się aktorki, które wystąpić miały w przedostatniej odsłonie, jako orszak królowej Marji Stuart.
— Tu niema już miejsca! — zawołała któraś w ostrym tonie.
Zatrzaśnięto jej przed nosem drzwi.
Poszła dalej i zapukała do drzwi następnych. ~—■ Tu garderoba, w której ubierają się królowa Elżbieta i Kenedy — oświadczył woźny teatru, który właśnie stamtąd wyszedł. — Nikomu więcej ubierać się tam nie wolno.
Zapukała do trzecich drzwi, ostatnich. Wyszła garderobiana.
— Tu ubierać się będzie Modrzejewska. Nie wolno tu wchodzić nikomu — usłyszała.
Lunia usunęła się do kąta i zaczęła płakać.
Tak z twarzą zwróconą do ściany szlochała, bo już nie mogła nad sobą zapanować.
— K to tu płacze ? — usłyszała nagle za sobą głos Modrzejewskiej.
— Niema dla mnie nigdzie miejsca. . . Wyrzuciły mnie tamte panie ze wspólnej garderoby — skarżyła się Lunia wśród płaczu.
— Nie p ła c z !... Będziesz się ubierała w mojej garderobie — rzekła Modrzejewska.
— Jaka pani dobra — szepnęła Lunia. — Nigdy nie zap om n ę... D zięku ję...
W garderobie Modrzejewska przypatrzyła się jej zbliska.
— Jak się nazywasz ? — spytała.
— Gabrjela Zapolska — odpowiedziała Lunia. — Nowicj uszka ? Nie znam tego nazw iska... — Przyszłam tu z wędrownego teatru.
— A ch . . . taak!. . .
— I pierwszy raz mam grać, w tym teatrze.
— Smutno się zaczęło; to dobra wróżba — rzekła Modrzejewska. — Może zasłyniesz kiedyś. . .
* *
*
Po pierwszej otrzymanej roli Lunia długo czekała na drugą rolę i znowu dostała tylko epizod. Używano jej także do chóru i baletu przy operetce.
Nawrocki przeszedł z ról amantów do charaktery stycznych. Reżyser oświadczył, że jako amant jest drewniany i że nie dosyć posiadać ładne warunki zewnętrzne, gdy się gra amantów; przedewszystkiem trzeba mieć wdzięk i temperament.
Ten sąd reżysera odbił się fatalnie na jego humorze i Lunia miała z nim niemałą przeprawę, zanim zdołała wyperswadować mu tę „porażkę“ .
Zaczęło się zresztą coś psuć w ich wzajemnym stosunku.
Gdy wykryło się, że Lunia pisze sztukę dla teatru (przekomponowała już raz napisaną „Żabusię“ ), za czął szydzić brutalnie:
— Kogoż tam znowu opisujesz w tym utworze ? Żeby zaś nie powiedziano, żeś najlepsza autorka wśród aktorów, lub: najlepsza aktorka między lite ratkami !
Wymawiał jej również, że przyjmuje wizyty adwo kata Weinmanna,
— N aturalnie!... Musisz mieć pewne względy dla swojego protektora!
Gdy zaraz potem żądał posłuszeństwa i bral ją, jak bierze się dziewkę, czuła, że zaczyna go nienawidzić.
Myślała z pasją:
— Odczep się ode mnie, durniu!. . . Odczep się!. . . Ale nie miała odwagi powiedzieć mu tego.
Zdarzyły się przytem sytuacje, z których wycho dziła pokonana.
Szalały w niej zmysły, które umiał rozpętać. Po trzebowała go.
— Jesteś nierówny w swych uczuciach — mówiła do niego. — Cierpię z tego powodu.
— A ty mało jesteś kapryśna ?. . . I zaczął ją całować.
W pieszczotach topili wzajemne urazy.
* *
Właśnie myślała o tern, że znowu, jak tyle razy, będzie musiała prosić adwokata Weinmanna o po życzenie dziesięciu guldenów, by posłać do Wiednia Priihrichowej pensję za Mery, gdy nadszedł list od Almy.
