• Nie Znaleziono Wyników

Iluzya : opowiadanie

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Iluzya : opowiadanie"

Copied!
212
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

ZOFIA KOWERSKA

I L U Z Y A

OPOWIADANIE

Z illustracyam i Emila Lindemana

W A R S Z A W A NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA

(6)

2 7 1 9 2 8

Дозволено Цензурою. Варшава 9 Мая 1895 г.

(7)
(8)
(9)

stało , skoro pani sobie tego życzy. M iałem ju ż lat trzydzieści i za­ wód m iłosny w duszy. Przeżyłem ju ż smutną historyę uczucia, które ani na chwilę nie otrzym ało sank- cyi rozsądku mojego. K ochałem przez dwa lata szalenie istotę niż­ szą mi duchem , kłam liwą i pró­ żną, która mię, krok za krokiem , przeprowadziła przez wszystkie stacye męczącej K alw aryi, po

T ak , pani, jestem ofiarą iluzyi. Powiem , ja k się to

(10)

przebyciu której utraca się często na zawsze zdolność kochania i wiarę w szczęście.

T a wstydem okryw ająca mi czoło tragedya moich lat najpię­ kniejszych uczyniła mię jednym z tych sm utnych kandydatów do stanu m ałżeńskiego, którzy w por­ cie tym chcą w ypocząć, pogoić rany i stw orzyć rodzinę, którą to formę bytu przyzwyczajeni jesteś­ m y uw ażać za dogadzającą naj­ większej wrzględnie liczbie naszych ideałów i potrzeb. Chciałem się ożenić, potrzebowałem się ożenić. T kw iło w e mnie pragnienie usta­ lenia się, zaniknięcia za sobą ow ych drzwi wolności kaw aler­ skiej , które śmierć tylko na nowo otworzyć może. Czułem próżnię w około siebie i w sobie. Trzeba

(11)

było rzucić w nią coś stanowczego, coby mi dało przynajmniej złu­ dzenie, że zapełnioną została.

Musiałem się ożenić i na zimno ulepiłem powoli w wyobraźni mo­ jej kobietę, ja k ą znaleźć chcia­ łem. Przedewszystkiem powinna to b yła b yć żona z gatunku spo­ kojnych. Nie czułem w sobie siły na kobietę ruchliw ą, pełną za­ chcianek, kochającą w ybuchow o, potrzebującą scen zazdrości, w y­ obrażającą sobie, że mąż jest od tego, by wiecznie trw ał gorejący, czekający na skinienie, kw iatam i uściełający drogę.

O , nie, nie! Ja potrzebowałem spokoju i nie szam pańskiego w i­ na, wysadzającego korki, ale le­ tniej baw arki, choćby ona nieco m dłą b yć miała. I cóż

(12)

szego, ja k w takim razie oże­ nić się wedle swoich w ym agań? W szak ja w iedziałem , że się nie zakocham , bo byłem ju ż żużlem w ypalonym przez miłość.

Oglądałem się zimno i bezna­ m iętnie za skrom ną, obowiązko­ w ą a pospolitą istotą, którą chcia­ łem przy ognisku swojem posa­ dzić. M iała b yć nie ładna, miła tylko i dla oczu m oich znośna. Broń Boże, nie jaskraw a! M ia­ łem uczucie, ja k gd yb y mój wzrok b y ł osłabiony i nie znosił jaskra­ w ych barw. N iech będzie we wszystkiem szara! Bez wyraźnego sm aku, ja k chleb, i ja k chleb do­ bra. N iech będzie u b o g a, ale nie z nędzy w yciągnięta, bo nędza daje żądze, nienawiści, zazdrości!

(13)

kraju panien bez posagu, a prze­ cie nie rozjątrzonych, nie rozgo­ ryczonych, nie doprowadzonych do jaskraw ości żadnej. W ięc ta­ ką jakąś u b ogą krew ną czyjąś, co to się nią w ysługiw an o, co to nią zatykano dziury, co to ją n iby traktowano ja k swoją, ale pod warunkiem , że będzie pierwszą sługą. D opraw dy, przecież o taką nie trudno. Prawie w każdym domu coś podobnego się kręci. Taka nie będzie chciała m iłości, a zadowolili się dobrocią...

Aha! A nuż się do niestrawno­ ści oczytyw ała romansami, gd y się znalazła w swojej ciupce na końcu domu? A nuż tam b y ł jak i kuzynek, który za portyeram i szukał ust ubogiej dziew czyny, znajdując w tem urozmaicenie

(14)

czasu w oczekiwaniu na posażną dziedziczkę, o której marzył? A nuż to b y ła jedn a z tych panien skrom nych, której po zamążpój- ściu w yrastają nagle, ni z tego, ni z ow ego, skrzydła, pazury, czub, tupet i ogon pawi? A nuż jej skrom ność, jej usłużność, jej obowiązkowość, jej spokojność, b y ły tylko zręczną formą kokie- teryi?

Ah! niestety, nie będę taił przed panią, że mię moja pierwsza, nie­ szczęśliwa, okryw ająca wstydem m iłość, uczyniła okropnie podej­ rzliwym . W ierzyłem w cnotę k o ­ biet, ale tych jedynie, o które starać się nie m iałem zamiaru.

G dy tylko nawiedziła mnie m yśl, że dana panna m ogłaby zostać moją żoną, zaczynałem ją

(15)

natychm iast krytykow ać. Brałem szkło powiększające, przypatry­ wałem jej się bacznie i zaraz przed moim wzrokiem występo­ w ały tysiące skaz, tysiące wad. Napadała m ię jak aś namiętna żą­ dza krytyki. Przyczepiałem się do drobnostek, rozbierałem k a ­ żde słow o, każde spojrzenie, śle­ dziłem m yśli zmieniające w yraz twarzy, dobadyw ałem się zamiaru w każdym kroku , w lada poru­ szeniu. D laczego zrobiła to? Dla­ czego powiedziała tamto? W szyst­ ko w niej staw ało mi się po- dejrzanem, k rytyk a zam ieniła się we mnie w m anię, w chorobę! I tak trw ało lat kilka.

Nie pamiętam ju ż może nawet tych wszystkich kobiecych p o ­ staci, które w wyobraźni mej

(16)

przenicowałem tak , że podszewka św ieciła dziuram i, brudem , łata­ m i nędznemi. Z istoty, która, ja k mi się w pierwszej chwili zdaw ało, m ogła zostać moją żo­ ną, staw ała się pod szkłem bez- litośnem tak a, którejbym za ża­ dne skarby świata towarzyszką dozgonną uczynić nie chciał. W chodziłem ju ż w czwarty krzy­ ży k , rodzice m oi się niecierpli­ w ili, dom mój potrzebował pani, a ja żadnego stałego projektu po­ w ziąć nie byłem w stanie.

M iałem ciotkę. Ciotki bardzo często ważną rolę w życiu męż­ czyzny odgrywają. A le dlaczego się pani uśmiecha? To w cale nie ciotka m łoda, ładna i zalotna. D laczego zaraz podejrzenie, w y­ ciągnięte z jakich ś reminiscencyi

(17)

powieściow ych ? Z aw iele, dopra­ w d y, czytam y rom ansów francu­ skich! Ciotka L udw ika b yła to bardzo ru ch liw a, pięćdziesięcio­ letnia kobiecina, nie m ogąca żyć bez odgryw ania roli opatrzności, bez pracowania nad czyjemś szczę­ ściem , bez kartow ania czyjejś po­ m yślności, bez pom agania okoli­ cznościom , b y się stały zbiegiem dogodnym . M iew ała zawsze kie­ szenie w ypchane biletam i na lo- teryę, nosiła w pam ięci listę osób, którym chciała zapewnić miejsce, posadę, żonę, m ęża, przytułek.

Bano się jej potrosze, ale ją lubiono. M iła, uśm iechnięta, cza­ sem nietaktow na, m ówiąca bez­ ładnie, z lo gik ą prawdziwie nie­ wieścią, radząca się w szystkich, a postępująca zawsze w edług w ła­

(18)

snego w id zi m i się, lubiąca wie­ dzieć, co się w całej okolicy działo, z oczym a zapalającemi się, gd y jej opowiadano ja k ą plotkę, strzegąca się wszakże powtarzać ją przez m iłość bliźniego — taką była ciotka Ludwika. I ta to zła dyplom atka, ta istota, której m y­ śli zdaw ały się b yć wypisane na jej czole, ta przezroczysta ciotka Ludw ika potrafiła jednak oszukać mię i złapać w samotrzask.

(19)

Była w dową bezdzietną, więcej niż zamożną. M ieszkała na wsi, w ślicznej m iejscowości, w bardzo ładnym i przytulnym domu wiej­ skim , wśród pięknego, cienistego ogrodu. Byłem jedynym synem jej brata. Pieściła mię i obsypy­ wała podarkam i, gd y byłem dziec­ kiem , potem łam ała nade mną ręce, gdym b y ł gotów oddać ży­ cie całe kobiecie, która nawet kwadransa życia porządnego czło­ wieka nie b yła warta. M iałem w jej domu pokój, który nigdy przez nikogo zajm owanym nie b ył i który zarówno ciotka, ja k służba, nazyw ała pokojem »pana W ładysława«.

