• Nie Znaleziono Wyników

Modlitwa Pańska : powieść

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Modlitwa Pańska : powieść"

Copied!
152
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)
(6)

N ajnow sze w ydaw nictw a „LEKTORA“.

D’ALCOFORADO. Listy m iłosne tłum aczenie P rz y b y ­ szewskiego. W arszaw a 1922.

BARBEY D’ AUREVILLY P ieczątka z onyksu. W ar­ szaw a 1922.

Plem ię djabła, ilu str. Ropsa. W arszaw a 1922. BOUOWITYN. K obieta z przeszłością. K raków 1922. BUKOWSKI. O kobiecie i o m iłości. W arszaw a 1922, EWERS. A lraune (w yd. IV.). Lwów 1921

„ Indje i ja. W arszaw a 1921. „ Mamaloi, Lw ów 1922. „ W am pir. Lw ów 1922.

FARRERE Człowiek, k tó ry zabił. W arszaw a 1922. „ K orsarz z Malo. W arszaw a 1922. „ Ludzie cywilizacji. Kraków 1921.

„ Nasze sojuszniczki. II. w yd. W arszaw a 1922. „ P an ień stw o pan n y Dax. K raków 1921. FRANCE. B unt aniołów , wyd. II. W arszaw a 1922.

„ C zerw ona lilja. W arszaw a 1921. ,. H istorja kom iczna. W arszaw a 1922. GELLA. Rozm ow y o m iłości. Lwów 1922. KELLERMANN. B. Ingeborga. W arszaw a 1922. LOUYS. K obieta i pajac. W arszaw a 1921. OBRZUD. H onor K arola Pęksy. Lw ów 1922. PRZYBYSZEWSKI. Krzyk. W arszaw a 1922.

„ De Profundis. Lw ów 1922. RACHILDE. Godzina zm ysłów . K raków 1922.

SROKOWSKI. Hedone. A kordy zm ysłow e. Lwów 1922. VILLERS DE L1SLE ADAM. Ew a przyszłości. L. 1922. ZAPOLSKA. A ntysem itnik. Lw ów 1921.

„ Fin de siecle'istka. L ublin 1922. „ Jak tęcza. Lwów 1921.

„ Janka. L ublin 1921.

„ K aśka K arjatyda. L ublin 1922. „ K obieta bez skazy. W arszaw a 1921. „ Małaszka. L w ów 1922.

„ O czem się nie m ówi. W arszaw a 1922. „ Sezonow a miłość. Lw ów 1921. „ Szaleństwo. Lw ów 1921. „ W odzirej. L ublin 1922. „ Zaszumi las. Lwów 1922. Znak zapytania. Lw ów 1922. Z1 \ 1 ER Z C110 W S K1 : Dj a bełska Przełęcz.

i

(7)

ćim-.Rfn •' żnPotSKrt

,

MODL I TWA

PAŃSKA

P O W I E Ś Ć , TRZECI TYSIĄC W Y P A Ł : „ L E K T O R * I N S T Y T U T L I T E R A C K I SP. Z O . O. L W (') W *— W A R S Z A-W A — P O Z N A Ń —K R A K Ó W —-L U BLIN. 1 9 2 2 .

(8)

PRAWA PRZEKŁADU ZASTRZEŻONE. KTOR* NINETEKN H U N D R E D T W E N T Y T W O .

8 3 9 8 9

SKŁADY GŁÓWNE:

W WA R S ZA WI E : W E L W O W I E : „LEKTOR* S IE N K IE W IC Z A 5. .L E K T O R “, M IKO ŁAJA 23.

T el. 253—99. (D om w ła s n y ). T eł. 525.

W POZNANIU : „LEKTOR“ RATA JC ZAK A 23.

W KR A KOWI E : W L U B L I N I E : „LEKTOR* RYNEK GŁ. 22. „LEKTOR“ SZO PEN A 3.

(9)

WSTĘP.

Nadeszli, nadciągnęli od pól, od miedz, od łąk.

J a k c h m u r a p rz etykana p u r p u r ą błyskawic i błękitem przedzierającego się nieba, ta k p o ­ suwali się szarą ścieżką drogi, aż ku starej, sta- reńkiej kapliczce.

Szła ta procesja ze śpiew em , z sz u m e m

sk ro m n y c h chorągw i w p o łu d n ie niedzielne, szła z m odlitwą na ustach ludzi i wiarą w ich s e r ­ cach.

Była to procesja jubileuszowa, ro z p o c z ę c ia - wieku — z a m k n ię cie daw nych ra ch u n k ó w .

Korzyli się ci prości i ta k n i e s k o m p lik o ­ wani, że n aw et z b ro d n ie ich tchnęły p ro s to tą

i szczerością, a nie było w tych zb ro d n ia ch

w y ra fin o w an e g o sycenia się sp e łn ia n y m w y stę p ­ kiem.

Przeważnie je d n a k te grzechy, któ re ze so b ą dźwigali, to były proste, zwykłe grzechy n ę d z a ­

rzy, którzy m a ją jeden sza b lo n na głód, na

grzech i na uczciwość swoją. Grzechy ich —

(10)

mają sw ą klasyfikacją stałą i co d z ie n n ą. Tylko

czasem , n a g le s t ra s z n a zb ro d n ia wystrzeli, s p e ł­ n io n a z żywiołową p o tę g ą . I p o t e m znów n a ­

s tę p u je szarość grzechów pow szednich. ,

J u b ile u s z o w a procesja, ta, któ ra zm azuje

przew inienia wiekowe, c iągnie się p o m ięd zy

p o la m i i wypływa n a gościniec. Wyszła z nie­ wielkiego kościółka, który cały jeszcze jest złoty

od za ch o d z ą c e g o powoli za góry j e sie n n e g o

słońca.

P o n a d d r o g ą wierzby p u r p u r o w e się palą, drżą i p ło n ą. Z c h a t w yb ieg a ją zapóżnieni lu­ dzie, k o biety z dziećm i n a ręku i już od p ro g u

śpiew ać poczynają, śpiew ają i z procesją się

łączą. Słychać trzask drzwi pośp ieszn ie z a m y k a ­ nych, ryk zwierząt zbyt wcześnie dziś w p ę d z o ­ nych d o z a g r o d y ; c z asem dziecko zawodzi, d o ­ bijając się z w nętrza c h a łu p y d o drzwi, bo go

zo staw iono przy g a r n k u p ę c a k u , który się na

wieczerzę gotuje.

R ośnie powoli tłu m procesyjny, rośnie m a - ło b arw n y i z m iejska p rzybrany w w yszarzane t a n d e t n e kurtki i zrudziałe buty, Tylko dziewki jeszcze nadziały n a siebie b a rw n e sp ó d n ic e i wi­ zytówki.

Dziopy p o d S ączem lubią różowe i zielone barwy. Więc ta i owa m a sp ó d n ic ę jak rozwi­ nięta w barw ę róża, p o k ry tą fa rtu c h e m jak liść

zielon ym . Na głow ach żółcą się sztywno wy-

(11)

barwią szarość rozśp ie w an e g o tłum u. Kilka ich idzie rz ądem , trzym ając sią p o d rące i śpiewając

piskliwie. Te są odziane w jed n ak ie , błąkitne

spódnice. Piersi okryły szafirowemi k a t a n k a m i

i zd a le k a w yglądają jak ró w n ia n k a ch a b ró w

zapóźn io n y ch złotą jesienią.

idą wszyscy teraz g ościńce m i śpiew ają

do n o śn ie . Gdy sią wydostali z k am ienistej drogi,

prow adzącej z kościoła, p o m iąd zy c h a łu p a m i,

ńa szeroką przestrzeń pól, śpiew ich p o płynął

szerzej i gorącej. Poczuli wielkość i p o tą g ą

Boską.

Z ap rag n ąli tą wielkość uczcić po sw ojem u, silnie i prosto.

W idok pól, które czekały na je sie n n ą u p r a ­

wą, prz y p o m n ia ł im ich własność, ich ziemią,

ich rolą.

W szystko to było dzieło Boże, m o c Boża,, do b ro ć Boża...

Poza polam i, ciem ny gąszcz wikliny, a za nią n a g le oślepiająca, s re b rn a w stąga D unajca.

Źle go z gościńca dostrzec m o ż n a było,

ale idący procesją chłopi znają d o b rz e te g o

g ro ź n eg o wąża s re b rn o łu k ie g o , który z w iosną

rozpościera owo sre bro dalek o , het... nieraz

aż po d z a b u d o w a n ia folwarczne. Wali sią kłą- b a m i z gór n ie u b ła g a n y i straszny, a oni tylko

w tedy wychodzą p o n a d swe pola i p a t r z ą :

kądy fale b ie g n ą i czy p rą d k o sią cofać

zaczną ?

(12)

Teraz, o j e s ie n n e m p o p o łu d n iu , przyległ w wiklinach, i grzbiet jego jak d ja m e n ta m i s a ­ dzony drży w z a c h o d z ą c e m słońcu.

U s tó p gór przypadł, u s tó p gór gładziu-

śkich, tylko gdzie niegdzie p l a m ą s o s n o w e g o

lasku znaczonych. T a k się te góry ślicznie ze s o b ą

łączą, tak się przelewają cieniam i, że o k a od

nich oderw ać nie m o żn a.

A poza niemi, poza tem i pierwszem i, co także są wyraźne, jakby je kto w ęglem p o ry ­ sował — lekko, leciutko coś się t a m znaczy.

Obłoki to — nie obłoki, wysokie, strzeliste — n ieb a sięga.

