• Nie Znaleziono Wyników

Radcy pana radcy : komedja w 3ch aktach

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Radcy pana radcy : komedja w 3ch aktach"

Copied!
120
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

Skiad K apstozy ¡ 2U ía tft«

MARIA TULISZKA guK - R*n«k S

RADCY PANA RADCY.

1 2

it

(6)
(7)

RADCY PANA M C I

KOMEDJA W 30łi AKTACH

P„ „

Jb- 3

M i c h a ł a B a ł u c k i e g o

W A R S Z A W A

Wydawnictwo W I E Ń C Z Y S Ł A W A Ł O S I A

1900

(8)

&&*** . s£

091211

3,03B0.ieH0 IleH3ypOH). BapmaBO, 14 CemaBpii 1899 r.

(9)

O S O B Y .

P IO T R DZISZEW SKI, właściciel kamienicy, radca miejski.

E W A, jeg o żona. HELENA, ick córka.

EUFRO ZYN A, je j guwernantka. ZD ZISŁAW |

i koledzy.

KAROL )

SŁUŻĄCY.

Rzecz dzieje się w mieszkaniu p. Piotra.

(10)
(11)

f

A K T X ~ y

P ok ój przechodni, jedn e drzwi na prawo, dwoje na lew o, w głębi okno, szafka, kilka sprzętów, na przodzie sceny po prawej stół, na którym zapalony

świecznik; kilka stołków.

S c e n a

1

— EU FRO ZYNA, HELENA.

(Helenka zagląda z ciekawością do salonu na prawo przez dziurkę od klucza. Eufrozyna odciąga ją).

Eu f r o zy n a. Ależ, Helenko, nie można!

He l e n k a,

(12)

Wszak wiesz, że mama wyraźnie zabro­ niła ci wychodzić i pokazywać się.

Helen ka.

To też się nikomu nie pokazuję. Eu f r o z y n a.

Gdyby cię tu zastała, gniewałaby się; chodźmy już!

Hel e n k a.

Zaraz, zaraz. Niechże się choć napatrzę trochę, kiedy tam być nie mogę. (zagląda) Ach, jak tam pięknie, jakie prześliczne stro ­ je, jak wspaniale wyglądają te suknie z og o ­ nami!... (z westchnieniem) Ach, jaka to śliczna rzecz te ogony! Wyobrażam sobie, jakby mnie z nim było ładnie. Ale cóż, kiedy mama nie pozwala i nie pozwala.- Ciągle mówi: jeszcze czas na to i nawet listewrecz- ki popuścić nie da u sukienki. Raz, już za­ nosiło się na to, że miałam włożyć długą suknię — było to, pamiętam, jakoś w tym czasie, kiedy pan Zdzisław' przestał u nas bywać. Mama wTtedy przyszła do mnie, p o­ całowała w czoło i rzekła: teraz chcę żyć tylko dla ciebie, wprowadżę cię w świat, ja

(13)

o

już jestem za stara, dla mnie wszystko się skończyło. Mówiąc to, patrzała ciągle w lu­ stro i wzdychała bardzo. Ale cóż, kiedy w parę tygodni potem wszystko się zmie­ niło.

Eu f r o zy n a (półgłosem). Za powrotem pana Zdzisława.

Helenka (przypomina sobie).

A, prawda, i pan Zdzisław zaczął znowu bywać, mama była już weselszą, ubierała się tak ładnie, jak wprzódy, a gdy jej przypo­ mniałam obietnicę, powiedziała mi: pomy- ślemy o tem później. A tu czas leci. Pan­

no Eufrozyno! co to mamie szkodzi, żebym ja chodziła w długiej sukni?

.(słowa te mówi przy drzwiach salonu i z roztargnieniem zagląda).

Eu f r o zy n a (z przekąsem).

Boby musiała wtedy przyznać się do lat i zmarszczków, które kryje przed ludźmi. Sta­ ra kokietka! Tej się zachciewa romansów, choć ma męża. Gdyby mnie niebiosa ob­ darzyły mężem, pewnieby nie miał powodu być o mnie zazdrosny. Ale cóż!... Mężatki kokietują młodzież, panny więdnąć muszą w dziewiczym stanie.

(14)

6

Co mamie zależeć może na tem, żeby innie nie pokazywać ludziom? Chyba, że na balu robią coś takieg'o, czego młoda pa­ nienka widzieć nie powinna.

Eu f r o zy n a.

Ah, fi donc! (n. s.) Co jej tu powiedzieć? (głośno) Widzisz, to jest w twoim własnym in­ teresie. Im wcześniej panna wchodzi w świat, tym prędzej zaczjmają jej ludzie liczyć lata.

Helenka (naiwnie). No, więc cóż z tego?

Eu f r o zy n a.

Tym wcześniej ją uważają za... prze-, kwitłą.

Helen k a.

A pocóż koniecznie ma zostać starą pan­ ną? przecież może iść za mąż.

Helenka (zbliżając się do Eufrozyny).

Eufro zyn a (urażona).

Nie każda chce poświęcić wolność swoją! Helenka (zastanawiając się).

A to dziwna rzecz! (żywo) Jabym znowtt chciała; wcale nie mam powołania na starą

(15)

7

pannę i nie namyślałabym się długo. Ale cóż, mama zawsze mówi, żem jeszcze za- młoda. Żeby to tak można pożyczyć sobie lat, jakby to było dobrze! prawda?

Eu f r o zy n a (zakłopotana). Różne są gusta.

Helen ka.

O, jabym bardzo chciała być dorosły panną!

Euj?ro zyn a (z patosem).

Nie wiesz, co mówisz, moja droga! Naj­ szczęśliwszy ten wiek; obyś mogła w nim

V zostać jaknajdłużej.

Helen k a.

W zamknięciu i nad książkami, dziękuję! Eu fro zyn a (j. w.).

Potem same tylko rozczarowania, za­ wody...

Helen k a. W czem?

Eu fro zyn a (j. w.).

Po cóż ci mam mówić? T y tego nie pojmiesz, nie zrozumiesz, na ile cierpień na

(16)

rażone jest serce kobiety uczuciowej w ze­ tknięciu się z tym światem materjalnym, z tym samolubnym rodem męzkim!...

Hel e n k a.

Czy oni naprawdę tacy źli, ci mężczyźni? Eu f r o zyn a (z silą).

To potwory, zbrodniarze! Helena (z trwogą).

O. mój Boże! co oni tak złego pannie Eufrozynie zrobili?

Eu fro zyn a (zakłopotana).

Co zrobili? właśnie, że nic nie zrobili, bo dla nich niczem są przymioty duszy, pod- niosłość uczuć, u nich tylko pieniądze i mar­ ne wdzięki, a gdy tego nie widzą, dozwalają najszlachetniejszym istotom więdnąć, prze- kwitać... (wzdycha).

Helenka (smutno).

O, to nie dobrze, że oni tacy źli! I to wszyscy tak? Eu f r o zy n a. Wszyscy! Hel e n k a. I pan Zdzisław? 8

(17)

9

O, Boże, miałażby się domyślać najskryt­ szej tajemnicy mego serca!

Eufrozyna (n. S.).

S c e n a

2

ga

HELENA, EUFROZYNA, P IO T R , później ZDZISŁAW .

PlOTR (wychodzi z salonu we fraku, człowiek ciężki, otyły, chustką ociera twarz spoconą i stęka). Ab! tom się umęczył, aż mi coś w krzyże weszło od ciągłych ukłonów! T o ten, to ów ci winszuje nowego zaszczytu, każdemu więc wypadało coś powiedzieć na podzię­ kowanie, a tu człowiek, panie, z natury nie­ zbyt wymowny. O! dużo mnie to koszto­ wało! Piękna to rzecz urząd, ale mozolny ciężar obowiązków zaczyna mnie już ugnia­ tać. A to dopiero początek mego urzędo­ wania, pierwszy krok na drodze politycznej! Teraz dopiero zaczną się kłopoty, zajęcia, człowiek będzie się musiał pożegnać z mi­ łym spokojem domowym, z wygódkami i od­ dać cały dobru publicznemu. Może nawet na poobiednią drzemkę nie zostawią odro­ biny czasu. Okropność! Ale cóż! Zonie się zachciało, żebym był radcą, cóż było robić.

(18)

I O

He l e n k a (przybiega, całuje go w rękę). Tateczko, czy to prawda, że dzisiejszy bal u nas jest na cześć taty?

Pio t r (z dumą).

Tak jest, twój ojciec przestał już być zwyczajnym człowiekiem, jest panie tego... jak się nazywa... radcą!...

He l e n k a. Co to radca?

Pio t r.

Radca? No, to panie, jakby ci to powie­ dzieć, radca, to niby tego, no... radca! Jak są, no, p. ministrowie, tak są, mospanie, rad­ cy, no, i tego... rozumiesz?

Helen ka. Nic a nic nie rozumiem.

Pio t r.

No lepiej ci już wytłumaczyć nie mogę Helen ka.

A cóż robią ci radcy? Pio t r.

Co robią? Różne rzeczy! Na ten przy­ kład, tego... (n. s. zakłopotany) Właściwie

(19)

po-I po-I

wiedziawszy, to ja sam nie mam dokładne­ go wyobrażenia o tem.

Zd zis ł a w (wchodzi ubrany po balowemu, uprzejmy i pewny siebie, z małym bukietem, kłania się damom,

podchodzi do radcy).

Szukam pana wszędzie, by mu powinszo­ wać godności, jaką zaufanie współobywateli złożyło w pańskie ręce...

Pio t r (z dumą).