Dom w Górzyskach zawsze b y ł pełen. R ezydenci, ku zyni, k u ­ zynki, goście, zapełniali go zw y­

(20)

kle po brzegi. Tańczono tam czę­ sto, gd yż ciotka L udw ika prze­ padała za w idokiem tańczącej młodzieży. K ilk a razy do roku, obowiązkowo, musiałem tam by­ w ać, a naw et zajm owałem się interesami ciotki. N apadała na mnie, bym się żenił, ale gdym kilka razy powiedział jej bardzo dobitnie i bardzo wyraźnie, że sw aty m o gły mi tylko m ałżeń­ stwo obrzydzić do reszty, prze­ stała m ów ić o żonie dla mnie, czytałem tylko wyraz ten w jej w zroku, a m yśli w ypisane na jej czole m ów iły wyraźnie, że pra­ gnęła za mojem pośrednictwem zdobyć jedn ą siostrzenicę więcej.

Pew nego razu, w mojej obec­ ności, m ów iła wiele o Am elce Kierwiczównie. W jej mniemaniu

(21)

b y ł to ideał panny. Rozum na, a przytem słod ka, obowiązkowa, a przytem wesoła, o silnych prze­ konaniach, a przytem skrom na, w iele w arta, a nie wym agająca. Powierzchowność? O, bardzo mi­ ła! Oczy koloru niezapominajek, zmuszające do m yślenia o jakiem ś niebie; uśm iech na tle ząbków białych , które tylko gryźć um iały, a nigd y kąsać; w łosy ciemne, w cale nie kapryśne, posłuszne w łosy osoby łagodnej... O , nie m yśl tylko, że to są tłuste, oble­ pione, przy lizane w łosy dziewki wiejskiej! W cale nie! To tylko ta­ kie w łosy, które nigdy nie są rozczochrane i g d y je Am elka ułoży rano, do wieczora pozo­ stają w porządku. Żaden kędzio­ rek nie odstaje!

(22)

— T o źle! — ozwałem się prze­ kornie.

— Źle? — odparła żyw o ciotka Ludw ika. — To tylko kw estya m aszynki spirytusowej i nagrza­ nych rurek do fryzowania!

— Ach! Nienawidzę m yśli, żeby panna, której w łosy się karbu­ ją , potrzebowała godzinę siedzieć przed lustrem ze szczypcam i w ręku!

— W ięc jak że chcesz? K ażd y m ężczyzna musi koniecznie b yć niekonsekw entny! C h ciałbyś, by A m elk asię nie fryzow ała, a miała ufryzowane włosy!

— N ic nie chcę od ciocinej Am elki i mam b ło gą nadzieję, że jej nigd y w życiu nie poznam!

— Poznasz! D laczego nie m iał­ byś poznać? Ja przecie nie chcę

(23)

cię sw atać, ale chciałabym ci po­ b y t w moim domu uprzyjem nić, wreszcie sam a bardzo lubię Aniel­ kę. Będzie w G órzyskach na moje imieniny. Radzę ci strzedz dobrze serca! Ja p rzynajm niej, na twojem miejscu...

— Ach! moja ciociu, prosiłem cioci...

— T o też ja nie swatam b y­ najmniej, tylko ostrzegam ! Za­ nadto cię koch am , bym cię nie miała ostrzedz przed niebezpie­ czeństwem.

— N iech tylko ciocia pamięta tej Am elki nie podaw ać mi z ró- żnemi przyprawam i dla zam asko­ wania sm aku i zapachu swatow- stwa. N ie chcę ani ostrego, ani m iodowego sosu.

(24)

sadzę ją obok ciebie przy obie- dzie...

— Poprostu nie przyjadę na św. Ludw ika i koniec.

Ciotka na dobre się przestraszy­ ła. K rążyła potem koło mnie, ja k gd ybym b y ł krzakiem tarniny, a ona pajęczyną, chcącą na każdym kolcu zaczepić się leciuchno, nie urażając, nie ugniatając, a jednak obmotując. W reszcie wym yśliła jak iś interes, jak iś kontrakt, który koniecznie w ym ag ał mej obec­ ności w Górzyskach w sam św. Ludwik. Ulitowałem się nad ko­ bieciną i powiedziałem w końcu, że skoro b y ł interes... skoro ten kontrakt...

Ś ciskała m ię uradowana i pe­ w na, że jej dyplom acya zażegnała wszystko.

(25)

W gruncie byłem ciekaw y tej Amelki. H a! kto w ie, może te posłuszne w łosy znam ionowały naturę powolną, nie w ybuchow ą, cichą, ja k księżyc, a spokojną, ja k woda w studni. M oże te oczy koloru niezapom inajek szepną mi co o niebie matrymonialnem? Zo­ baczym y!

A bym w niebo uw ierzył, to m oże przestanę krytykow ać. Nie chcę ju ż krytykow ać! Zw ykle przyjeżdżałem do G órzysk w w i­ lię imienin ciotki, tym razem po­ stanowiłem p rzybyć w sam dzień. N iech Am elkę zobaczę, ubraną jasn o, wśród grona innych pa­ nien. Poznam ją po ow ych spo­ kojnych w łosach, w których ani jeden kędziorek nie odstaje. W ie­ rzyłem bardzo pierwszem u wra­

(26)

żeniu. Jakie też ono będzie tym razem ?

Przyjechałem przed sam ym obiadem. Ciotkę zastałem w ist­ nej gorączce. W idocznie poczy­ nała ju ż wątpić o mojem przy­ byciu. Zaczęła niezwłocznie pre­ zentow ać mię osobom , których nie znałem , a g d y w końcu lo­ kaj otw orzył na oścież drzwi do jad aln ego pokoju, oznajm iając, że w aza b y ła na stole, ciotka ma­ new row ała tak , że się znalazłem idącym przez salon z rączką A- m elki na mojem ramieniu.

— Ona jest pew no w zmowie z ciotką — przem knęło mi od- razu przez głow ę. — T oć one od- razu urządzają na mnie obławę! T a mała rączka jak o ś bardzo bli­ sko się znalazła m ego ramienia,

(27)

jak o ś bardzo na zaw ołanie, gd y ciotka chciała m i znaleźć damę do prowadzenia.

Byłem sztyw ny i miałem się na baczności.

Am elka zdjęła rękawiczki i po­ częła jeść zupę spokojnie. W isto­ cie, wszystko w niej b yło spo­ kojne, ja k jej w łosy.

— N am yśla się, od czego za­ cząć — m ówiłem sobie w duchu — bo że zacznie rozm owę i będzie się starała mnie nią zająć, na to przysięgnę.

T ak się też stało.

A m elka, zjadłszy zupę, zwró­ ciła ku mnie sw e niebieskie oczy i z w ielkim spokojem rzekła:

— Bardzo byłam zadowolona, g d y pan przyjechał, ze w zględu na tę dobrą panią Ludwikę.

(28)

dzała poprostu litość swoim nie­ pokojem. Spodziewała się pana wczoraj jeszcze.

— Pani tu ju ż od wczoraj bawi? — T ak , od wczoraj.

— I długo pani zostać zamie­ rza?

— M am a kazała mi zdać się na łaskę i niełaskę pani Ludwiki.

(29)

Pani Ludw ika zaś zatrzymuje mię na parę tygodni.

— O, na parę ty g o d n i!— m y­ ślałem. — To ju ż zam ysły nie na żarty!

Głośno rzekłem : j

— To Górzyska będą wesołe i gwarne! Żałuję, że mię ważne sprawy zmuszają do wyjechania zaraz jutro.

Powiedziałem to niezmiernie zimno i sztywnie. A nielka pod­ niosła ku mnie powoli swoje oczy koloru niezapom inajek i rzekła obojętnie:

— G dybym taniec lubiła, żało­ w ałabym , że Górzyskom ubyw a tancerz, podobno bardzo dobry...

— Co? Pani tańczyć nie lubi? Jest na świecie panna, która tań­ czyć nie lubi?

(30)

N agle zaśmiałem się głośno i ironicznie. Am elka obejrzała się zdziwiona. A ch! bo ona nie do­ m yślała się, że ja wiedziałem przy­ czynę jej wstrętu do tańca!

Oto kilk a m iesięcy przedtem powiedziałem b y ł ciotce L u d w ice, pozując raczej na efekt, niż czu­ jąc tak , jakem m ów ił: »Jestem ju ż stary, kości m ię bolą od tańca. Żebym to ja m ó g ł dostać żonę, któraby na bale jeździć nie lu­ biła !«

Śm iejąc się jeszcze, rzekłem: — T o pani może balów i wie­ czorów tańcujących nie lubi?

— R zeczyw iście, nie lubię. — I gd yb y pani poszła za mąż za dom atora, za leniw ego duchem człow ieka, k tó ry w oli posiedzenie we własnym fotelu z książką w rę­

(31)

k u , niż bal, n igd yb y pani o bal się nie upominała?

— M yślę, że n igd y — odparła spokojnie Am elka.

— W ięc pani nie jest siebie pew na, tylko pani m yśli, że tak- by było?

— Czy m oże kto b yć pewnym swoich upodobań w przyszłości? J a, zresztą, w gruncie jestem pe­ wna, tylko zapew niać naprzód nie lubię.

Aha! zapew niać naprzód nie lubi, bo n użby ją kied y wzięto za słowo! W ięc ju ż tak? W ięc ju ż taka pew ność złowienia mię, że ju ż sobie naprzód szuka furtki do ucieczki, rzuciw szy mi na ra­ zie przynętę w tym rzekomym wstręcie do tańca.