Alma pisała:
• - . Schicken Sie kein Geld mehr. Die Kleine ist
seit einem halben Jahre tot. Konnte nicht früher schreiben. Meine Alte beschwor mich, Ihnen dieses
zu verheimlichen. Aber länger Sie belügen erlaubt
mir nicht mein Gewissen. . .
(Nie posyłaj Pani więcej pieniędzy. Mała od pół roku już nie żyje. Nie mogłam o tem wcześniej donieść, bo moja stara wymogła na mnie, że za taję o tem przed Panią. Ale dłużej Panią okłamy wać zabrania mi moje sumienie.)
Lunia zaczęła szlochać i płakała tak długo, aż wy ładowała się burza uczuć.
Do tej pory niewiele troszczyła się o tę małą. Po syłała pieniądze na jej utrzymanie. Czyniła to z obo wiązku. Czasem tylko pomyślała o tem, że gdy po siądzie większą sumkę, pojedzie do Wiednia, by zo baczyć swoją córeczkę. Celowo dotąd odsuwała każdą przykrą myśl, bo czuła, że popełniłaby samobójstwo, gdyby zaczęła roztkliwiać się nad sobą i nad małą.
Ale teraz przez kilka dni z rzędu ciągle musiała my śleć o niej. Wyobrażała sobie jej chorobę, jej zgon, a potem, jak ją włożyli do trumienki i oddali p o słańcowi, żeby zakopał zwłoki gdzieś pod parkanem. (Kto wie, kiedy to biedactwo zmarło? Może jeszcze wtedy, gdy była niemowlęciem?)
Chciała zagrozić Friihrichowej policją. Lecz za niechała tego. Bała się skandalu.
Napisała do Marjana G.
Nie zerwali z sobą oficjalnie, ale oddalili się od siebie. Myślała o nim bez żalu, bez gniewu, nawet go jeszcze kochała przez wspomnienie rozkoszy, jaką jej dał, przez wdzięczność za to, że wskazał drogę do teatru. Donosząc mu teraz o śmierci małej, nie była jednak
w stanie, zdobyć się na serdeczniejsze słowo. List utrzymany był w tonie chłodnego zawiadomienia. *
— Czego ty od kilku dni chodzisz, jak błędna ? -— Napytał ją Nawrocki.
Rozpłakała się, i teraz dopiero wyznała mu wszystko u małej.
-— Niewesoła historja! — rzekł, gdy skończyła mówić.
-— Nie masz dla mnie jednego nawet słowa współ czucia ?
— Niezawsze wyrazić można, co się czuje! Zbliżył się i mocno dłoń jej uścisnął. — Dziękuję ci — szepnęła.
Od tego dnia był dla niej więcej uważający. Zdzi wiło ją to, bo uważała go za naturę mało subtelną.
Lecz trwało to niedługo, a znowu stał się brutalny.
— Cóż tam gryzmolisz ? — szydził, gdy wróciwszy z teatru, zastał ją przy stole, zarzuconym zapisanemi kartkami.
Co chwili uzupełnił:
~— I myślisz, że ci to w y d ru k u ją ?... Że kiedyś grać będą te twoje bzdury ? Lepiej byś pracowała uad sobą jako aktorka, bo masz talent i warunki na scenę. Ale z literaturą daj sobie spokój. A chcesz gryzmolić, to przepisuj role. Poprosiłem sekretarza teatru, obiecał, że przydzieli tobie kilka egzemplarzy (b> rozpisania ról.
Owszem! Będę przepisywała role, byle coś za robić.
— Pewniejszy zarobek, niż ta twoja literatura! Może masz słuszność. Ale proszę cię, Władku, żebyś się nie wtrącał do tej mojej literatury. To moja rzecz!
— Aa! ?. . . W takim razie przepraszam!. . . Obra ziła się pani hrabina z Wołynia!
Kochała jednak tego ładnego chłopca. Inaczej byłaby od niego uciekła i została metresą adwokata Weinmanna.
* *
*
Nie wiodło się Luni w teatrze. Odnoszono się tam do niej lekceważąco i czuła to, że zaledwie jest tolero wana. Gdyby nie była się związała z Nawrockim, napewno rzuciłaby Lwów (mimo całe przywiązanie do tego miasta) i powróciła do zespołu Woźnia kowskiego .
Bo dyrektor Woźniakowski parę razy zwracał się do niej listownie, zapraszając do powrotu.