Dziękuję ci, panie Zdzisławie! Dobrze, żeś przyszedł, bo właśnie chciałem..

Zd zisław (nie słuchając, zbliża się do pań, do Eufrozyny).

Pani przyniosłem fotografję Garibaldie­ go, której sobie tak życzyłaś (wręcza jej).

Ed fro zyn a (z kokieteryjną czułością).

Mille graces! Ach jakiż pan dobry! Czem- że zdołam...

Zd zisław (do Helenki).

A dla pani ten skromny bukiecik na dzi­ siejszy wieczór.

Helenka (smutnie)

A cóż, kiedy, widzi pan, ja nie będę na balu. A tak się cieszyłam na kotyljona, do którego mnie pan angażowałeś

(20)

12

Pio t r.

Jakto? ty byś nie miała być na balu two­ jego ojca? Czemu?

He l e n k a. Mama nie pozwoliła.

Pio t r (spuszczając z tonu). A to znowu co innego.

Zd z is ł a w.

A to szkoda, że pani nie będzie na balu;

ja się cieszyłem...

Hel e n k a.

Nie mów mi pan już o tem, bo się roz­ płaczę. I tak już jestem dość nieszczęśliwa.

Zd z is ł a w. Gdyby można...

PlOTR (biorąc Zdzisława pod rękę).

No, no, już ja pomówię z matką o tem. (do Zdzisława) Słuchajno, mam z tobą pog'adać, chiałbym ci się poradzić względem mego urzędu. Widzisz, powiem ci pod sekretem, że on mnie trochę ambarasuje, nie czuję się na sitach, bym odpowiedział godnie...

(21)

i o

Zd zis ł a w.

Miałżebyś pan być niezadowolony? Pio t r.

To nie, bo jużciż to zawsze honor, ale widzisz, tak mi się wydaje, jakbym chodził w pożyczanej sukni; nie czuję się na siłach. Nie wiem, doprawdy, z jakiej racji zostałem wybrany.

Zd zis ł a w.

Jesteś pan znany, jako człowiek porzą­ dny, spokojny, zamożny...

Pio tr (z dumą). No tak, tak.

Zd z is ł a w.

To też wybór pański przeszedł prawie jednozgodnie.

Pio t r.

No tak, ale widzisz, tam może trzeba bę­ dzie znać prawo, być uczonym, coś-owoś, a ja, przyznam ci się, nie -wiele szkół wą­ chałem. Człowiek odrazu wszedł na drogę praktyczną i wziął się do korzeni... dorobiło się jakiego takiego mająteczku. W ięc wi­ dzisz, zdolności tak nie mam.

(22)

i 4

Zd z is ł a w.

Ale tam tego wszystkiego nie trzeba! Pio t r.

Nic? No to cóż my tam będziemy robić? Zd z is ł a w.

Radzić!

Pio t r.

A cóż ja będę radził? Ja sobie w domu poradzić nie umiem.

Zd zisła w.

Jesteś pan zbyt skromny. Czy to niema o czem radzić? Ot, np. masz pan przy swo­ jej kamienicy kawałek bezużytecznego pla­ cu, więc zaproponować radzie miasta, aby go zakupiła na wystawienie jakiego gmachu publicznego. Pani radczyni skarżyła się nie­ dawno, że, idąc do kościoła, musi brnąć w błocie, wnieść więc, aby zaprowadzono chodnik; kuzyn pański niema zajęcia...

Pio t r.

Ale, przez Bóg żywy, toż to wszystko sprawy prywatne, a tam mamy radzić o d o­ bro publiczne.

(23)

i5

Frazes, panie! Czemże jest dobro publicz­ ne, jeżeli nie zbiorem dobra jednostek. Niechże każdy się stara, aby mu było do­ brze, a tern samem przyczyni się do dobra

publicznego.

Pio t r.

Masz rację, jak Boga kocham! No, pro­ szę, że mi to nie przyszło nigdy do głowy! Ja sobie to jakoś inaczej tłómaczyłem!

Zd z is ł a w.

Czyż chodnik przed pańskim domem nie przyczyni się do porządku miasta? A gmach, postawiony na pańskim gruncie, nie podnie- sież jego świetności?

Pio t r.

Prawda, oczywista prawda. To mi się nazywa mówić zdrowo i jasno.

(przez czas rozmowy, Kufrozyna rzuca czule spojrzenia na Zdzisławą, który tego nie widzi, Helenka zaś, to za­

gląda do salonu, to mówi pocichu do Eufrozyny). Zdzisław (śmieje się).

Helenka (do ojca).

Tateczko! wstaw się tatko do inamy, że-bym choć kotyljona tańczyć mogła!

(24)

i 6

Pio t r.

Ale to się rozumie, wstawię się, wstawię! Helen ka.

O, mój zloty ojczuszku, jakże cię będę kochać za to!

S c e n a 3°ia

CIŻ i EWA w złym humorze, w balowym stroju. E W A.

A to co? Co tu robisz? Wszak zabro­ niłam ci wychodzić z pokoju!

Helenka. Tak ale... tatko obiecał..

Pio t r.

Co, ja?

Helenka No, przecież tatko...

E w A. Tyś jej pozwolił?

Pio t r. Ale, uchowaj Boże!

(25)

17

E W A.

Panno Eufrozyno, proszę zaprowadzić He­ lenkę do swego pokoju i zatrudnić ją czem!

(Eufrozyna robi minę obrażoną). Ew a (spostrzegłszy).

Panna jeżeli zechcesz, możesz przyjść potem do salonu, a tam tak mało mężczyzn, że nie wiem, czy się panna zabawić będziesz mogła.

Eu f r o zy n a (n. s.).

Piękne zaproszenie! O, nie daruję ci te­ go! (wychodzi na lewo).

Helenka (idąc za nią).

Wiedziałam, że się na tem skończy. Ew a (patrzy za niemi).

Ta panna Eufrozyna już rozpoczyna roż­ ki pokazywać i fochy stroić! Wzięłam to z litości...

Pio t r.

Wszak to podobno jakaś krewna twoja! E w a.

Nie wiem o tem! Wzięłam ją do Helen­ ki, bo nie chciałam, aby moje dziecko z byle

(26)

i8

kim zabierało znajomości po pensjach. Ale, zdaje się, że będziemy musieli odmienić gu­ wernantkę. Ale o tem potem! Panie Zdzi­ sławie, co to będzie? Panien się nascho- dziło tyle, a mężczyzn ledwie kilku.

Zd z is ł a w.

Niech pani dobrodziejka będzie spokoj­ na, to już moja rzecz. Powiedziałem, że bal się uda i udać się musi. Zamówiłem kilka­ naście par nóg, które niebawem się zjawią.

E w A.

Złośliwym jesteś, panie Zdzisławie! (Zdzisław kłania się, jak za komplement).

E W A.

Myślałam, że połowa nie dopisze. Gdzie tam, wszystkie przyszły! Jedna tylko bur­ mistrzowa odmówiła. Słaba, hm, ona sła­ ba, — kobieta, jak słoń i ona chora! O, nie daruję jej tego! Ty, jeżeli mi się potvaż3rsz bywać u burmistrza, żyć z nim, to...

Pio t r.

Ależ, kochanie, toż to mój naczelnik te­ raz!...

(27)

. 19

E W A.

Jaki naczelnik? co za naczelnik? Tyś ta­ ki dobry, jak i on! Ciebie wybrano i jego wybrano! W olno ci radzić, co ci się podo­ ba, bo to nie za pieniądze, a musiałbyś chy­ ba nie kochać twej żony i twego dziecka, żebyś po tej obeldze, jaka nasz dom dziś spotkała, miał robić to, co się burmistrzowi robić będzie podobało. On tak, ty inaczej, zawsze przeciw niemu!

Pi o t r.

Ale, duszko, tak nie można! (do Zdzisława) Co, prawda?

Zd z is ł a w.

To zależeć będzie od większości głosów.

Pi o t r.

A widzisz, aniołku! E w A.

Nic nie widzę i widzieć nie chcę! Nie powinieneś pozwalać, żeby burmistrz burmi­ strzował nad tobą, nad nami — i koniec na tern. Nie na tom poszła za ciebie, abym była poniżaną, obrażaną; kobieta z takiego domu, jak ja, z taką edukacją, z takim

(28)

ser-2 0

cem, warta była innego losu! Mam męża, który jest do niczego.

Pio t r.

Ale, przesadzasz, duszko! Widzisz, kom­ promitujesz mnie tylko przed Zdzisławem,

gotów uwierzyć! Czegóż ty więcej chcesz? masz córkę, wygody, jesteś panią radczy- nią...

Ii W A.

Wielki mi zaszczyt. R a d ca — i to radca, o którym mówią, że go wybrano w nadziei smacznych śniadań i obiadów.

Pio t r.

Ależ to potwarz, duszko, czysta potwarz! Zaręczam ci... (siada).

E w A.

Tak, siadaj, siadaj, a tam goście w salo­ nie sami. Piękny mi g-ospodarz!

Pio t r. I cóż ja mam robić?

l i w A.

To nie wiesz, co do gospodarza należy? Przecież trzeba gości bawić, częstować!... Niechże choć to mam od ciebie.

(29)

21

Pio t r.

No, to idę już, tylko się nie gniewaj, bo widzisz, to dopiero pierwszy mój występ na politycznym torze. (idąc) Ja wybrany dla śniadań! Czysta potwarz!

S c e n a 4£

EW A, ZDZISŁAW , później PIOTR.

(podczas tej sceny służba przechodzi z tacami, orkiestra gra tańce).