Chwilę t a k w s ło n k u coś kraw ędziam i z a ­ rum ien iło się, zazłociło.

A reszta o p alow o biała, m leczna z liljowym o dcienie m .

. A no - toć Tatry.

Idzie — idzie procesja, mija karczm ę, „Z a­ z d ro ść “ zw aną — idzie i śpiew a coraz piękniej, coraz rozgłośniej.

P o śro d k u m a ją ludzie m iędzy s o b ą księdza proboszcza w sutej pięknej k a p ie i kom ży czy- ściuchnej, białej, oszytej d o łe m k o ro n k ą . Ksiądz

dobry, ła godny, lubiony — w ia d o m o jak

taki ksiądz, który ludzi nie drze, zapow iedź

i za k o r o n ę wygłosi, a ślub z p a r a d ą za t a - '

niutkie pien iąd z e odbędzie. Z a m b o n y m ówi

(13)

i d o n aju b o ższ eg o zajrzy i łaską P a ń s k ą przy­ niesie.

Wiąc lubią go chłopi, lubią, i falą sią cisną d o k o ła jego złocistej kapy, a ten najdum niejszy, kto sią najbliżej p robosz cza n a tą procesją d o - ciśnie.

O b o k ksiądza o rg a n ista — chude, ciche,

grzeczne stworzenie. B ied n e to i o b d a r z o n e

nosow ym , o sp ec ja ln em brzm ieniu, głosem . Ale d usza prosta, wiąc z p ro s tem i d u sza m i w h a r - m onji.

Pewien re s p e k t jest t a m dla jego s u rd u ta

i zdolności muzycznych — wiąc tro ch ą w o ln eg o m iejsca z o staw iono p a n u organiście, te m b a r - dziej, że niesie o rg a n ista d u żą książką i, o d s t a ­

wiwszy ją cokolwiek od siebie, czyta z niej

wyrazy modiitwy, która m a być p o pieśni ś p i e ­ w a n a .

Przodem , przed całą procesją, kościelny

niesie krzyż ze s re b rn y m C hrystusem . Kościelny jest leśnym równocześnie, i chłopi widzą w nim

p odw ójny urząd i p o d w ó jn ą władzą. Wiąkszy

jeszcze krąg dok o ła kościelnego, niż d o k o ła

organisty. Tylko do ksiądza „ P re b o s c a “ — m ają d u że zaufanie.

W ia d o m o . Ksiądz m a dużo w s obie z B o­ s kiego miłosierdzia.

Wtłoczyli sią już na dziedziniec przed k a ­ pliczką. Okrążyli ją dokoła. Drzwiczki o t w a r te — przez nie widać w ybielone wnątrze.

(14)

W tej bieli ciem ni się krzyz, a na nirfi

Chrystus o g ro m n y , zbolały i zm ęczony. Cier­

niowa k o ro n a wciśnięta na skronie. Krople krwi płyną po twarzy, ,,po zapadłych piersiach, ście­ kają aż na stopy.

Strasznie s m u tn y ten Chrystus w D ą b ro -

wickiej kapliczce. P ono już trzy wieki m a —

trzy wieki — lat tyle!

D okoła kaplicy lipa resztę swych liści na

klęczące w c h a brow ych k a t a n k a c h dziewczyny

strząsa, jen o D una je c zda le ka szem rze i szm er swój ze śpiew e m chłopów łączy.

Z m alu c h n e j dzwonniczki, która z p o n a d

d a c h u kapliczki n ieśm iało w gó rę strzela, dźwię­ czy d o n o ś n i e dzw onek. C h ło p ak szkolny, w zbyt długiej kom ży, za sznur czerw oną rę k ą targa.

Koło C hrystusa m ig o cą świece, o b s a d z o n e

w bardzo stare, sczerniałe lichtarze. Na ołtarzu

o b ru s czysty i dw a szklane wazony, a w nich

p ap iero w e lilje i świeże, s p ł u k a n e w o d ą geor- ginje.

Ksiądz powoli wszedł do kapliczki i n a ni­ skim , z a p a d ły m s to p n iu ukląkł.

1 n a g le z a p a n o w a ła wielka, uroczysta cisza. Lud klęknął, głowy pochylił i czekał. Za g ó ra m i rozpływały się o sta tn ie p r o m i e ­ nie p u r p u r o w e g o słońca.

Powietrzem przeleciał chłód, powiało nocą, zim ą — głodem...

(15)

1 n ag ie z kaplicy dał się słyszeć głos księ­

dza, głos d o n o ś n y i czysty, m ów iący prosto,

a s e r d e c z n i e :

Ojcze nasz, któryś jest w niebie... święć

się imię Twoje

,

przyjd ź Królestwo Twoje

,

bądź wola Twoja ja ko w niebie

,

tak i na

ziemi.

Głos księdza umikł, i tera z tłu m cały za- szem rał ja k łan wyrosłych kłosów :

Chleba naszego powszedniego daj nam

dzisiaj i odpuść nam nasze w iny

,

jako i m y

.odpuszczamy naszym winowajcom, i nie wódź

nas na pokuszenie

,

ale nas zbaw ode złego.]

Chwileczkę tłu m przycichł — i teraz już

w spólnie z k sięd ze m o d p o w i e d z ia ł :

A m e n !

I Modlitwa P a ń s k a wypełniła teraz tę p r z e ­ strzeń, w ypełniła ja k ą ś wielką, uroczystą pro śb ą . W szystko się w niej zawarło, wszystko cze­ go dla d u c h a i ciała ludzkiego po trze b a.

Wszystko co krzepi i podtrzym uje, wszystko co rozjaśnia i łagodzi, wszystko co b ł ę d n e ścieżki prostuje, wszystko co łaską i m iłosierdziem g a r­ n ąc e się tłu m y o g a rn ia .

Na c z a rn e m drzewie krzyża, z otwartych

w rót kapliczki — p o n a d g rz ęd ą świec s ła b o płonących Chrystus wyciągał r a m i o n a i zdaw ał się słuchać tej modlitwy, pełnej, całej, n ie s k a ­

(16)

wieków idzie z a m k n i ę ta w sercach ludzkich, jak w kryształowych lam p ac h .

I n a g le tłum cały tak, jak w tej chwili serca swe, la m p y ofiarne u stóp z lan e g o krwią C hry­ stu sa k ornie składa, a z nich w g ó rs k ą p rz e ­ strzeń, sze ro k ą i czystą, u la tu ją słowa wielkie, p o tę ż n e i proste.

S łońce p o za łańcuch gór skryło się zupełnie,

i widziadła odległe Tatr, znaczonych p u rp u ro -

wemi k o n tu ra m i, zagasły.

P o n a d ziem ią powiał wiatr jesienny A m a r ­ szczył w o d ę stawków, n ad któ rem i n ie ru c h o m e i d ziw ne sterczały wierzby.

D okoła drzwi kapliczki klęczał ciągle lud

korny, schylony, w patrzony w d a le k o m ajaczącą po s ta ć Chrystusa, p o d k tó re g o s to p a m i słała się złocista k a p a księdza.

F\ w powietrzu, p o n a d tem i wszystkiemi g ło ­

wam i zdaw ała się drzeć jeszcze ła g o d n y m chó rem b łagalnyc h szm eró w — Modlitwa P ańska.

(17)

O JC ZE NASZ, KTÓRY

JESTEŚ W NIEBIE !

Siostra H iero n im a wyszła d o o g ro d u i d ł u ­

go chodziła ta m i z p o w ro te m po ścieżkach,

na któ re o padły g ęs tą f a l ą pożółkłe liście.

Tak, nadchodziła już jesień, choć słońce

jeszcze świeciło.

Po powietrzu s unęły się białe nici przędzy P a n n y Marji.

N iektóre drzewa w o g ró d k u były całe p u r ­ purow e. Gorzały jak poch o d n ie.

Inne całe złote, a liście ich co chwila o d ­

rywały się, wirowały w powietrzu i o p a d a ły na

h ab it siostry Hieronim y, na jej welon czarny,

na jej schyloną kornie głowę.

S iostra H ie ro n im a chodzi po ścieżynie, p r o ­ wadzącej od b ra m k i d o sieni d o m k u , co to aż

w ziem ię od starości z a p a d a ; chodzi, i tylko

słychać szelest liści, wlokących się za jej d łu g ą , czarną szatą.

Siostra H iero n im a wzdycha, kręci głową,

(18)

Wielki kło p o t t e n mały d o m e k p o d rz u tk ó w spraw ia bied n ej siostrze.

Taki mały, biały d o m e k , praw ie ch a tk a ,

choć na p ozór aż śm ieje się w słońcu, takie

to ja s n e i czyste, ale wewnątrz... Boże d r o g i !

wilgoci tyle, że aż się leje ze ścian. Choć p o ­

staw iono piecyki żelazne, choć pali się, ile

m o ż n a , ale gdy przyjdzie zima, siostra H iero­ n im a aż drży o swoje niebożątka.

Leżą ta m w tych kołyseczkach z trzciny,

p o o w ijan e w pieluszki, tak ie cichutkie, grze

czne, jakby wiedziały, że im h a łaso w ać nie

wolno.

N iektóre siedzą już o w łasnych siłach. Sie­

dzą i patrz ą przed siebie wielkiemi oczyma,

jakby się dziwiły, pytały: poco o n e właściwie

na świat przyszły ?

Bo rzeczywiście, p o c o ? Ni to ojca, ni to

m atki, ot zwyczajnie podrzutki. P o zb iera n e po

rozm aitych zaułkach, w szpitalach, gdy m a t k a

sk o n a , tu ot... p o d tą b r a m k ą , przez której

szczeble widać miasto, widać ulice.