W pierwszych dniach czerwca podpisywano w teatrze kontrakty na sezon następny. Nie wznowiono kon traktu ani z nią, ani z Nawrockim.
— Pojadę do Glicksona i zaangażuję się do Kra kowa — oświadczył Nawrocki Luni.
Chciała zapytać: ,,A ze mną c o ? “ Lecz przez dumę nie wymówiła tego.
Słyszałam, że dyrektor Glickson bawi we Lwowie — rzekła. —- Miał być wczora j w teatrze ma przed- stawieniu. Widziano go w loży dyrektorskiej. Ozy nie wiedziałeś o tem ?
— Wiedziałem!
— Czemu więc nie starałeś się z nim zobaczyć ? Może jeszcze nie w y jech a ł...
— Owszem! Wyjechał! Mówili mi koledzy. Kłamał. W kieszeni podpisany mial kontrakt z Glicksonem.
Lunia znalazła ten kontrakt.
I list pewnej chórzystki do jej Władka.
Nie stać cię Władku na dwie kobiety — rzekła mu nazajutrz. — W ybieraj!
Wybrał tamtą.
Kiedy się od niej wyprowadził i została sama, zro biło jej się bardzo głupio. Potem zaczęła sobie czynić wymówki, że nie dość dobrą była fila niego. Cierpiała także z powodu obrażonej miłości własnej. Jakto ? Więc przeniósł nad nią jakąś tam chórzystkę, analfa- betkę!
Te myśli prześladowały ją uporczywie. Zwaliło się jeszcze inne nieszczęście. Woźniakowski, do którego się zwróciła, odpisał, że na razie nie może jej przyjąć, ho kto wie, czy nie będzie zmuszony rozwiązać swego teatru.
Była bez obiadu. Gospodyni wypowiedziała jej mieszkanie. Grożono jej wyrzuceniem na ulicę.
Adwokata Weinmanna nie było we Lwowie. Po wiedziano jej w kancelarji, że wyjechał do Wiednia, by poddać się tam operacji.
Nad wieczorem odwiedził ją artysta-rzeźbiarz Ta deusz B.
Opowiedziała mu o wszystkiem.
I o tern, że gdyby miała choć pięć guldenów, gospo dyni pozwoliłaby jej zostać w mieszkaniu.
— Nic sobie z tego nie rób. Poradzimy coś na to! — zawołał Tadeusz B.
Miał tylko przy sobie parę szóstaków.
Ale poszedł do kawiarni i naciągnąwszy tam zna jomego, wrócił za godzinę i położył na stoliku banknot pi ęcio -gu ldeno w y.
— A może pójdziemy na kolację ? — zapytał po chwili.
I dodał:
— Wywietrzeją złe myśli.
Odgadł, że coś złego się z nią dzieje.
Ale podczas kolacji ożywiła się. Poszli jeszcze po tem do kawiarni. Nie chciało się jej wracać do domu
i powiedziała mu to.
— Więc chodźmy do hotelu — zaproponował. Poszła z nim z wdzięczności.
— Bądź z d r ó w !... To był piękny wieczór! — szepnęła, gdy ją nad ranem odprowadził do domu.
Zatrzasnęła się brama. Lunia znikła.
Tadeusz B. stał chwilę jeszcze pod bramą. Doznał nagle dziwnego wrażenia. Zdawało mu się, że nie powinien jej był zostawić samej. Uświadomił to sobie, że zachowanie się Luni zdradzało gorączkowy nie pokój .
Nazajutrz doniesiono mu, że targnęła się na życie, zażywszy pięć tabletek sublimatu.
* *
*
Chorowała parę tygodni i tylko dzięki wyjątkowo starannej opiece lekarzy szpitalnych udało się przy wrócić ją życiu.
W którymś z lwowskich dzienników ukazała się notatka o jej zamachu samobójczym. I, jak się zdaje, numer ten dostał się do rąk redaktora Marjana G.
Lunia była jeszcze w szpitalu, gdy otrzymała od niego Hst następujący:
Droga moja!
. . . Było to najfatalniejsze, że tak mało miałaś
do mnie zaufania. ..