Ew a (patrząc za mężem).

I to się nazywa mąż, pan domu i to do takiego człowieka los mnie przykuł na wie­ ki, do człowieka, który nie jest w stanie ocenić mnie, pojąć, zrozumieć. O, panie Zdzisławie, ty nie jesteś w stanie wyobrazić sobie, jakie to męczące!

Zdzisław (n. s.).

■Alasz tobie! Znowu na mnie spada słod­ ki obowiązek zrozumienia tych pragnień, ¿■(zbliża się do niej) O, ja pojmuję to położenie

i współczuję z panią! E w A.

Jak to szlachetnie z twej strony, panie Zdzisławie! Ale ja tej ofiary przyjąć nie

(30)

22

powinnam. Gdybym była młodszą, pięk­

niejszą...

Zd zisław (n. s.).

Toby się zdało, (służący przechodzi do salonu), (n, s.) A to w porę przyszedł! Byłem w dja- belnym kłopocie, co jej na to powiedzieć...

E w A.

Ale, ja pana zatrzymuję, a tam tańczą. Zd zis ł a w.

Służę pani.

E w A.

Mnie? Skądże mnie; tam tyle pań w sa­ lonie...

Zd z is ł a w.

P a n i! (podaje jej ramię, wychodzą do salonu).

Pio t r (wchodzi z pi-zekręconą w tył krawatką). No, tom już zrobił swoje, Ewunia nie bę­ dzie mi mogła przyganić, że nie zabawiłem g'OŚci. (służący niesie wino do salonu) CÓŻ to, O mnie zapominasz? Czy ty mnie nie znasz?

Sł u ż ą c y. Nie wiedziałem...

(31)

23

Pio t r.

Co, nie wiedziałeś, że ja potrzebuję ochło­ dzić się, ośle jakiś! (pije kieliszek) T y o mnie najprzód powinieneś pamiętać, rozumiesz, bo ja twój pan, bo ja ci płacę! (pije drugi) No, idź teraz.

(służąoy wychodzi do salonu). Pio t r.

Zaraz mi lepiej jakoś, (spogląda przypadkiem w lustro) A to co, gdzie moja krawatka? Pan radca bez krawatki, Chryste Jezu! (spostrzegł­ szy) A! (poprawia) Tak. I kamizelka jakaś pomięta, może należałoby wziąć inną? Spy­ tam się Ewuni (chce iść).

(służący wchodzi). Pio t r. Co to, nie pili?

Mało.

Sł u ż ą c y.

Pio t r.

Czy im nie smakuje? Przecież wino nie­ złe. Pokaż! (próbując wypija) Doskonałe, cze­ go oni chcą! (wypija drugi) W yborne wino. Pewnie nie prosiłeś, jak należy! Że też to bezemnie nigdzie się nie obejdzie, chodź!

(32)

2 4

E w A,

Zostawić mnie na środku salonu i odejść, o, panie Zdzisławie, to się nie godziłol

Zd z is ł a w.

Ależ, pani, to chwilowe zapomnienie. E w A.

Dawniej pan nie zapominałeś się tak. Teraz sprzykrzyłam się panu, nudzę pana, o, ja to widzę!

Zd zisław (n. s.).

Korzystajmy z chwili, (głośno) To ja ra­ czej znudziłem panią i dlatego szukasz bła­ hych przyczyn, aby mnie się pozbyć, że­ gnam panią! Ew a (wstrzymując go). Zdzisławie, co czynisz! Zd zis ł a w (n. s.). Masz tobie! (służący przechodzi). Ew a (puszcza rękę, po cichu). Zostań', ja proszę!

(Zdzisław po odejściu służącego znudzony całuje ją w rękę).

(33)

25

E w A.

Przebacz rai! nie zważaj na to, co mó­ wię, bo widzisz, nieraz nachodzi mnie stra­ szne zwątpienie o sobie, o tobie, o tw o­ jej miłości! Nie mogę przypuszczać, że ty, któremu się świat dopiero otwiera, że ty, zdolny mi jesteś poświęcić najpiękniejsze chwile twojej młodości! Nieraz, zdaje mi się, że ja cię nudzę...

Zd zisła w (u. s.).

Jak ona umie czytać w mojem sercu. E w A.

Ze mną pogardzasz... Zd z is ł a w. Ależ pani!...

E w a.

O, nie tłómacz mnie! Ja wiem, ja czuję, że jestem występną, a jednak nie mam siły... (siania się w jeg o objęcie).

Zd zisła w (n. s.). I mnie jej wkrótce zbraknie.

E w A.

Gdybym miała męża do moich pojęć, nie byłabym się może posunęła do tego stopnia!

(34)

Zd zisław (n. s.). Bardzo wierzę.

E w A.

O, los mój jest straszny! (tuli się do niego). Zd zisła w (n. s.).

Czego ona jeszcze więcej chce. Niechże mi kto teraz powie, co robić z tym fantem!...

PlOTR (pijany we drzwiach).

Brawo! brawo! A to oni tu widzę, pol­ kę tną W najlepsze. (Ewa i Zdzisław odchodzą od siebie zmięszani) Tu tańczą, tam tańczą, wszę­ dzie dziś tańczą. U pana radcy cały dom roztańczony, rozbawiony, pan radca także, (idzie do żon)') Bo widzisz, duszyczko, ja się troszeczkę mosterdzieju, tego, jak się nazy­ wa, ululałem. Przy częstowaniu, jak mnie ży­ wego widzisz, przy częstowaniu, z tym kie­ liszeczek i tak ani wietn, kiedym się strąbił! Teraz bal się zrobił w głowie, wszystko mi w oczach tańcuje. No, no, tylko się nie gnie­ waj, duszko, widzisz, przy takiej uroczystej uroczystości, to nic dziwnego, (stając między żoną i Zdzisławem) Tylko proszę was, zachowaj­ cie to przy sobie w sekrecie, że ja tego, jak się nazywa, że pan radca się strąbił;

(35)

to-by to-było pięknie, żeto-by się świat dowiedział! Cicho! sza!

(Ewa patrzy pogardliwie na męża i odchodzi). Zd zisław (idąc za nią).

S łu ż ę p a n i (podaje jej rękę i wycodzi do sali). PlOTR (nie widząc, że wyszli).

Bo widzisz moja duszko, co w domu... (oglądając się) A cóż u licha, gdzież się po­ dzieli? Czy mi się śniło? A, to kapitalne! A jabym był przysiągł, że tu była moja żo­ na i ten... któż to więcej? Dalibóg nie pa­ miętam. No, to dziwne złudzenie; (zatacza się) jakoś niepewne moje kroki na torze po­ litycznym, trzeba się troszkę przedrzemnąć, żeby się świat nie dowiedział, że pan radca tego... (idzie na lewo ku drzwiom) Proszę, bardzo proszę, kieliszek nie zaw^adzi, winko dobre, wytrawne, nie zaszkodzi, no, jak mnie ko­ chasz! (wychodzi).

S c e n a

5-KAROL, później HELENKA, muzyka gra walca. KAROL (wchodzi po balowemu).

A niech licho porwie taką zabawę! Obra­ cać kilkanaście panien, z których każda

(36)

28

przed kilkunastu latami skończyła rok sze­ snasty. Co tu za zabawa może być z ta- kiemi pannami? To mnie ubrał Zdzisław! Powiada mi: chodź do państwa Dziszew- skich, zabawisz się, ładnych panien będzie dużo. A tu choć żeby na próbkę jedna ła­ dna i to nie. Już to pani domu umie sobie balik urządzić tak, aby mogła być jego królową. Ale gdzież jej córka, to śliczne dziewczątko, którą codzień widuję z mego okna, siedzącą w pokoiku z książeczką w rę­ ku, lub bawiącą się z kotkiem. Jedynie na­ dzieja, że ją zobaczę, skłoniła mnie, żem się dał namówić Zdzisławowi, i to mnie zawio­ dło! a może też pomyliłem się w oknach, może moje piękne vis à vis mieszka w są­ siedztwie państwa Dziszewskich? A to by­ łaby śliczna pomyłka! (siadu po prawej) Tak pięknie obiecywałem sobie spędzić dzisiej­ szy wieczór, nagadać się tyle z nią, zapytać, czy sobie ślub zrobiła mieć zawsze oczki na dół spuszczone i tysiączne inne rzeczy, a tu, tymczasem nudy, okropne nudy!

(Helenka przebiega w stronę salonu).

K a r o l (na to odwraca się). A! moje... (wstaje).

(37)

Helenka (zatrzymuje się). A pan tu co robi?

K a r o l. Jakto, pani mnie zna?

Helen ka (zmięszana). To jest... właściwie...

Kar o l (n. s.).

A byłbym przysiągł, że na mnie nigdy nie spojrzała! To flglarka! No, wierz tu oczom kobiecym! (głośno) Mogę pani służyć do walca?

Helen ka.

Jaki pan śmieszny, przecież pan widzisz, że nie jestem na bal ubrana.

K a r o l.

Pani jesteś prześlicznie ubrana. Helenka (n. s.). Czy on żartuje ze mnie?

K a r o l.

No, czy mogę panią prosić... (słodko) Ja tu przyszedłem tylko dla pani....

(38)

Helen ka.

Dla mnie? (n. s.) To bardzo ładnie z je­ go strony.

K a r o l.

W nadziei, że będę z panią tańczyć! Helen ka (smutno).

O, toś się pan źle wybrał, bo mnie nie- wolno tańczyć. Mama nie pozwala.

K a r o l. Czemu?

Helen k a. Mówi, żem jeszcze zamłoda.