Ta biała chata, ocien io n a drzewam i, przyj­

m u je te s m u t n e dzieci, przyjm uje, nie p ytajac

o legitymacje. W sieni wielki obraz B oga R o ­

dzi cy z o tw arte m i ra m io n y zda się oczekiwać

na ta k ie m a leństw o, k tóre siostra H iero n im a

p o d te n ub o g i d a c h wnosi. M atka Boża m a

u śm iech na twarzy, o b r a m o w a n e j splo tam i zło­ tych włosów, m a u śm iech wielkiej, bezgranicznej

(19)

miłości, 1 u ś m ie c h ten, słodyczy i prz ebac zenia pełen, wita często i m a t k ą dziecka, k tóra trwożna, głodna, n ę d z n a d o b ra m y t e g o d o m u przypadła, chcąc porzucić tylko dziecko i uciec w prz epaść m iasta.

Ale z poza b ra m y w yciągnęła się ku takiej kobiecie, ku takiej strasznej, rozżalonej, rozszlo­ c h a n ej nędzarce, ręka siostry H ieronim y, i głos ła g o d n y w y r z e k ł :

— 1 ty choć razem z dzieckiem sw ojem ! J e s t ich t a m w tern przytulisku kilka takich

m a te k , a gdy t a k chylą się n a d kołyskam i

swych dzieci, m a ją w sobie m a je s ta t m acie rzy ń ­ stwa, który zaciera w nich d a w n e p ię tn a i ja­ sn o ść i s p o k ó j n a ich czoła kładzie. Siostra H ie­ ro n i m a przesuw a się w śród nich, ła g o d n a i d o ­ broci p ełna. Gdy mówi do nich cichym głosem ,

te k o biety m a ją często łzy w oczach. T ak do

nich nikt nie mówił.

Ale dzieci z m a t k a m i jest zaledwie kilkoro,

reszta to b e z im ie n n e ptaszyny, to zbierane

p o ścieżce św iata okruchy, n a któ re śm ierć

czatuje, to tak ie nic, ta k ie nic, a ta k wiele,

boć to istota, bo to je d n a dusza, to; jedno

serce żywe, k tó re cierpieć już się uczy, cierpieć i kurczyć się w trw odze i d ła w ionym krzyku.

Siostra H ie r o n im a chodzi wciąż po ścieżynce

i kręci głową. Dziś w łaśnie zrobiła miesięczny

o b ra c h u n e k . Bieda, wielka b i e d a ! O drzewie

(20)

dzieci, za któ re na pierw szego n a d e s ła ć się p i e ­ niądze musi. S k ą d w z ią ć ? S k ąd wziąć?...

Powoli ś ciem n ia się. Z a p a d a noc, ale jak o ś

leniwo. N iebo z błękitu ro z ta p ia się w szarą,

brzydką, b ło tn ą barwę. Po drzew ach p rz e b ie g a w iatr: strącił jeszcze cały g ra d liści. Siostra p o d ­ chodzi do b ra m k i. O p a rła się o sztachety i p a ­

trzy, patrzy.

Szeroko, pochyło zbiega ulica ku m ia stu .5

1 przez tę ulicę, jak przez gardziel, n a g le o tw a rtą w p a d a h a ła s , w p a d a s zu m jakiś dziwny, n i e p o ­ kojący, niewyraźny. Tysiąc głosów, jakby jęków,

skarg, chichotów, dzw onków i niewyraźnych

to n ó w muzyki jest w tym szum ie, który leci,

płynie od m ia sta i tu, u tej furty, p oza k tó rą m ilk n ą wszystkie zbrodnie, n a m iętn o ści, p o k u s y

i sza le ństw a ludzkie, ginie i p a d a jakby zdła­

w iony jasnością bijącą od ścian m a łe g o d o m k u . Na straży, jak anioł n ie ru c h o m y , z twarzą b ia łą i d e lik a tn ą we fa łda ch c z a rn e g o w elonu,

z r ę k o m a złożonerni na zapadłej piersi, stoi

siostra H iero n im a i słucha, słucha, ze zgrozą,

z o d d e c h e m z a p a rty m t e g o h u k u , te g o s z u m u , którym jęczy m iasto , jęczy, śm ieje się, żali, s k a ­

rży, szydzi.

1 nagle, szybko, jakby tajem niczo, z a p a d a noc, je sie n n a , brzydka, z im n a noc.

(21)

i p ło n ą o n e żółto, niewyraźnie, o k o lo n e białym k rę g ie m mgły.

Siostra H ie ro n im a stoi t a k i czeka.

Czeka, czy od strony m iasta, z tej c ie m ­

ności, z tej mgły, z te g o wiru, h u k u i jęku nie wyłoni się znów ja k a n ęd z n a, roz szlochana p o ­ stać z dzieckiem na ręku, i czy chyłkiem , u k r a d ­ kiem , ku b ra m ie sk ra d a ć się nie zacznie.

O n a wie, siostra H ieronim a , że m iasto

o z m ro k u wysyła tak ie posły tragiczne, t a k ie

kwiaty uwiędłe od żaru nędzy i łez, wykwitłe

w śród b a g n a i kłamstw, zdrad i oszukańczej

miłości.

O n a przeszła przez życie nie s k a la n a , ale od

C hrystusa nauczyła się słów prz ebac zania, od

B oga Rodzicy — łag o d n o ści uśm iech u .

1 gdy się zjawi ta k a „ z b łą k a n a “, ta która

nigdy nie zbłądziła, ręce ku niej wyciągnie, p o dziecko, po nią, po jej niedolę, po jej nędzę, któ ra dla innych, grzesznych — g rzechem się nazywa.

% *

*

Na miejskich z e g ara ch wybiła sió d m a , j ę _ kliwie, s m u t n o , przeciągle.

Uliczka to n ę ła we m g le i p u s ta była zu­ pełnie.

Siostra H ie ro n im a o p a rła czoło o sztachety i stała ciągle n i e ru c h o m a , sp o k o jn a .

(22)

Nagle, od stro n y m uru, który graniczył z p o le m , rozległ się płacz dziecka.

Z a k o n n ic a d rgnęła.

O n a taki płacz d o b rz e zna ła . Gdy zadźwię­ czał, biegła, bo wiedziała, że to ciche, nieśm iałe w ezw anie o ra tu n e k , o p o m o c.

Ale koło m u r u ? Czy ktokolwiek ośmielił

się dziecko przez m u r przerzucić ?

Biegnie, poty k ając się wśród ciem ności,

kierując się g ło se m dziecka. Wreszcie d o p a d a

d o m u ru . Szuka na ziemi, ale n ag le p o d n o s i

głowę. Dziecko płacze u góry. S p o g lą d a i roz­

różnia na białej ścianie m u r u jakieś c ie m n e

zawiniątko. Zbliża się. Wyciąga ręce. Nie m oże dostać. To dziecko, n a w e t dość duże, zawinięte

w jakieś czarne szm aty, wisi zaw ieszone na

g ru b y m sznurze. J a k a ś niewidzialna ręka z d r u ­

giej strony m u ru trzym a dziecko zawieszone,

i widocznie m a t k a oczekuje, a b y ktoś, zw abiony płaczem , wziął dziecko w ew nątrz o g ro d u .

Siostra H ie ro n im a stoi chwilkę z d u m io n a. Zwykle p o d rz u c a n o dziecko przed bra m ę . C zasem naw et ta k a m a tk a przyniosła dzie­ cko i położyła w sieni, ale zawiesić dziecko na m u rze i s a m e j pozostać n ie w id z ia ln ą !

Dziecko znów p ł a k a ć zaczyna.

Z a k o n n ic a widzi tylko, że dziecko nie m oże dłużej p o zo stać w takiej pozycji i odzywa się p o d n ie s io n y m g ło s e m :

(23)

— Niech będzie po ch w alo n y J e z u s C hry­ stus...

Za m u r e m milczenie.

S iostra H iero n im a z t e g o b ra k u od p o w ie­

dzi zgaduje, iż ta, która dziecko przyniosła,

m a tw ard ą dusze, i że ciężka będzie z nią

spraw a.

— Czy ta oso b a, k tóra jest poza m u re m , to m a t k a ? — pyta za k o n n ic a .

J a k i ś głos ochrypły, kobiecy, o d p o w ia d a

wreszcie.

Nie pytać, tylko wziąć dziecko, bo mi już sznur rękę przerżnął.

— Przyjdźcie do b ra m y — prosi ła g o d n ie z a k o n n ic a : — ja dziecko w e zm ę i was z niem razem .

— Nie g łu p ia m — brzmi głos z za m u r u : — każecie mi pacierze klepać, jeszcze m n ie do klasztoru zam kniecie.

— Z a p e w n ia m was, że nic p o d o b n e g o was

nie s p o t k a ; będziecie m ogli karm ić wasze

dziecko, d o sta n ie c ie trzy guld en y miesięcznie. — El... p a n i cygani.

— Mówię prawdę. Zato j e d n a k będziecie karmili d ru g ie dziecko, k tó re n ie m a matki.

Za m u r e m w ybu c h a wrzaskliwy śm iech : — R jakże!... R widzicie!... ka rm ić ja k ie g o ^

p o d r z u t k a ! 1 zaraz... wolę pójść na m a m k i.

N o ! Proszę brać dziecko, b o puszczę sznur,

(24)

— K o b i e t o ! miejcie serce !