(32)

widzę, szczęśliwym człowiekiem ! — rzekłem ironicznie.

— Będzie szczęśliwy, jeżeli to od moich dobrych chęci będzie zależało — rzekła Anielka.

A , to ju ż b yło prawdziwie bez­ czelne! W szak ona poprostu szczę­ ście m i obiecyw ała! Poczynała sobie zupełnie naiwnie. Nawet nie złociła p igu łk i, nawet nie ow ijała karm elka w papierek. O, ciociu, ciociu, zawsze byłaś nie­ taktow na i nietaktow ną zosta­ niesz do końca! N arzucać mi dziewczynę tak w yraźnie, tak grubo! Oddawać ją mojej kryty­ ce, ja k owcę w ilkow i! N ie, to przechodziło granice naiwności.

— W ięc — rzekłem podnieco­ n y i ironiczny — pozostaje mi tylko pragnąć, b y pani poszła za

(33)

mąż. K u la ziem ska liczyłab y w ta­ kim razie jed n ego więcej szczę­ śliwego m ałżonka.

Spojrzała zdziwiona, zapewne nie tyle słowam i, ile tonem mo­ je g o odezwania się. Zapanowało między nami milczenie. Obnoszo­ no półm isek, sąsiad mój z lewej strony mię zagadnął. Zbyłem go lakoniczną odpowiedzią i udawa­ łem skupienie przy spożywaniu pasztetu, żeby przeżuwać swobo­ dnie krytyk ę naiw ności Am elki i ciotki L udw iki, gd y ucho moje uderzył śm iech, podobny do dźwię­ kó w srebrnego dzwonka.

Posłałem w zrok za w skazów ­ kam i słuchu i dopiero teraz spo­ strzegłem siedzącą z drugiej stro­ n y stołu, ale nie naprzeciwko mnie, dziewczynę bardzo młodą

(34)

widocznie, coś w rodzaju pod­ lotka, rozwiniętą ju ż wszakże, a ładną.

Oczy duże, czarne, prześlicznie w ykrojone, szyjka biała, okrągła... Uosobienie czaru! Obok niej Bo­ lek, daleki mój ku zynek, student drugiego kursu, będący w pełni w akacyjnego rozbawienia. Śm iały się te dzieci, aż zazdrość brała! M im owoli słuchałem ich rozmo­ wy. Dochodziła do mnie

(35)

ury-w ana, bezładna... Bolek ury-wm aury-w iał tej cudnej dziewczynce, że każda panna musi zjadać albo w ęgiel, albo kredę, albo lak, albo ołówki. — W idziałem sam , ja k pani rujnowała piec, żeby spożyć tro­ chę przepalonej gliny!

— M ogłabym pana pozwać o oszczerstwo do sądu gm in n eg o ! — w ołała prześliczna m alinowa bu ­ zia, śmiejąc się przytem dziecin­ nym , srebrnym śmiechem.

— A może nie widziałem , ja k pani pije ocet szklankam i?

— Ja panu na to odpowiem coś, co pana zupełnie pobije, zu­ pełnie zwycięży. Ja jestem z tych w yjątkow ych panien, co lubią o liw ę!

— Co, doprawdy? — m ów ił Bolek. — Е е ... to ja pani nie

(36)

oceniałem dostatecznie! To jest zupełnie osobna rasa, uszlache­ tniona rasa w tych p an n ach, które wolą oliwę, niż ocet! Oliwa idzie pannom prosto do gło w y i staje się olejem. N ikt nie może potem powiedzieć o pannie, że jej brak oleju w głowie.

Cudny podlotek śm iał się zno­ w u, ja k dziecię.

— Pan ze mnie wciąż żartuje! Ale ja się nie obrażę, a jeżeli się obrażę, to mam też gotow e le­ karstwo w oliwie. Obraza, to zra­ niona m iłość własna...

— A oliwa goi rany! — prze­ rw ał Bolek. — Brawo, panno Zofio.

— Aa... naturalnie, że Zofia! — pom yślałem — Zosia! To stwo­ rzenie musi się nazyw ać Zosia.

(37)

Oj, ciociu, ciociu! Tej Zosi, tej wiośnie, tej róży, to mię nie pre­ zentowałaś , a w pakow ałaś mi pod ramię rękę panny płaskiej, ja k jej spokojne, przylizane w łosy, płaskiej, ja k jej noga, bo że ma nogę płaską, na to przysięgnę i na krzyż palce położę! Ach! jak że te dzieci szczęśliwe! Co ten Bo­ lek plecie znowu?

— K ied y ja w iem , że tak b yć m usi! — m ów ił Bolek do Zosi. — Panna, która lu b i oliwę, musi mieć tem samem przyjaciółkę od serca, z którą spędza godziny całe na szeptach i nosi jej listy na sercu. Założę się, że pani m a w tej chwili taki kataplazm... N a naszym kursie b y ły przeszłego roku dodatkowe w yk ład y o pan­ nach. Ja z tego przedmiotu

(38)

do-stałem na egzam inie piątkę z plu­ sem. Powiem pani naw et, że piątka z plusem , to m ało na to, co ja umiem. Powinienem b y ł do­ stać szóstkę.

— A , ju ż w iem , już wiem! — m ów iła Zosia — te w yk ład y, o których pan m ów i, to nie b yły o pannach -kobietach, ale o pan- nach-gruszkach, albo o pannach- owadach skrzydlatych. Pan po­ prostu nie zrozum iał o co cho­ dziło.

— N ie byłb ym dostał piątki z plusem , gd ybym nie b y ł rozu­ miał. A le niech m ię pani weźmie na egzamin. Poddaję się najsroż- szemu egzam inowi.

— K e , kiecly ja waszym egza­ minom nie wierzę. Staś m i nie­ raz opow iadał, ja k w y się

(39)

wykrę-cacie, ja k w y profesorów oszu­ kujecie, ja k «ściągacie z książek-:, ja k piszecie sobie odpowiedzi na

mankietach.

— Poddaję rewizyi moje man­ kiety. Ale pani ma trochę racyi. W w ykładach o pannach była też m owa o pannach - motylach. To gatunek znany. A panna-gru- szka, to cio‘cia Połcia.

Rozm awiająca para w ybuchnęła śmiechem. O boje spojrzeli ku pę­ katej a w yściskanej i pretensyo- nalnej pannie Apolonii W óleckiej.

— Pan jest okropnie złośliw y!— rzekła po chw ili z przekonaniem Zosia. — N a tych dodatkowych kursach m uszą was pewno uczyć złośliwości. I potem rozchodzi się po świecie tyle złości w szafiro­ w ych kołnierzach.

(40)

— Pani n igdy nie b yła na pen- syi, nieprawdaż?

— N igdy. U czyłam się w domu. — Ее... to pani nic nie może wiedzieć! Umie pani może bardzo wiele, ale nic pani nie wie. Cóż mi to za panna, co nie była na pensyi!... N a pensy ach też są do­ datkowe kurs a...

Coś mię od pew nego czasu drażniło, coś mi dolegało, choć nie zdawałem sobie sprawy, co? W tej chwili dopiero zeznałem przed sobą, że to było niebieskie spojrzenie Am elki, które się co chwila podnosiło ku mnie. Czego ona chciała odemnie? Byłem zły na nią. Oto wzrokiem zdawała się m ówić: »Czemu mnie nie ba­ wisz? Gdy się siedzi obok panny, to ją trzeba bawić«.

(41)

Tem i swojemi niememi w ym a­ ganiam i przerywała mi obserwo­ wanie Zosi i słuchanie tej niedo­ rzecznej rozm owy dw ojga dzieci, która mię bawiła.

Spojrzałem ostro na Amelkę. Spokojne jej w łosy w yd ały mi się piórami zmokłej kury. Począłem ją nienawidzieć. Trzym ała w ręku jednę z róż, którem i stół b ył ubrany.

— Pan lubi róże? — zapytała. Boję się, że pani będzie zgor-

(42)

szona, ale przyrzekłem b y ć szcze­ rym , więc powiem , że miałem ochotę pokazać Am elce język.

— A lubię, lubię! — odparłem ze złością.

— Jakoś je pan lubi bardzo niecierpliwie — rzekła obojętnie Anielka.

— Ach! lubię róże! ach, lubię róże! — m yślałem — ale takie, ja k to dziewczę, którego cudna buzia śm iała się znowu. Co ten Bolek jej w yplatał?

— G d yby pani chciała pójść za mnie — m ów ił — i gd ybyśm y zostali mężem i żoną, tobyśm y nie m ogli w żaden sposób jech ać po weselu w podróż poślubną, bo jab ym m usiał zaraz, odszedłszy od ołtarza, oddać panią na pen- syę przynajmniej na rok. R ok,

(43)

to nawet mało. W idzi pani, do stanu m ałżeńskiego to się trzeba dobrze p rzygo tow ać Czy pani się tak w domu trochę przygotowuje? Nie? A widzi pani! D o wszyst­ kiego przecie trzeba przygotow a­ nia.

— Ja ju ż je mam! — rzekła Zosia wśród srebrnego śmiechu.

— T ak? D oprawdy?