K a r o l (n. s.).

A co, nie zgadłem? Mama lubi się an­ tykami otaczać, (głośno) Któż, jeżeli nie mło­ dzi mają prawo do zabawy?

Helen ka.

I mnie się tak zdaje. (n. s.) To bardzo rozsądny człowiek, (spostrzega się) Ach, co ja robię! Gdyby mnie tu zastano sam na sam z panem...

K a r o l, I cóż w tem złeg'

(39)

3 i

He l e n k a.

Ja nie wiem, ale panna Eufrozyna mówi, że to nieprzyzwoicie. Do widzenia! (robi dyg i odchodzi)

K a r o l.

Pani, jeszcze chwilkę! K iedy nie mogę tańczyć z panią, pozwól mi przynajmniej rozmawiać jeszcze trochę.

Helenka.

A o czem będziemy mówili? Może pan umiesz jakie wiersze, to mów pan, bo ja bardzo lubię wiersze.

K a r o l.

Pani sama jesteś, jak poemat! Helenka (n. s.). Jak on ładnie mówi!

K a r o l.

Może panią obraziłem tem porównaniem? Helen k a.

O, nie, owszem! Mnie się to bardzo po­ doba, że pan do mnie przemawiasz, jak do dorosłej panny, bo mnie tu wszyscy mają za dziecko, a ja przecież już mam...

(40)

02 /

No wieleź?

K a r o l.

Helen ka.

A wiesz pan, doprawdy nie wiem. Ma­ ma mi nigdy nie powiedziała dokładnie.

Ka r o l (n. s.).

Mama nie amatorka arytmetyki. Coś mi się ta mama nie podoba.

Sc ena

6-CIŻ i EUFRO ZYN A, później ZDZISŁAW . Eu fro zyna.

Helenko, jak mogłaś wyjść z pokoju bez mego... (spostrzega Karola, n. s.) A, to ten nie­ znajomy, który z przeciwka patrzy codzień w moje okna. Boże, jak mi serce gwało- wnie bije w łonie! W jakiż sposób zdołał się tu dostać? Ileż przeszkód pokonać mu­ siał, aby się do mnie zbliżyć!

Helen ka.

To ten pan rozmawiał ze mną, więc nie mogłam odejść, bo byłoby niegrzecznie, (do Karola) To moja guwernantka!...

(41)

33

Helen ka.

A, to pan... (zatrzymuje się i parska śmiechem) A, to doskonałe, jak mamę kocham! Ja roz­ mawiam z panem tak długo i nie wiem jesz­ cze, jak się pan nazywa.

K a r o l. Karol Łęski.

Eu f r o zy n a (j. w., D. s.). Widocznie pragnie ze mną mówić.

Ka r o l (n. s.).

Żeby mi tylko nie zabrała mojej ślicznot­ ki. Trzeba ją zatrzymać jakim sposobem, (głośno do Eufrozyny) Pani także nietańcząca?

Eu f r o zy n a.

Z tak delikatnem zdrowiem, jak moje, nie podobna mi rzucać się w szalony wir zabaw i uciech.

K a r o l. Pani więc słabowita?

Eu f r o z y n a.

To nie, ale cierpiąca, (czule) Są różne cier­ pienia!

(42)

3 4

K a r o l (do Helenki, która stoi za Eufrozyną). Od kogo ma pani tę cudowną różę?

Eu f r o zy n ą.

Na różę? O, nie. (spostrzega się) A! H ELENKA.

Od pana Zdzisława.

Eu f r o zy n ą (n. s.).

Jeżeli ta mała będzie mi przeszkadzać, to nigdy nie dojdę do stanowczego kroku, (głośno) Helenko, trzeba będzie wrócić do pokoju.

K a r o l (żywo). A cóż tak pilnego?

Eu fro zyn ą (n. s.).

Biedny, jak się przestraszył! Sądził, że i mego widoku będzie pozbawiony. Boże, je ­ żeli on mi jest naznaczony, to trudno sprze­ ciwiać się wyrokom opatrzności! (głośno) He­ lenko, przynieś mi moją chustkę.

K a r o l (żywo). Ja panią wyręczę.

(43)

35

Eu f r o zy n a (n. s.).

Jaki nieśmiały, boi się ze mną sam zostać. O, pojmuję tę delikatność uczuć!

Helenka (klaskając w rączki ze śmiechem). A przecież ją pani w ręku trzyma.

Eu f r o zy n a.

Prawda. Jaką ja dziś roztargniona, nie­ przytomna. (patrzy na Karola czule) Sama nie wiem, co się ze mną dzieje.

(Zdzisław wchodzi ozdobiony orderami, zmęczony tańcem).

Helenka (biegnie ku niemu). Czy już skończył się kotyljon?

Zd z is ł a w. Co tylko. Ach! (siada).

Helen ka. I my nie tańczyliśmy z sobą.

K a r o l (n. s.).

Nie tańczyliśmy! więc tak rzeczy stoją. Ona go kocha!

(44)

36

Zd zis ł a w.

Karolu, bój się Boga, jesteś niegrzeczny! Zostawiłeś damę w kotyljonie i odszedłeś; to nie uchodzi!

Ka r o l. Byłem zmęczony.

Zd zisław.

Najrozmaitsze robiono przypuszczenia,

gdzie poszedłeś.

Helen k a.

Z kim pan tańczyłeś kotyljona? Zd zis ł a w.

Z panną Balbiną. Helen ka.

T o moja rówieśniczka. Jakże jej za­ zdroszczę!

Ka r o l (n. s.).

Niewątpliwie kocha go. Zdzisław tu nie bywa daremnie. Muszę się upewnić. Eufro- zyna mi to powie (zbliża się do niej).

Helen k a.

A co potem będą tańczyć? (rozmawia ze Zdzisławem).

(45)

3/

K a r o l (do Eufrozyny półgłosem).

Pani, nie dziw się mej śmiałości, że cię zapytam o jedną rzecz!...

Eu f r o zyn a (u. s.).

O, Boże! nadeszła nareszcie ta uroczysta chwila...

K a r o l (j. w.). Idzie tu o moje szczęście.

Eu f r o zy n a (n, s.).

O, nie pęknij serce! Eufrozyno, bądź silną!

K a r o l. Chciałbym wiedzieć, czy...

Zd z is ł a w.

Karolu! angażowałeś już do drugiego ka­ dryla?

K a r o l (niecierpliwie). Nie!

Zd zisła w (zbliża się ku niemu).

Ależ, mój złoty, to nie wypada! Tance­ rzy i tak mało!

(46)

Eu f r o zy n a (n. s.).

Zdzisław zazdrosny! Domyśla się wszyst­ kiego i umyślnie przeszkadza. Żałuję go, ale darmo! Taka była wola przeznaczeń!

Hel e n k a.

Panie Zdzisławie, co pan zrobisz z temi orderami?

Zd zisła w (z lekceważeniem).

Rzecz mego służącego, który frak czyści! Hel e n k a.

A, to ładnie!

Zd z is ł a w. Gdylpy od pani...

(Helenka robi rucli obrażonej).

KLar o l (zbliża się do Eufrozyny i półgłosem mówi). Będęż mógł panią prosić o chwilkę roz­ mowy?

Eu f r o zy n a.

Później, później, (odchodzi z Helenką). Helen ka (do Karola). Do widzenia!

(47)

3g

S c e n a 7—

KAROL i ZDZISŁAW . Zd zis ł a w.

Chodźmy do salonu; nie wypada tak dłu­ go zostawiać damy same.

K a r o l.

Daj mi pokój, ja nie archeolog, bym stu- djował antyki!

Zd zis ł a w.

Ale są między niemi niektóre wcale po- sażne...

K AROL.

Przecież bal nie jest targowiskiem, (n. s.) Ona go kocha!

Zd zis ł a w.

Mój Karolu, jesteś grubo niegrzeczny. K a r o l.

A czemuż traktujesz mnie posagami^ wszak wiesz, ja tu nie dla spekulacji, ale dla zabawy przyszedłem.

(48)

40

Zd z is ł a w.

Mój drogi, ja znów nie pojmuję zabawy bez celu. Jeżeli się już pocę i trzęsę, to niechże wiem, za co. Czy sądzisz, że bez interesu skazywałbym się tu na takie nudy, że chciałoby mi się tak nadskakiwaś starym pannom z czystego amatorstwa? Nie wi­ działbyś mnie tu pewnie, gdyby nie to, że mi idzie o zjednanie sobie przychylności pańtwa Dziszewskich, o których córkę chcę się oświadczyć. K a r o l (żywo). Ty? Zd zis ł a w, Cóż cię to dziwi? K a r o l. Kochasz się w niej?

Zd zisła w (bawiąc się szkiełkiem). Staram się o nią.

K a r o l. A ona czy kocha cię?

Zd zis ł a w (zarozumiale).

Nie pytałem się jeszcze o to, ale jestem pewny. Mój drogi, nie widzę powodu,

(49)

dla-czegoby nie miała mnie kochać. Jestem zdrów, młody, przystojny, umiem się zna­ leźć, czyż to nie dosyć? Nie takie szalały za mną! W iele ja miałem świetnych partji!. .

K a r o l (z przekąsem). I nie korzystałeś z tego!

Zd zis ł a w.

Byłem głupi, młody, nie myślałem nigdy na serjo o ustaleniu bytu, ale dziś, człowiek ma doświadczenie i nauczył się rachować. A panna Helena będzie miała niezły posą­ żek: kamieniczka, a może i coś w gotówce!

K a r o l. I jesteś pewny, że...

