N ajnow sze w ydaw nictw a „LEKTORA“.
D’ALCOFORADO. Listy m iłosne tłum aczenie P rz y b y szewskiego. W arszaw a 1922.
BARBEY D’ AUREVILLY P ieczątka z onyksu. W ar szaw a 1922.
Plem ię djabła, ilu str. Ropsa. W arszaw a 1922. BOUOWITYN. K obieta z przeszłością. K raków 1922. BUKOWSKI. O kobiecie i o m iłości. W arszaw a 1922, EWERS. A lraune (w yd. IV.). Lwów 1921
„ Indje i ja. W arszaw a 1921. „ Mamaloi, Lw ów 1922. „ W am pir. Lw ów 1922.
FARRERE Człowiek, k tó ry zabił. W arszaw a 1922. „ K orsarz z Malo. W arszaw a 1922. „ Ludzie cywilizacji. Kraków 1921.
„ Nasze sojuszniczki. II. w yd. W arszaw a 1922. „ P an ień stw o pan n y Dax. K raków 1921. FRANCE. B unt aniołów , wyd. II. W arszaw a 1922.
„ C zerw ona lilja. W arszaw a 1921. ,. H istorja kom iczna. W arszaw a 1922. GELLA. Rozm ow y o m iłości. Lwów 1922. KELLERMANN. B. Ingeborga. W arszaw a 1922. LOUYS. K obieta i pajac. W arszaw a 1921. OBRZUD. H onor K arola Pęksy. Lw ów 1922. PRZYBYSZEWSKI. Krzyk. W arszaw a 1922.
„ De Profundis. Lw ów 1922. RACHILDE. Godzina zm ysłów . K raków 1922.
SROKOWSKI. Hedone. A kordy zm ysłow e. Lwów 1922. VILLERS DE L1SLE ADAM. Ew a przyszłości. L. 1922. ZAPOLSKA. A ntysem itnik. Lw ów 1921.
„ Fin de siecle'istka. L ublin 1922. „ Jak tęcza. Lwów 1921.
„ Janka. L ublin 1921.
„ K aśka K arjatyda. L ublin 1922. „ K obieta bez skazy. W arszaw a 1921. „ Małaszka. L w ów 1922.
„ O czem się nie m ówi. W arszaw a 1922. „ Sezonow a miłość. Lw ów 1921. „ Szaleństwo. Lw ów 1921. „ W odzirej. L ublin 1922. „ Zaszumi las. Lwów 1922. Znak zapytania. Lw ów 1922. Z1 \ 1 ER Z C110 W S K1 : Dj a bełska Przełęcz.
i
ćim-.Rfn •' żnPotSKrt
,MODL I TWA
PAŃSKA
P O W I E Ś Ć , TRZECI TYSIĄC W Y P A Ł : „ L E K T O R * I N S T Y T U T L I T E R A C K I SP. Z O . O. L W (') W *— W A R S Z A-W A — P O Z N A Ń —K R A K Ó W —-L U BLIN. 1 9 2 2 .PRAWA PRZEKŁADU ZASTRZEŻONE. KTOR* NINETEKN H U N D R E D T W E N T Y T W O .
8 3 9 8 9
SKŁADY GŁÓWNE:
W WA R S ZA WI E : W E L W O W I E : „LEKTOR* S IE N K IE W IC Z A 5. .L E K T O R “, M IKO ŁAJA 23.
T el. 253—99. (D om w ła s n y ). T eł. 525.
W POZNANIU : „LEKTOR“ RATA JC ZAK A 23.
W KR A KOWI E : W L U B L I N I E : „LEKTOR* RYNEK GŁ. 22. „LEKTOR“ SZO PEN A 3.
WSTĘP.
Nadeszli, nadciągnęli od pól, od miedz, od łąk.
J a k c h m u r a p rz etykana p u r p u r ą błyskawic i błękitem przedzierającego się nieba, ta k p o suwali się szarą ścieżką drogi, aż ku starej, sta- reńkiej kapliczce.
Szła ta procesja ze śpiew em , z sz u m e m
sk ro m n y c h chorągw i w p o łu d n ie niedzielne, szła z m odlitwą na ustach ludzi i wiarą w ich s e r cach.
Była to procesja jubileuszowa, ro z p o c z ę c ia - wieku — z a m k n ię cie daw nych ra ch u n k ó w .
Korzyli się ci prości i ta k n i e s k o m p lik o wani, że n aw et z b ro d n ie ich tchnęły p ro s to tą
i szczerością, a nie było w tych zb ro d n ia ch
w y ra fin o w an e g o sycenia się sp e łn ia n y m w y stę p kiem.
Przeważnie je d n a k te grzechy, któ re ze so b ą dźwigali, to były proste, zwykłe grzechy n ę d z a
rzy, którzy m a ją jeden sza b lo n na głód, na
grzech i na uczciwość swoją. Grzechy ich —
mają sw ą klasyfikacją stałą i co d z ie n n ą. Tylko
czasem , n a g le s t ra s z n a zb ro d n ia wystrzeli, s p e ł n io n a z żywiołową p o tę g ą . I p o t e m znów n a
s tę p u je szarość grzechów pow szednich. ,
J u b ile u s z o w a procesja, ta, któ ra zm azuje
przew inienia wiekowe, c iągnie się p o m ięd zy
p o la m i i wypływa n a gościniec. Wyszła z nie wielkiego kościółka, który cały jeszcze jest złoty
od za ch o d z ą c e g o powoli za góry j e sie n n e g o
słońca.
P o n a d d r o g ą wierzby p u r p u r o w e się palą, drżą i p ło n ą. Z c h a t w yb ieg a ją zapóżnieni lu dzie, k o biety z dziećm i n a ręku i już od p ro g u
śpiew ać poczynają, śpiew ają i z procesją się
łączą. Słychać trzask drzwi pośp ieszn ie z a m y k a nych, ryk zwierząt zbyt wcześnie dziś w p ę d z o nych d o z a g r o d y ; c z asem dziecko zawodzi, d o bijając się z w nętrza c h a łu p y d o drzwi, bo go
zo staw iono przy g a r n k u p ę c a k u , który się na
wieczerzę gotuje.
R ośnie powoli tłu m procesyjny, rośnie m a - ło b arw n y i z m iejska p rzybrany w w yszarzane t a n d e t n e kurtki i zrudziałe buty, Tylko dziewki jeszcze nadziały n a siebie b a rw n e sp ó d n ic e i wi zytówki.
Dziopy p o d S ączem lubią różowe i zielone barwy. Więc ta i owa m a sp ó d n ic ę jak rozwi nięta w barw ę róża, p o k ry tą fa rtu c h e m jak liść
zielon ym . Na głow ach żółcą się sztywno wy-
barwią szarość rozśp ie w an e g o tłum u. Kilka ich idzie rz ądem , trzym ając sią p o d rące i śpiewając
piskliwie. Te są odziane w jed n ak ie , błąkitne
spódnice. Piersi okryły szafirowemi k a t a n k a m i
i zd a le k a w yglądają jak ró w n ia n k a ch a b ró w
zapóźn io n y ch złotą jesienią.
idą wszyscy teraz g ościńce m i śpiew ają
do n o śn ie . Gdy sią wydostali z k am ienistej drogi,
prow adzącej z kościoła, p o m iąd zy c h a łu p a m i,
ńa szeroką przestrzeń pól, śpiew ich p o płynął
szerzej i gorącej. Poczuli wielkość i p o tą g ą
Boską.
Z ap rag n ąli tą wielkość uczcić po sw ojem u, silnie i prosto.
W idok pól, które czekały na je sie n n ą u p r a
wą, prz y p o m n ia ł im ich własność, ich ziemią,
ich rolą.
W szystko to było dzieło Boże, m o c Boża,, do b ro ć Boża...
Poza polam i, ciem ny gąszcz wikliny, a za nią n a g le oślepiająca, s re b rn a w stąga D unajca.
Źle go z gościńca dostrzec m o ż n a było,
ale idący procesją chłopi znają d o b rz e te g o
g ro ź n eg o wąża s re b rn o łu k ie g o , który z w iosną
rozpościera owo sre bro dalek o , het... nieraz
aż po d z a b u d o w a n ia folwarczne. Wali sią kłą- b a m i z gór n ie u b ła g a n y i straszny, a oni tylko
w tedy wychodzą p o n a d swe pola i p a t r z ą :
kądy fale b ie g n ą i czy p rą d k o sią cofać
zaczną ?
Teraz, o j e s ie n n e m p o p o łu d n iu , przyległ w wiklinach, i grzbiet jego jak d ja m e n ta m i s a dzony drży w z a c h o d z ą c e m słońcu.
U s tó p gór przypadł, u s tó p gór gładziu-
śkich, tylko gdzie niegdzie p l a m ą s o s n o w e g o
lasku znaczonych. T a k się te góry ślicznie ze s o b ą
łączą, tak się przelewają cieniam i, że o k a od
nich oderw ać nie m o żn a.
A poza niemi, poza tem i pierwszem i, co także są wyraźne, jakby je kto w ęglem p o ry sował — lekko, leciutko coś się t a m znaczy.