— Doprawdy. Opowiem panu, ja k to było. Przeszłej niedzieli, w kościele, grzeszyłam bardzo. Józia N olczyńska siedziała koło mnie, a ona m a coś takiego w so­ bie, że człow ieka przy niej zawsze napada roztrzepanie. Jakoś myśl odbiegła mi od nabożeństwa. Schylona nad książką, czytałam modlitwę za rodziców i jak o ś nie spostrzegłam , że dalej była

(44)

1110-dlitwa za męża i w roztargnieniu całą tę m odlitwę przeczytałam. Dopiero przy ostatniem słowie spostrzegłam się, że ja się modlę o zdrowie i doskonałość chrze- ściańską dla m ojego męża.

— O , to bardzo ważne, to bar­ dzo stanow cze! — m ów ił Bolek. — Czemu mi pani odrazu tego nie powiedziała? W niebie się może przekonano, że pani się doskonale m odli za męża i w yrok ju ż za­ pewne zapadł, że tego męża trzeba pani dać.

— O , nie, nie! — m ów iła ma­ linowa buzia, ja k b y się od cze­ goś wypraszała — m y z Józią Nol- czyńską... A le tego nie m ogę po­ wiedzieć, bo to sek ret

(45)

Jestem tak dyskretny, co naj­ m niej, ja k Ravaillac.

— Zdrowie gospodyni dom u! — zabrzm iał donośny głos jednego z sąsiadów Górzysk.

Zrobiło się zamieszanie u stołu. Am elka obok mnie podniosła się, jeden z panów z kieliszkiem w ręku zabierał się do w ygłoszenia m ow y, ale się ją k a ł, a na mnie zawsze poty biją, g d y się kto jąk a, prze­ mawiając publicznie.

G dy się nareszcie m owa skoń­ czyła, a ja odetchnąłem , ja k po w ysiłk u , ja k po zm ęczeniu, Am el­ ka, zwyczajem nudnych panien, ozwała się, w ygłaszając jednę z tych prawd, którym nikt prze­ czyć nie zam yśla:

— Jak też pani Ludw ika ko­ chana jest przez w szystkich!

(46)

— P ła sk a , p ła sk a ! — krzyczało coś we mnie — w łosy płaskie, figura płaska, n oga płaska, roz­ m ow a płaska! Ciociu, ciociu, za k o g o ty mnie masz!

A c h ! nareszcie lo d y ! Ileż to razy przyjęte one b yw ały przezemnie z westchnieniem ulgi. Za chwilę ucho moje usłyszy rozkoszny dźwięk odsuwających się krzeseł... A le co one z Józią N olczyńską m o g ły m ieć za projekta? Może chcą iść do klasztoru? A , to pa­ radne. Ten pączek róży zam knięty w klasztorze! D oskonała ta mo­ dlitwa za męża! Cóż to za roz­ koszny podlotek, ta Zosia!

Jakoś tam uwolniłem się od A m elki i podążyłem do Bolka.

— Co ty tam zawracałeś przy obiedzie? — rzekłem , śmiejąc

(47)

się ... — Podsłuchiwałem trochę twoją rozm owę z tą- dziewczyn­ ką... aż m i uszy więdły. To z was dopiero dwoje dzieciaków! Cóż, powiedziała ci nakoniec, co one z Józią Nolczyńską?...

— A le gd zietam ! — odparł Bo­ lek, śmiejąc się, ja k łobuz war­ szawski — to przyjaciółki od serca! Jedna drugiej nie zdradzi.

— A ta Józia tu jest?

— N ie, jej rodzice nie bywają w Górzyskach.

— Zaprezentujże mnie tej swo­ jej... z oliwą, która jej poszła pro­ sto do g ło w y i z tą m odlitwą za męża, która może przebiła nie- biosy.

Bolek prow adził mnie przez sa­ lon prosto do czarnookiej dzie­ wczyny.

(48)

— Pan W ładysław R ow nicki — prezentował poważnie. — Panna Zofia Zbroińska.

Okropnie mi się chciało śmiać. Panienka patrzała na mnie po­ ważnie, ale mnie się czepiały pa­ mięci rozm aite ustępy jej rozmo­ w y z Bolkiem i byłbym chciał dziew czynkę uw ażać ju ż za moją dobrą, dawną znajom ą i żarto­ w ać z nią i baw ić się, ja k gd yb y m i lat dziesięć b yło nagle spadło z ramion.

— W szak to będą dziś tańce w G órzyskach? — zapytałem .

— A , naturalnie! — zaw ołała Zosia. — T y lk o , niech pan sobie w ystaw i, co za bieda! Będą grać do tańca żydzi, a dziś sobota. Przyjadą z Lublina dopiero po

(49)

szabaSie. Tańce rozpoczną się za­ ledwie około dziesiątej.

— A ch , Boże! D opraw dy? To prawdziwa szkoda!

Byłem zupełnie szczery. Pała­ łem poprostu żądzą, b y się Zosia wytańcowała. T ak , tak , tańca dla tych nóżek! Cukierków dla tej buzi!...

— Przecież się w towarzystwie znajdzie ktoś, co zagra na forte­ pianie — rzekłem. — Ofiaruję się naprzykład ja.

— T o doskonale! Pan jest bar­ dzo dobry!

— Dziękuję za uznanie. Ale skąd pani w ie, żem dobry?

— Bo to trzeba prawdziw ego poświęcenia! Siedzieć przy forte­ pianie i grać, g d y inni tańczą... — Nie jestem taki znowu bar­

(50)

dzo dobry. Zaraz w ym agam za­ płaty. Czy m ogę panią prosić do pierwszego mazura?

— Pan Bolesław mię prosił, ale mu powiedziałam , tak , na żarty, że z nim tańczyć nie chcę, , bo przez cały czas obiadu był

nieznośny.

— Dam sobie radę z Bolkiem , byle pani ze mną tańczyć chciała. N iech pani w ybiera tego z nas, którego pani woli.

— Pana Bolesława znam lepiej... — T o znaczy, że go pani woli? — D aw nych znajom ych zawsze się lepiej...

— N iech w ięc pani tańczy z Bol­ kiem — rzekłem z urazą, lecz za­ raz potem zaw ołałem w duchu: — Św ięte, szczere dziecię! T ak , ona woli Bolka, to bardzo natu­

(51)

ralne! Ona o tem nie m yśli, że Bolek m a sześcioro rodzeństwa i prawie żadnej fortuny, a ja je ­ stem jedynakiem i ju ż dziś w ła­ ścicielem kilku folwarków.

D źwięcząca w mym głosie ura­ za widocznie ją przestraszyła.

— Nie jestem zam ówiona do drugiego m azura — rzekła, ja k g d yb y mnie przebłagać chciała — może pan chce drugiego mazura tańczyć ze mną?

Nie zdążyłem jeszcze odpowie­ dzieć, gd y ciągnąca mię za ramię ciotka L udw ika przerwała mi:

— Mój W ładeczku, czy to o m azura chodzi? Ja dla ciebie za­ m ówiłam danserkę.

I wziąwszy moje ram ię, odpro­ wadziła mię od Zosi.

(52)

— Z kim że to mam tańczyć — zapytałem opryskliwie.

— Z A nielką Kierwiczówną. Ona nie lubi tańca, ale mazura tańczy prześlicznie. M ówię ci, p ły­ nie, ja k w oda, bez podskakiw a­ nia. N o, wprost idealnie!

■— W cale nie będę tańczył pier­ wszego mazura!

— A leż, mój W ładziu... Przerwałem ciotce niecierpliwie: — D laczego mnie ciocia nie prezentowała pannie Zofii Zbro- ińskiej ?

— E j, co tam , taki dzieciak! — Dzieciak? Ileż ona m a lat? — Ośm naście, ale m a starsze siostry... Jednem słowem , to to­ warzystwo dla B olka, nie dla cie­ bie. T akie to jeszcze postrzelone, takie niew yrobione, przytem ży­

(53)

we srebro dziewczyna. M ówię ci, że nie znalazłbyś żadnej przyje­ mności. Mój W ładeczku, tańcz pierwszego m azura z Am elką! Ja ju ż przyrzekłam za ciebie.

Ruszyłem ramionami.

•— Cóż mam robić?— rzekłem .— W idzę, że to do szczęścia cioci potrzebne, w ięc ulegam . Ale gdzie mię ciocia prowadzi?

— Chodź-że do Am elki! — O, co to, to nie! Odbędę pańszczyznę m azurową, ale że­ bym m iał jeszcze rozmawiać... Za stary jestem na rozmowę z pan­ nami. To dobre dla takich B o lk ó w !

— W ięc gdzież chcesz iść? ■— Nie skończyłem jeszcze me­ go zatargu z panną Zbroińską.

— Cóż tam za zatarg? Może ja to załatwię? M ówię ci, że w ro­

(54)

zm owie z tą dziewczyną nie znaj­ dziesz żadnej przyjemności. Po­ wiem ci tak , m iędzy nami: to jeszcze okropnie głupie!

— M oja ciociu... ośmnaście lat... — Bywają i w ośmnastu latach m yślące dziewczyny. A m e lk a w je j w ieku b yła tak rozsądna, ja k jest dziś. Ale to, to jakieś postrzelone stworzenie!

Aha! Ciotka Ludw ika bała się, bym się Zosią nie zajął, na czem m usiałby ucierpieć jej projekt co do podsunięcia mi Anielki.