Zd zis ł a w.

Co się tyczy panny, jestem spokojny, ale z matką mam malheur’a.

K a r o l. Nie pozwala?

Zd z is ł a w.

Gorzej jeszcze, zakochała się sama we runie! Już to ja takie mam szczęście! Uwa­ żasz, pragnąc sobie pozyskać rodziców, nad­ skakiwałem naturalnie mamie, robiłem

(50)

grze-4 2

czności, a stara to sobie inaczej wytłóma- czyła i wlazłem w kabałę. Wiesz co, K a ­ rolu, poświęć się ty dla mnie i uwolnij mnie od tych słodkich więzów.

Tak?

K a r o l.

Zd zisław. Zakochaj się w niej.

K a r o l.

Dziękuję ci za starego grata! Zd z is ł a w.

Przecież nie na serjo. Coby ci szkodziło udawać przez parę tygodni zakochanego? Jabym tymczasem odegrał kilka scen za­ zdrości, delikatnie wycofał się z tego sto­ sunku i byłoby po wszystkiem. Potem bym się oświadczył formalnie o pannę, ty wte­ dy, jako człowiek wpływowy u mamy, za- protegowałbyś mnie i ożenił.

K a r o l (n. s.).

To trafił. W ięc .ona go kocha. Ha, dar mo, nie mam tu już co robić! (chce odejść).

Zd zis ł a w. No, zrobisz to?

(51)

40 K a r o l. Daj mi pokój! Zd z is ł a w. Gdzie idziesz? K a r o l. Spać! Zd z is ł a w.

A kolacja? Zmiłuj się, któż przed kola­ cją odchodzi!

(Karol macha ręką). Zd z is ł a w.

Ależ nie puszczę cię. Chodź na papie­ rosy do pokoju radcy, (bierze świecznik, Karola pod rękę i odchodzą na lewo).

S c e n a 8?^

EU FROZYNA, później E W A. * Eu f r o zy n a.

Ciemno; może to umyślnie; może tą cie­ mnością chce się ośmielić, do wyjawienia tego, co czuje. On taki nieśmiały! Żądał chwilki rozmowy, czyż mogłam odmówić!

(52)

44

O, słabe serce kobiety! Tylko czy mnie, jako pannie, wypada tak w ciemnościach...

Ha, dziej się wola nieba! (spuszcza głowę). (Ewa wchodzi z salonu i zamyka drzwi).

Eu fro zyn a (budzi się z zamyślenia). Ktoś tu wszedł z salonu! To on!

Ew a (do siebie).

Zdzisław tu wyszedł: wzrok jego zdawał się wołać, żądać ze mną rozmowy. Nie mo­ głam się oprzeć. Boże, na cóż się nie od­ waży kobieta, która kocha!

Eu f r o zyn a (n. s.).

A może to nie on. Dajmy znak. (głośno) Pst.

E W A. T o on. Pst.

Eu f r o z y n a.

D r ż ę c a ła . (postępuje naprzód, macając rękami). (Ewa również postępuje ku środkowi).

(Śród tej sceny kurtyna spada).

(53)

---.A. IEC T I X

s1

Salon gustownie um eblowany, drzwi w głębi i p o bokach.

S c e n a ls—

PIOTR, później SŁUŻĄCY. *

PlOTR (wraca z miasta w dobrym humorze, zaciera ręce). E, nie taki djabeł straszny, jak go malu­ ją! nie tak to, panie, trudno być radcą, jak mi się zdawało! Pociłem się od strachu, kiedy wchodziłem do sali ratuszowej; mówi­ łem sobie: Piotrze, Piotrze, głupstwoś zrobił, wdałeś się w nie swoje rzeczy! No, ależ ja myślałem, że tam będą Bóg wie czego wy­ magać, a tam sobie, poprostu, nic

(54)

nadzwy-czajnego. Człowiek sobie, panie, siedzi, jak u Pana Boga za piecem, słucha, jak raz ten coś powie, drugi raz tamten, czasem każą wstawać, czasem tylko rękę podnieść, no i basta! I ot jakoś czas przeszedł, ani się człowiek spodział. Do tego jeszcze bur­ mistrz mówkę wypalił, panie dobrodzieju, to jest czego posłuchać! Jak to on ładnie p o­

wiedział, czem my jesteśmy! To człowieka aż podnosiło, pa... nie! Moja żona ma tam coś do niego, ale co słuszność, to słuszność, trzeba mu przyznać, że mówi, jak kazno­ dzieja; kiedy, na ten przykład, powiedział: panowie! e... tego... jak się nazywa... pano­ wie! to, jak Boga kocham, trzeba było być z kamienia, żeby się nie rozbeczyć. Albo to potem kiedy znów powiada: panowie!... jakże to on powiedział? A! powiada, pano­ wie!... no, wszystkiego już nie pamiętam, no, ale co mówił to mówił, niech go nie znam! T o wtedy dopiero człowiek zobaczył, panie, czem jest właściwie. To też biliśmy brawo, aż się okna trzęsły. Potemeśmy sobie, pa­ nie, poszli do handelku, pociągnęli lampecz- kę jedną, drugą, wyściskali się, wycałowali i, ot jakoś człowiek ni ztąd, ni zowąd zna­ lazł się, jak w swoim domu, na politycznym torze. (zaciera ręce i chodzi ucieszony, po chwili sta­ je ) Jedno tylko głupstwo się stało z tym

(55)

47

chodnikiem; jak się Ewunia dowie, będzie bieda. Ale darmo, człowiek panie nie z że­ laza, duch wprawdzie ochoczy, ale ciało mdłe. W sali było gorąco niesłychanie i czło­ wiek zmęczony, panie, urzędowaniem, nie­ chcący się zdrzemnął,* aż tu budzą mnie do głosowania. O co rzecz idzie? mówią mi: o chodnik! Naturalnie, że poniosłem rękę, bo tu szło o mnie. Tymczasem dowiedzia­ łem się potem, że ja głosowałem za chodni­ kiem koło domu burmistrza. Tom strzelił bąka! Żeby się tylko moja jejmość o tern nie dowiedziała... Miałbym się zpyszna!... (wyciąga papiery z kieszeni) Odsuńmy teraz na bok sprawy publiczne; należy się przecież po takich trudach odpocząć, zakosztować tego domowego szczęścia, (bierze jeden arkusz czysty z pomiędzy papierów) To papier, na którym kazano nam notować swoje uwagi, wnioski, odpowiedzi. Ja tam wiele nie pisałem; (po­ kazuje czysty papier) byli inni, co się rwali do tego, po co mnie ludziom wchodzić w dro­ gę; pofolgowałem ich słabości i nie odzy­ wałem się wcale, (bierze drukowany papier) A to statuta! To najtwardszy orzech! Podobno trzeba je umieć na pamięć. E, cóż to, sta­ tut nie ministrantura, wyuczę się, jak pacie­ rza i kwita! Toż to przecież dla dobra pu­ blicznego! (odkłada papiery) Jak to miły, panie,

(56)

spoczynek po trudach obywatelskich. Już to niema, panie, jak dom, wygody; wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej. A, gazetka! (bierze) Dzisiejsza! Nie miałem jeszcze cza­ su przeczytać, (rozkłada) Mój Boże, jak się było prywanym człowiekiem, to się, panie, czytywało kroniczkę, inseratki i basta; ale teraz, kiedy się weszło przez urząd w sto­ sunki z całym światem, trzeba, mospanie, będzie czytać od deski do deski, żeby wie­ dzieć, co się w świecie dzieje, żeby czło­ wiek umiał przecież o czem pogadać z ludź­ mi. Zacznijmy^ od początku, (czyta) ,,W cha­ otycznej komplikacji efemerycznych faktów salwowanie ekwiłibrjum między^ potencjami okcydentalnemi deprenduje pryncypalnie od insynuacji pacyhkacyjnych, manifestowanych przez notyfikacje konferencyjne a propos neutralności pawilonu”, (przestaje i zastanawia się) Co to jest u licha! Jak Boga kocham, nic a nic nie rozumiem! (czyta). nW chao­ tycznej komplikacji i t. d ”, nie rozumiem, a przecież to coś musi znaczyć, bo to nie głupie głow y pisały. Pokazuje się że Czło­ wiekowi dużo brak, kiedy nie wszystko ro- rumieć może. A przecież to nie po chińsku pisane ino po polsku (czyta, mrucząc pod nosem) „W chaotycznej...”

(57)

4 9

Słu żą c y (wchodzi).

Proszę pana, ten pan z drupiego piętra przypomina panu, że u niego podłoga jesz­ cze nie naprawiona i choć pan mu to przy­ rzekł przed miesiącem...

(Piotr czyta mrucząc). Słu żą c y (po chwili). Proszę pana...

Pio tr (niecierpliwie).

Idź, bałwanie, czy nie widzisz, że jestem za­ jęty! (służący odchodzi) Ja tu, panie, rozważam

europejskie sytuacje, a on chce, żebym my­ ślał O jego podłodze (czyta dalej).

Słu żą c y (wchodzi).

Proszę pana, jacyś państwo chcą obej­ rzeć to mieszkanie obok.

Pio t r. To im pokaż.

' Sł u ż ą c y.

Oniby chcieli z samym panem się wi­ dzieć.

Pio tr (zły).

Czy nie widzisz, że jestem zajęty, kpie (Służący odchodfti

jakiś!

(58)

50

Chwili spokojnej niema. Ciągłe interesa, to prywatne, to polityczne, (czyta) Nie, nic nie rozumiem! Muszę się spytać Zdzisława; to dobra głowa, on mi to wytłómaczy.