. . . Po tern wszystkiem, co się już stało, radził
bym, wyjechać na czas dłuższy do Paryża. Jeśli serjo
pracować chcesz literacko i pisać dla teatru, trzeba, 'żebyś pozńdld współczesną twórczość francuską.
Stamtąd idą nowe prądy.
Znamy się-od dawna z Mar ją Szeligą. Jest to
■warszawska, literatka. Napisała parę książek i oka
zywała duży talent. Teraz mieszka w Paryżu.
Działaczka społeczna, femina militans i bardzo
uczynna wśród emigracji polskiej. Dołączam Ust,
od siebie do Marji Szeligi, aby się tobą, zajęła. Od szukasz ją po przyjeździe do Paryża podług za łączonego adresu, a nie wątpię, że znajdziesz u niej
serdeczną opiekę. To niezwykła, kobieta.
W dopisku były jeszcze słowa: Możesz zawsze na, mnie liczyć. Posyłam równocześnie 100 rubli.
List teo zrobił na Luni silne wrażenie. A więc kochał ją jeszcze. . .
Tych sto rubli, jakie jej posłał, była to dla niego wielka ofiara.
Do takiej ofiary zdolny jest tylko mężczyzna, gdy kocha.
Wiedziała o tern i to ją wzruszyło.
I zawsze odtąd, gdy myślała, łub mówiła o Mar- janie G., był to dla niej człowiek jedyny, o którym wspominała serdecznie, bez cienia szyderstwa.
Jedyny mężczyzna, którego głęboko kochała i sza nowała.
Tak się przedziwnie złożyło, że do Paryża zawiózł ją hrabia. P.
Poznała go za. pośrednictwem artysty Tadeusza B. Tadeuszowi B. długo nie dawało to spokoju, że tak mało zatroszczył się o Lunię. Więc, gdy była w szpi talu, zwrócił się do kilku wpływowych osobistości, polecając im młodą, utalentowaną literatkę i aktorkę, która ,,truła się z braku środków do życia“ .
Wśród tych osobistości najwięcej zainteresował się Lunią hrabia P.
— Cóż mógłbym dla pani uczynić ? — zapytał przy pierwszem z Lunią spotkaniu.
Powiedziała, że chce jechać do Paryża.
— To może pojedziemy razem, bo i ja się tam w y bieram — usłyszała po chwili.
Zgodziła się bez namysłu.
Ten jej wyjazd ze Lwowa w towarzystwie hrabiego P. wywołał złośliwe komentarze.
A Lunia nie zaprzeczyła temu. I
Gdy w wiele lat później wspominała ten „epizod“ , uśmiechała się złośliwie.
— Po miesiącu miałam go dosyć — wyznała, nie przestając się uśmiechać.
VI
A więc urzeczywistniają się marzenia. . . Co było snem, stało się rzeczywistością...
Kroczy ulicami Paryża. . .
Realnie przeżywa raz jeszcze to wszystko. . .
Ogląda „na własne oczy“ to miasto, które Wiktor Hugo nazwał kiedyś mózgiem świata.
Było tak, że Wiedeń ją zastanowił jakimś arysto- kratyzmem wytwornej, spokojnej siedziby najstarszych w Europie dynastów.
Lecz kiedy zobaczyła Paryż, oniemiała ze zdzi wienia.
Tutaj była cala Europa.
Tutaj była zgromadzona kultura wszystkich wieków' i wszystkich narodów.
Tutaj żywiej biło serce. Tutaj umysł pracował w najwyższem natężeniu.
Ani przez chwilę nie czuła się tu obcą. Wszakże kochała to miasto, zanim je ujrzała.
Wszakże znała tu wszystkie monumentalne budowle. Każdą rzeźbę Notre Darne miała w pamięci.
I grupę marmurową „Marsyljanki“ .
I wszędzie, gdzie przystanęła, witało ją wspomnienie. Oglądanej kiedyś ilustracji.
Przeczytanej kiedyś książki. Prowadzonej kiedyś rozmowy. Kochała Francuzów.
Ich mowa była jej mową. Ich literatura jakby jej ojczystą literaturą.
Tutaj odnalazła siebie.
* *
*
Mar ja Szeliga przedstawiła ją redaktorowi Janowi L. W pierwszej chwili zdziwiło to Lunię, że taki podobny do Marjana G.