Nowy wybuch ś m iech u , tym razem p rz e­

ciągły, tro ch ę z teg o śm iechu, jaki z h u k u

i wiru świata jęczy o zm ro k u . — Kobieto, bójcie się B oga ! N a g le za m u r e m n a s ta je cisza.

Siostra H iero n im a pow tarza raz jeszcze: — Kobieto, bójcie się B oga !

Jeszcze chwila milczenia, i z wilgotnej

ciem ni słychać jak b y łzam i nab rzm iały g ł o s : / — A toć dlatego, że się B oga boję... przy­ n iosłam m o je dziecko do was z a m ia st je utopić jak szczenię.

1 rów nocześnie dziecko opuszcza się na

sznurze prawie na ręce zakonnicy.

Siostra H iero n im a bierze je, odwiązuje ze

sznura i tuli.

Po drugiej stronie m u ru słychać coś, jakby łkanie.

Z a k o n n ic a jeszcze nie traci nadziei.

— K obieto! przyjdźcie d o furty.,, ja wam

otworzę!...

— Nie przyjdę! Nie przyjdę!... — Będziecie razem z dzieckiem. — Nie przyjdę! Nie p r z y jd ę !...

1 zaraz p o te m ło p o t szybkich kroków i już z oddali rzucone s ł o w a :

— A nazywa się J a n e k , chrzczony, ojca

łotra n iem a, bo n a s rzucił.,, i m a już przeszło

(25)

Glos się o d d ala, kroki cichną, siostra H ie­ ro n im a zostaje s a m a z dzieckiem.

Dopiero teraz spostrzega, że dziecko jest

duże, że m a więcej niż rok.

Siostra H iero n im a za fra so w ała się nie żar­

te m . !ie to m leka, ile to kaszy więcej trzeba

przygotow ać na jutro !

Z w e stc h n ie n iem kieruje się ku d om kow i. Dziecko zn użone, przerażone, zziębłe, przy­ tuliło się d o niej, jak m ałe kocię. O d d y c h a le ­

ciutko, tak leciutko, iż zdaje się, że to b ie d n e

serd u sz k o ze strac h u bić przestało.

Z a k o n n ic a niesie je powoli i ostrożnie, już

zdjęta wielką litością i s e rd e c z n e m uczuciem

dla tej nędzy, która jej przylgnęła d o piersi

z ta k ą ufnością i p o k o rą .

— Chodź, b i e d a s i u ! — mówi sze p te m , gła­ dząc dziecko p o głowie.

Coś śliskiego i m ó k re g o przylega jej do

ręki.

D oc hodzą w łaśnie do d o m k u , przed którym płonie latarka.

Z a k o n n ic a wyciąga rękę. Ręka jest cała czerwona. — Co to k re w ?

Na głowie dziecka g łę b o k a ra n a, jak b y od uderzenia t ę p e m narzędziem .

— Och !

Po twarzy z a konnic y prz ebiega płom ień.

Chwilę gniew m igoce w jej źrenicach.

(26)

Ale p rę d k o o p a n o w u je to uczucie. S p o g lą d a w stro n ę m u ru i szepcze.

— Niech im B óg p r z e b a c z y !

Otwiera drzwi od sieni i od p ro g u już

w świetle m ałej lam pki d o s trze g a łag o d n y

u śm iech Bożej Matki, k tóra z wyciągni^tem i

ra m io n y zda się witać n o w e g o p o drz utka , n ow ą nędzę, now e b ez im ie n n e dziecko, z k tó re g o p o ­ kornie schylonej głowy krew ścieka.

* *

* Wieczór.

W czystych, wybielonych izdebkach, u b o g ie kołyski, plecione z łoziny, a w nich do sn u u ł o ­ ż o n e leżą dzieci.

Cicho tu, dziwnie cicho.

Dzieci te zdają się wiedzieć, że przyjęto je tu z łaski, i że choć im dobrze, zacisznie i s p o ­ kojnie, przecież ta przystań tylko chwilowa, i że t a m poza ścian a m i te g o d o m u jest świat cały,

który kiedyś ok aż e się dla nich bezlitosnym,

m ściwym i n ie u b ła g a n y m .

P om iędzy k ołyskam i kręcą się kobiety p o -

sługaczki i trzy m atki, które zdecydowały się

pozostać ze sw em i dziećmi.

Dwie m a ją z n u d z o n e twarze, z n u d z o n e tą ciszą k l a s z t o r n ą ; je d n a tylko, p o k o r n a i z m ę ­ czona, krząta się chę tn ie i d o p o m a g a d o u ł o ­ żenia dzieci n a spoczynek.

(27)

Na ścianie wielki obraz, na którym Dzie­ ciątko Jezus, jakieś pow a żn e i s m u tn e , s p o g lą d a

wielkiemi oczym a na ten cały światek, jakby

przeznaczony przez ludzi na zagładę, a siłą serc ofiarnych wyrywany s z p o n o m śmierci m oraln e j i fizycznej.

Pu rp u ro w a la m p k a pali się przed o b ra zem i oświetla izdebkę.

W jednej z kołysek, p o d o k n e m , siedzi

nowy przybysz, ów J a n e k , z główką ow iązaną

białą ch u s tk ą.

Siedzi w kołysce prosto, trzym ając się obie- m a rączkam i krawędzi.

Umyty, uczesany, jest bardzo p ię k n e m

dzieckiem, d e lik a tn e m , o ślicznych ciem no-szafi- rowych oczach.

Tylko jest t a k blady, jakby w nim kropli krwi nie było.

Biały, b a rc h a n o w y kaftaniczek okrywa wy­

ch u d łe ra m io n k a . Koło niego, p ochylona, stoi

siostra H ieronim a.

Patrzy na to milczące dziecko, któ re m a

w oczach dziwny wyraz. Dziecko to bad a , patrzy roz um nie , jakby lękliwie, ale za ra z a m z wyrzu­ te m i niep o k o jem .

Ż a d n e z dzieci w zakładzie n iem a takich

oczu, któ re m ówią, które b a d a ć się zdają. Naprzeciwko, z drugiej kołyski p o d n o s i się ta k ż e m a ła głowina i dźwiga się jakiś korpusik, odziany w białą b a r c h a n k ę . I ta m , w

(28)

20

n e m świetle lam pki zjawia się p ara oczu, ale

rozm arzonych, s m u tn y ch , pełnych niewysłowio- nej tęsknoty.

S iostra H iero n im a stara się uspo k o ić p o d ­ n oszące się dziecko.

— Śpij, R e g i ń c i u !... Śpij !...

Ale Regińcia uparcie siad a w kołysce i p a ­ trzy.

P osługaczka podchodzi ku niej.

— Powiedziała dziś znów : m a m a — mówi, ś m ie ją c się do siostry Hieronim y.

Wyraz ten p a d a dziwnie koło tej kołyski

o p u szc zo n eg o p o d rz u tk a .

Siostra H iero n im a patrzy na R eginkę ze

s m u tk ie m .

— B iedna m ała !... — Szepcze w zdychając — lepiej nie uczyć jej te g o słowa.

— O n a ta k s a m a ze siebie ! — Tłumaczy

posługaczka. — Dziś ra n o przychodzę, a o n a

siedzi w kołysce i p o w t a r z a : „ m a m a ! M a m a ! “ E ! Może się jeszcze jej m a t k a znajdzie. P rze­

cież często się ja k a ś przypyta po roku, po

dwóch... W ielebna m a t k a przecież wie!,.. Ho,

Regińciu, powiedz : m a m a !...

N agle J a n e k , który d o tej chwili milczał

i wzrok wlepiał w przestrzeń z j a k ą ś siłą i u p o ­ rem, ja k b y chciał koniecz n ie coś sobie przy­

p o m n ieć, zaniósł się wielkiem w e stc h n ie n ie m

i silnym, niedziecięcym g ło s e m zawołaf. — Tatą !...

(29)

N a sta ło milczenie.

Po raz to pierwszy wśród ścian tego d o m u p adło to słowo, to wezw anie „ o jc a “, k tó ry n a ­

w et nie tak, jak m atk a, krył się w cieniu, ale

który ginął w ta k wielkiej p o m ro c e egoizm u,

zdrady, okrucieństw a, iż staw ał się m ite m , le­ g e n d ą , o sło n io n ą tajem niczością wielkiej, bez;- brzeżnej podłości.

— T a t a !...

Tak, te n „ t a t a “ jed en m ógł d ać ta k ie m u

J a n k o w i nazwisko, m ó g ł porw ać to wątłe, w y­ nędzniałe ciałko na sw e silne ra m ię i ponieść

w świat, przez życie, chronią c o d e z łe g o .

Ale ten „ t a t a “ n aw et tyle „B oga się nie

b a ł “, że nie przyniósł sw ego dziecka pod m ur, w ręce takiej siostry H ieronim y, a b y nie z m a r ­

niało, i zostawił naw et tę troskę, tę o sta tn ią

posługę, tę o statnią tragiczną p o słu g ę sta ra n io m — m a t k i !

Nic, nic.

Dał życie, i odszedł w spaniały i obojętny. A to życie teraz kołacze się we. w ynędzniałem i p o b la d łe m ciele, bez nazwiska, bez etykiety, któ rą społeczeństw o „porządnych ludzi“ ' w swe szeregi przyjmuje.

T ata !...

Nigdy siostrze H ieronim ie nie przeszło

przez myśl winić takich ¿ d w o je “. O n a zawsze

m iała tylko myśl zw róconą ku m a tc e dziecka*

(30)

zabrzm iał dla niej jak rewelacja. Dwoje wszakże było w in nych; dlaczego m ó w io n o zaw sze: „wy­ s t ę p n a m a t k a “ ?