Obłoki to — nie obłoki, wysokie, strzeliste — n ieb a sięga.
Chwilę t a k w s ło n k u coś kraw ędziam i z a rum ien iło się, zazłociło.
A reszta o p alow o biała, m leczna z liljowym o dcienie m .
. A no - toć Tatry.
Idzie — idzie procesja, mija karczm ę, „Z a z d ro ść “ zw aną — idzie i śpiew a coraz piękniej, coraz rozgłośniej.
P o śro d k u m a ją ludzie m iędzy s o b ą księdza proboszcza w sutej pięknej k a p ie i kom ży czy- ściuchnej, białej, oszytej d o łe m k o ro n k ą . Ksiądz
dobry, ła godny, lubiony — w ia d o m o jak
taki ksiądz, który ludzi nie drze, zapow iedź
i za k o r o n ę wygłosi, a ślub z p a r a d ą za t a - '
niutkie pien iąd z e odbędzie. Z a m b o n y m ówi
i d o n aju b o ższ eg o zajrzy i łaską P a ń s k ą przy niesie.
Wiąc lubią go chłopi, lubią, i falą sią cisną d o k o ła jego złocistej kapy, a ten najdum niejszy, kto sią najbliżej p robosz cza n a tą procesją d o - ciśnie.
O b o k ksiądza o rg a n ista — chude, ciche,
grzeczne stworzenie. B ied n e to i o b d a r z o n e
nosow ym , o sp ec ja ln em brzm ieniu, głosem . Ale d usza prosta, wiąc z p ro s tem i d u sza m i w h a r - m onji.
Pewien re s p e k t jest t a m dla jego s u rd u ta
i zdolności muzycznych — wiąc tro ch ą w o ln eg o m iejsca z o staw iono p a n u organiście, te m b a r - dziej, że niesie o rg a n ista d u żą książką i, o d s t a
wiwszy ją cokolwiek od siebie, czyta z niej
wyrazy modiitwy, która m a być p o pieśni ś p i e w a n a .
Przodem , przed całą procesją, kościelny
niesie krzyż ze s re b rn y m C hrystusem . Kościelny jest leśnym równocześnie, i chłopi widzą w nim
p odw ójny urząd i p o d w ó jn ą władzą. Wiąkszy
jeszcze krąg dok o ła kościelnego, niż d o k o ła
organisty. Tylko do ksiądza „ P re b o s c a “ — m ają d u że zaufanie.
W ia d o m o . Ksiądz m a dużo w s obie z B o s kiego miłosierdzia.
Wtłoczyli sią już na dziedziniec przed k a pliczką. Okrążyli ją dokoła. Drzwiczki o t w a r te — przez nie widać w ybielone wnątrze.
W tej bieli ciem ni się krzyz, a na nirfi
Chrystus o g ro m n y , zbolały i zm ęczony. Cier
niowa k o ro n a wciśnięta na skronie. Krople krwi płyną po twarzy, ,,po zapadłych piersiach, ście kają aż na stopy.
Strasznie s m u tn y ten Chrystus w D ą b ro -
wickiej kapliczce. P ono już trzy wieki m a —
trzy wieki — lat tyle!
D okoła kaplicy lipa resztę swych liści na
klęczące w c h a brow ych k a t a n k a c h dziewczyny
strząsa, jen o D una je c zda le ka szem rze i szm er swój ze śpiew e m chłopów łączy.
Z m alu c h n e j dzwonniczki, która z p o n a d
d a c h u kapliczki n ieśm iało w gó rę strzela, dźwię czy d o n o ś n i e dzw onek. C h ło p ak szkolny, w zbyt długiej kom ży, za sznur czerw oną rę k ą targa.
Koło C hrystusa m ig o cą świece, o b s a d z o n e
w bardzo stare, sczerniałe lichtarze. Na ołtarzu
o b ru s czysty i dw a szklane wazony, a w nich
p ap iero w e lilje i świeże, s p ł u k a n e w o d ą geor- ginje.
Ksiądz powoli wszedł do kapliczki i n a ni skim , z a p a d ły m s to p n iu ukląkł.
1 n a g le z a p a n o w a ła wielka, uroczysta cisza. Lud klęknął, głowy pochylił i czekał. Za g ó ra m i rozpływały się o sta tn ie p r o m i e nie p u r p u r o w e g o słońca.
Powietrzem przeleciał chłód, powiało nocą, zim ą — głodem...
1 n ag ie z kaplicy dał się słyszeć głos księ
dza, głos d o n o ś n y i czysty, m ów iący prosto,
a s e r d e c z n i e :
—
Ojcze nasz, któryś jest w niebie... święć
się imię Twoje
,
przyjd ź Królestwo Twoje
,
bądź wola Twoja ja ko w niebie
,
tak i na
ziemi.
Głos księdza umikł, i tera z tłu m cały za- szem rał ja k łan wyrosłych kłosów :
—
Chleba naszego powszedniego daj nam
dzisiaj i odpuść nam nasze w iny
,
jako i m y
.odpuszczamy naszym winowajcom, i nie wódź
nas na pokuszenie
,
ale nas zbaw ode złego.]
Chwileczkę tłu m przycichł — i teraz już
w spólnie z k sięd ze m o d p o w i e d z ia ł :
—
A m e n !
I Modlitwa P a ń s k a wypełniła teraz tę p r z e strzeń, w ypełniła ja k ą ś wielką, uroczystą pro śb ą . W szystko się w niej zawarło, wszystko cze go dla d u c h a i ciała ludzkiego po trze b a.
Wszystko co krzepi i podtrzym uje, wszystko co rozjaśnia i łagodzi, wszystko co b ł ę d n e ścieżki prostuje, wszystko co łaską i m iłosierdziem g a r n ąc e się tłu m y o g a rn ia .
Na c z a rn e m drzewie krzyża, z otwartych
w rót kapliczki — p o n a d g rz ęd ą świec s ła b o płonących Chrystus wyciągał r a m i o n a i zdaw ał się słuchać tej modlitwy, pełnej, całej, n ie s k a
wieków idzie z a m k n i ę ta w sercach ludzkich, jak w kryształowych lam p ac h .
I n a g le tłum cały tak, jak w tej chwili serca swe, la m p y ofiarne u stóp z lan e g o krwią C hry stu sa k ornie składa, a z nich w g ó rs k ą p rz e strzeń, sze ro k ą i czystą, u la tu ją słowa wielkie, p o tę ż n e i proste.
S łońce p o za łańcuch gór skryło się zupełnie,
i widziadła odległe Tatr, znaczonych p u rp u ro -
wemi k o n tu ra m i, zagasły.
P o n a d ziem ią powiał wiatr jesienny A m a r szczył w o d ę stawków, n ad któ rem i n ie ru c h o m e i d ziw ne sterczały wierzby.
D okoła drzwi kapliczki klęczał ciągle lud
korny, schylony, w patrzony w d a le k o m ajaczącą po s ta ć Chrystusa, p o d k tó re g o s to p a m i słała się złocista k a p a księdza.
F\ w powietrzu, p o n a d tem i wszystkiemi g ło
wam i zdaw ała się drzeć jeszcze ła g o d n y m chó rem b łagalnyc h szm eró w — Modlitwa P ańska.
O JC ZE NASZ, KTÓRY
JESTEŚ W NIEBIE !
Siostra H iero n im a wyszła d o o g ro d u i d ł u
go chodziła ta m i z p o w ro te m po ścieżkach,
na któ re o padły g ęs tą f a l ą pożółkłe liście.
Tak, nadchodziła już jesień, choć słońce
jeszcze świeciło.
Po powietrzu s unęły się białe nici przędzy P a n n y Marji.
N iektóre drzewa w o g ró d k u były całe p u r purow e. Gorzały jak poch o d n ie.
Inne całe złote, a liście ich co chwila o d
rywały się, wirowały w powietrzu i o p a d a ły na
h ab it siostry Hieronim y, na jej welon czarny,
na jej schyloną kornie głowę.
S iostra H ie ro n im a chodzi po ścieżynie, p r o wadzącej od b ra m k i d o sieni d o m k u , co to aż
w ziem ię od starości z a p a d a ; chodzi, i tylko
słychać szelest liści, wlokących się za jej d łu g ą , czarną szatą.
Siostra H iero n im a wzdycha, kręci głową,
Wielki kło p o t t e n mały d o m e k p o d rz u tk ó w spraw ia bied n ej siostrze.
Taki mały, biały d o m e k , praw ie ch a tk a ,
choć na p ozór aż śm ieje się w słońcu, takie
to ja s n e i czyste, ale wewnątrz... Boże d r o g i !
wilgoci tyle, że aż się leje ze ścian. Choć p o
staw iono piecyki żelazne, choć pali się, ile
m o ż n a , ale gdy przyjdzie zima, siostra H iero n im a aż drży o swoje niebożątka.
Leżą ta m w tych kołyseczkach z trzciny,
p o o w ijan e w pieluszki, tak ie cichutkie, grze
czne, jakby wiedziały, że im h a łaso w ać nie
wolno.
N iektóre siedzą już o w łasnych siłach. Sie
dzą i patrz ą przed siebie wielkiemi oczyma,
jakby się dziwiły, pytały: poco o n e właściwie
na świat przyszły ?