Istotnie, podobny to był typ. Tylko bardziej udu chowione miał oblicze. Przytem: o połowę lat młodszy od tamtego. W szafirowych oczach błąkał się wyraz romantycznej zadumy. Ciężkie powieki podczas roz mowy opadały nisko, łagodząc zbyt może wnikliwe spojrzenie.
Lunia pomyślała: ,,Jakiż on piękny!“
Dowiedziała się, że przyjechał przed rokiem nie spełna z Warszawy i należy do „partji“ .
Wydawał rewolucyjną gazetkę i wysyłał tajnymi kurjerami niedozwoloną bibułę do Kongresówki.
Marja Szeliga również należała do: „walczących o lepsze jutro“ ,
Zabrała Lunię zaraz w pierwszych dniach na po pędzenie feministek. Kilka mówczyń przemawiało na temat równouprawnienia kobiet.
Luni wydawały się te wszystkie panie trochę powar iowane. (Razem z Marją Szeligą). Miała także to prze konanie, że: co innego mówią, a co innego myślą.
Posiedzenie trwało kilka godzin i skończyło się po północy.
Te, które najenergiczniej domagały się politycznego, społecznego i towarzyskiego równouprawnienia z męż czyznami, bały się same wracać do domu o tak późnej porze.
Lecz już czekał na jedną mąż, na drugą brat, lub kochanek. Pod opieką mężczyzn wracały z tego femi nistycznego wiecu, na którym wygadywały na męż czyznę, wypowiadając walkę jego uzurpatorskiej władzy. Lunię odprowadził z polecenia Marji Szeligi Jan L. (Podobnoś łączyły go z Marją Szeligą bliższe sto sunki).
— Jakże się pani wydaje życie w Paryżu ? — zapytał, gdy kroczyli samotnemi o tej porze ulicami Quatier
latin.
-— Udało mi się poznać bawiący się Paryż . . . Ten paryski. . . dla obcych. Teraz chcę poznać Paryż pracujący. Próbuję także nawiązać stosunki z emi gracją polską.
. —- U Władysławów Mickiewiczów pani była, oczy wiście ?
— Przede wszystkiem. Ale przyznani się pAnu, że nie wyniosłam dodatniego wrażenia. Nie znoszę kiepskiego komedjanetwa.
Pani nie ma, jak miarkuję, należnego uszanowania dla uznanych autorytetów.
— Ani trochę! I powiem panu, że z przyjemnością patrzyłabym na to, gdyby tak ściągnięto je z cokół u na ziemię. Przecie to są ludzie z ludzkiemi słabościami i ułomnościami, a robi się z nich jakichś bonzów.
— Straszna z pani kobieta! — śmiał się.
— Niestety! . . . Straszniejsza, niż pan przypuszcza. —- Mówiła mi Mar ja Szeliga, że już drukowała i wystawiała pani swoje utwory. Czy ma pani coś nowego w tece ?
— Powieść ,,Janka“ , dramat, ,,Małaszka“ komedję ,,Żabusia“ i parę nowel z cyklu ,,Menażerja ludzka“ . — Aż t y l e ! ... Ale niech i tak będzie. Poproszę o te rękopisy. Może uda się powieść wydać tutaj w Paryżu. Organizujemy też przedstawienia amatorskie. Czy możemy liczyć na panią ?
— Ależ naturalnie!
— Spodziewałem się tego — rzekł z uśmiechem człowieka, przyzwyczajonego do zwycięstw.
Rozmowa zeszła na stosunki w kraju. Niewiele wiedziała o tych sprawach, o które wypytywał.
Tak daleką była od ruchu politycznego, tak mało, nic prawie, nie obchodziły jej te sprawy, że op zduhiiąl r>(>
się teraz, a kto wie, może z tego powodu przestała mu się podobać ?
Postanowiła uzyskać wgląd w to wszystko, co zaj mowało Jana L. Chciała go odbić Marji Szelidze.
* *
*
— Droga pani — mówiła Lunia do swojej gospodyni, od której odnajmowała umeblowany pokój — co to jest, że oglądają się za mną na ulicy ?