S pojrzała na dziecko, siedzące w kołysce,

któ re z takim u p o r e m rzucało w przestrzeń w e ­

zw anie ojca. W izdebce p a n o w a ła cisza. O b ie

k o b iety -m atk i, z których je d n a już leżała na

łóżku, d ru g a , klęcząc, o d m a w ia ła pacierze w ie­

czorne, podniosły głowy i także patrzały na

dziecko. Go o n e myślały, te dwie opuszczone, zdradzone, p o z o sta w io n e w nędzy, u p a d k u i c h o ­ r o b i e ? J a k i e w sp o m n ie n ia , jakie strasz n e chwile

przesuwały się przed ich oczym a, przez ich

ledwo u s p o k o j o n e serce 1

S iostra H ie ro n im a do zn a ła wielkiej trwogi. W id m o nieszczęścia zdawało się przesuw ać w śród tych cichych izdebek.

Nie, te dzieci nie miały ojców! Miały tylko

m atki, bo k aż d a z nich przeszła całe m orze

cierpienia, bólu i męczarni.

Więc o n e istniały, więc o n e żyły dla tych

dzieci, choć były n a p o z ó r, „ w y stę p n e “, bo p o ­ zostawiły je ob cy m rę k o m . Ale ż a d en z ojców nie opłacił niczem sw ojego w ystępku.

— T a t a !

Znów t e n głos uparty, znów to słowo p a d a w ciszę nocną .

Siostra H ie ro n im a czuje, iż odpow iedzieć

coś p o w inna, coś m usi, że dziecku te m u , od

(31)

d o k tó re g o rriogłóby się później w życiu zw ró­ cić z z a u fa n ie m i miłością.

1 siostra H ie ro n im a kląka przy kołysce

J a n k a , a biorąc jego rączki w swoje ręce, skła* d a je, jak d o modlitwy, m ó w ią c :

(32)

ŚWIĘĆ SIĘ IMIĘ TW O JE.

' O skarowicz nadział czapkę i u b ra n y już

Stanął koło stołu, na którym p o p rz e d n ie g o dnia

położył świeżo n a p isa n y d o m atk i list. P o p a ­

trzył n a ń dłuższą chwilę, wreszcie porw ał z jak ąś niezwykłą gw ałtow nością i p o s z a rp a ł w d r o b n e kawałki.

—- P o c o ? N a c o ?... Dlaczego m a m ją m a r ­

t w i ć ? J ą i t a m t ą ? . .. niech obie myślą, że mi

tu dobrze, że mi nic nie brakuje.

Z aczerw ienionem i jeszcze od s n u oczyma

potoczył dokoła. Mała la m p k a tliła się na stole,

bo na dworze ledwo szarzało. Z im n o było

w izdebce, służącej m u za schronienie. Za sześć­

set g u ld e n ó w rocznej pensji nie m ó g ł sobie

pozwolić n a lepsze m ieszkanie. Sześćset g u l d e ­

nów i z teg o m usiał płacić jeszcze długi, z a ­

c iąg n ię te p o d cz as p o b y tu w s z k o ł a c h ! Szczę­

ściem , że i to m iejsce d o stał za p o m o c ą p r o ­ tekcji. H e ! H e! Ile to kark u n a z g i n a ł !... Aż d o tej chwili szyja i d usza go boli. Był naw et u p rz e ­

(33)

anglez, k tó re g o szwy zbyt białe z a sm a ro w a ł a tr a m e n t e m . Buty sa m sobie wyczyścił i p a m ię ta , że były t a k brzydkie, iż woźny w p r z e d p o k o ju

spostrzegł stan jeg o obuw ia i p atrzał długo

i uw ażnie na te nieszczęsne nogi O s k a r o -

wicza.

To m iejsce w Wieliczce przy k o p aln iac h

m iało przynieść m u złote góry. T ak p rz y n a j­

mniej twierdziła jego m a t k a i Zosia — p a n n a

Zosia, jego niby narzeczona. Niby — bo czyż ludzie ubodzy m o g ą twierdzić n a p e w n o , iż wtedy, a w tedy stw orzą d o m , rodzinę...

Brr... zim n o na d u c h u i n a ciele. O s k a r o ­

wicz czuje, że dreszcz przenika jego serce

w p o d w ó jn e m teg o słowa znaczeniu. N iem a nic n a świecie, przynajm niej t a k m u się zdaje. D o ­ koła n iego strasz n a p u s tk a . M a t k a ? Cóż m a tk a ?

Ma t a m p o ojcu ja k ą ś em e ry tu rk ę . O t! Byle

m iała kościół, w pobliżu, a kaw ę do po cz ę­

stu n k u w p o p o łu d n ia niedzielne, to jest zupełnie z a dow olona. Z o sia ? ... Ach!... Ś m ie s z n e jest n a ­ wet chcieć ogrzać swe serce przy tern d a le k ie m , n ie p e w n e m ognisku.

Zosia?... J e s t zwykłą dziewczyną, czytającą powieści i c h o d z ącą d o s e m i n a r j u m nauczyciel- '

skiego bez zbytn ieg o zap ału . Patrzy s p o k o jn ie

na świat i ludzi, robi to, co inni, co cała m a s a , nie chce się nigdy wyróżniać od tłu m u . Ta nie

ogrzeje m u serca, riie rozjaśni . tej szarości,

(34)

odczuje, że się w nim coś rwie, coś szaipie,

coś jęczy n a d w ła sn ą n i c o śc ią ? Naprzykład,

Zosia najspokojnjej mówi o tern, że n ie m a

ża d n ej wiary.

Niegdyś, ot — tak, gdy wracał z park u

J o r d a n a w niedzielę, załkała w nim n a g le d u ­ sza. Księżyc świecił tak, jak tylko ro m an ty c zn y m k o c h a n k o m świecić potrafi. Zosia w suw ała swą rę kę p o d jego ramię, i o n przeczuwał niecier­

pliwość jej ciała, p r a g n ą c e g o jakiejś, choćby

zupełnie cichej i lekkiej pieszczoty. To było

j e d n a k n a d jeg o siły. Nie m ó g ł się na nie z d o ­

być, nie m ó g ł przycisnąć ręki dziewczyny, nie

m ó g ł d o t k n ą ć się jej palców, z których zrzucała rękawiczkę. O ! Nie dlatego, ażeby krew w nim kil niej nie grała. Przeciwnie. Zosia działała na

jego zmysły czarnem i oczym a i swą wciętą,

a o k rą g łą postacią.

Ale tu było coś in n eg o .

O n n a g le bywał zdjęty wielką bezbrzeżną trw o g ą w o b e c tej pustki wewnętrznej, k tó ra się w nim wytworzyła.

Nie wierzył.

Nie wiedział nic teraz, gdy w chłopięcej

bucie powiedział s o b ie : — „P hi! Po nas... r o ­

baki". A co dziwnego, że i w tę nicość r o b a ­

czywą uwierzyć nigdy nie m ó g ł !

Poezja w nim była, o h y d a i wstręt w obec

(35)

któ-rym się p o p ro s tu stoi czekając, że wpuszczą

na s d o świątyni, w której będzie rzeczywisty

o d p o c z y n e k i bezbrzeżne a d o s k o n a łe Piękno.

Mówił: „Po n a s — r o b a k i ! “ — Usta wy­

dym ał, oczy mrużył. Mówił jak inni, paląc

p a p ie ro s a i bijąc piętam i o ziem ię, ale w nim

coś n ie p o ję te g o krzyczało rozpaczliw ie: „N ie!

Nie!... T ak nie jest! Robaki to już nie kres, to nie m oże być k r e s !...“

Później, gdy wyrósł tyle, i e już róść p rze­

stał, i cygara nie sprawiały m u nudności,

starał się o d su w ać od siebie Wielkie Zapytanie. — Co mi do t e g o ? — Mówił sa m do sie­ bie — niech będzie p o śmierci co chce...

A to daw ne, dziecinne, chłopięce znów p r o ­ testow ało :

— Nie, nie... jeśli się żyć m a jedynie tem

życiem, to p o co się m ę c z y ć ? Poco wstawać

codz ie n n ie o b ło co n y c o d z ie n n ą tro sk ą o strawę, 0 n apój, o d o b r e trawienie, o tro c h ę s z m a t dla

okrycia nagości i o tę... estetyczną rozkosz,

któ rą spraw ia p e w n a g arstk a przedrzeźniaczów n a tu ry lub rym ujących kłam ców, których zowią — artystam i.

Więc co ?

S a m o b ó js tw o ? Skończyć o drazu ?

Na to taki pospolity Oskarowicz n ie m a

d o sta te c z n e g o ro z m a c h u i zbrodniczej żyłki.

1 d la te g o wlecze się dalej przez życie, sta ra

(36)

dzielę d o p a r k u J o r d a n a , staje przed k s ię g a r­

niam i, gdzie w ystaw iono nowości, tajem niczo

n ęc ące go z a g ad k o w e m i tytułami, spraw ia sobie na kredyt n ow e palto angielskim krojem i p o ­ te m s z a m o c ze się bezsilnie z tern w i e c z y s te m :

„co‘ p o t e r n ? “ Które wraca p o p ro stu u piorem . Z a n ie p o k o jo n a m a tk a nam ó w iła go> by p o ­ szedł d o lekarza. Poszedł dla św iętego spokoju, bo nie lubił, gdy ta stara kobieta ro z g ad ała się

m o n o t o n n y m , bez barw nym głosem . Lekarz,

taki specjalista od ch o ró b nerwowych, otoczony m a c h in a m i do eiektryzacji i p ortjera m i po czter­

naście ko ro n i pięćdziesiąt halerzy, przyjął go

roz ta rg n io n y i w słu ch a n y w odgłos fo rte p ia n u ,

który z głębi m ieszkania bębnił z u c z u c i e m :

„ Z n a m ja dziew czynę...“

Lekarz ożenił się nied aw n o , te n fo rte p ia n prz y p o m in a ł m u przez ścianę o b e c n o ść młodej żony.

