• Nie Znaleziono Wyników

Mest : fantazya powieściowa

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Mest : fantazya powieściowa"

Copied!
200
0
0

Pełen tekst

(1)

i|gjsą>

•■A-T4ÍJ

¡pS^jjp* ¿¿2;

(2)
(3)

ANTONI MIECZNIK

M K S T

F an tazy a powieściowa

C I = = D

W A R S Z A W A .

(4)

JI,03B0JieH0 U,eH3ypoK). aprnaBa, 3 0 BHBapa 1905 roaa

(5)

I.

Ogromna dnia tego na drew nickim dworcu p an o­ w ała uciecha. Kneź M est w rócił przed samym wieczo­ re m z łowów trzydniow ych, jakie z grom adą swoich wojowników, corocznie przed samem św iętem K upały, w kniejach okolicznych odbywał.

Tym razem , łupy m yśliw skie były większe, niż zwykle. K neziow ska dłoń potężna zmogła najw iększe­ go tura, którego z tryum fem , przy okrzykach grom ady całej, przyniesiono w łaśnie na drągach. Takiego o kru­ tnego zw ierza, co mógł liczyć dobrych la t trzydzieści, n a js ta rs i w grom adzie dawno już nie widzieli.

Sławiono więc hospodyna za jego niepoślednią s iłę i zręczność, i dziękowano bogom, że taki, a nie

(6)

inny, sądy i rządy na kneziow skim tro n ie drew nickim spraw ow ał.

Kneź był rad, ile że widział, jako ona radość gm inu, szczerą mu się być zdała. T ura ubitego rozka­ zał rzucić na tra w ę przed samym dworcem , ażeby w i­ dokiem jego rozw eselić serce swoje, oraz domowników własnych.

Przeznaczył go już zawczasu na ucztę kupalną, k tó ra za dni kilkoro o północy odbyć się m iała, tym ­ czasem zaś postanow ił uraczyć biesiadą wojow ników i tow arzyszów za okazaną pomoc w tej spraw ie, a za­ razem, by dąć folgę w łasnem u sercu.

— Baw ić się dzisiaj będę... — rzekł do Bolka, zaufanego swego, a jednocześnie przełożonego nad całą drużyną zbrojną.

— A gdzie wasza mość kneziow ska biesiadę u rz ą ­ dzić każe? — sp y tał Bolko.

M est spojrzał na tu ra, koło którego kręciło się już kilk a dw orek, zaglądających w m artw e, szkliste ślepie zwierzęcia. D w orki chichotały, gaw ędząc pół­ głosem, albowiem w obecności knezia nie śm iały nigdy głosu podnosić.

(7)

N ajruchliw szem i były dwie z tych dziewczyn, Sław a i Miła, obie dorodne i ochocze córy M esta.

— A gdzie, w asza mość pańska, rozkaże podać w ieczerzę?—pow tórzył Bolko, chodząc za kneziem , k tó ­ ry żartobliw ie odpędzał dw orki od swego łupu.

— T utuj, na podwórcu, — odrzekł M est, oddając w ręce stojącego nieopodal w ojow nika, swój oszczep skrw aw iony.

I dodał, zw racając się ku dziewczynom :

— Hej! m iasto chichotać próżno, zabierzcie się corychlej do przysposobienia w ieczerzy! Miodn dużo syconego, [bo drużynę całą uraczyć muszę; niech n ik t nie odejdzie od kneziow skiego stołu, nie zapam iętaw ­ szy tego!

D ziewoje pokłoniły się do nóg panu i ojcu, i po­ biegły natychm iast do piw nic i sklepów, by wykonać rozkaz, w iedziały bowiem, jako kneź zleceń swoich dwa

razy nie lubił pow tarzać.

Zaczem M est udał się kom nat, aby się p rzy b rać odśw iętnie.

Słońce już zaszło. Czerwona zorza sączyła się przez szum iącą sennie gęstw inę liści dębowych, i zło­ cąc w yniosłe pnie olbrzymów leśnych, k ład ła po­

(8)

d arte pasm a różow ane, na w ydeptaną traw ę pod­ wórca.

P o ubitym tw ardo kw adratow ym placu, pomiędzy wieżą, na w zgórku stojącą, a kneziow skim domostwem, suuła się czereda służebnych ludzi, rozstaw iając stoły krzyżowe i długie ławy. Znoszono stągw ie drew niane, różnej wielkości k ubki i dzbany, korow aje ogromne świeżo upieczonego chleba, sery i miód w pla­ strach.