— To stąd pochodzi, że niestosownie się pani ubiera — odpowiedziała z godnością gospodyni. — Trzeba sobie sprawić ciemną suknię i kapelusz bez piór. To, co pani nosi na głowie, przepraszam za wyrażenie, ale to jest pudło.
Lunia nie obraziła się wcale.
Odłożyła suknie, jakie sobie przywiozła i odtąd ubierała się na czarno.
Pilnie studjowała teraz ruchy paryżanek, ich chód, ich sposób podnoszenia sukni. Długo przed lustrem, w swoim pokoju, badała własną urodę.
— Zdaje mi się, że posiadam dużo powabu — pomyślała, przyjrzawszy się swemu odbiciu w lustrze. — Nie wyglądam na więcej, jak na dwadzieścia parę. Mogę sobie ująć lat dziesięć.
Nabrała teraz zgoła innych manier. Coś w niej było z damy, a najwięcej z kurtyzany. A wszystko
to razem stanowiło jej czar osobisty. Działała silnie na zmysły mężczyzn.
Nie mógł się jej czarowi także oprzeć Jan L. Widywali się prawie codziennie. Lunia pomagała mu w redagowaniu jego gazetki. Wspólnie zajmowali się ekspedycją. Subwencjonowała nawet to wydaw nictwo, ofiarując na ten cei 40 franków miesięcznie. Jan L. wiedział o tern, że Lunia pochodzi z rodziny bogatych ziemian na Wołyniu. Przyjmował więc tę subwencję bez skrupułów. Ani mu przez myśl nie przeszło, że Lunia piórem zarabia na swe utrzy manie. Tłumaczyła dla dzienników i czasopism pol skich w kraju rozmaite powieści francuskie, pisała korespondencje i fełjętony z Paryża. Pracowała po nocach całych, by móc z gestem entuzjastycznej „działaczki“ ofiarować Janowi L. tę sumę.
W tym samym mniej więcej czasie poznała Lunia paryskiego autora dramatycznego, Oktawiusza M.
— Jeśli chce pani pisać dla teatru, trzeba, żeby nauczyła się pani współcześnie myśleć i czuć — mówi! do niej Octave M. — Autor dramatyczny powinien mieć poczucie współczesności. U was w Polsce, słyszałem, nie macie jeszcze własnego współczesnego dramatu mieszczańskiego. Widocznie wasi autorowie drama tyczni nie tkwią w rzeczy wistem życiu, nie odtwarzają tego życia.
Lunia postanowiła podpatrzyć, jak to robią Francuzi. Pilnie teraz uczęszczała do bulwarowych teatrzyków,
gdzie powstawała nowa sztuka dramatyczna, mie szczańska. Były to komedje i, farsy, lub melodramat. Tematu dostarczyło współczesne życie. Typy i charak tery traktowano realistycznie, nie cofając się nawet przed skrajnym naturalizmem. Dialog brzmiał, jak zwykła, codzienna mową. Nie lękano się wyrażeń nieraz nawet bardzo trywialnych.
Bywało, że przedtem chodziła z hrabią P. do roz maitych kabaretów. Najwięcej zaciekawiały ją wówczas programy w Moulin Rouge. Występowała tam sławna Goulue, twórczyni kankana. Gdy Lunia po raz pierwszy zobaczyła ją tańczącą ze swoim zespołem, czuła, że i ją porywa szał. Mało brakowało, a byłaby skoczyła na scenę i tańczyła z nimi.
To już minęło.
Teraz zaczynała poznawać Paryż pracujący. Za znajomiła się też z całą niemal współczesną twórczo ścią literacką Paryża. Octave M. i Jan L. starali się na wyścigi o zaspokojenie jej wiecznie głodnej w y obraźni. Zaspakajali także jej głód zmysłów. Brała od nich, co dać mogli, a brała zwłaszcza od OktawiuszaM. bez skrupułu, przekonawszy się, że im więcej go kosztuje, tern droższą mu się staje.
Od czasu do czasu posyłała teraz Listy Paryskie to do Warszawskiego Przeglądu Tygodniowego,, to znów do pism krakowskich i lwowskich. Tym sposobem nawiązana została nić z prasą w kraju. Wyrabiało jej to rozgłos i mogło się przydać w pozyskaniu