Bo rzeczywiście, p o c o ? Ni to ojca, ni to
m atki, ot zwyczajnie podrzutki. P o zb iera n e po
rozm aitych zaułkach, w szpitalach, gdy m a t k a
sk o n a , tu ot... p o d tą b r a m k ą , przez której
szczeble widać miasto, widać ulice.
Ta biała chata, ocien io n a drzewam i, przyj
m u je te s m u t n e dzieci, przyjm uje, nie p ytajac
o legitymacje. W sieni wielki obraz B oga R o
dzi cy z o tw arte m i ra m io n y zda się oczekiwać
na ta k ie m a leństw o, k tóre siostra H iero n im a
p o d te n ub o g i d a c h wnosi. M atka Boża m a
u śm iech na twarzy, o b r a m o w a n e j splo tam i zło tych włosów, m a u śm iech wielkiej, bezgranicznej
miłości, 1 u ś m ie c h ten, słodyczy i prz ebac zenia pełen, wita często i m a t k ą dziecka, k tóra trwożna, głodna, n ę d z n a d o b ra m y t e g o d o m u przypadła, chcąc porzucić tylko dziecko i uciec w prz epaść m iasta.
Ale z poza b ra m y w yciągnęła się ku takiej kobiecie, ku takiej strasznej, rozżalonej, rozszlo c h a n ej nędzarce, ręka siostry H ieronim y, i głos ła g o d n y w y r z e k ł :
— 1 ty choć razem z dzieckiem sw ojem ! J e s t ich t a m w tern przytulisku kilka takich
m a te k , a gdy t a k chylą się n a d kołyskam i
swych dzieci, m a ją w sobie m a je s ta t m acie rzy ń stwa, który zaciera w nich d a w n e p ię tn a i ja sn o ść i s p o k ó j n a ich czoła kładzie. Siostra H ie ro n i m a przesuw a się w śród nich, ła g o d n a i d o broci p ełna. Gdy mówi do nich cichym głosem ,
te k o biety m a ją często łzy w oczach. T ak do
nich nikt nie mówił.
Ale dzieci z m a t k a m i jest zaledwie kilkoro,
reszta to b e z im ie n n e ptaszyny, to zbierane
p o ścieżce św iata okruchy, n a któ re śm ierć
czatuje, to tak ie nic, ta k ie nic, a ta k wiele,
boć to istota, bo to je d n a dusza, to; jedno
serce żywe, k tó re cierpieć już się uczy, cierpieć i kurczyć się w trw odze i d ła w ionym krzyku.
Siostra H ie r o n im a chodzi wciąż po ścieżynce
i kręci głową. Dziś w łaśnie zrobiła miesięczny
o b ra c h u n e k . Bieda, wielka b i e d a ! O drzewie
dzieci, za któ re na pierw szego n a d e s ła ć się p i e niądze musi. S k ą d w z ią ć ? S k ąd wziąć?...
Powoli ś ciem n ia się. Z a p a d a noc, ale jak o ś
leniwo. N iebo z błękitu ro z ta p ia się w szarą,
brzydką, b ło tn ą barwę. Po drzew ach p rz e b ie g a w iatr: strącił jeszcze cały g ra d liści. Siostra p o d chodzi do b ra m k i. O p a rła się o sztachety i p a
trzy, patrzy.
Szeroko, pochyło zbiega ulica ku m ia stu .5
1 przez tę ulicę, jak przez gardziel, n a g le o tw a rtą w p a d a h a ła s , w p a d a s zu m jakiś dziwny, n i e p o kojący, niewyraźny. Tysiąc głosów, jakby jęków,
skarg, chichotów, dzw onków i niewyraźnych
to n ó w muzyki jest w tym szum ie, który leci,
płynie od m ia sta i tu, u tej furty, p oza k tó rą m ilk n ą wszystkie zbrodnie, n a m iętn o ści, p o k u s y
i sza le ństw a ludzkie, ginie i p a d a jakby zdła
w iony jasnością bijącą od ścian m a łe g o d o m k u . Na straży, jak anioł n ie ru c h o m y , z twarzą b ia łą i d e lik a tn ą we fa łda ch c z a rn e g o w elonu,
z r ę k o m a złożonerni na zapadłej piersi, stoi
siostra H iero n im a i słucha, słucha, ze zgrozą,
z o d d e c h e m z a p a rty m t e g o h u k u , te g o s z u m u , którym jęczy m iasto , jęczy, śm ieje się, żali, s k a
rży, szydzi.
1 nagle, szybko, jakby tajem niczo, z a p a d a noc, je sie n n a , brzydka, z im n a noc.
i p ło n ą o n e żółto, niewyraźnie, o k o lo n e białym k rę g ie m mgły.
Siostra H ie ro n im a stoi t a k i czeka.
Czeka, czy od strony m iasta, z tej c ie m
ności, z tej mgły, z te g o wiru, h u k u i jęku nie wyłoni się znów ja k a n ęd z n a, roz szlochana p o stać z dzieckiem na ręku, i czy chyłkiem , u k r a d kiem , ku b ra m ie sk ra d a ć się nie zacznie.
O n a wie, siostra H ieronim a , że m iasto
o z m ro k u wysyła tak ie posły tragiczne, t a k ie
kwiaty uwiędłe od żaru nędzy i łez, wykwitłe
w śród b a g n a i kłamstw, zdrad i oszukańczej
miłości.
O n a przeszła przez życie nie s k a la n a , ale od
C hrystusa nauczyła się słów prz ebac zania, od
B oga Rodzicy — łag o d n o ści uśm iech u .
1 gdy się zjawi ta k a „ z b łą k a n a “, ta która
nigdy nie zbłądziła, ręce ku niej wyciągnie, p o dziecko, po nią, po jej niedolę, po jej nędzę, któ ra dla innych, grzesznych — g rzechem się nazywa.
% *
*
Na miejskich z e g ara ch wybiła sió d m a , j ę _ kliwie, s m u t n o , przeciągle.
Uliczka to n ę ła we m g le i p u s ta była zu pełnie.
Siostra H ie ro n im a o p a rła czoło o sztachety i stała ciągle n i e ru c h o m a , sp o k o jn a .
Nagle, od stro n y m uru, który graniczył z p o le m , rozległ się płacz dziecka.
Z a k o n n ic a d rgnęła.
O n a taki płacz d o b rz e zna ła . Gdy zadźwię czał, biegła, bo wiedziała, że to ciche, nieśm iałe w ezw anie o ra tu n e k , o p o m o c.
Ale koło m u r u ? Czy ktokolwiek ośmielił
się dziecko przez m u r przerzucić ?
Biegnie, poty k ając się wśród ciem ności,
kierując się g ło se m dziecka. Wreszcie d o p a d a
d o m u ru . Szuka na ziemi, ale n ag le p o d n o s i
głowę. Dziecko płacze u góry. S p o g lą d a i roz
różnia na białej ścianie m u r u jakieś c ie m n e
zawiniątko. Zbliża się. Wyciąga ręce. Nie m oże dostać. To dziecko, n a w e t dość duże, zawinięte
w jakieś czarne szm aty, wisi zaw ieszone na
g ru b y m sznurze. J a k a ś niewidzialna ręka z d r u
giej strony m u ru trzym a dziecko zawieszone,
i widocznie m a t k a oczekuje, a b y ktoś, zw abiony płaczem , wziął dziecko w ew nątrz o g ro d u .
Siostra H ie ro n im a stoi chwilkę z d u m io n a. Zwykle p o d rz u c a n o dziecko przed bra m ę . C zasem naw et ta k a m a tk a przyniosła dzie cko i położyła w sieni, ale zawiesić dziecko na m u rze i s a m e j pozostać n ie w id z ia ln ą !
Dziecko znów p ł a k a ć zaczyna.
Z a k o n n ic a widzi tylko, że dziecko nie m oże dłużej p o zo stać w takiej pozycji i odzywa się p o d n ie s io n y m g ło s e m :
— Niech będzie po ch w alo n y J e z u s C hry stus...
Za m u r e m milczenie.
S iostra H iero n im a z t e g o b ra k u od p o w ie
dzi zgaduje, iż ta, która dziecko przyniosła,
m a tw ard ą dusze, i że ciężka będzie z nią
spraw a.
— Czy ta oso b a, k tóra jest poza m u re m , to m a t k a ? — pyta za k o n n ic a .
J a k i ś głos ochrypły, kobiecy, o d p o w ia d a
wreszcie.
Nie pytać, tylko wziąć dziecko, bo mi już sznur rękę przerżnął.
— Przyjdźcie do b ra m y — prosi ła g o d n ie z a k o n n ic a : — ja dziecko w e zm ę i was z niem razem .
— Nie g łu p ia m — brzmi głos z za m u r u : — każecie mi pacierze klepać, jeszcze m n ie do klasztoru zam kniecie.
— Z a p e w n ia m was, że nic p o d o b n e g o was
nie s p o t k a ; będziecie m ogli karm ić wasze
dziecko, d o sta n ie c ie trzy guld en y miesięcznie. — El... p a n i cygani.