— Może postrzelona, ale bar­ dzo ładna — ozwałem się. — Że też ja nie słyszałem , że między pannam i Zbroińskiemi jest jedna, w cale do ludzi podobna.

— Nie do ludzi, ale do dzieci. Cóż w niej zresztą ładnego? Mój

(55)

W ładziu, gdzie ty masz oczy? M ałe to, nie ma postaw y, nie ma spokoju w ruchach.

-— Może ciocia ma słuszność, ale żeby to uznać, trzeba mi się bliżej tej dziewczynie przypatrzeć.

— M ówię ci, że nie znajdziesz żadnej przyjemności.

N a szczęście, wezwano ciotkę. Jakiś spóźniony gość w chodził do salonu.

— Zobaczę, czy nie znajdę ża­ dnej przyjem ności — m yślałem , zdążając ku Zosi.

Już samo to dążenie ku niej sprawiało mi niewym owną przy­ jem ność. M yślałem z rozkoszą, że na jej koralow e usteczka w y­ wołam uśm iech, że usłyszę sre­ brną gam ę, którą się objawiała jej wesołość. Boże! Jakie też to

(56)

byw ają ładne stworzenia na świe- cie!

Usiadłem koło niej. Poprostu odesłałem Bolka pod pierwszym lepszym pretekstem , a sam usia­ dłem. Począłem jej w m aw iać, że znam doskonale i oddawna Jó­ zię N olczyńską, że od niej wiem , iż są przyjaciółkam i od serca...

— D laczego Józia nigd y mi o panu nie m ówiła?

— Cóż tam m ów ić o takiej mi­ zernej figurze, ja k ja? Ale panna Józefa zaszczycała mnie swojem zaufaniem.

— To pan ją pewno poznał, g d y przeszłej zim y baw iła w War- szawie...

— W łaśnie. Zw ierzyła mi na­ w et pew ną tajemnicę...

(57)

— Jaką? Ja wszystkie jej taje­ mnice znam.

— W iem , jak iście panie ślub zrobiły co do małżeństwa.

— Co? Ona to panu powie­ działa? To nie może być! M yśm y sobie dały słow o, że nie powie­ m y nikomu.

— Skądżebym wiedział? — Prawda! Ale ja nie m ogę uwierzyć. T o b yłab y okropna zdrada!

— »Rzadki jest w iem y przyja­ ciel!» W iem to od czasów, gdym to w dzieciństwie po dziesięć ra­ zy pisał na jednej stronnicy ka­ jetu kaligrafii.

— I ja to pisywałam !

— A jed n ak pani się tem nie przejęła.

(58)

nie mogę. Józia nie zdolna jest do zdrady!

— A jed n ak ja wiem. — Cóż pan wie?

— Żeście panie postanow iły nie iść za mąż...

Zosia załam ała ręce z prawdzi­ wą rozpaczą.

— Mój Boże! — m ów iła z ża­ lem — w ięc doprawdy nikom u wierzyć nie m ożna, nikom u! N a­ w et przyjaciółce od serca! Ja Józi tak ufałam!...

Biedne dziecko b yło naprawdę zmartwione. W esołe przed chwilą, czarne oczy stały się naraz takie sm utne, że aż mi się chciało przy­ garnąć to stworzenie do piersi i na pociechę w oczęta po kolei pocałować.

(59)

nic, że naszą tajem nicę wydała. Cóż to kom u szkodzi, że m y za mąż iść nie chcem y i że będzie­ m y razem m ieszkać i w ychow y­ w ać sieroty; ale to okropność, że ona powiedziała to panu i nawet mi się do tego nie przyznała, nawet nie widziałam w niej żalu! To okropność, że ona do końca u daw ała, że tajem nicy przed ni­ kim nie zdradziła!

W yznałem jej w końcu, że to ja skłam ałem , żem ją podszedł. Gniewała się, ale w końcu się ułagodziła.

— A a, chw ała Bogu! — m ó­ w iła.-— T o, że pan mię zdradził, to nic! Przecie ja pana widzę po raz pierwszy w życiu! Ale coby to było dla mnie, g d yb y mię była

(60)

zdradziła Józia! Jabym chyba b yła dziś nie tańczyła wcale!

Czułem , że byłb ym poprostu zbrodniarzem, gdybym ją b ył tań­ ca dnia tego pozbawił.

— Dopraw dy? — rzekłem — pani b yłab y to tak bardzo od­ czuła?

— Bo pan nie w ie, ja k m y się z Józią kocham y!

— W ładziu , W ładziu!

To mnie znowu ciotka wołała. W idocznie znieść nie m ogła, że ja koło Zosi siedziałem.

— Mój W ładeczku, przypo­ m niałam sobie... wczoraj obieca­ łam Anielce, że ty jej wytłóm a- czysz, co to jest zodyak. Ja tego nie pam iętam , a może nigd y nie wiedziałam . Czytałam nieraz, że słońce wstępuje w znak ryb, albo

(61)

w znak lw a, ale dlaczego słońce to robi i co m u po tych rybach, z tego wcale nie zdaję sobie sprawy. I jak o ś mi z tern dobrze, ale ta kochaneczka wczoraj się dopytywała... Praw da, Władecz- ku , że ty wiesz, co to jest zodyak?

T aki miałem wstręt do pozo­ stawania przy Am elce, żem się wykręcił.

— W iem , co zod yak, ale w i­ dzi ciocia... tego się pannom nie m ó w i. . . m ianowicie o kozioroż­ cu!..

Ciotka w zięła to za dobrą mo­ netę.

— A , to ja tego nie wiedzia­ łam ! Dobrze, że m i powiedziałeś! — Zresztą, ja muszę grać do tańca. Obiecałem zastąpić orkie­ strę.

(62)

Siadłem do fortepianu i zagra­ łem walca.

Zaczęły się tańce, a ja , oczy od klaw iszy odwracając, śledzi­ łem , gdzie fruwała sukienka k o ­ loru śm ietanki, sukienka czarno­ okiej dziewczyny.

O, ten Bolek! W ciąż go tylko widziałem obok Zosi. I znowu się śmieli! Może ze mnie? Sm u­ tna jest rola tapera na wieczo­ rze, ale przecie przez samą wdzię­ czność...

Nareszcie zjaw iła się muzyka. W samą porę, bo choć udaw a­ łem , że mnie taniec już m ęczy i choć zw ykle na wieczorach ucie­ kałem do m ęskich pokojów , te­ raz tak mi się chciało jednego tura w alca z Zosią, że byłbym się czuł nieszczęśliwym, gdybym

(63)
(64)
(65)

go b y ł nie dostał. Szepnąłem or­ kiestrze: »walca!« — pobiegłem ku Zosi i za chwilę miałem w mo- jem objęciu stanik sukienki k o ­

loru śmietanki.

M ówię pani najsumienniej, że

ѵ/ tej chw ili nie miałem bynaj­

mniej lat trzydziestu jeden , ale miałem ich znowu dwadzieścia. Czułem, że mię taniec nie m ęczy, że w alc to b yła genialna insty- tucya. Bo niech sobie m ów ią, co chcą! Opasać ramieniem kibić uroczej dziew czyny, mieć jej głów ­ kę blisko swej piersi i zawrócić sobie głow ę nią i wirem tańca, to rozkosz! Czułem też, że mi się głow a zaw raca na dobre, że ma­ linowa buzia naw pół otwarta, oddychająca spiesznie, pociąga moje usta, że m i się chce sze­

(66)

pnąć: »Z osiu !« Całe szczęście, że byłem dobrze w ychow anym i zu­ pełnie dystyngow anym młodzień­ cem. Odprowadziłem moją dan- serkę, która zmęczona m ówiła:

— Pan jeszcze lepiej tańczy, niż gra walca!

N adbiegał Bolek, zaczynano mazura. Poczułem się sm utny i ja k b y złapany. Trzeba było iść

do Amelki.

C ały czas m azura spełniałem obowiązki, zaciągnięte względem niej, a uciekałem co chwila do Zosi, ja k mąż niewierny, zacho­ w ujący w szakże pozory dobrego pożycia. A zazdrościłem Bolkowi!

Nie będę pani opisyw ał moje­ go drugiego mazura. Przeszedł mi on, ja k sen. Rozm awialiśm y z Zosią o rzeczach pow ażnych,

(67)

o książkach, które czytała. Tej byłbym najchętniej w ytłóm aczył zodyak i ry b y , w których znak słońce wstępuje!

Ach! jak iż to b y ł um ysł żyw y, jak ie odczuwanie subtelne a w ła­ sne, nie pożyczane! M iała takie odezwania się, takie uw agi, ta­ kie spostrzeżenia, jakiem i to cza­ sem dzieci zdum iewają starszych. Coś w tej duszy b yło takiego, czego jeszcze ziemskie brudy nie dotknęły i to znać b yło w ka- żdem słow ie dziewczyny.

Z nią m ów iąc, dopiero wątpić przestałem, że każda dusza była naprzód aniołem w niebie, a po­ tem dostawała się do piersi no­ wonarodzonego dziecka. Zapyta­ łem Zosi, skąd im , przyjaciółkom od serca, przyszło na m yśl w y­

(68)

rzekać się m ałżeństwa? Skorom ją tak podszedł niegodziwie i do­ wiedziałem się o zamiarze, w ięc m ogła powiedzieć, skąd się wziął.