Nieopodal, przy rozpalonych ogniskach, kręciło się kilkoro ludzi, zajętych pieczeniem ogrom nych • p o łci m ię­ sa z ubitych na dzisiejszem polowaniu całych sztuk zw ierzyny.

Przez ro zw arte na rozcież w ro ta horodyszcza, w ta­ czały się grom adki, idące prosto z sioła; ale nie w szyst­ kich kneziow ska straż wpuszczała do śro d k a : ci, co w chodzili, byli to albo zbrojni w ojownicy z dzida­ m i w ręku i z zawieszonymi na plecach lukam i, lub u bran i w białe sierm ięgi, w starszym już nieco w ieku ludzie.

W pośrodku zbrojnej drużyny, re j wodził olbrzym i M ojmir, potrząsający w dłoniach ogrom nej w ielkości pali- cą dębową, n ab ijan ą ostrem i krzem ieniam i. B yła to jego

(9)

ulubiona broń, k tó rą się zawsze siłacz on zwykł był posługiwać.

M ojm ir razem z samym kneziem należał do b o ha­ te ró w dnia tego, albowiem jem u przypadło w udziale

dopadnięcie zranionego tu ra i zadanie mu ostatniego ■ciosu śm iertelnego.

M est wobec całej drużyny pochw alił M ojmira, z czego ten był niezm iernie dumny, albowiem pan drew - nicki n ad e r rzadko kom ukolw iek ze swoich udzielał po­ chw ały.

M ojm ir stał w gronie swych tow arzyszy, i pod­ rzucając sw ą palicą do góry, z nadzw yczajną łatw ością chw ytał ją w locie; przytem śm iał się serdecznie, w i­ dząc zdum ienie na tw arzach obecnych.

Z drużyny kneziow skiej on jeden najw ięcej m iał m iru u swoich, najw ięcej liczył przyjaciół.

Jed en Bolko nie ra d doń przem aw iał, widocznem było, że zazdrościł łask i książęcej „przybłędzie“, ta k bowiem w kole zaufanych stale nazyw ał M ojmira.

O samym zmroku przybył siw ow łosy Radan, a to ­ w arzyszyli mu A gaton z Abibalem, obaj u brani w odzie­ nie, jak ie drużyna kneziow ska zw ykła nosić.

(10)

G rek natychm iast przyłączył się do grom ady, o ta­ czającej M ojmira, albowiem zw abił go śmiech głośny, stam tąd się rozlegający. A bibal natom iast z B ad a­ nem usiedli sobie na przyzbie i cichą prow adzili roz­ mowę.

W krótce ukazał się i sam M est. Na jego widok rozbaw ione grom adki ucichły, czekając na znak rozpo­ częcia biesiady.

Kneź pow itał w szystkich skinieniem głowy i przy ­ stąp ił do kłaniającego mu się w pas B adana.

— W esół dziś jestem ! — zawołał. — P rzyw oła­ łem na horodyszcze w ierną m oją drużynę, oraz moich przyjaciół, ażeby w zięli udział w zabawie, ja k ą u rz ą ­ dzam.

— W ola pańska. U ciecha kneziow ska zawsze je s t połączona z uciechą jego w iernych towaszyszy, — od­ rzekł Radan.

— W idziałeś tu ra, któregom ubił dziś na ło­ w ach?

— W spaniały zw ierz! Dawno oczy moje takiego olbrzym a nie oglądały...

— I byłby zemknął, byłby znikł w kniei, gdyby

(11)

nie Mojmir, k tó ry w sam czas go dogonił i palicą ugo­ dził. Rad jestem M ojmirowi; nie jed n ą może oddać nam przysługę ten olbrzym.

A przyw oław szy M ojmira, poklepał go ła sk a ­ wie po ram ieniu; zaczem krzyknął potężnym swym głosem:

— Siadajcież do stołów biesiadnych, w iern i to ­ warzysze! Hucznie spędzimy czas wieczerzy!

— Niech żyje kneź M est, drew nicki pan!— rozległ się okrzyk w śród grom ady zbrojnej.

I zabrzm iał śpiew wesoły, łow ieckie wczasy sła ­ w iący.

Kneź uśm iechnął się, pogładził kruczą brodę, k tó ­ ra mu okalała męzkie oblicze, i zatknąw szy ręk ę za pas, złotem i ćwieczkami nabijany, podszedł do w znie­ sienia, na k tórem stał zydel, czerw ienią krw aw ą m alo­ wany. Siadł, a za nim tłum nie siadali inni na dębo­ wych ław ach.