S c e n a

2

ga PIO TR , EUFROZYNA. PlOTR (ogląda się na skrzypnięcie).

(n. s.) Teraz znowu ta, ot!... czy skaranie Boże!...

Eu f r o zy n a (n. s.).

Biedny człowiek! Siedzi najspokojniej, nie przeczuwając, nie domyślając się, że w je ­ go domu Sodoma. O, to niewątpliwie była

umówiona schadzka. W yroki opatrzności

powołały mnie, abym temu przeszkodziła. T o tylko jedno dla mnie wątpliwem, kogo ona się tam spodziewała. Gdyby Zdzisława, byłabym zdolną przebaczyć jej, ale jeżeli jego, mego Karola, którego serce moje wy­ brało, który stał się teraz potrzebą mej du­ szy—o, nie dopuszczę do tego! Ostrzegę mę­ ża, zwrócę jego uwagę na niegodne postę­ powanie tej kobiety, której on tak zaufał... (chrząka).

(59)

5i

AJ

Eu f r o zyn a (przesadnie). Pan zajęty?

Pio t r.

A tak, człowiek ma teraz tyle zajęcia. Eu f r o zy n a (n.

a.y.

Biedny, pracuje dla niej w krwawym po­ cie czoła, gdy tymczasem ona... o, jakby mu to powiedzieć!

PlOTR (niechętnie, n. s.).

Jeszcze nie odeszła; czego ona chce! EUFROZYNA (nieśmiało, z słodyczą,).

Panie, chciałam pana prosić o poświęce­ nie mi chwilki czasu, mam bowiem panu coś do powiedzenia.

Pio tr (n. s.).

Czego ona się tak wdzięczy i mizdrzy? Eu f r o zy n a.

Jest to jednak rzecz, której nie m ogła­ bym wyjawić, nie będąc pewną dyskrecji z pańskiej strony i zachowania sekretu.

(60)

52

Pio tr (n. a.).

Dyskrecji... sekretu... nic nie rozumiem. Eu f r o zy n a.

Idzie tu bowiem o pana i o mnie. Pio t r (n. s.).

I o nią i o mnie? nie rozumiem. A! czy- by... Djabeł nie śpi! ten czuły wzrok... ale mój wiek przecież! Ha cóż, stara panna nie przebiera, a przytem człowiek jeszcze ni­ czego: czerstwy, zdrów...

Eufro zyn a (n. s.).

Jak mu tu powiedzieć? Jak rzucić grom w to serce, by je roztrzaskać w kawały.

Pio tr (u. a.).

Ja już dawno coś takiego uważałem, ale gdzież mogłem przypuścić! zachowywałem się całkiem obojętnie, ale cóż, stara panna to tak. jak przejrzała gruszka i temu spadnie na łeb, co jej nie trzęsie.

Eu f r o zy n a (n .s ).

Uczucie zemsty uczyni mnie wymowną! Pio tr (n. s.).

To jej pomięszanie. . jak Boga kocham, ma się ku mnie!

(61)

5?

Eu f r o zy n a.

Panie! dawno już chciałam ci wyjawić... Pio t r (n. s. j.

A co? nie powiedziałem! Dawno już! Eu f r o zy n a.

Tak, dawno już chciałam, ale usta me krępowały pewne obowiązki...

Pio tr (n. s.).

No, żeby to moja żona widziała, miałbym się z pyszna. Albo to byłoby mi źle tak w sekreciku!... Tylko nie wiem, czy mnie, jako radcy, wypada coś podobnego. Ale podobno najwięksi ludzie pozwalają sobie tego...

Eu f r o zy n a.

Dziś, gdy rzeczy doszły tak daleko... Pio tr (n. s.).

Coraz lepiej! I ona nie jest jeszcze tak stara, jak mi się zdawało. Jeszcze ujdzie. Nawet nieźle zbudowana, oczy ładne... No, nie mogę przecież być jak głaz, gdy ona tego-ten... trzeba jej pomódz. (bierze ją za rękę) Panno Eufrozyno! nie sądź, że ja tego od- dawna nie uważałem, nie odgadłem!

(62)

5 4

Eu f r o zy n a. I nic pan dotąd nie zrobiłeś!

Pio tr (osłupiały).

A cóż miałem zrobić? (n. »■) A to ogień! nie myślałem tego; taka się zawsze skromna wydawała.

Eu f r o z y n a.

Nie znalazłeś się pan, jako mąż. Pio tr (j. w.).

Jako mąż? o, to natarczywie, (głośno) No, widzisz panna, nie miałem odwagi, ja, czło­ wiek nie dzisiejszy, myślałem...

Eu f r o zy n a.

Ależ pan, jako głowa domu, masz do te­ go wszelkie prawo!

#

Pio tr (n. s ).

Chryste Jezu! co ona mówi! Putyfara, słowo honoru, istna Putyfara!...

Eu f r o zy n a.

Chcesz pan czekać, aż przyjdą rzeczy do

ostateczności! Aż żona pańska zapomni

(63)

55

Żona? (n. s.) Po co ona tu, do djabia, żo­ nę miesza do tego?

Eu f r o zy n a.

Wszak pan mówiłeś, że wiesz o miłost­ kach twojej żony i o tych gorszących schadz­ kach.

Pio t r.

Mojej żony—schadzki! Z kim? zkąd wiesz? Eu f r o zy n a.

T ęgo ja wyjawić nie mogę — sam pan zobaczysz.

Pio t r. Co? gdzie? jak?

Eu f r o zy n a.

Byłeś pan niegodnie oszukiwany, teraz otworzyłam ci oczy! Patrz, a przekonasz się!

Pio t r.

Kobieto, przez Boga, co ty wygadujesz! Moja żona...

Eu f r o z y n a.

Życzliwość moja dla pana i litość nad pim, nie pozwoliła mi dłużej milczeć. W

(64)

cej ci nie powiem, sam się przekonasz! (od­ chodząc, n. s.). Zrobiłam moją powinność• (od­ chodzi na lewo).

S c e n a 3°la

PIOTR, później ZDZISŁAW . PlOTR (stoi milczący, po chwili).

Chryste Jezu, co ja słyszałem! Stosunki miłosne, gorszące schadzki, moja żona, gwał­ tu! Taka hańba na mój dom, na dom rad­ cy. (rzewnie) Gdyby przynajmniej zrobiła tak prywatnemu człowiekowi, nie byłoby mi to bolesnem, ale schańbić godność, którą pia­ stuję, to okropność! Ja robię co mogę dla podniesienia imienia Dziszewskich, a tu je­ dna chwila... I to moja własna żona. Ja im pokażę, co to radca umie! I ją, i jego... (re­ flektuje się) Ale kogo, kiedy jeszcze nie wiem

nazwiska tego łotra! Panna Eufrozyna nie chiała go wyjawić, ale ja się dowiem, o, do­ wiem się, a wtedy biada mu! Tak, biada mu! Ale co mam zrobić? Pozwać, to się ta spra­ wa rozniesie po mieście, ludzie będą się śmiali, burmistrz będzie tryumfował... Co ja biedny pocznę!

(65)

57

PlOTR (spostrzegłszy go bierze za rękę) Dobrze, że idziesz! Niebo mi cię zsyła! potrzebuję twojej rady, pomocy, w rzeczach ważnych, ogromnie ważnych!

Zd z is ł a w.

Pewnie w interesie rady miejskiej. Pio t r.

Ale co tam rada, co mnie dziś rada obchodzi. Tu idzie o coś ważniejszego, tu idzie o mnie! W yobraź sobie, moja żona (bierze go w kąt) moja żona ma gacha!

Zd zisła w (zmieszany). O, czy podobna!

Pio t r.

Tak, mój drogi, niewierną mi się stała mnie, com był wzorem mężów!

Zd z is ł a w. 1 któż to taki?

Pio t r.

Otóż w tern sęk, że nie wiem kto? Zd zisław (n. s.).

(66)

■ Pio t r.

Ale ty mi pomożesz, wyśledzisz go, prawda?

Zd zis ł a w (zakłopotany). Tak, ale...

Pio t r (całuje go).

Wyśledzisz, wyśledzisz, jak mnie kochasz! Wszakże jesteś moim przyjacielem.

Zd zisław (n. s.). A to ciekawa sytuacja.

Pio t r (z siłą).

A gdy go wynajdziemy... (spuszczając z tonu) Prawda, chciałem ci się poradzić, co wtedy robić, żeby skandalu nie było.

Zd zisław. Może to bajka.

Pio t r (prędko).

O, nie! Eufrozyna mi to mówiła. Zd zis ł a w.

M ogła to mówić przez złość. Pio t r.

O, nie! O cóźby ona mogła mieć złość. _ 58_

(67)

59

Zd zis ł a w.

Któż to wie. Może mieć choćby taką złość, jaką ma każda stara panna do kobie­ ty, która ma męża.

Pio t r.

(sadyby tak było jak powiadasz, byłbym bardzo szczęśliwy, (wchodzi Helenka) Moja cór­ ka! Nie mów jej o tern, niech nie wie o hań­ bie swej rriatki. Ja odchodzę, bo na mojej twarzy wyczytałaby wszystko (odchodzi na lewo).

S c e n a 4 ta

ZDZISŁAW , HELENA. Helen ka (patrząc za ojcem). Co tatce jest?

Zd zis ł a w.

Nic! Kłopoty, zajęcia publiczne... Hel e n k a.