O to, jak się rzecz miała. Sio­ stra ogrodnika, służącego u ro­ dziców Zosi, um arła z suchot, zostawiając dwie małe dziewczyn­ ki. Że ju ż ojca nie m iały, w ięc pozostały zupełnem i sierotami. N ikt ich wziąć nie chciał, ogro­ dnik nie m ó gł ich wypędzić, więc zostały przy nim. O tem wszy- stkiem Zosia dowiedziała się do­ piero, gd y raz, przechodząc, w i­ działa ogrodnikow ą, znęcającą się nad dziewczynkam i. K obieta b yła w złości strasznej. K rzyczała, że pozabija, bo to darmozjady. Tę kroplę m leka, co w yd oi, to musi swoim od ust odjąć, a tym obcym

(69)

dać. I biła dziew czynki, katow ała je bez miłosierdzia. Scena ta ta­ kie na Zosi zrobiła wrażenie, że postanowiła choć kilkoro dzieci przez życie z takich katuszy u- wolnić.

— D opraw dy! — m ów iła, za- żalone oczy czarne k u m nie pod- noS7.ąc — k ied y je s t tyle sierot n a ś wiecie, więc pow inny być osoby, coby tak ie dzieci zbierały i w ychowywały. Józia ta k sam o myśli.

S koń czył się mazur. Ciotka Lu­ dw ika tak w idocznie była zde­ sperowana mojem ciągłem ucie­ kaniem po za krzesło Zosi, że mię chciała koniecznie w yłow ić z tej toni, w której pogrążałem się coraz głębiej.

(70)

zbliżając się do mnie i biorąc moje ramię do przejścia się po salo­ nie — ja naturalnie udaję przed moimi gośćm i, że im dłużej mi dziś spać nie dadzą, tem m i bę­ dzie przyjem niej, ale ciebie pro­ szę, żebyś tam jak o ś w płynął, by się tańce wcześniej skończyły. Je­ stem zm ęczona, a ledwie parę godzin będę m ogła b yć w łóżku.

— D laczego? Będziemy w szy­ scy spać długo.

— Oprócz mnie i Zosi Zbro- ińskiej.

— Cóż panie będziecie robiły? — Muszę odwieźć Zosię. Przy­ rzekłam jej m atce, że dziewczynę sam a odwiozę. Zabrałam ją , bo się bałam , że danserek brakow ać będzie, ale pokazało się, że była niepotrzebna.

(71)

— K oniecznie, zaraz, odwieźć ją ciocia musi?

— T ak, przyrzekłam jej matce... — Przyrzekła ciocia, że dziś jeszcze ?...

— N o, nie, ale w olę zaraz zro­ bić to, co mam zrobić!

Poczułem się naraz siostrzeń­ cem niezmiernie czułym o zdro­ wie ciotki.

— Ja na to nie pozwolę! — zawołałem — poprostu nie po­ zwolę! Ciocia zm ęczona, niew y­ spana, ma zaraz ju tro lecieć dwie mile?

— Żeby to dwie! Ale cztery! — Tem bardziej, tembardziej. Nie, to się stać nie może i nie stanie się! Ciocia zawsze zapomi­ na, że nie m a lat dwudziestu! Żałuję, że nie jestem W ładysław ą

(72)

tylko W ładysław em , bo m ógłbym zastąpić ciocię w tej pańszczyźnie.

— N o , tak, zapew ne, nie w y­ pada. Choć to tam takie jeszcze dziecko. A le nie wypada. Jeżeli będę bardzo zm ęczona i nie bę­ dzie m i się chciało w yjść z łóżka... Byłem pew ien, że mię um yśl­ nie uspakaja, a potem , g d y w szy­ stko w domu spać będzie, zabie­ rze m i Zosię i w ywiezie cicha­ czem.

— N ie! — zawołałem . — Cio­ cia musi mi dać słowo! Ciocia musi powiedzieć: »Jak cię ko ­ cham , nie w yjadę ju tro !«

W ykręcała się, dyplom atyzo- w ała niezręcznie, w koń cu jednak dała słow o i powiedziała: »Jak cię k o ch am !«

(73)

bitwę, żem moją inicyatyw ą, mo­ ją pracą, w yro b ił sobie coś nie­ zmiernie w ażnego, uszczęśliwia­ jącego; że mi coś drogiego po- wróconem zostało. Szukałem o- czym a Zosi po salonie. Zbliży­ wszy się do niej, powiedziałem je j, że ją uw olniłem od jazdy te­ go dnia jeszcze, że jej zapewni­ łem sen d łu g i po zmęczeniu.

Nie m ogła zrozum ieć G dy jej nareszcie w ytłóm aczyłem rzecz całą, okazała niezmierne zdziwie­ nie. Jak się pokazało, ciotka L u ­ dw ika zaprosiła ją na dni kilka. Cóż się w ięc stało, że ją chciała zaraz odwozić?

O, ja wiedziałem , co się stało! Plany ciotki b y ły w niebezpieczeń­ stwie z powodu uroczego dzie­ wczęcia , więc trzeba było wyw ieźć

(74)

je conajprędzej. Ale nic z tego nie będzie, ciociu! Zosia zostanie i nie pojedzie ani dziś, ani jutro.

T ak się też stało. Dnia następ­ nego ciotka L udw ika dostała je ­ dnej z najcięższych swoich m i­ gren. Prosiła, b y ją zostawiono samą w spokojności, która dla niej b yła lekarstwem , b y nie zwa­ żano na to, że się u stołu nie ukaże, b y się bawiono bez niej.

Bawiliśm y się, ja k kazała, ja przynajmniej bawiłem się w y­ bornie.

Pani m a może wspomnienia ta­ kich p ogodnych, letnich dni, w których słońce, traw y, kw iaty, natura cała i ludzkość zdaw ały się sprzysiężone na to, b y panią uczynić szczęśliwą? Nie? Nie ma pani takich wspomnień? Nie może

(75)

więc pani mieć pojęcia o tym ja ­ kimś stanie rozkosznej tymczaso­ wości; o tem rzuceniu wiosła i puszczeniu się na spokojne, ła ­ godnie kołyszące fale; o tem roz­ m arzeniu, o tem zapomnieniu ju ­ tra i wczoraj, o tem rozpłynięciu się w chw ili obecnej...

W cale nie zdawałem sobie spra­ w y, że to poczynająca się m iłość; ani razu nie pom yślałem , że ta dziewica - dziecię m ogła zostać moją żoną; wcale nie pam ięta­ łem , że ja byłem człowiekiem zm ęczonym i to zmęczenie czują­ cym przedewszystkiem. Nie przy­ krawałem tych chw il, z Zosią spędzonych, do żadnych teoryi, do żadnych filozofii, do żadnych krytyk , do żadnych w yników da­ wniejszego doświadczenia... O t,

- *

(76)

poprostu, stałem się nagle dwu­ dziestoletnim młodzieńcem i czu­ łem , ja k dwudziestoletni młodzie­ niec.

Przyszło to sobie najnaturalniej. Obudziłem się takim po owym wieczorze tańcującym. Opadły ze mnie wszelkie scep tycyzm y, wszel­ kie obaw y, w szelka gorycz. R a ­ miona moje stały się nagle lekkie; byłbym przysiągł, że miałem u nich skrzydła. Przez cały tydzień, w którym ciotka m igreny pozbyć się nie m ogła, chodziłem z pan­ nami na spacery, woziłem je łódką po staw ie, grałem z niemi w roz­ m aite gry, tańcowałem przy dźwię­ kach fortepianu, nam awiałem na w ypraw y do la su , na dalekie prze­ jażdżki, deklam owałem...

(77)

go-dżinami całemi na werendzie, oświeconej tylko blaskiem księ­ życa. Pani nie wie zapewne, że natura dała mi pam ięć dosko­ nałą. Odgrzebałem w niej mnó­ stwo wierszy. Przykryte one b yły warstwam i przeróżnych, złożo­ nych później wrażeń, wypadków... Teraz w yp łynęły nagle na wierzch zwycięsko, zdaje mi się, że zu­ pełnie bez udziału mej woli. Pod­ nosząc w zrok ku sm ugom

(78)

księ-życow ych promie­ ni, m ówiłem mi- mowoli natchnionem i sło­ wam i naszych poetów.

Pani się uśm iecha, tak , w iem , byłem śmiesznym m azgajem , ale byłem takim z ja ­ kiegoś porywu silniejszego, niż w szelki takt, niż wszelkie przy­ zwyczajenia, niż wszelka krytyka.

(79)

Muszę powiedzieć, że panny b y ły mną zachwycone. Jak jag o d y je ­ dnego grona trzym ały się one zawsze razem i gdym deklam o­ w ał, czułem te wszystkie oczy, jasne i ciemne, utkw ione w mej twarzy. Zosia m ów iła: »Jeszcze, jeszcze!« — a mnie się w ydaw ało najnaturalniejszą rzeczą, że jej wola była uderzeniem, pod któ- rem fale mej pam ięci zakreślały szerokie kręgi, a z głębi ow ych fal w yp ływ ały coraz nowe, są­ dziłem, że zapom niane zupełnie, poezye.