R adan zajął m iejsce tuż obok knezia; należał mu się on zaszczyt, ile że p iastow ał w gronie rajców drew - nickich godność najpierw szego, zarówno dla głębokiej m ądrości sw ojej, jako też i dla sędziwych lat, k tó re mu głowę okryły siwizną.

(12)

Po dru g iej stronie M estowego zydla, usiadł po­ sępny Bolko, m ając obok siebie przedniejszycb ze zbroj­ nej drużyny.

W net służebni od poblizkicb ognisk, z niem ałym tru d em poczęli przenosić na stoły ogrom ne pieczenie łosie i sarnie, oraz ze stągw i drew nianych nalew ać sy ­ cony miód wonny. M est w yjął z za pasa nóż, świeżo w yostrzony, i ze stojącego tuż obok na drew nianych kozłach upieczonego w całości wołu, urżnął potężny kęs mięsa.

Za danym przez wodza swego przykładem , poczę­ ła płatać pieczenie liczna drużyna i goście proszeni. Za­ wrzało, ja k w ulu. Zajadano w najlepsze, nie zapom i­ nano o przednim miodzie, z piw nic kneziow skich do­ bytym .

P rzy stole pańskim , k tó ry się znajdow ał p ośro d­ ku ogrom nego podwórca, było dość spokojnie — g w a ­ rzono półgłosem , ciągnąc z kubków złotaw y płyn, n a­ to m iast przy innych stołach, k tó re obsiadła młódź, p a ­ now ał rozgw ar, pom ieszany z głośnem i nieraz śm ie­ chami.

Na przyzbach dworca stały niew iasty i hoże dzie­ woje, z wieńcam i zieleni na głowach, p rzy p atru jąc

(13)

się uczcie, w ydaw anej na zakończenie w spaniałych łowów.

N iektóre, co śmielsze, w ychodziły naprzód i jęły cichutko nucić pieśń w eselną. A pochw ycił ją n ie­ bawem czujne uszy młodzieży,— i oto zabrzm iał śpiew przeciągły, wychodzący ze stu potężnych m ęskich p iersi.

I niósł się ten śpiew hen, za św iętą rzekę B ia­ łą, co przez n ieprzebyte ostępy i knieje toczyła ku morzu rozlewnem u ciche wody swoje. W tórow ał mu poszum wzm agający się liści wiekow ych dębów, na k tó ­ re złotą tw arzą spoglądał z wysokości niebios m iesiąc w pełni.

Aż oto na szczycie wieżycy zapłonęło ognisko, rozpalone z rozkazu knezia, by całemu siołu i okolicz­ nym sadybom, tu i owdzie po dolinie rozsianym , dać znać, że baw i się w raz z hufcem swoim w spaniały pan Drewnicy.

— Na cześć bogów, B iałego i Ł ad n io sące g o ! — zabrzm iał głos knezia, — wychylmy czary nasze!

W ięc pow stał z siedzenia swego R adan siw ow ło­ sy, m ądrością tajem niczą przez bóstw a podniebne obda­

(14)

rzony, i uniósłszy dzban swój kunsztow ny nieco ku g ó ­ rze, zawołał:

— B iałem u bogu ofiarę czyńmy, albow iem z n ie ­ go spływ a siła na nas i niezm ierzone plem ię nasze!

Zaczem strąc ił nieco miodu na traw ę i w ychylił pozostałą zaw artość do dna.

Uczynili ta k samo wszyscy, nie wyłączając Agato- na i Abibala, którzy dopiero rok niespełna, jak za sw o­ ich przez innych uznani zostali.

H uknął więc znowu śpiew, potężna pieśń niosła się w dal na skrzydłach w iatru, głosząca potęgę i m ą­ drość plem iennego boga, co słusznie zwał się białym i dobrym.

— Duchom przodków, w spólnością k rw i zw iąza­ nym z nam i, okrzyk w eselny wznieśmy!— zagrzm iał do­ nośnie Mest.

— Niech się ra d u ją z nami, ubiegłego szczęścia w spom inając dni, one sław ne i w ielkie dni! — dodał Radan.

Znów popłynęły stru g i złotego płynu i znów z a ­ brzm iała pieśń, tym razem sm utna, wTyrażająca obycza­ jem dawnym żal za tym i, co już dni swoje skończyć m usieli.

(15)

Zaczęto teraz przypominać sobie o zm arłych t o ­ w arzyszach broni, poległych w walce w Rudymi, o oj­ cach i dziadach.