Oskarowicz wszedł tu z z a m ia re m w y p o ­

wiedzenia wszystkiego.

Kto w ie?... Może to c h o r o b a ? Może rze­

czywiście to tylko- rozigranie nerwów. Dlaczego

inni s p o k o jn ie piją piwo u Hawełki i niczyja

d usza przy bufecie t a m nie łka, nie ta rg a się

rozpaczliwie, tylko jeg o ? Kto w i e ! Kto wie 1 Ale p o kilku słowach za m ie n io n y c h z le k a ­

rzem* poznał, iż wszystko to n ap ró ż n o . Ten

młody, ślicznie u czesany mężczyzna, o p odbój- czo za k ręc o n y m wąsie, n ie m a z nim nic w

(37)

spół-neg o . Zaczął się sa m z siebie śm iać po cichu siedząc tak na k o n su lta c y jn e m krześle.

Dobrą myśl m iał rzeczywiście, chcąc wyznać

ta k doktorow i, co go właściwie dręczy i do

„ m e la n c h o lji“ d o p ro w a d za.

H e! He! J a k m ów ią krasnoludki, rzucie ta k n ag le w twarz t a k i e m u lekarzowi c h o ró b n e r­

wowych : „To wszystko dobrze, a l e co będzie

ze m n ą po śmierci ? “

Dlaczego n i e ? Taki lekarz m usiał już sły ­ szeć nie jedno. Mieszkodliwa fo rm a obłęd u n a ­ zywa się przecież teraz „ c h o ro b ą n e r w o w ą “.

A więc...

Oskarowicz poczuł dreszcz trwogi.

Czy nie jest s z a lo n y ? Czy nie jest p rz y n a j­ mniej na drodze d o obłęd u ?

Ale oto lekarz już sform ułow a ł jego c h o ­ robę.

Lekarz już wie, co m u jest, i obwieszcza

to z p e w n ą p o n ty fik a ln ą m in ą :

— Pan jesteś typowy n e u r a s te n ik !

T a k ! T a k ! T o n i e in n e g o tylko ne u ra ste n ja ,

ten wieczysty niepokój w o b e c tego, c a dalej,

ta chęć dow iedzenia się: poco ja t u ? J a k i

właściwie cel w tern, że ja zajm u ję m aleń k ie

m iejsce na ziemi i rów nie m ałe m iejsce p o d

ziem ią ?

N e u r a s t e n j a !

Więc... woda... z im n a woda, dużo wody,

um szlagi, kreuzbindy, tusze, o ! Zwłaszcza tuszę

(38)

30

wachlarzowe. Gdy puści kąpielowy taki tusz na

kark, to zaraz się rozjaśni Wielka T aje m n ica .

A p o te m spacery... n ie m a jak spacery 1 Nao-

około plant, raz wokoło, drugi raz wokoło, jak koń w karuzelu. M ożna idąc liczyć ławki, albo liczyć kroki.

W tedy nie myśli się o śmierci. 1 tak powoli,

w racając się d o elem entów , człowiek robi się

zdrów, trzeźwy, rześki.

O skarowicz za k o nsultację zapłacił, ale

gdy wyszedł, świstek, na którym były n a p i­

s a n e rady lekarza, po d arł i na asfalt rozrzucił. Nie k re u zb in d a go uzdrowi, nie tusz, i nie... Zosia.

Bo c o ? O n a m a w sobie spokój s k a z a n e g o

n a zarżnięcie cielęcia. Ś m i e r ć ? No więc c o ?

W s e m in a rju m p a n ie n k i tę kwestję uradziły — p o te m p a n o w ie studenci, bracia innych p a n i e ­

nek, powiedzieli to sa m o . Po n a s — nicość.

Do nirwany Zosia nie doszła. O n a jeszcze stoi na p u n k cie zgnilizny i robactw a. Mówi to m o ­ n o t o n n i e i z ca łe m p rz e k o n a n ie m . T ak ! — Ni ­ cość! Nic więcej.

Ale ta myśl nie szarpie nią, nie zrywa jej s n u z powiek, nie przeszkadza jej troszczyć się o przyszłość i k o ch a ć życia.

f łi/m Wie, że po niej „n ic “, a m im o to lubi d o -

? kl ze się odziać, d o b rz e zjeść, p r a g n ie mieć

'ła d n ą p o s a d ę , p o t e m m ęża, d o m , dzieci.,, G łupie ! G ł u p i e !

(39)

Bo jeśli p o te m „nic“, więc poco tyle za­ c h o d u ? I d la te g o Oskarowicz chciał wyjechać, nie patrzeć się na to krzątanie po przeosionku,

n a to u k ła d a n ie so b ie legowiska wygodnie,

z. całą troską, skoro n ag le z teg o w y g n a n y m

się będzie brutaln ie i bezwzględnie. W olał już zostać sam .

I jest — sam .

*

iH *

T rzeba iść, zejść do szybu, ludzie już m u ­ szą schodzić. '

Ha — n o !

Oskarowicz czapkę nacisnął, poszedł do *

stolika, wyjął z niego rewolwer i w za n ad rz e

w sunął.

Z g ó rn ik a m i trzeba ostrożnie, n iew iad o m o

co t a m s p o tk a ć m oże w tych zakrętnych

wąskich kurytarzach, ciem nych, zionących w ilgo­ cią sło n ą ze ścian, pokrytych zielonaw ą pleśnią. Za o d ł a m e m soli, za bryłą, za belką, często

zb ro d n ia rza mściwa rę k a czyha n a przejście

inżyniera, który wczoraj zestrofował za zbyt krótki sznur do d y n a m itu , za n ie d b a łe p o d p a rc ie o s u ­ wającej się kom ory.

W strętne, krecie stanow isko dozorcy psiarni z h a r a p e m wymysłów n a u stach 1

Na chwilę nie wolno o kazać osłabnięcia

siły, trzeba patrzeć w oczy, jak sforze buldo-

(40)

gów, tym źle płatn y m , a zjedzonym od pracy

ludziom i mówić ciągle ostrym , rozkazującym

głosem .

Inaczej - po d ziem ie m oże się stać g ro b e m . S łona, g ł ę b o k a m ogiła.

Oskarowicz się roześm iał ironicznie.

C ó ż ? Mięso k o n se rw u je się w soli, leżałby ta k długo... robaki nie m iałyby d o stę p u .

Wyszedł wreszcie na dwór, z a m y k a jąc drżwi na klucz.

C iem n o jeszcze było zupełnie.

S zaru g a n o c n a jesien n a aż wyła, aż jęczała d o k o ła.

Całe strugi wody pokrywały płaszczyznę

pustą, n a g ą , straszną.

Tu i ówdzie żółciły się latarki idących do szybu górników. Latarki te tańczyły w śród c ie m ­

ności, jak żółte, m e c h a n ic z n e robaczki. Gasły

prędko, bo deszcz mżył, i znów zalegała c i e m ­ nica zim n a i grobow a.

Oskarowicz szedł prosto, brodząc po w o ­ dzie, po biocie, z o b o ję tn o śc ią zupełną.

D rogę znał dobrze. Ciężkie n ie p rz e m a k a ln e buty chroniły m u nogi. Ręce wsadził w kiesze­

nie kurtki i kierował się ku rynkowi. W d o ­

m a c h błyskały światełka. J a k i e ś krecie życie,

coś z m iasta sów i n ietoperzów p orusz ało się

tu i owdzie. Z p oza w ęgłów d o m o s tw wynu

rżały się milczące g ro m a d k i i szły, ch lap ią c po błocie, ciężko, jak perszerony.

(41)

Oskarowicz wszedł wreszcie d o restauracji, w której z a p a lo n o la m p y i p rz y g o to w an o s a ­ m ow ar.

P o d ło g ę zalewało błoto,

Stoły były pokryte czerwonem i, o rd y n a r-

nem i o b ru s a m i. Na ścian a ch wisiały p o tw o rn e

oleodruki, wystawiające arcyksięcia Rudolfa

w błękitnym m u n d u rz e i arcyksiężnę w czer­ wonej sukni.

Oskarowicz u s i a d ł za stołeiti i pil h e r b a tę z grubej zielonej szklanki. Przed nim leżał o b ­ darty n u m e r przedwczorajszej R e f o r m y . Sięgnął

po niego, ale zaraz rzucił. .

Co go obchodzić m ogło, co się działo na

z ie m i? W szak jego życie ko n ce n tro w ało się teraz p o d ziemią.

Dziwny zbieg okoliczności! Za życia musi

się przyzwyczaić do grobow ej ciem ności i m o ­ gilnej pleśni.

S traszn e ! Straszne !

Zapłacił za h e r b a tę i poszedł d o szybu. Gdy wszedł do sali, powitał go chór głosów : — Szczęść Boże !

O d m r u k n ą ł niewyraźnie i zaczął pośpiesznie wdziewać swój kitel i czapkę.

Gdy sta n ą ł na p latfo rm ie windy, o g arn ęła go n ag ła rozpacz.