— Mówię prawdę. Zato j e d n a k będziecie karmili d ru g ie dziecko, k tó re n ie m a matki.
Za m u r e m w ybu c h a wrzaskliwy śm iech : — R jakże!... R widzicie!... ka rm ić ja k ie g o ^
p o d r z u t k a ! 1 zaraz... wolę pójść na m a m k i.
N o ! Proszę brać dziecko, b o puszczę sznur,
— K o b i e t o ! miejcie serce !
Nowy wybuch ś m iech u , tym razem p rz e
ciągły, tro ch ę z teg o śm iechu, jaki z h u k u
i wiru świata jęczy o zm ro k u . — Kobieto, bójcie się B oga ! N a g le za m u r e m n a s ta je cisza.
Siostra H iero n im a pow tarza raz jeszcze: — Kobieto, bójcie się B oga !
Jeszcze chwila milczenia, i z wilgotnej
ciem ni słychać jak b y łzam i nab rzm iały g ł o s : / — A toć dlatego, że się B oga boję... przy n iosłam m o je dziecko do was z a m ia st je utopić jak szczenię.
1 rów nocześnie dziecko opuszcza się na
sznurze prawie na ręce zakonnicy.
Siostra H iero n im a bierze je, odwiązuje ze
sznura i tuli.
Po drugiej stronie m u ru słychać coś, jakby łkanie.
Z a k o n n ic a jeszcze nie traci nadziei.
— K obieto! przyjdźcie d o furty.,, ja wam
otworzę!...
— Nie przyjdę! Nie przyjdę!... — Będziecie razem z dzieckiem. — Nie przyjdę! Nie p r z y jd ę !...
1 zaraz p o te m ło p o t szybkich kroków i już z oddali rzucone s ł o w a :
— A nazywa się J a n e k , chrzczony, ojca
łotra n iem a, bo n a s rzucił.,, i m a już przeszło
Glos się o d d ala, kroki cichną, siostra H ie ro n im a zostaje s a m a z dzieckiem.
Dopiero teraz spostrzega, że dziecko jest
duże, że m a więcej niż rok.
Siostra H iero n im a za fra so w ała się nie żar
te m . !ie to m leka, ile to kaszy więcej trzeba
przygotow ać na jutro !
Z w e stc h n ie n iem kieruje się ku d om kow i. Dziecko zn użone, przerażone, zziębłe, przy tuliło się d o niej, jak m ałe kocię. O d d y c h a le
ciutko, tak leciutko, iż zdaje się, że to b ie d n e
serd u sz k o ze strac h u bić przestało.
Z a k o n n ic a niesie je powoli i ostrożnie, już
zdjęta wielką litością i s e rd e c z n e m uczuciem
dla tej nędzy, która jej przylgnęła d o piersi
z ta k ą ufnością i p o k o rą .
— Chodź, b i e d a s i u ! — mówi sze p te m , gła dząc dziecko p o głowie.
Coś śliskiego i m ó k re g o przylega jej do
ręki.
D oc hodzą w łaśnie do d o m k u , przed którym płonie latarka.
Z a k o n n ic a wyciąga rękę. Ręka jest cała czerwona. — Co to k re w ?
Na głowie dziecka g łę b o k a ra n a, jak b y od uderzenia t ę p e m narzędziem .
— Och !
Po twarzy z a konnic y prz ebiega płom ień.
Chwilę gniew m igoce w jej źrenicach.
Ale p rę d k o o p a n o w u je to uczucie. S p o g lą d a w stro n ę m u ru i szepcze.
— Niech im B óg p r z e b a c z y !
Otwiera drzwi od sieni i od p ro g u już
w świetle m ałej lam pki d o s trze g a łag o d n y
u śm iech Bożej Matki, k tóra z wyciągni^tem i
ra m io n y zda się witać n o w e g o p o drz utka , n ow ą nędzę, now e b ez im ie n n e dziecko, z k tó re g o p o kornie schylonej głowy krew ścieka.
* *
* Wieczór.
W czystych, wybielonych izdebkach, u b o g ie kołyski, plecione z łoziny, a w nich do sn u u ł o ż o n e leżą dzieci.
Cicho tu, dziwnie cicho.
Dzieci te zdają się wiedzieć, że przyjęto je tu z łaski, i że choć im dobrze, zacisznie i s p o kojnie, przecież ta przystań tylko chwilowa, i że t a m poza ścian a m i te g o d o m u jest świat cały,
który kiedyś ok aż e się dla nich bezlitosnym,
m ściwym i n ie u b ła g a n y m .
P om iędzy k ołyskam i kręcą się kobiety p o -
sługaczki i trzy m atki, które zdecydowały się
pozostać ze sw em i dziećmi.
Dwie m a ją z n u d z o n e twarze, z n u d z o n e tą ciszą k l a s z t o r n ą ; je d n a tylko, p o k o r n a i z m ę czona, krząta się chę tn ie i d o p o m a g a d o u ł o żenia dzieci n a spoczynek.
Na ścianie wielki obraz, na którym Dzie ciątko Jezus, jakieś pow a żn e i s m u tn e , s p o g lą d a
wielkiemi oczym a na ten cały światek, jakby
przeznaczony przez ludzi na zagładę, a siłą serc ofiarnych wyrywany s z p o n o m śmierci m oraln e j i fizycznej.
Pu rp u ro w a la m p k a pali się przed o b ra zem i oświetla izdebkę.
W jednej z kołysek, p o d o k n e m , siedzi
nowy przybysz, ów J a n e k , z główką ow iązaną
białą ch u s tk ą.
Siedzi w kołysce prosto, trzym ając się obie- m a rączkam i krawędzi.
Umyty, uczesany, jest bardzo p ię k n e m
dzieckiem, d e lik a tn e m , o ślicznych ciem no-szafi- rowych oczach.
Tylko jest t a k blady, jakby w nim kropli krwi nie było.
Biały, b a rc h a n o w y kaftaniczek okrywa wy
ch u d łe ra m io n k a . Koło niego, p ochylona, stoi
siostra H ieronim a.
Patrzy na to milczące dziecko, któ re m a
w oczach dziwny wyraz. Dziecko to bad a , patrzy roz um nie , jakby lękliwie, ale za ra z a m z wyrzu te m i niep o k o jem .
Ż a d n e z dzieci w zakładzie n iem a takich
oczu, któ re m ówią, które b a d a ć się zdają. Naprzeciwko, z drugiej kołyski p o d n o s i się ta k ż e m a ła głowina i dźwiga się jakiś korpusik, odziany w białą b a r c h a n k ę . I ta m , w
20
n e m świetle lam pki zjawia się p ara oczu, ale
rozm arzonych, s m u tn y ch , pełnych niewysłowio- nej tęsknoty.
S iostra H iero n im a stara się uspo k o ić p o d n oszące się dziecko.
— Śpij, R e g i ń c i u !... Śpij !...
Ale Regińcia uparcie siad a w kołysce i p a trzy.
P osługaczka podchodzi ku niej.
— Powiedziała dziś znów : m a m a — mówi, ś m ie ją c się do siostry Hieronim y.
Wyraz ten p a d a dziwnie koło tej kołyski
o p u szc zo n eg o p o d rz u tk a .
Siostra H iero n im a patrzy na R eginkę ze
s m u tk ie m .
— B iedna m ała !... — Szepcze w zdychając — lepiej nie uczyć jej te g o słowa.
— O n a ta k s a m a ze siebie ! — Tłumaczy
posługaczka. — Dziś ra n o przychodzę, a o n a
siedzi w kołysce i p o w t a r z a : „ m a m a ! M a m a ! “ E ! Może się jeszcze jej m a t k a znajdzie. P rze
cież często się ja k a ś przypyta po roku, po
dwóch... W ielebna m a t k a przecież wie!,.. Ho,
Regińciu, powiedz : m a m a !...
N agle J a n e k , który d o tej chwili milczał
i wzrok wlepiał w przestrzeń z j a k ą ś siłą i u p o rem, ja k b y chciał koniecz n ie coś sobie przy
p o m n ieć, zaniósł się wielkiem w e stc h n ie n ie m
i silnym, niedziecięcym g ło s e m zawołaf. — Tatą !...
N a sta ło milczenie.
Po raz to pierwszy wśród ścian tego d o m u p adło to słowo, to wezw anie „ o jc a “, k tó ry n a
w et nie tak, jak m atk a, krył się w cieniu, ale
który ginął w ta k wielkiej p o m ro c e egoizm u,
zdrady, okrucieństw a, iż staw ał się m ite m , le g e n d ą , o sło n io n ą tajem niczością wielkiej, bez;- brzeżnej podłości.
— T a t a !...
Tak, te n „ t a t a “ jed en m ógł d ać ta k ie m u
J a n k o w i nazwisko, m ó g ł porw ać to wątłe, w y nędzniałe ciałko na sw e silne ra m ię i ponieść
w świat, przez życie, chronią c o d e z łe g o .
Ale ten „ t a t a “ n aw et tyle „B oga się nie
b a ł “, że nie przyniósł sw ego dziecka pod m ur, w ręce takiej siostry H ieronim y, a b y nie z m a r
niało, i zostawił naw et tę troskę, tę o sta tn ią
posługę, tę o statnią tragiczną p o słu g ę sta ra n io m — m a t k i !