W ogrom nym parku ciotki ba­ wiliśm y się w chowanego. Panny zostawały na werendzie, a ja bie­ głem uszczęśliwiony, rozbawiony i ukryw ałem się w jednym z klom ­ bów. Panny rozbiegały się p otem ,

(80)

ja k rój m otyli, zaglądając po za szpalery, ciekaw y w zrok posyła­ ją c po za rozsuwane drobnemi rączkam i gałęzie. Oszukiwałem moje towarzyszki. M anewrowałem tak , b y mię zawsze znalazła Zo­ sia. Przed innemi zasłaniały mię pnie grubych drzew, ku czarnym, błyskającym radością oczom , w y­ suwałem się umyślnie. Raz ją nam ów iłem , gd y odkryła mię za szpalerem i srebrną kaskadą śmie­ chu mię przyw itała, b y stanęła cichutko koło mnie. Czy też nas znajdą? Bo ona jedna szukać um iała, inne m iały chyba poza- w iązywane oczy. Stanęła koło m nie, kładąc palec na ustach i zgarniając spódniczki, b y z po za pnia nie w yglądały. Czułem jej ramię obok m ego ramienia i

(81)

było mi tak dobrze, tak bło go , tak m łodzieńczo, że pani, jeżeli podobnych wspomnień nie ma w swej pamięci... Ach! prawda, m ówiła mi pani, że ich pani nie ma, więc w yobrazić sobie pani nie może... Zosia szeptała:

(82)

mię zaraz znalazła. Pan wie... m y mieszkam y o wiorstę jedn a od drugiej i często się tak zdarza, że nie um ów iw szy się w cale, w y­ chodzim y z domu o jednej porze i nagle spotykam y się na zakręcie drogi...

— W ięc czynam i pań rządzi jednom yślność zupełna. A jed n ak jedn a z pań m usi b yć pod pan­ toflem drugiej. N iech pani chwilę pom yśli, a przyzna pani, że tak jest. N ie może b yć inaczej. Tam , gdzie jest wielkie zbliżenie się dw óch istot ludzkich, tam zawsze znajdzie się jedn a wola silniejsza, niż druga. To się dzieje samo z sie­ bie. G dy chodzi o stanowczą de- cyzyę, gd y panie jesteście prze­ ciw nych zdań, kto ustępuje?

(83)

nia, ale Józia najczęściej robi to, co ja chcę.

— W ięc pani utnie chcieć silnie? — O, umiem!

M im owoli się uśmiechnąłem. Taka zabawna b yła ta dziecinna, malinowa buzia, m ówiąca o sil­ nych postanowieniach.

— W ięc ta rączka — rzekłem , biorąc jej rękę — to nie aksamit, to żelazo ? Ale gd zietam ! To aksa­ mit! Przecież czuję wybornie! Cie­ p ła, m iękka. N ie dziwię się, że panna Józefa daje się prowadzić, gdzie pani chce.

Odebrała m i rączkę. T ak , bo odebrała ją stanowczo i silnie, a nie w yrw ała nerwowo i go­ rączkowo. Przytem jej oczy, z we­ sołych i dziecinnych, stały się na­ gle poważne.

(84)

— N ie, nie znajdą nas — rze­ kła — szukają na drugim końcu parku.

— Znajdą, znajdą! — m ów i­ łem błagalnie, głosem pełnym skruchy.

W tej chwili usłyszeliśm y głosy naszych towarzyszek i mimowoli przycisnęliśm y się ku sobie. Jej oczy znow u nabrały w yrazu fi­ glarnego.

— Z o siu , Z o siu ! — rozległo się w ołanie jednej z panien.

Cały ich rój b ieg ł k u nam. W ted y, m im ow oli, w cale nie pom yślawszy o tem , co czynię, opasałem ramieniem k ibić Zosi, żeby ją mocniej przysunąć k u so­ bie, a tem samem u kryć lepiej przed wzrokiem towarzyszek. Prze­ b ieg ły niedaleko naszego schronie­

(85)

nia, nie zobaczyw szy nas. W tedy ja spojrzałem w twarz Zosi. B yła o kiyta szkarłatnym rum ieńcem , w oku poczyn ał się rodzić w yraz obrażonej dum y; ramię moje opa­ dło. Byłem sam bardzo zawsty­ dzony i zmieszany.

— M ają przepaski na oczach — rzekła trochę drżącym głosem — albo m y siedzieliśmy tu pod za­ czarowanym kapeluszem , którego żadne oko ludzkie nie dostrzega.

T ak , pani, to b y ł zaczarowany kapelusz m iłości, zapału, rozma­ rzenia ! Od tej cudnej postaci dzie­ w icy - dziewczęcia, którą przed chwilą przyciągałem ku sobie, w iało ku mnie czarem wiosny i szałem młodości. W ziąłem znowu aksamitną rączkę i pędem, ja k b y uciekając od jak ieg o ś słow a, które

(86)

pragn ęły w ym ów ić usta moje, wraz z Zosią pobiegliśm y za to­ warzyszkam i naszemi.

— Patrzcie, patrzcie! — zawo­ ła ła jedn a z nich — pan W łady­ sław z Zosią tańczą m azura po ścieżkach !

— T a Zosia zawsze musi zna­ leźć zg u b ę ! — zaw ołała druga. — Zosiu, Zosiu!

Z ustek Zosi znikł śmiech. Cią­ gniona przezemnie, biegnąca ku towarzyszkom , m iała w spojrze­ niu takie pom ieszanie, a przytem taki jak iś sm utek, żem sam stał się cały drżący. Czy się na mnie obraziła? Ciotka w m aw iała m i, że Zosia b y ła dzieckiem , a i mnie, z pierwszego wrażenia, otrzym a­ nego przy obiedzie im ieninow ym , zostało uczucie, że miałem obok

(87)

siebie cudną, czarnooką dziew­ czynkę, która jeszcze kobietą b yć nie zaczęła. W iedziałem , że miała lat ośm naście, ale nie zeznawa­ łem tego przed sobą, naprzód dlatego, że w ygląd ała ja k podlo­ tek, pow tóre, żem ją odrazu, ja k podlotka traktow ać się nauczył. Dopiero teraz, pod mojem spoj­ rzeniem, przekształciła mi się na­ raz n a dziewicę. Zbliżyła się do towarzyszek, przytuliła się do nich, ja k g d yb y chciała uciekać przedemną i cały ju ż czas miała ramię jednej z nich pod swojem ramieniem. Zosiu, tyś ju ż była kobietą, gd ym pierwszy raz na ciebie spojrzał!

M ówiłem pani, żem b y ł rozma­ rzony, ja k dwudziestoletni mło­ dzieniec. Teraz, ja k chłopiec tego

(88)

w ie k u , poczułem się zalęknionym , niepew nym , drżącym , pragnącym przebłagać. Czułem się po prostu zgubionym . T ak , ja się zgubiłem w przekonaniu dobrze w ychow a­ nej panny, ufającej m i, ja k do­ brze w ychowanem u mężczyźnie. Co ja zrobiłem ? S kąd mi się wzięła ta śm iałość i ten pom ysł? Ram ię moje zasługiw ało, b y mi je ob­ cięto, ja k obcinano w średnich w iekach języ k zdrajcy. Jak ja śmia­ łem ? Przecież byłem w istocie do­ brze, to jest towarzysko w ych o­ w any i nie obejm owałem kibici panien, które spotykałem w sa­ lonie. W ięc co się to stało i ja k się stać m ogło? M oże to b y ł bez­ w iedny odru ch, będący w związku z w ieczom em i tańcam i, wśród których Żosia tak Często fruwała

(89)

w mojem objęciu? Obraziłem Zo­ się, obraziłem ją śmiertelnie i te­ raz oczu nie śmiałem podnieść na dziewczynę, przytulającą się do ramienia tow arzyszki, ja k do tar­ czy, mającej ją zasłonić przed nie­ bezpieczeństwem.

Gdym zmieszanie swoje opa­ now ać zdołał, chciałem powrócić do mojej roli, chciałem znowu baw ić panny dow cipam i, opowia­ daniem , deklam acyą, ale Zosia b yła wciąż sm utna i ju ż nie usły­ szałem jej głosu, m ów iącego: »Je- szcze, jeszcze!« — chociaż w ypo­ wiadałem najpiękniejsze ustępy poetyczne. W ieczorem wprost nie śmiałem prosić jej o w alca lub polkę. Usiadłem do fortepianu i grałem do tańca, taki w sobie czując niepokój, takie

(90)

nie, taką dziecinną rozpacz, ja k gd ybym b y ł zgubion y na zawsze. Spostrzegłem , że Zosia, przetań­ czyw szy w alca, znikła z salonu. Szukano jej i oznajm iono tow a­ rzystw u, że b yła w pokoju ciotki L u d w ik i, z którą rozmawiała.

N azajutrz spałem do dziesiątej, gd yż niepokój trzym ał mię bez snu aż do św itu, a potem moje lat dwadzieścia potrzebowały w y­ nagrodzić to sobie.

Gdym się o w pół do jedenastej znalazł w jad alnym pokoju, uj­ rzałem przez okno zaprzężony po­ wóz. Przyczepiano w łaśnie do niego walizę.

— K to to wyjeżdża? — zapy­ tałem służącego, który mi poda­ w ał herbatę.

(91)

— Gdzie wyjeżdża?

— Odwozi panienkę do Brzo­ zowej.