Znów do lochu, znów do tej głębi, w k t ó ­ rej n ie m a dla niego nic, nic, ż a d n e g o p ro m ien ia, ż a d n e g o uśm iech u , ż a d n e g o światła — nic !

(42)

O b o k n iego na platfo rm ie cisnęli się- g ó r­

nicy. Byli t a m trybarze, kopacze, wozaki,

wszyscy p o m ie s z a n i razem , odziani je d n a k o w o

w jakieś szare, przesiąkłe s łoną wilgocią ł a ­

c h m a n y . Cery mieli ziemiste, oczy zagasłe,

stali w milczeniu, ob o jętn ie p atrząc na czarne

ściany, p o których zsuwała się wolno w inda

w głąb ziemi.

Oskarowicz patrzał na nich z zazdrością.

Ile rezygnacji jakiejś dziwnej, zaczerpniętej nie

w i a d o m o z jak ieg o źródła mieli w sobie ci lu­ dzie !

Szczególnie te n jeden, stary, siwy trybarz

0 szerokich, jakby p rz e ła m a n y c h plecach. Re'

zygnacja jego, rozlana n a twarzy i w całej p o ­ staci, m a n a w e t w so b ie p e w n ą p o g o d ę , p e w n ą

ró w now agę. L a ta rk ę umieścił na piersiach,

1 ła g o d n e światło oblewa m u d o ln ą szczękę

i w yprow adza na jaw pew ien d o b ro d u s z n y

uśm iech zwiędłych warg. W ręku trzym a koszy­

czek, w k tórym widać g lo n k ę chleba. g a r n u ­

szek i jakiś długi p rz ed m io t owinięty w bru d n y papier.

P la tfo rm a windy była niewielka. Górnicy

stali stłoczeni jak s ta d o bydła. Pov/oli owiewało ich grobow e, ciepławe powietrze. Oni stali o b o ­

jętni. J e d e n z nich kaszlał cicho, drugi coś

szeptał do sąsiada.

Oskarowicz stał n a brzegu, wpatrzony

(43)

belek, które uciekały w górą, jaśniejąc na chwilą w m d łe m świetle latarń i ginąc w czerni.

I n ag le na chwilą dozn a ł jakiegoś ściśnie-

nia serca. Coś sią w nim zamroczyło, zacząło

rwać d o św iatła, na powierzchnią ziemi. Potarł rą k ą czoło. *

G e ste m tym potrącił o b o k sto jące g o g ó r ­ nika.

— P rze prasza m p a n a inżyniera S — wyrzekł ten n a ty c h m ia s t p o k o rn y m głosem.

Oskarowicz odwrócił sią i m iał na ustach

słowa : „To 'ja was p r z e p r a s z a m “, ale p rz y p o ­ m n iał sobie, że z n im i trzeba jak z p sam i, ostro,

i patrzeć w oczy, bo inaczej życie m oże być

w niebezpieczeństwie. Nie odrzekł więc nic, ale mimowoli zwrócił wzrok na twarz sta re g o g ó r­ nika.

Zużyte to było tak, jak bardzo stara i b a r ­ dzo w ynoszona odzież.

Ciało twarzy zdawało sią wyżarte solą.

Miejscami jakieś dziwnie szare, zielonaw e

brózdy przecinały czoło, policzki, odcinały p o d ­ bródek.

Szyja długa, z żyłami jak m a s a p o s tro n k ó w wysuw ała sią z tej szarości.

Rące dziwne, zakrzywione haczykowato, jak

pazury d o w ydrapyw ania w nętrza ziemi, były

całą historją życia te g o człowieka.

Gięły sią t a k i zakrzywiały przez dziesiątki lat, one, p ro ste i w yciągnięte do życia, jak rące

(44)

k aż d eg o człowieka, aż zostały już ta k p ogięte na wieczne czasy i z a s ty g n ą już tru p e m , przy­ kryte w iekiem trum ny.

Dziesiątki l a t !

Oskarowicz wpatrzył się w twarz gó rn ik a

i ze z d u m ie n ie m nie dojrzał w niej ani goryczy, ani jadu, ani rozpaczy bezbrzeżnej.

O n s a m , on, który na p latform ie tej windy

zsuwał się t a k d o p ie ro od kilku miesięcy, on

m a już tak ie dwie brózdy rozpaczliwe koło ust,

a te n s z m a t z jedz onego solą i pra cą ciała

u ś m ie c h a się praw ie d o b r o d u s z n ie w świetle

swej l a t a r k i !

Więc co go ta k p o d t r z y m u j e ? Co m u d o ­ da je siły? Musi być coś przecież...

Może żona, m oże dzieci, może...

Nie, nie. O skarow icz już po zn a ł d o m o w e

życie tych górników wielickich.

Nędza, klątwy, życie nad stan, pijaństwo... Więc co ? Więc co ?

W inda s ta n ę ła z jakim ś s z u m e m , łoskotem . Oskarowicz zszedł pierwszy i szybko m in ął

próg izby windowej. Rzucał się t a k codzień

w ten labirynt kurytarzy, codzień z uczuciem

kogoś, k o g o zm usza ją d o skoczenia w wodę.

Nie schodził jeszcze n a niższe piętra k o ­

m in a m i za p o m o c ą d ra b in . Dozorował narazie

p o d b ie ra n ia jednej z w ybra nych już ko m ó r,

(45)

— Na co się t a m patrzysz?

Eda nie odpow iedziała, ale wzrok swój sk ie­

rowała teraz w g łą b pokoju, gdzie na dwóch

fotelach siedzieli s p o k o jn ie z r ę k o m a założo-

nem i „po n a p o l e o ń s k u “ jej rodzice, trawiąc

świeżo spożytą wieczerzę.

W ja d a ln y m p o k o ju służba zbierała zastaw ę

i obrusy. W saloniku l a m p a płonęła jasno.

Ojciec palił d o b r e cygaro. O b o k ojca siedział p a n „ w spólnik“, człowiek rosły, tęgi, energiczny. J a d ł dużo i p rę dko, mówił także du żo i p rę dko.

J e g o żona, s ta ra n n ie u c z esan a b lo n d y n k a ,

siedziała także p o g r ą ż o n a w jakiejś słodkiej

kontem placji. Aż biło z te g o s a lo n u d o b r o ­

bytem i d o s k o n a le kw itnącym s ta n e m inte­

resów.

I znów oczy Edy pobiegły w s t ro n ę ja s n o oświetlonych okien fabrycznych. Na dole widać było w ciemnicy ulicznej g ru p y robotników , s p i e ­ szących na n o c n ą robotę. Szli p rę d k o , buty ich stukały o flizy. Gdy wchodzili w s tru g ę światła,

p a d a ją c ą z latarń, zdawali się praw ie wszyscy

ułom ni, t a k byli pochyleni, ta k mieli głowy

wciśnięte w ra m io n a .

Mizia, widząc, źe nie doczekała się o d p o ­ wiedzi na swe pytania, wzruszyła ra m io n a m i.

— Ty, Eda, jesteś z a n a d to głupia ! — Z a­ kon k lu d o w ała.

Wyszła i drzwi za s o b ą przym knęła.

(46)

Ci, t a m na dole, ciemni, zgarbieni, s t a n o ­ wili dla niej z upe łnie o d rę b n y świat, do k tó re g o nigdy się d o stać nie m ogła.

Ci, tu n a górze, nasyceni i rozp ro m ie n ien i, byli tym d ru g im św iatem , w którym żyła, ale k tó re g o tak że zrozum ieć nie m ogła, bo o bcą

m u była całą swą duszą, chociaż p om iędzy

„ty m i“ na świat przyszła. Rozterka w niej była.

Coś t a m w niej targa ło, chyliło ją ku tym n a dole. M ówiono o nich w d o m u przy o b ie- dzie lub wieczerzy, że to g r o m a d a zbójów i wy- zyskiwaczów. O p o w ia d a n o , że każdy z nich m a

nóż w cholewie, że jest to zbiorow isko m o r ­

derców i zbrodniarzy. Nigdy nie m a ją dosyć...

a w d o d a tk u — p ró ż n u ją i nic robić nie chcą. — Krzyż P ański m a m z n i m i ! Mówił ojciec, wzdychając ciężko.

A p o te m dodaw ał, popijając h e r b a t ę : — Człowiek życia niepew ny!

M atka w tedy w ynurzała się z p oza s a m o -

waru, przy któ ry m rezydowała, i z n i e o p is a n ą

trw ogą składała r ę c e :

— S t e f a n i e ! Co ty mówisz !...

Ojciec prostow ał się i potrzą sał tajem niczo g ło w ą:

. — T a k ! T ak !... Życia nie jestem pewny. M atka w p r o ś b y :

— Stefanie, sprzedaj fabrykę... k u p lepiej k a m i e n i c ę !

(47)

Ale ojciec p ro te sto w a ł:

— Jesz cze nie tera z.;. trzeba mieć trochę

więcej..! odło żo n eg o .

Na to m a tk a chrząkała, a b y pokryć słowa ojca. Mógł kto posłyszeć... poco m a ją wiedzieć, że się „ o d k ł a d a “.