Nic, nic.
Dał życie, i odszedł w spaniały i obojętny. A to życie teraz kołacze się we. w ynędzniałem i p o b la d łe m ciele, bez nazwiska, bez etykiety, któ rą społeczeństw o „porządnych ludzi“ ' w swe szeregi przyjmuje.
T ata !...
Nigdy siostrze H ieronim ie nie przeszło
przez myśl winić takich ¿ d w o je “. O n a zawsze
m iała tylko myśl zw róconą ku m a tc e dziecka*
zabrzm iał dla niej jak rewelacja. Dwoje wszakże było w in nych; dlaczego m ó w io n o zaw sze: „wy s t ę p n a m a t k a “ ?
S pojrzała na dziecko, siedzące w kołysce,
któ re z takim u p o r e m rzucało w przestrzeń w e
zw anie ojca. W izdebce p a n o w a ła cisza. O b ie
k o b iety -m atk i, z których je d n a już leżała na
łóżku, d ru g a , klęcząc, o d m a w ia ła pacierze w ie
czorne, podniosły głowy i także patrzały na
dziecko. Go o n e myślały, te dwie opuszczone, zdradzone, p o z o sta w io n e w nędzy, u p a d k u i c h o r o b i e ? J a k i e w sp o m n ie n ia , jakie strasz n e chwile
przesuwały się przed ich oczym a, przez ich
ledwo u s p o k o j o n e serce 1
S iostra H ie ro n im a do zn a ła wielkiej trwogi. W id m o nieszczęścia zdawało się przesuw ać w śród tych cichych izdebek.
Nie, te dzieci nie miały ojców! Miały tylko
m atki, bo k aż d a z nich przeszła całe m orze
cierpienia, bólu i męczarni.
Więc o n e istniały, więc o n e żyły dla tych
dzieci, choć były n a p o z ó r, „ w y stę p n e “, bo p o zostawiły je ob cy m rę k o m . Ale ż a d en z ojców nie opłacił niczem sw ojego w ystępku.
— T a t a !
Znów t e n głos uparty, znów to słowo p a d a w ciszę nocną .
Siostra H ie ro n im a czuje, iż odpow iedzieć
coś p o w inna, coś m usi, że dziecku te m u , od
d o k tó re g o rriogłóby się później w życiu zw ró cić z z a u fa n ie m i miłością.
1 siostra H ie ro n im a kląka przy kołysce
J a n k a , a biorąc jego rączki w swoje ręce, skła* d a je, jak d o modlitwy, m ó w ią c :
ŚWIĘĆ SIĘ IMIĘ TW O JE.
' O skarowicz nadział czapkę i u b ra n y już
Stanął koło stołu, na którym p o p rz e d n ie g o dnia
położył świeżo n a p isa n y d o m atk i list. P o p a
trzył n a ń dłuższą chwilę, wreszcie porw ał z jak ąś niezwykłą gw ałtow nością i p o s z a rp a ł w d r o b n e kawałki.
—- P o c o ? N a c o ?... Dlaczego m a m ją m a r
t w i ć ? J ą i t a m t ą ? . .. niech obie myślą, że mi
tu dobrze, że mi nic nie brakuje.
Z aczerw ienionem i jeszcze od s n u oczyma
potoczył dokoła. Mała la m p k a tliła się na stole,
bo na dworze ledwo szarzało. Z im n o było
w izdebce, służącej m u za schronienie. Za sześć
set g u ld e n ó w rocznej pensji nie m ó g ł sobie
pozwolić n a lepsze m ieszkanie. Sześćset g u l d e
nów i z teg o m usiał płacić jeszcze długi, z a
c iąg n ię te p o d cz as p o b y tu w s z k o ł a c h ! Szczę
ściem , że i to m iejsce d o stał za p o m o c ą p r o tekcji. H e ! H e! Ile to kark u n a z g i n a ł !... Aż d o tej chwili szyja i d usza go boli. Był naw et u p rz e
anglez, k tó re g o szwy zbyt białe z a sm a ro w a ł a tr a m e n t e m . Buty sa m sobie wyczyścił i p a m ię ta , że były t a k brzydkie, iż woźny w p r z e d p o k o ju
spostrzegł stan jeg o obuw ia i p atrzał długo
i uw ażnie na te nieszczęsne nogi O s k a r o -
wicza.
To m iejsce w Wieliczce przy k o p aln iac h
m iało przynieść m u złote góry. T ak p rz y n a j
mniej twierdziła jego m a t k a i Zosia — p a n n a
Zosia, jego niby narzeczona. Niby — bo czyż ludzie ubodzy m o g ą twierdzić n a p e w n o , iż wtedy, a w tedy stw orzą d o m , rodzinę...
Brr... zim n o na d u c h u i n a ciele. O s k a r o
wicz czuje, że dreszcz przenika jego serce
w p o d w ó jn e m teg o słowa znaczeniu. N iem a nic n a świecie, przynajm niej t a k m u się zdaje. D o koła n iego strasz n a p u s tk a . M a t k a ? Cóż m a tk a ?
Ma t a m p o ojcu ja k ą ś em e ry tu rk ę . O t! Byle
m iała kościół, w pobliżu, a kaw ę do po cz ę
stu n k u w p o p o łu d n ia niedzielne, to jest zupełnie z a dow olona. Z o sia ? ... Ach!... Ś m ie s z n e jest n a wet chcieć ogrzać swe serce przy tern d a le k ie m , n ie p e w n e m ognisku.
Zosia?... J e s t zwykłą dziewczyną, czytającą powieści i c h o d z ącą d o s e m i n a r j u m nauczyciel- '
skiego bez zbytn ieg o zap ału . Patrzy s p o k o jn ie
na świat i ludzi, robi to, co inni, co cała m a s a , nie chce się nigdy wyróżniać od tłu m u . Ta nie
ogrzeje m u serca, riie rozjaśni . tej szarości,
odczuje, że się w nim coś rwie, coś szaipie,
coś jęczy n a d w ła sn ą n i c o śc ią ? Naprzykład,
Zosia najspokojnjej mówi o tern, że n ie m a
ża d n ej wiary.
Niegdyś, ot — tak, gdy wracał z park u
J o r d a n a w niedzielę, załkała w nim n a g le d u sza. Księżyc świecił tak, jak tylko ro m an ty c zn y m k o c h a n k o m świecić potrafi. Zosia w suw ała swą rę kę p o d jego ramię, i o n przeczuwał niecier
pliwość jej ciała, p r a g n ą c e g o jakiejś, choćby
zupełnie cichej i lekkiej pieszczoty. To było
j e d n a k n a d jeg o siły. Nie m ó g ł się na nie z d o
być, nie m ó g ł przycisnąć ręki dziewczyny, nie
m ó g ł d o t k n ą ć się jej palców, z których zrzucała rękawiczkę. O ! Nie dlatego, ażeby krew w nim kil niej nie grała. Przeciwnie. Zosia działała na
jego zmysły czarnem i oczym a i swą wciętą,
a o k rą g łą postacią.
Ale tu było coś in n eg o .
O n n a g le bywał zdjęty wielką bezbrzeżną trw o g ą w o b e c tej pustki wewnętrznej, k tó ra się w nim wytworzyła.
Nie wierzył.
Nie wiedział nic teraz, gdy w chłopięcej
bucie powiedział s o b ie : — „P hi! Po nas... r o
baki". A co dziwnego, że i w tę nicość r o b a
czywą uwierzyć nigdy nie m ó g ł !
Poezja w nim była, o h y d a i wstręt w obec
któ-rym się p o p ro s tu stoi czekając, że wpuszczą
na s d o świątyni, w której będzie rzeczywisty
o d p o c z y n e k i bezbrzeżne a d o s k o n a łe Piękno.
Mówił: „Po n a s — r o b a k i ! “ — Usta wy
dym ał, oczy mrużył. Mówił jak inni, paląc
p a p ie ro s a i bijąc piętam i o ziem ię, ale w nim
coś n ie p o ję te g o krzyczało rozpaczliw ie: „N ie!
Nie!... T ak nie jest! Robaki to już nie kres, to nie m oże być k r e s !...“
Później, gdy wyrósł tyle, i e już róść p rze
stał, i cygara nie sprawiały m u nudności,
starał się o d su w ać od siebie Wielkie Zapytanie. — Co mi do t e g o ? — Mówił sa m do sie bie — niech będzie p o śmierci co chce...
A to daw ne, dziecinne, chłopięce znów p r o testow ało :
— Nie, nie... jeśli się żyć m a jedynie tem
życiem, to p o co się m ę c z y ć ? Poco wstawać
codz ie n n ie o b ło co n y c o d z ie n n ą tro sk ą o strawę, 0 n apój, o d o b r e trawienie, o tro c h ę s z m a t dla
okrycia nagości i o tę... estetyczną rozkosz,
któ rą spraw ia p e w n a g arstk a przedrzeźniaczów n a tu ry lub rym ujących kłam ców, których zowią — artystam i.
Więc co ?