Nieznośna ta polityka, gniewam się na nią. Od czasu, jak tatko został tym radcą, nie ma chwilki wolnego czasu. Dawniej, to i porozmawiał, popieścił się, pobawił, a teraz nigdy go prawie w domu niema. A mnie

(68)

się tak nudzi, że doprawdy zdesperować przyjdzie. Ani z kim pogadać... Panna Eu- frozyna wciąż wzdycha, i wzdycha, a gdy się jej pytam o co, to mi mówi: ty jeszcze po­ jąć tego nie możesz, ty tego niezrozumiesz. A przecież ją już nie jestem taka głupia; ja jestem już dorosłą panną! Pan Karol mi to

mówili*

Zd zisław (zamyślony, n. s.).

Trzeba się będzie wycofać z tego niebez­ piecznego położenia, dopóki stary nie zwą- cha. Czas już przyjść do ostatniego aktu, do formalnego oświadczenia się o córkę. Ale co powie mama na to? Fatalnie zaplą­ tałem się!

Helenka (przegląda gazety).

Panie Zdzisławie, dlaczego pan nie przy­ prowadził ze sobą pana Karola?

Zd zisław (n. s.).

Teraz dobra pora — udajmy zazdrosne­ go. (głośno) Pani zdajesz się być niezado­ woloną z obecnych.

Helen k a. Zkądźe pan wnosi?

Zd zis ł a w.

(69)

A!

Helenka (spostrzega się).

Zd zis ł a w.

Pan Karol się widocznie pani podobał. Helenka (naiwnie).

Bardzo. „

Zd zisław (zarozumiale, n. s.).

Figlarka—chce we mnie obudzić zazdrość! znamy się na tern. Niby to tamten się po­ doba, a przysiągłbym, że przepada za mną. Tylko wypada pokazać i z mej strony nieco czułości! (bierze ją za rękę) Czy pani to na se- rjo mówi? (chce ją pocałować).

Helenka (wyrywa mu swoją rękę).

Fe, panie! co pan robi! To tylko star­ szych całuje się po rękach.

Zd zisła w (n. s.).

Jakie to głupiutkie jeszcze! Ale na żonę, to z takich najlepszy materjał. (głośno) Wszak tO nic złego (chce ją pocałować).

Helenka (cofa się).

Panie, bardzo proszę! (zdziwiona) Co się panu stało? pan nigdy nie byłeś tak nie­

(70)

Ó2 Zd zis ł a w.

Ależ to nie jest niegrzeczność, owszem... Helen ka.

Ja nie wiem, co to jest, ale ja wolę, że­ byś pan był takim, jak dawniej, jeżeli panu idzie o to, żebym się nie gniewała.

Zd zisław (n. s.).

Nie myślałem, że to tak trudno pójdą

oświadczyny. Z takiemi podlotkami nie

umiem doprawdy rozmawiać. Nie wiedzieć, jak się tu wziąć do tego. Takie panienki trze- baby sobie ujmować jeszcze cukierkami lub wierszykami. Wierszykami! doskonale, mam tu, zdaje mi się, jakieś w teczce, (wyjmuje) Są jakieś; (przegląda je ) wprawdzie te same już po kilkakroć dedykowałem różnym pię­

knościom. ale to nic nie szkodzi, (głośno) Pa- » ni lubi wiersze?

Helen ka. O, bardzo!

Zd zisła w (n. s.).

A co, jak zgadłem, (głośno) Wiedziałem o tern i dlatego je pani przyniosłem.

Helen k a (z ukontentowaniem).

Bardzo dziękuję. A czyje to, panie, te wiersze.

(71)

6 3

Zd zisła w (z dumą). Moje.

Helen k a.

W ięc i pan pisujesz wiersze? A o czem- że jest w tych wierszach.

Zd zisła w (zakłopotany).

O czem? O wszystkiem — przedewszyst- kiem o uczuciach. Jest to mniej więcej spo­ wiedź serca. Przeczytaj pani, a potem po­ wiesz mi, jak ci się podobały. D o widze­ nia. (n. s. posyła je j całusa) Już ją mam! (odcho­

dzi, pozostawiwszy teczkę).

S c e n a 5ta

HELENKA, później EW A. Hel e n k a.

Co się temu panu Zdzisławowi dziś sta­ ło? ' Taki jakiś dziwny. Doprawdy, żem się ledwie mogła wstrzymać od śmiechu. I on także wiersze pisze! Patrzcież państwo, ni- gdybym go o to nie posądziła! Ciekawam też jakie (czyta).

(72)

64

R ozbitkow i, co walczy w otchłani,

T yś kotw icą i gwiazdą, i wszystkiem, o pani! T y jedna na całym świecie

Mnie, p oecie,

Na zabawie, kiedy tłum W ielbicieli o toczy cię,

Ja, wśród marzeń i wśród dum, Patrzeć na cię będę skrycie. Nikt nie spojrzy na mnie, nie! T y jedna zrozumiesz mnie.

(powtarza ostatni wiersz) Szczęśliwa, bo ja to nic a nic nie rozumiem o co chodzi. O, wolę ja wiersze pana Karola, tamte to zaraz zro­

zumiałam i jakoś tak weszły mi w głowę, (dobywa z za gorsu i czyta z lubością więcej z pamięci).

Raz ją widziałem z kotkiem na ręce — Siedziała w oknie w białej sukience I paluszkami drażniła kotka.

Pieszczotka. W ok o ło twarzy dziew częcia białej, Zarumienionej, loczki się chwiały 1 uśmiechały się oczk i czarne,

Figlarne. Siedzę i czekam godzinę całą,

By dziewczę z kotkiem igrać przestało I p og a d a ło kilka słów ze mną.

(73)

Ani mnie widzi, ani mnie słyszy, K otek jej raczki chwyta jak mysz)’, Czasem zadrapie... ona to woli,

C hoć boli.

‘ (mówi) T o z u p e łn ie ta k , j a k b y o m o im k o t k u b y ł a m o w a . (cz\ta)

W ięc powiedziałem sobie: zawcześnie Pukać w serduszko, c o jeszcze we śnie. I unikałem dzieweczki białej

R ok cały.

(smutno) Kiedy wróciłem znów w tym pokoju. Przy tem okienku, pełnem pow oju,

Bluszczów, siedziała m oja ślicznotka Bez kotka. L ecz czegoś dziwnie zmieszaną była; O czy wstydliwie w ziemię spuściła, I zrumieniła się jak jabłuszka,

Po uszka. Byłem pewniutki, że z mej przyczyny, W tem wiatr firanek ruszył muśliny, 1 zobaczyłem sprawcę rumieńca:

M łodzieńca. 1 znów panienka, jak o przed rokiem, C hoć siedzę blisko, nie rzuci okiem , Lecz już nie kotek tą rażą winny:

K to inny. 6 5

(74)

66

K to inny szepta miłośnie w uszko, K to inny śpiące zbudził serduszko! Ha, szkoda! późno przyszedłem trocha!

Już kocha. —

Te wiersze to co innnego. I to zupełnie tak, jakby do mnie. T o jest, niby do mnie, niby nie do mnie —

I uśmiechały się oczki czarne, Figlarne.

T o wyraźnie do mnie. Tylko czemu on ka­ zał tej pannie kochać się w innym. T o nie ładnie. Ona powinna iść za niego, kiedy ją tak dług'o kochał. A może nie śmiał tak napisać, bo on taki nieśmiały, tak mało m ó­

wi, nieraz aż ja go muszę ośmielać; przy nim to doprawdy nabieram śmiałości i mó­ wię całkiem, jak dorosła panna, a on tylko słucha i patrzy. Ale zato jak patrzy! Tu nikt tak nie umie patrzeć, jak on. Patrzy tak, że nieraz mi się zdaje, że on... (urywa na­ gle) Jaka ja dziwna! (patrzy roztargniona na wiersze Zdzisława) Rozbitkowi, co walczy w otchłani... Cóż to znaczy, nic nie rozumiem; przecież pan Zdzisław nie był nigdy majtkiem, na­ wet morza nie widział, (spostrzega wchodzącą matkę) A! spytam się mamy. Proszę mamy, co to mają znaczyć te wiersze. O! (podaje jej papier).

(75)

67

Ew a (bierze obojętnie; spojrzawszy, pyta żywo). K to ci dał te wiersze?

Hel e n k a. Pan Zdzisław.

E w a.

Zdzisław! (n. s.) O, niegodziwiec! te same wiersze przed paru tygodniami mnie ofiaro­ wał, zdrajca! Ale powinnam się była tego spodziewać. Okropność!

Helen ka.

Cóż to znaczy, proszę mamy, bo ja tych wierszy nic a nic nie rozumiem.

E w A.

K to ci pozwolił, przyjmować wiersze od mężczyzn?

Helen k a.

Mnie się zdawało, że wiersze to nic złego. E w a.

Czy wierszem, czy prozą niepowinnaś przyjmować, to jest nieprzyzwoicie. Proszę iść do swego pokoju.

(76)

Helen ka (odchodząc, n. s.).

A to bura mnie spotkała! Cóżby to do­ piero bjdo, gdyby mama wiedziała, że mam jeszcze drugie. Ale tamtych niepokażę, o nie!

(odchodzi na lewo).

E w A.

To zdrajca! Nawet ani słóweczka nie zmienił, kropla w kroplę tak, jak moje! O, to niegodnie, nielitościwie! O, wy mężczyźni, potwory, gdyby was nie było, my byłyby­ śmy najlepszemi żonami, matkami... (spostrze­ ga się) Co ja plotę! Żal mi miesza zmysły!

S c e n a 6

-ZDZISŁAW , EWA. Zd zis ł a w (wraca po teczkę).