Nagle, ni stąd ni zowąd, raz Eda s p y t a ł a :

— A proszę tatka... czy robotnicy też co

o d k ła d a ją ? ... Z a p a n o w a ło milczenie. I p o t e m zaraz m a t k a wzruszyła r a m io n a m i i wyrzekła : — Boże 1 J a k a ta Eda g ł u p i a ! * * *

T ak się to utarło, że Eda jest głupia. To też, gdy n a g le i kategorycznie ośw iad ­ czyła, że jedzie w świat i że z o stan ie „ k i m ś “, k i m ? — Jeszcze nie wie d okładnie, ale kim ś będzie z pew nością, Mizia zaczęła się ta k śmiać,

iż s ą d z o n o ogólnie, że d o stała spaz m ów . Ale

Eda spojrzała na nią t a k jak o ś dziwnie, że Mi­ zia zaraz się śm iać przestała. W e wzroku Edy było coś ja k b y ironja, jakby politow anie, jakby

jak aś p o g a r d a . To wszystko razem śm iech na

ustach Mizi zmroziło.

I zadecydow ała tylko w yniośle: — W a r j a t k a !

Ale Eda zwróciła się z u p a r tą p ro ś b ą do

(48)

i Lodzi pojechały na studja i teraz m a ją zostać d o k to rk a m i.

Mówiła naw et dużo o zarobku, jaki s tą d

o s ią g n ą ć m o żn a, m ówiła tro c h ę gorączkowo,

jak b y sztucznie, ale bardzo logicznie i bardzo

praktycznie. Tern ojcu trafiła do p rz ek o n a n ia ,

bo choć on się do Polaków zaliczał, przecież

t a m coś niem ieckiej żyłki przedsiębiorczej było w n im i Eda ta k jedynie m o g ła od niego^ uzy­

skać a p r o b a tę . W idoczne było, że aż drzy do

t e g o wyjazdu i chodzi po Lodzi jak sen n a ,

a jedynie tylko wieczorami, gdy stoi na b a lk o ­

nie, p ło n ą jej oczy i policzki różowieją. Patrzy,

patrzy n a fabryki, na ja s n o ośw ietlone o kna,

na tę wieczystą iluminację, patrzy na dym y

rozświetlone s n o p a m i iskier, na g ro m a d k i czarne i skurczone, do ziemi przyległe, i dusza się jej szarpie n ie p o k o je m , py tan ie na czole zawisa .

— Czy wszędzie t a k ? — Nikt jej nie od p o w iad a .

J e s t s a m a , p u s to dokoła. Zawisła t a k wy­

so k o p o n a d oślizgłemi flizami. N ad nią wy

iskrzone niebo. S m ukła , wyniosła, z w łosam i

za plecionem i w warkocz dziewczęcy, rysuje się powiew nie po d b a ld a c h im e m gwiazd.

— Czy wszędzie... tak ?

U parcie d usza jej p o w ra ca do rz u co n eg o

pytania.

1 s a m a ze zm arszcz o n em i brwiami rzuca

(49)

— Muszę się d o w ie d z ie ć ! P rze k o n ać się m u s z ę !...

* *

Po latach, pow raca Eda do Łodzi, do ojca, do m atki, do fa b ry k 5.

P ow raca p a n n a Eda d o c le u r en m e d e c in e ,

przeszedłszy studja, urządziwszy sobie g a b in e t

konsultacyjny w p o p u la rn e j dzielnicy i zyskaw­

szy sobie pacjentów . J a k i ten g a b in e t — to

mniejsza. Mieści się na czw artem piętrze, p a ­ cjentki re k ru tu ją się z posługaczek, patysjerek, p rz e k u p e k i ich dzieci. Są to przew ażnie istoty, b o jące się szpitala i p łacą ce ile m ożności n a j­ m niej za konsultację. N iem niej Eda przyjeżdża

d o Łodzi, p o p rz e d z o n a sławą. O d p e w n e g o

czasu nie przyjm uje żadnej p o m o c y od rodzi­ ców i tern im p o n u je niezm iernie t a k ojcu jak m a tc e i siostrom .

Przyjeżdża u b r a n a m o d n ie, choć dość s k r o m ­ nie, warkocz upięty w zg ra b n y węzeł n a k ark u ,

d o d a je jej powagi. W ogóle m a w sobie wiele

m a je sta tu i jakiejś wdzięcznej za d u m y . Mówi

cicho, zam yśla się często.

Je j siostry śledzą ją ciekawie.

Mizia znalazła d o b rz e s y t u o w a n e g o re je n ta

i o b e c n ie zajm uje w ybitne sta n o w is k o w Z a ­

k o p a n e m , gdzie jeździ co lato. Nauczyła się

patrzeć face a m a i n i o g ro m n ie się tern cieszy.

(50)

Przez takie w sp an ia łe face à m a i n przygląda się Edzie. Przedziela je stół, n a d którym płonie

d o m o w a , poczciwa, ro d z in n a la m p a . J e s t to

Wielki Piątek, i m a tk a , jak prawdziwa m a tk a

licznej rodziny, od kilku dni nie wychodzi

z kuchni. Ś w ięcone z a p o w iad a się w spaniale.

Edà siedzi z a m y ślo n a i patrzy na leżącą

n a stole su k ie n n ą , c ie m n o -z ie lo n ą serwetę.

Brwi m a ściągnięte, koło ust zarysowała

się bruzda. W ygląda jak ktoś, co dużo myślał, i dużo przeczuł, i dużo zrozum iał.

Mizia w jasnej, jed w a b n ej bluzce, upudro- w a n a, dzwoni b re lo k a m i od ze garka .

— Mo... powiedzże co o Paryżu !...

Eda p o d n o s i na nią z m ęc zo n e i p ełn e cię­ żących jakichś myśli tajonych oczy.

— Cóż ci m a m pow ied z ie ć? — pyta cicho. Mizia tylko wzrusza ra m io n a m i. O n a , gdy

przyjedzie z Z a k o p a n e g o , m a co o p o w iad a ć

t y g o d n ia m i całemi. Ale to... o n a , a ta Eda...

wiecznie ta s a m a !

Ż ja k ą o c h o tą pow iedziałaby tak, jak d a ­ wniej :

— G łupia!

Ale nie m oże. D o c te u r en médecine!.:.

P rzytem ta p o w a g a ! N aw et ojciec kręci głową. M ożna sobie tylko o tern myśleć... ale mówić !

Zrywa się od stołu, zła, zirytowana, — Pójdę!...

(51)

J e s t już koło dziewiątej, ściem niło się z u ­

pełnie. Mizia boi się iść s a m a . Zwraca się ku

prz ep aśc io m k u c h e n n y m , w których w tej chwili dzieją się misterja świątecznych a w antur.

— Czy nie m o ż e m n ie kto o d p ro w a d z ić ? W kuchni p o w staje wrzawa.

Lokaj p o biegł p o cukierki do u b ie ra n ia

bab, m łodsza poszła p o m ak , p a n n a służąca

lukruje mazurki, k u c h a rk a jest p o g rą ż o n a w c z e ­ luściach pieca.

Z otwartych drzwi Edę oblewa gorąco, z a ­ p ach świeżo upieczonych ciast, a tm o s fe r a d o ­ b robytu m a te rja ln e g o , s t a ra ń o zwierzęce z a ­ d ow olenie ro z p an o szo n y c h żołądków .

Po twarzy Edy przesuw a się coś nakształt

wstrętu. Karmi się od lat tylu k o ń s k im b e f­

sztykiem rzuconym po sp ieszn ie na ruszcik, p o d

k tórym p łonie gaz, z a p o m n i a ła s m a k u b a b

parzonych, podolskich i p etynetow ych, z a p o ­

m n iała zwłaszcza o tern, że m o że być tyle szm eru, tyle h a ła s u koło sp ra w żołądkow ych i tyle sił zużytych w tym k ieru n k u !

— Czy m o że m n ie kto o d p ro w a d z ić ? pyta Mizia, zarzucając na szyję boa, p a c h n ą c e zda le ka w erw eną.

M atka wchodzi do jadalni, z a k ło p o ta n a

i ro z p ro m ie n io n a . \

— Udały s i ę ! — m ówi z triu m fem .

W rę k u niesie ostrożnie, z c a ły m ^ s z a c u n ­

kiem , ład n ą, z ł o to -ru d e g o koloru, do b rz e u p ie ­

Cytaty

Powiązane dokumenty

średnictw a znacznie wzrosły, choć jednocześnie sam a książka jest znacznie droższa. Tym sposobem podrożenie w ykonania książki z powodu druku potęguje

Przez kolejne 4 dni temperatura spadała: pierwszego dnia o 1°C, drugiego o 3°C, a w następnych dniach o 2°C i o 1°C. Kieruj się

Jaka jest liczba różnych k-wymiarowych podprzestrzeni liniowych przestrzeni n-wymiarowej nad q-elementowym ciałem.. Zanim poznamy odpowiedź na to pytanie, przybliżymy pojęcia,

Wśród dopowiedzeń mieszczą się bowiem również te, które konstytuują samodzielne wypowiedzenie, są kontekstualne, nie muszą jednak być odpowie- dzią na pytanie

Uważam, że jeśli ktoś wykonuje zawód, który mieści się w definicji zawodu zaufania publicznego albo który związany jest z bardzo dużą odpowiedzialnością za zdrowie i

Przeczytajcie uważnie tekst o naszym znajomym profesorze Planetce i na podstawie podręcznika, Atlasu geograficznego, przewodników, folderów oraz map

Oczywiście jest, jak głosi (a); dodam — co Profesor Grzegorczyk pomija (czy można niczego nie pominąć?) — iż jest tak przy założeniu, że wolno uznać

Dzień chyli się już ku końcowi. Gdy słońce zniża się coraz bardziej, na dworze robi się ciemno... Kolorowe kwiaty też już nie błyszczą tak mocno, a zieleń łąki blednie.