S a m o b ó js tw o ? Skończyć o drazu ?
Na to taki pospolity Oskarowicz n ie m a
d o sta te c z n e g o ro z m a c h u i zbrodniczej żyłki.
1 d la te g o wlecze się dalej przez życie, sta ra
dzielę d o p a r k u J o r d a n a , staje przed k s ię g a r
niam i, gdzie w ystaw iono nowości, tajem niczo
n ęc ące go z a g ad k o w e m i tytułami, spraw ia sobie na kredyt n ow e palto angielskim krojem i p o te m s z a m o c ze się bezsilnie z tern w i e c z y s te m :
„co‘ p o t e r n ? “ Które wraca p o p ro stu u piorem . Z a n ie p o k o jo n a m a tk a nam ó w iła go> by p o szedł d o lekarza. Poszedł dla św iętego spokoju, bo nie lubił, gdy ta stara kobieta ro z g ad ała się
m o n o t o n n y m , bez barw nym głosem . Lekarz,
taki specjalista od ch o ró b nerwowych, otoczony m a c h in a m i do eiektryzacji i p ortjera m i po czter
naście ko ro n i pięćdziesiąt halerzy, przyjął go
roz ta rg n io n y i w słu ch a n y w odgłos fo rte p ia n u ,
który z głębi m ieszkania bębnił z u c z u c i e m :
„ Z n a m ja dziew czynę...“
Lekarz ożenił się nied aw n o , te n fo rte p ia n prz y p o m in a ł m u przez ścianę o b e c n o ść młodej żony.
Oskarowicz wszedł tu z z a m ia re m w y p o
wiedzenia wszystkiego.
Kto w ie?... Może to c h o r o b a ? Może rze
czywiście to tylko- rozigranie nerwów. Dlaczego
inni s p o k o jn ie piją piwo u Hawełki i niczyja
d usza przy bufecie t a m nie łka, nie ta rg a się
rozpaczliwie, tylko jeg o ? Kto w i e ! Kto wie 1 Ale p o kilku słowach za m ie n io n y c h z le k a
rzem* poznał, iż wszystko to n ap ró ż n o . Ten
młody, ślicznie u czesany mężczyzna, o p odbój- czo za k ręc o n y m wąsie, n ie m a z nim nic w
spół-neg o . Zaczął się sa m z siebie śm iać po cichu siedząc tak na k o n su lta c y jn e m krześle.
Dobrą myśl m iał rzeczywiście, chcąc wyznać
ta k doktorow i, co go właściwie dręczy i do
„ m e la n c h o lji“ d o p ro w a d za.
H e! He! J a k m ów ią krasnoludki, rzucie ta k n ag le w twarz t a k i e m u lekarzowi c h o ró b n e r
wowych : „To wszystko dobrze, a l e co będzie
ze m n ą po śmierci ? “
Dlaczego n i e ? Taki lekarz m usiał już sły szeć nie jedno. Mieszkodliwa fo rm a obłęd u n a zywa się przecież teraz „ c h o ro b ą n e r w o w ą “.
A więc...
Oskarowicz poczuł dreszcz trwogi.
Czy nie jest s z a lo n y ? Czy nie jest p rz y n a j mniej na drodze d o obłęd u ?
Ale oto lekarz już sform ułow a ł jego c h o robę.
Lekarz już wie, co m u jest, i obwieszcza
to z p e w n ą p o n ty fik a ln ą m in ą :
— Pan jesteś typowy n e u r a s te n ik !
T a k ! T a k ! T o n i e in n e g o tylko ne u ra ste n ja ,
ten wieczysty niepokój w o b e c tego, c a dalej,
ta chęć dow iedzenia się: poco ja t u ? J a k i
właściwie cel w tern, że ja zajm u ję m aleń k ie
m iejsce na ziemi i rów nie m ałe m iejsce p o d
ziem ią ?
N e u r a s t e n j a !
Więc... woda... z im n a woda, dużo wody,
um szlagi, kreuzbindy, tusze, o ! Zwłaszcza tuszę
30
wachlarzowe. Gdy puści kąpielowy taki tusz na
kark, to zaraz się rozjaśni Wielka T aje m n ica .
A p o te m spacery... n ie m a jak spacery 1 Nao-
około plant, raz wokoło, drugi raz wokoło, jak koń w karuzelu. M ożna idąc liczyć ławki, albo liczyć kroki.
W tedy nie myśli się o śmierci. 1 tak powoli,
w racając się d o elem entów , człowiek robi się
zdrów, trzeźwy, rześki.
O skarowicz za k o nsultację zapłacił, ale
gdy wyszedł, świstek, na którym były n a p i
s a n e rady lekarza, po d arł i na asfalt rozrzucił. Nie k re u zb in d a go uzdrowi, nie tusz, i nie... Zosia.
Bo c o ? O n a m a w sobie spokój s k a z a n e g o
n a zarżnięcie cielęcia. Ś m i e r ć ? No więc c o ?
W s e m in a rju m p a n ie n k i tę kwestję uradziły — p o te m p a n o w ie studenci, bracia innych p a n i e
nek, powiedzieli to sa m o . Po n a s — nicość.
Do nirwany Zosia nie doszła. O n a jeszcze stoi na p u n k cie zgnilizny i robactw a. Mówi to m o n o t o n n i e i z ca łe m p rz e k o n a n ie m . T ak ! — Ni cość! Nic więcej.
Ale ta myśl nie szarpie nią, nie zrywa jej s n u z powiek, nie przeszkadza jej troszczyć się o przyszłość i k o ch a ć życia.
f łi/m Wie, że po niej „n ic “, a m im o to lubi d o -
? kl ze się odziać, d o b rz e zjeść, p r a g n ie mieć
'ła d n ą p o s a d ę , p o t e m m ęża, d o m , dzieci.,, G łupie ! G ł u p i e !
Bo jeśli p o te m „nic“, więc poco tyle za c h o d u ? I d la te g o Oskarowicz chciał wyjechać, nie patrzeć się na to krzątanie po przeosionku,
n a to u k ła d a n ie so b ie legowiska wygodnie,
z. całą troską, skoro n ag le z teg o w y g n a n y m
się będzie brutaln ie i bezwzględnie. W olał już zostać sam .
I jest — sam .
*
iH *
T rzeba iść, zejść do szybu, ludzie już m u szą schodzić. '
Ha — n o !
Oskarowicz czapkę nacisnął, poszedł do *
stolika, wyjął z niego rewolwer i w za n ad rz e
w sunął.
Z g ó rn ik a m i trzeba ostrożnie, n iew iad o m o
co t a m s p o tk a ć m oże w tych zakrętnych
wąskich kurytarzach, ciem nych, zionących w ilgo cią sło n ą ze ścian, pokrytych zielonaw ą pleśnią. Za o d ł a m e m soli, za bryłą, za belką, często
zb ro d n ia rza mściwa rę k a czyha n a przejście
inżyniera, który wczoraj zestrofował za zbyt krótki sznur do d y n a m itu , za n ie d b a łe p o d p a rc ie o s u wającej się kom ory.
W strętne, krecie stanow isko dozorcy psiarni z h a r a p e m wymysłów n a u stach 1
Na chwilę nie wolno o kazać osłabnięcia
siły, trzeba patrzeć w oczy, jak sforze buldo-
gów, tym źle płatn y m , a zjedzonym od pracy
ludziom i mówić ciągle ostrym , rozkazującym
głosem .
Inaczej - po d ziem ie m oże się stać g ro b e m . S łona, g ł ę b o k a m ogiła.
Oskarowicz się roześm iał ironicznie.
C ó ż ? Mięso k o n se rw u je się w soli, leżałby ta k długo... robaki nie m iałyby d o stę p u .
Wyszedł wreszcie na dwór, z a m y k a jąc drżwi na klucz.
C iem n o jeszcze było zupełnie.
S zaru g a n o c n a jesien n a aż wyła, aż jęczała d o k o ła.
Całe strugi wody pokrywały płaszczyznę
pustą, n a g ą , straszną.
Tu i ówdzie żółciły się latarki idących do szybu górników. Latarki te tańczyły w śród c ie m
ności, jak żółte, m e c h a n ic z n e robaczki. Gasły
prędko, bo deszcz mżył, i znów zalegała c i e m nica zim n a i grobow a.
Oskarowicz szedł prosto, brodząc po w o dzie, po biocie, z o b o ję tn o śc ią zupełną.
D rogę znał dobrze. Ciężkie n ie p rz e m a k a ln e buty chroniły m u nogi. Ręce wsadził w kiesze
nie kurtki i kierował się ku rynkowi. W d o
m a c h błyskały światełka. J a k i e ś krecie życie,
coś z m iasta sów i n ietoperzów p orusz ało się
tu i owdzie. Z p oza w ęgłów d o m o s tw wynu
rżały się milczące g ro m a d k i i szły, ch lap ią c po błocie, ciężko, jak perszerony.
Oskarowicz wszedł wreszcie d o restauracji, w której z a p a lo n o la m p y i p rz y g o to w an o s a m ow ar.