A to zemnie dystrakt, zapomniałem teki. (spostrzegłszy Ewę, kłania się) A , to pani.

E W A.

Może pan tego zapomniałeś? (podaje mu wiersze).

Zd zisła w (robi duże oczy, n. s.).

Masz tobie, tom się złapał! Zkąd ona do tego przyszła? (śmieje się z przymusem) To tak... zabawka dziecinna, wiersze ..

(77)

6g E W A.

O, wierzę! dla was to jest zabawką, nic więcej, igrać sercem kobiety, (surowo) Te same wiersze mnie niedawno dałeś.

Zd zisław (n. s.).

I jej! a tom strzelił bąka! Zginąłem! Ew a.

Temi samemi wierszami bałamucisz mi dziecko!

Zd zis ł a w. Ależ! (n. s.) Co tu powiedzieć.

E w A.

O, zasłużyłam na to, żeby być ukaraną za moje zapomnienie, ale nie sądziłam, że cios wyjdzie z twojej ręki.

Zd zisław (nabierając odwagi).

W ięc pani nie domyśłałaś się, że to ko- medja.

E w a.

O, ja wiem, że grałeś ze mną komedję! To niegodziwie!

Zd zisław ^serjo).

Jakto, niedomyśłasz się pani, że dla upo­ zorowania przed światem moich częstych

(78)

70

wizyt w tym domu, dla odwróceni^ uwagi męża, który, już zaczyna mieć pewne p o ­ dejrzenie, przybrałem umyślnie rolę starają­ cego się o twoją córkę, że poświęciłem się, aby ocalić twój honor!

E w a.

O, nie! nie uwiedziesz mnie tą mową! ty ją kochasz! Ja przeczuwałam, że się tak skończy!

Zd zis ł a w.

Czemźe zdołam panią przekonać, że tyl­ ko pragnienie, abym mógł być zawsze przy tobie, skłoniło mnie do tego kroku.

Ew a (czule). O, gdybym mogła ci wierzyć!

Zd zis ł a w.

Ależ, przysięgam ci, Ewo! (klęka i bierze ją za rękę).

Scena

7

* ^

CIŻ i PIO TR .

PlOTR (wchodzi z lewej i ujrzawszy ich rzuca się pomiędzy nich).

(79)

E W A. Boże, mój mąż!

Zd zisław (po chwili zmieszania odzyskuje zimną krew i mówi).

Dobrze, że i pan tu jesteś. Chciałem właśnie i ciebie prosić o rękę córki, którą mi pani łaskawie przyobiecać raczyła.

Ew a (n. s.). Ah! oddycham.

PlOTR (patrzy na nich).

T o ty ją o rękę córki prosiłeś! (śmieje się) A bodaj cię dunder świsnął, ha ha ha! (od śmiechu, aż się zgina) A wiesz ty co... a ja my­ ślałem... posądziłem... a bodaj mnie!

Zd z is ł a w. O co?

Pio t r. E, głupstwro, nic.

Zd z is ł a w. W ięc pan nie odmawiasz.

Pio t r.

Ale owszem, bierz ją. Przecież ja dzie­

(80)

Zwła-72

szcza, kiedy się i Ewunia zgadza. A cóź Helenka?

Zd zis ł a w.

O! co się tyczy panny Heleny, jestem pewny jej przychylności.

Pi o t r.

No to i rzecz skończona! A to dosko­ nale, i ja osiek..

Zd zis ł a w.

W państwa rękach teraz mój los. Od­ chodzę uszczęśliwiony waszym zaufaniem i przychylnością. Niecierpliwie czekać będę chwili, w której będę się mógł nazwać sy­ nem waszym (ściska Piotra).

PlOTR (rozrzewniony). Mój złoty, mój kochany!

Zd zisław (całuje Ewę w rękę, bierze teczkę i odchodzi n. s.).

A to mi się udało! Pio t r.

W ięc on o Helenkę się oświadczał. (Śmie­ je się) A bodaj mnie dunder świsnął, a wiesz,

(81)

Pierre!

Ewa (obrażona).

Pio t r.

Ja myślałem, że on się w tobie, jak się nazywa, tego...

Ew a (surowo).

Pierre! bardzo proszę się nie zapominać. Pio t r.

No, widzisz, to Eufrozyna wszystkiemu winna; jak mnie zaczęła straszyć, przestrze­ gać, tak uwierzyłem.

Ewa (n. s.).

O, jaszczurka! W ypędzę z mego domu tę żmiję.

Pio t r.

Ale ty, duszko, nie gniewasz się na mnie, co?

(Ewa milcząc podaje mu rękę). Pio tr (całuje ją, n. s ).

Co to za anioł, ta moja żona i ja śmia­ łem... a, nie! tego sobie darować nie mogę! (po chwili) Ha, ale moja duszko, kiedy się Zdzisław oświadczył, to wartoby może

(82)

po-74

myśleć o weselu, bo długie amory, to dja- bła warte.

Ew a (niechętnie).

Po co się śpieszyć? Ona taka młoda, on ' jeszcze nic nie ma. Może tymczasem znaj­ dzie się jaka korzystna posada dla niego.

Pio tr. Posada, a...

Ew a. Cóż takiego?

Pio t r.

Właśnie jest posada i to dobra posada u nas. Ale cóż, kiedy burmistrz chce gwał­ tem ją dać temu, temu panu Karolowi, jak­ że się tam nazywa, co tu u nas bywa.

Ew a (z zapałem).

Pierre! chybabyś nie był mężem moim, żebyś pozwolił na to.

Pio t r. Ależ, bo widzisz!

E w A.

Wszak tu idzie o szczęście naszego dziecka.

(83)

75

Pio t r.

Ja to rozumiem, ale widzisz, z burmi­ strzem nie tak łatwa sprawa. Jak zacznie gadać...

E w a.

Ty masz wpływy, znajomości. Pio t r.

To prawda, ale cóż! Żeby to można urządzić jakieś śniadanko, coś-owoś... No, pomyślemy o tern (wychodzi).

E w A .

Zawołaj mi tu Helenki! Trzeba ją za­ wiadomić o tem, co zaszło.

Scena

8“-EWA, później HELENKA, PIOTR. E w a.

Jak się to wszystko nagle stało! Sama do siebie nie mogę przyjść ze zdziwienia!

Co za fatalny zbieg okoliczności! H E L E N K A (wchodzi z Piotrem).

Mameczka mnie wołała? (n. s.). Oj będzie jeszcze bura za te wiersze; domyślam się. (idzie naprzód pokornie).

(84)

76

E W A.

Tak, wołałam cię. Najprzód chciałam ci powiedzieć, że panna Eufrozyna więcej uczyć cię nie będzie...

Helen ka. A dla czego?

E w A.

W yjeżdża podobno do krewnych swoich, czy coś takiego.

Helen k a.

Teraz rozumiem dlaczego mi zawsze po­ wtarzała, że niedługo nastąpi wielka zmiana w jej życiu. E w A. Ona ci to mówiła? Tak. Helen ka. Ew a (n. s ).

Przeczuwała widać ta gadzina, że się tu dłużej nie będzie mogła utrzymać, (głośno) Przytem należałoby ci (z trudnością) ubierać się w nieco dłuższe sukienki. Ta sukienka nie przystoi ci teraz.

(85)

77

Helenka (z radością).

Długa sukienka! Ach, mateczko złota, ojczuszku kochany! (całuje ich).

E w A.

Bo, jakkolwiek nie masz jeszcze lat do­ rosłej panny...

Pio t r.

Jakto, przecież, chwała Bogu, skończyła już 19!...

E w a.

Pierre — proszę cię nie wtrącaj się, kie­ dy nie wiesz. Ona nie ma tych lat.

Pio t r.

Ależ przecież ja, jako ojciec, muszę wie­ dzieć.

Ew a.

Pierre, proszę cię! (do Helenki) Jakkolwiek nie masz jeszcze lat odpowiednich, ale po­ nieważ trafia ci się człowiek, którego so­ bie życzymy, ja i twój ojciec...

Pio t r. Tak, tak.

Cytaty

Powiązane dokumenty

(Całuje rękę Celki. JACEK śmieje się głośno. MATKA spogląda na niego gniewnie i on przestaje. CELKA, zaambarasowana, wycią­.. ga rękę, podczas gdy ROMAN mówi dalej, z radosnym

I już krówka szła w podskokach, Bo spotkała jakieś zwierzę, Które mniejsze było

Strona szeroko informuje o misjach, a także zachęca do włączania się w prowadzone inicjatywy misyjne.. Strona korzysta z kanałów Facebo- ok oraz YouTube, jest również

Finansowo w prywatnym systemie ochrony zdrowia wszystko się zgadza: pacjent otrzymuje usługę, za

Heparyny drobnocząsteczkowe są dostępne w pos- taci ampułkostrzykawek zawierających określone daw- ki oraz w przypadku niektórych LMWH w postaci fiolek

Narastająca liczba osób chorujących, często na kilka chorób przewlekłych, a także częściej potrzebujących po- mocy różnych specjalistów, a czasem opieki szpital- nej

Zdaniem Bożeny Janickiej, prezesa Porozumie- nia Pracodawców Ochrony Zdrowia, wyrażonym w rozmowie z dziennikarką portalu rynekzdrowia.pl: „aby to się udało, ko- nieczne

POWSINOWSKI. Tu są adresy pośw iadczone w Magistracie. Bednarska, Foksal, plac Kercelego. Jakiem prawem odchodzi od rozumu istota, która się do niego nigdy nie