W szystka krew z policzków zbiegła m i do serca, które w mo­ jej dwudziestoletniej piersi młotem uderzało. W ypadłem do przedpo­ koju, n ag an ek ... Stała tam ciotka Ludw ika, roztargniona, spiesząca się, w ydająca rozkazy, i Zosia w słom kow ym kapeluszu, w sza­ rej podróżnej sukience. Teraz, od serca, krew buchnęła mi do tw a­ rzy i tryskała z moich policz­ ków.

— Ciocia wyjeżdża? — zaw o­ łałem . — Spałem tak długo... nie spodziewałem się... nie wiedziałem nic...

— Cóż chcesz? — rzekła cio­ tka. — Ledw o pozbyłam się

(92)

greny, jeszcze jestem cała rozko- łatana, a tu się temu postrzelo­ nemu M li-m li zachciewa koniecz­ nie wracać do domu. M usim y w y­ jech ać o tej porze, żebym m ogła dziś jeszcze b yć tu z powrotem. Dom mam pełen gości i ciebie, W ładeczku, przykro mi odjeżdżać. Ale przyrzekłam matce Zosi.

— K iedyż to postanowienie za­ padło? Skąd się ten projekt wziął tak prędko? Panna Zofia m ówiła m i, że ma urlop nieograniczony.

— A no, masz! To tak z dzie­ wczętam i zawsze! Tobie m ówi, że m a termin nieograniczony, a do mnie wczoraj wieczór przychodzi i zapewnia, że musi w racać do. domu. N aw et takie M li-m li ma swoją dyplom acyę.

(93)

Zo-sia, spuszczając w zrok pod mo- jern badawczem spojrzeniem.

— Co panią zmusza? — mówi­ łem natarczywie z poczuciem , że przecie muszę bronić najdroższych moich interesów.

— M uszę, muszę! — powta­ rzała, spoglądając ku powozowi, jak ku desce zbawienia. — Po­ winnam była w yjechać wczoraj... Uciekała przedemną, to było jasne. Sam się strąciłem z nieba, w którem przez dni kilka prze­ bywałem . Byłem oszołom iony, nie

(94)

um iałem jeszcze zdać sobie sprawy z własnej porażki... Stałem na gan ku , patrząc w osłupieniu na oddalający się powóz i czułem tylko, że zostałem obdarty, okra­ dziony, że z b ogatego stałem się nagle nędzarzem. Coś zag asło , coś się zapadło przedemną. W idzia­ łem wyraźnie jak ąś czarną prze­ paść... Jak lu n atyk w róciłem do jad aln ego pokoju i mieszałem ły ­ żeczką herbatę w filiżance, zapa­ trzony w białość obrusa, sam nie wiedząc, co czynię i gdzie się znajduję. N a g le , obok mnie, ozw ał się słodki i spokojny głos A m elk i:

— Dzień dobry. Ja ju ż wracam ze spaceru. Pan lubi paprocie?

Pokazyw ała m i wiązankę pa­ proci.

(95)

— Lubię! — odrzekłem roz­ targniony.

— To roślina legendowa... — zaczęła, ale ju ż jej nie słuchałem i nie w iem , co m iała do powie­ dzenia na tem at legendowej ro­ śliny.

Po chwili zwróciłem się ku niej:

— Muszę panią prosić o małą przysługę — rzekłem spiesznie i niecierpliwie. — Ciotka Ludw ika w yjechała tak nagle, że żegnając ją , nie m iałem czasu jej powie­

dzieć, że i ja także natychm iast opuszczam Górzyska. N iech pani raczy odemnie...

— Co? pan ju ż wyjeżdża? Pani Ludw ice będzie bardzo przykro. W szak pan nie odebrał żadnego telegram u?

(96)

— Owszem , odebrałem! — od­ parłem byle się jej zbyć i sam nie w iedząc, że kłam ię.

Spokojne jej lazurowe oczy w y­ raziły niedowierzanie. Pożegnała się ze m ną i odeszła obrażona.

A! tej zbyłem się przynajmniej n adobre!

N ie tknąw szy herbaty, kazałem spiesznie zaprzęgać, pakow ać rze­ czy i wyjechałem .

Upłynęło parę tygodni, pod­ czas których zdałem sobie nako- niec sprawę dokładnie z tego, co się ze m ną działo. Poprostu, ko­ chałem Zosię, i to ju ż nie ja k dziecinny chłopiec, ale ja k męż­ czyzna, czujący po męsku.

To dziewczę, od którego mię ciotka odsunąć pragnęła, ja w y­ brałem sobie sam , bez żadnych

(97)

swatów, i chciałem je wziąć za żonę.

Zosia b yła u b o g a, m iała liczne rodzeństwo, byłem dla niej p artyą, świetną partyą. Chodziło tylko o zdobycie jej serca. Ale miłość zdobyw a je przecie, a ja miałem w przeszłości mej dow ody, że ko­ chanym b yć m ogę. Trzeba mi tylko b yło postarać się o przy­ wiązanie dziewczyny. Pojechałem znowu do Górzysk. Zastałem cio­ tkę samą. Przyjęła mię, ja k zba­ w cę, bo się nudziła okropnie, ja k to sam a przyznawała.

— W iesz co? — zaw ołała po chwili, ja k b y uczyniła wielkie od­ krycie — ja poślę Sochasię po Anielkę.

Śm iałem się z ciotki, w ypra­ szałem się, m anewrowałem ,

(98)

do-p yty wałem się o odległości, na­ reszcie jak o ś, ja k gd yb y przypad­ kiem , wspomniałem o moim osta­ tnim pobycie w Górzyskach i o m igrenach ciotki, wreszcie zapy­ tałem :

— A podróż do Brzozowej nie zaszkodziła w tedy cioci?

— A ch! i owszem! Znowu ból głow y. Żałow ałam , żem tę po­ strzeloną dziewczynę...

— Co? N ie dawała cioci spo­ koju?

— Ależ nie! T ylko żałow ałam , żem ją tu przyw oziła, bo danse- rek b yło dosyć.

— Siedzi teraz w domu? — W yjech ała na Litwę. Umarła jej stryjenka, zostawiła małe dzieci

(99)

— A ... będzie pielęgnow ać te sieroty?

— T ak , dopóki się nie znajdzie ja k a nauczycielka z dobremi świa­

dectwami.

Byłem zgnębiony. N a nic się nie zdał mój w yjazd do Górzysk. Czy ta dziew czyna co przeczuwała i u ciekła odem nie, ja k najdalej m ogła?

W róciłem do domu sm utny bar­ dzo, a ciągle o Zosi marzący. K o ­ chane dziecię! Chciało sierotom oddać życie całe i rozpoczynało ju ż tak wcześnie misyę swoją. Tę zakonniczkę, tę siostrę miłosier­ dzia ja koniecznie musiałem nau­ czyć miłości. Przebaczyć mi m usi, pokochać mię m usi, żoną moją zostać musi!

(100)

łem o tych m oich zamiarach. K ry ­ łem się z niemi przed rodzicami, przed przyjaciółm i, ja k ze zbro­ dnią. N ikt nie m iał podejrzywać, że moją myślą jedyną była Zosia.

Boże Narodzenie spędzałem za­ wsze u rodziców. Przyjechałem do Gałęzina w wilię wilii i nie zastałem rodziców w domu. Po­ jech ali byli na parę godzin do staruszki, krewnej naszej, którą m oja m atka otaczała tkliw ą tro­ skliwością. Byłem zziębnięty, a że w saloniku m atki b y ł kom inek, w ięc tam oczekiwałem powrotu rodziców, dokładając drewek do ognia. Rozgrzaw szy się, machi­ nalnie zbliżyłem się do biurka matki. Pod bronzowym psem, którego pamiętałem jeszcze z cza­ sów niem owlęctwa, leżał stos li­

Cytaty

Powiązane dokumenty

W rankingu Euro Health Consumer Index (EHCI) 2016, przygotowywanym co roku przez szwedzki think tank Health Consumer Powerhouse i oceniającym po- ziom ochrony zdrowia w

Jeśli zarzuty po- twierdzą się, będzie to przypadek wręcz modelowy, na podstawie którego można by uczyć, jaka jest główna przyczyna korupcji w służbie zdrowia, jakie czynniki

Od dzieci zbyt często wymaga się dojrzałych reakcji i zachowań, obarcza się je problemami dorosłych, pozbawia się uroku bycia dzieckiem.. Presja społeczna i

wywieszono narodowe flagi i portrety papieża Jana Pawła II. Dla strajkujących grali artyści. W stoczni wydawano niezależny biuletyn, drukowano ulotki. Na żądanie MKS w

Aby odczytać liczbę minut, można pomnożyć razy 5 liczbę znajdującą się na zegarze, którą wskazuje wskazówka.. Przedstawia się to następująco: 1 na zegarze to 5 minut, 2

Ważna jest „efektywna głębokość strefy”: Prostopadła odległość od powierzchni zahartowanej do najdalszego punktu, w którym wymagany jest określony poziom

dzania teorii za pomocą zdań „poziomu 0” czy „naiwnych” zdań „poziomu 1 ” na rzecz jej sprawdzania za pomocą zdań „wyrafinowanych ” , gdyż wtedy nie

właśnie w tym celu oddawałam wydruk mojej pracy licencjackiej do zakładu poligraficznego, który mieścił się w pralni… jest to po prostu specyficzny rodzaj zszycia tegoż