P o d ło g ę zalewało błoto,
Stoły były pokryte czerwonem i, o rd y n a r-
nem i o b ru s a m i. Na ścian a ch wisiały p o tw o rn e
oleodruki, wystawiające arcyksięcia Rudolfa
w błękitnym m u n d u rz e i arcyksiężnę w czer wonej sukni.
Oskarowicz u s i a d ł za stołeiti i pil h e r b a tę z grubej zielonej szklanki. Przed nim leżał o b darty n u m e r przedwczorajszej R e f o r m y . Sięgnął
po niego, ale zaraz rzucił. .
Co go obchodzić m ogło, co się działo na
z ie m i? W szak jego życie ko n ce n tro w ało się teraz p o d ziemią.
Dziwny zbieg okoliczności! Za życia musi
się przyzwyczaić do grobow ej ciem ności i m o gilnej pleśni.
S traszn e ! Straszne !
Zapłacił za h e r b a tę i poszedł d o szybu. Gdy wszedł do sali, powitał go chór głosów : — Szczęść Boże !
O d m r u k n ą ł niewyraźnie i zaczął pośpiesznie wdziewać swój kitel i czapkę.
Gdy sta n ą ł na p latfo rm ie windy, o g arn ęła go n ag ła rozpacz.
Znów do lochu, znów do tej głębi, w k t ó rej n ie m a dla niego nic, nic, ż a d n e g o p ro m ien ia, ż a d n e g o uśm iech u , ż a d n e g o światła — nic !
O b o k n iego na platfo rm ie cisnęli się- g ó r
nicy. Byli t a m trybarze, kopacze, wozaki,
wszyscy p o m ie s z a n i razem , odziani je d n a k o w o
w jakieś szare, przesiąkłe s łoną wilgocią ł a
c h m a n y . Cery mieli ziemiste, oczy zagasłe,
stali w milczeniu, ob o jętn ie p atrząc na czarne
ściany, p o których zsuwała się wolno w inda
w głąb ziemi.
Oskarowicz patrzał na nich z zazdrością.
Ile rezygnacji jakiejś dziwnej, zaczerpniętej nie
w i a d o m o z jak ieg o źródła mieli w sobie ci lu dzie !
Szczególnie te n jeden, stary, siwy trybarz
0 szerokich, jakby p rz e ła m a n y c h plecach. Re'
zygnacja jego, rozlana n a twarzy i w całej p o staci, m a n a w e t w so b ie p e w n ą p o g o d ę , p e w n ą
ró w now agę. L a ta rk ę umieścił na piersiach,
1 ła g o d n e światło oblewa m u d o ln ą szczękę
i w yprow adza na jaw pew ien d o b ro d u s z n y
uśm iech zwiędłych warg. W ręku trzym a koszy
czek, w k tórym widać g lo n k ę chleba. g a r n u
szek i jakiś długi p rz ed m io t owinięty w bru d n y papier.
P la tfo rm a windy była niewielka. Górnicy
stali stłoczeni jak s ta d o bydła. Pov/oli owiewało ich grobow e, ciepławe powietrze. Oni stali o b o
jętni. J e d e n z nich kaszlał cicho, drugi coś
szeptał do sąsiada.
Oskarowicz stał n a brzegu, wpatrzony
belek, które uciekały w górą, jaśniejąc na chwilą w m d łe m świetle latarń i ginąc w czerni.
I n ag le na chwilą dozn a ł jakiegoś ściśnie-
nia serca. Coś sią w nim zamroczyło, zacząło
rwać d o św iatła, na powierzchnią ziemi. Potarł rą k ą czoło. *
G e ste m tym potrącił o b o k sto jące g o g ó r nika.
— P rze prasza m p a n a inżyniera S — wyrzekł ten n a ty c h m ia s t p o k o rn y m głosem.
Oskarowicz odwrócił sią i m iał na ustach
słowa : „To 'ja was p r z e p r a s z a m “, ale p rz y p o m n iał sobie, że z n im i trzeba jak z p sam i, ostro,
i patrzeć w oczy, bo inaczej życie m oże być
w niebezpieczeństwie. Nie odrzekł więc nic, ale mimowoli zwrócił wzrok na twarz sta re g o g ó r nika.
Zużyte to było tak, jak bardzo stara i b a r dzo w ynoszona odzież.
Ciało twarzy zdawało sią wyżarte solą.
Miejscami jakieś dziwnie szare, zielonaw e
brózdy przecinały czoło, policzki, odcinały p o d bródek.
Szyja długa, z żyłami jak m a s a p o s tro n k ó w wysuw ała sią z tej szarości.
Rące dziwne, zakrzywione haczykowato, jak
pazury d o w ydrapyw ania w nętrza ziemi, były
całą historją życia te g o człowieka.
Gięły sią t a k i zakrzywiały przez dziesiątki lat, one, p ro ste i w yciągnięte do życia, jak rące
k aż d eg o człowieka, aż zostały już ta k p ogięte na wieczne czasy i z a s ty g n ą już tru p e m , przy kryte w iekiem trum ny.
Dziesiątki l a t !
Oskarowicz wpatrzył się w twarz gó rn ik a
i ze z d u m ie n ie m nie dojrzał w niej ani goryczy, ani jadu, ani rozpaczy bezbrzeżnej.
O n s a m , on, który na p latform ie tej windy
zsuwał się t a k d o p ie ro od kilku miesięcy, on
m a już tak ie dwie brózdy rozpaczliwe koło ust,
a te n s z m a t z jedz onego solą i pra cą ciała
u ś m ie c h a się praw ie d o b r o d u s z n ie w świetle
swej l a t a r k i !
Więc co go ta k p o d t r z y m u j e ? Co m u d o da je siły? Musi być coś przecież...
Może żona, m oże dzieci, może...
Nie, nie. O skarow icz już po zn a ł d o m o w e
życie tych górników wielickich.
Nędza, klątwy, życie nad stan, pijaństwo... Więc co ? Więc co ?
W inda s ta n ę ła z jakim ś s z u m e m , łoskotem . Oskarowicz zszedł pierwszy i szybko m in ął
próg izby windowej. Rzucał się t a k codzień
w ten labirynt kurytarzy, codzień z uczuciem
kogoś, k o g o zm usza ją d o skoczenia w wodę.
Nie schodził jeszcze n a niższe piętra k o
m in a m i za p o m o c ą d ra b in . Dozorował narazie
p o d b ie ra n ia jednej z w ybra nych już ko m ó r,
— Na co się t a m patrzysz?
Eda nie odpow iedziała, ale wzrok swój sk ie
rowała teraz w g łą b pokoju, gdzie na dwóch
fotelach siedzieli s p o k o jn ie z r ę k o m a założo-
nem i „po n a p o l e o ń s k u “ jej rodzice, trawiąc
świeżo spożytą wieczerzę.
W ja d a ln y m p o k o ju służba zbierała zastaw ę
i obrusy. W saloniku l a m p a płonęła jasno.
Ojciec palił d o b r e cygaro. O b o k ojca siedział p a n „ w spólnik“, człowiek rosły, tęgi, energiczny. J a d ł dużo i p rę dko, mówił także du żo i p rę dko.
J e g o żona, s ta ra n n ie u c z esan a b lo n d y n k a ,
siedziała także p o g r ą ż o n a w jakiejś słodkiej
kontem placji. Aż biło z te g o s a lo n u d o b r o
bytem i d o s k o n a le kw itnącym s ta n e m inte
resów.
I znów oczy Edy pobiegły w s t ro n ę ja s n o oświetlonych okien fabrycznych. Na dole widać było w ciemnicy ulicznej g ru p y robotników , s p i e szących na n o c n ą robotę. Szli p rę d k o , buty ich stukały o flizy. Gdy wchodzili w s tru g ę światła,
p a d a ją c ą z latarń, zdawali się praw ie wszyscy
ułom ni, t a k byli pochyleni, ta k mieli głowy
wciśnięte w ra m io n a .
Mizia, widząc, źe nie doczekała się o d p o wiedzi na swe pytania, wzruszyła ra m io n a m i.
— Ty, Eda, jesteś z a n a d to głupia ! — Z a kon k lu d o w ała.
Wyszła i drzwi za s o b ą przym knęła.
Ci, t a m na dole, ciemni, zgarbieni, s t a n o wili dla niej z upe łnie o d rę b n y świat, do k tó re g o nigdy się d o stać nie m ogła.
Ci, tu n a górze, nasyceni i rozp ro m ie n ien i, byli tym d ru g im św iatem , w którym żyła, ale k tó re g o tak że zrozum ieć nie m ogła, bo o bcą
m u była całą swą duszą, chociaż p om iędzy
„ty m i“ na świat przyszła. Rozterka w niej była.
Coś t a m w niej targa ło, chyliło ją ku tym n a dole. M ówiono o nich w d o m u przy o b ie- dzie lub wieczerzy, że to g r o m a d a zbójów i wy- zyskiwaczów. O p o w ia d a n o , że każdy z nich m a
nóż w cholewie, że jest to zbiorow isko m o r
derców i zbrodniarzy. Nigdy nie m a ją dosyć...
a w d o d a tk u — p ró ż n u ją i nic robić nie chcą. — Krzyż P ański m a m z n i m i ! Mówił ojciec, wzdychając ciężko.
A p o te m dodaw ał, popijając h e r b a t ę : — Człowiek życia niepew ny!
M atka w tedy w ynurzała się z p oza s a m o -
waru, przy któ ry m rezydowała, i z n i e o p is a n ą
trw ogą składała r ę c e :
— S t e f a n i e ! Co ty mówisz !...
Ojciec prostow ał się i potrzą sał tajem niczo g ło w ą:
. — T a k ! T ak !... Życia nie jestem pewny. M atka w p r o ś b y :
— Stefanie, sprzedaj fabrykę... k u p lepiej k a m i e n i c ę !
Ale ojciec p ro te sto w a ł:
— Jesz cze nie tera z.;. trzeba mieć trochę
więcej..! odło żo n eg o .
Na to m a tk a chrząkała, a b y pokryć słowa ojca. Mógł kto posłyszeć... poco m a ją wiedzieć, że się „ o d k ł a d a “.
Nagle, ni stąd ni zowąd, raz Eda s p y t a ł a :
— A proszę tatka... czy robotnicy też co
o d k ła d a ją ? ... Z a p a n o w a ło milczenie. I p o t e m zaraz m a t k a wzruszyła r a m io n a m i i wyrzekła : — Boże 1 J a k a ta Eda g ł u p i a ! * * *
T ak się to utarło, że Eda jest głupia. To też, gdy n a g le i kategorycznie ośw iad czyła, że jedzie w świat i że z o stan ie „ k i m ś “, k i m ? — Jeszcze nie wie d okładnie, ale kim ś będzie z pew nością, Mizia zaczęła się ta k śmiać,
iż s ą d z o n o ogólnie, że d o stała spaz m ów . Ale
Eda spojrzała na nią t a k jak o ś dziwnie, że Mi zia zaraz się śm iać przestała. W e wzroku Edy było coś ja k b y ironja, jakby politow anie, jakby
jak aś p o g a r d a . To wszystko razem śm iech na
ustach Mizi zmroziło.
I zadecydow ała tylko w yniośle: — W a r j a t k a !
Ale Eda zwróciła się z u p a r tą p ro ś b ą do
i Lodzi pojechały na studja i teraz m a ją zostać d o k to rk a m i.
Mówiła naw et dużo o zarobku, jaki s tą d
o s ią g n ą ć m o żn a, m ówiła tro c h ę gorączkowo,
jak b y sztucznie, ale bardzo logicznie i bardzo
praktycznie. Tern ojcu trafiła do p rz ek o n a n ia ,
bo choć on się do Polaków zaliczał, przecież
t a m coś niem ieckiej żyłki przedsiębiorczej było w n im i Eda ta k jedynie m o g ła od niego^ uzy
skać a p r o b a tę . W idoczne było, że aż drzy do
t e g o wyjazdu i chodzi po Lodzi jak sen n a ,
a jedynie tylko wieczorami, gdy stoi na b a lk o
nie, p ło n ą jej oczy i policzki różowieją. Patrzy,
patrzy n a fabryki, na ja s n o ośw ietlone o kna,
na tę wieczystą iluminację, patrzy na dym y
rozświetlone s n o p a m i iskier, na g ro m a d k i czarne i skurczone, do ziemi przyległe, i dusza się jej szarpie n ie p o k o je m , py tan ie na czole zawisa .
— Czy wszędzie t a k ? — Nikt jej nie od p o w iad a .
J e s t s a m a , p u s to dokoła. Zawisła t a k wy
so k o p o n a d oślizgłemi flizami. N ad nią wy
iskrzone niebo. S m ukła , wyniosła, z w łosam i
za plecionem i w warkocz dziewczęcy, rysuje się powiew nie po d b a ld a c h im e m gwiazd.
— Czy wszędzie... tak ?
U parcie d usza jej p o w ra ca do rz u co n eg o
pytania.
1 s a m a ze zm arszcz o n em i brwiami rzuca
— Muszę się d o w ie d z ie ć ! P rze k o n ać się m u s z ę !...
* *
Po latach, pow raca Eda do Łodzi, do ojca, do m atki, do fa b ry k 5.
P ow raca p a n n a Eda d o c le u r en m e d e c in e ,
przeszedłszy studja, urządziwszy sobie g a b in e t
konsultacyjny w p o p u la rn e j dzielnicy i zyskaw
szy sobie pacjentów . J a k i ten g a b in e t — to
mniejsza. Mieści się na czw artem piętrze, p a cjentki re k ru tu ją się z posługaczek, patysjerek, p rz e k u p e k i ich dzieci. Są to przew ażnie istoty, b o jące się szpitala i p łacą ce ile m ożności n a j m niej za konsultację. N iem niej Eda przyjeżdża
d o Łodzi, p o p rz e d z o n a sławą. O d p e w n e g o
czasu nie przyjm uje żadnej p o m o c y od rodzi ców i tern im p o n u je niezm iernie t a k ojcu jak m a tc e i siostrom .
Przyjeżdża u b r a n a m o d n ie, choć dość s k r o m nie, warkocz upięty w zg ra b n y węzeł n a k ark u ,
d o d a je jej powagi. W ogóle m a w sobie wiele
m a je sta tu i jakiejś wdzięcznej za d u m y . Mówi
cicho, zam yśla się często.
Je j siostry śledzą ją ciekawie.
Mizia znalazła d o b rz e s y t u o w a n e g o re je n ta
i o b e c n ie zajm uje w ybitne sta n o w is k o w Z a
k o p a n e m , gdzie jeździ co lato. Nauczyła się
patrzeć face a m a i n i o g ro m n ie się tern cieszy.
Przez takie w sp an ia łe face à m a i n przygląda się Edzie. Przedziela je stół, n a d którym płonie
d o m o w a , poczciwa, ro d z in n a la m p a . J e s t to
Wielki Piątek, i m a tk a , jak prawdziwa m a tk a
licznej rodziny, od kilku dni nie wychodzi
z kuchni. Ś w ięcone z a p o w iad a się w spaniale.
Edà siedzi z a m y ślo n a i patrzy na leżącą
n a stole su k ie n n ą , c ie m n o -z ie lo n ą serwetę.
Brwi m a ściągnięte, koło ust zarysowała
się bruzda. W ygląda jak ktoś, co dużo myślał, i dużo przeczuł, i dużo zrozum iał.
Mizia w jasnej, jed w a b n ej bluzce, upudro- w a n a, dzwoni b re lo k a m i od ze garka .
— Mo... powiedzże co o Paryżu !...
Eda p o d n o s i na nią z m ęc zo n e i p ełn e cię żących jakichś myśli tajonych oczy.
— Cóż ci m a m pow ied z ie ć? — pyta cicho. Mizia tylko wzrusza ra m io n a m i. O n a , gdy
przyjedzie z Z a k o p a n e g o , m a co o p o w iad a ć
t y g o d n ia m i całemi. Ale to... o n a , a ta Eda...
wiecznie ta s a m a !
Ż ja k ą o c h o tą pow iedziałaby tak, jak d a wniej :
— G łupia!
Ale nie m oże. D o c te u r en médecine!.:.
P rzytem ta p o w a g a ! N aw et ojciec kręci głową. M ożna sobie tylko o tern myśleć... ale mówić !
Zrywa się od stołu, zła, zirytowana, — Pójdę!...
J e s t już koło dziewiątej, ściem niło się z u
pełnie. Mizia boi się iść s a m a . Zwraca się ku
prz ep aśc io m k u c h e n n y m , w których w tej chwili dzieją się misterja świątecznych a w antur.
— Czy nie m o ż e m n ie kto o d p ro w a d z ić ? W kuchni p o w staje wrzawa.
Lokaj p o biegł p o cukierki do u b ie ra n ia
bab, m łodsza poszła p o m ak , p a n n a służąca
lukruje mazurki, k u c h a rk a jest p o g rą ż o n a w c z e luściach pieca.
Z otwartych drzwi Edę oblewa gorąco, z a p ach świeżo upieczonych ciast, a tm o s fe r a d o b robytu m a te rja ln e g o , s t a ra ń o zwierzęce z a d ow olenie ro z p an o szo n y c h żołądków .
Po twarzy Edy przesuw a się coś nakształt
wstrętu. Karmi się od lat tylu k o ń s k im b e f
sztykiem rzuconym po sp ieszn ie na ruszcik, p o d
k tórym p łonie gaz, z a p o m n i a ła s m a k u b a b
parzonych, podolskich i p etynetow ych, z a p o
m n iała zwłaszcza o tern, że m o że być tyle szm eru, tyle h a ła s u koło sp ra w żołądkow ych i tyle sił zużytych w tym k ieru n k u !
— Czy m o że m n ie kto o d p ro w a d z ić ? pyta Mizia, zarzucając na szyję boa, p a c h n ą c e zda le ka w erw eną.
M atka wchodzi do jadalni, z a k ło p o ta n a
i ro z p ro m ie n io n a . \
— Udały s i ę ! — m ówi z triu m fem .
W rę k u niesie ostrożnie, z c a ły m ^ s z a c u n
kiem , ład n ą, z ł o to -ru d e g o koloru, do b rz e u p ie