Ci, co bliższym i węzłami złączeni byli, ję li się w net rozczulać nad dolą własną; padali sobie w obję­ cia zawodząc, rzew nie.

Nie zapomniano także i o tych, co w yrw ani z o j­ czyzny w łasnej, gościnę szczerą w D rew nicy znaleźli. Sławoj wziął w ram iona smukłego A bibala i ją ł mu ko ­ ści w ygniatać, nazyw ając swym synem najm ilszym . Toż samo W ilk czynił z A gatonem G rekiem , którem u ta uczta helleńskie z czasów hom erow ych sym posiony przypom inała.

Podniecony tężyzną trunku, M ojmir zerw ał się od stołu, przew róciw szy na ziemię dębow ą ław ę w raz z g ro ­ m adą tow arzyszy, i chyłkiem pobiegł ku kneziow skiem u siedzeniu.

M est spojrzał nań dobrotliw ie, czekając, co siłacz czynić zamierza.

M ojm ir przypadł mu do kolan, a chw ytając jego k u rtę białą, szeroką taśm ą czerw ienną bram ow aną, ją ł wołać:

(16)

— Gdyby nie ty, drew nicki panie, gdyby nie do­ broć tw oja, zm arnielibyśm y wszyscy, ja i losem mi wyznaczeni bracia moi! Tobie zawdzięczamy życie, to ­ bie zawdzięczamy wszystko; zastąpiłeś nam, w ielki kne- ziu, ojców i ojczyców naszych, cześć tobie przeto, n ie­ chaj będzie! Jakom dzisiaj tu ra, ugodzonego śm iertel­ nie przez ciebie, dokonał — ta k zmiażdżę każdego nie­ przyjaciela tw ego. Żyw ot m ój—twoim jest!

Rzekłszy to, M ojmir chwycił za stojącą nieopodal stąg iew k ię z miodem i pić począł na zabój.

Roześm iał się M est, ile że ra d był w idział ty le mocy, w jednym człowieku zaw artej, albowiem stągiew - kę dębow ą dwoje ludzi z trudnościąby podnieść mo­ gło, i zawołał:

— Zapraw dę, człek ten olbrzymów siłą obdarzo­ ny!.. Któż mu wyrówna?..

Na owo ozwanie się pańskie, ruszyło do stągie- w ek chw atów kilkoro, zrzuciwszy poprzednio okryw a­ jące ich szerokie ram iona skóry niedźw iedzie i wilcze, lecz zaledw ie dwóch z nich, Sław ek i Dobek, zdołali dokonać tego, co M ojmir.

— Hu! ha!.. Hu! ha!.. — ryknęła grom ada, spo­

(17)

glądając na onych trzech zuchów, co nie dzbany p ro ­ ste i lekkie do u st nieśli, a stągw ie dębowe.

Szmer podziwu się rozszedł.

A oni, przystąpiw szy do knezia, pokłon mu uczy. nili, dziękując za łaskaw ość, i naraz pochwyciwszy za dębowe nogi stołca, na którym siedział, w górę go podnieśli.

R uszyli ku nim inni, i zbili się w tłum.

— Niech setne lata żyje drew nicki p a n ! — wołano.

— Niech mu dostatki zewsząd płyną!.. — Niechaj go bronią bogowie pól!..

— Bogowie lasów, jezio r i wód, niech s trz e ­ gą go!..

— Niech żyje Mest, drew nicki pan!..

I obnoszono knezia po podwórzu w śród tych grom kich okrzyków, z p iersi potężnych z całą szczero­ ścią dusz prostych w ydzierających się.

Tłum huczał, jak huczy groźna fala, staczająca się na pobrzeżne m orskie piaski; zawodził, ja k zawo­ dzi zaw ieja śnieżna, hulająca po polanach leśnych; to ­ czył się, ja k się po wyżynach gór śnieżnych przetacza grom piorunny.

(18)

Na obliczach w szystkich, przy łunach, idących ocl zapalonych gęsto ognisk, widniało w esele godowe, ta uciecha, k tórej, zdało się, żaden sm utek zwarzyć by nie mógł.

Tak ucztow ała jedna w ielka rodzina, nie znająca, co kłam stw o, co posw ar i gniew wzajemny. Sław iła ona w kneziu nie władcę swego, spraw ującego na ho- rodyszczu sądy i rządy obyczajem odwiecznym przod­ ków, a dobrotliw ego ojca i m ądrego opiekuna

A kiedy okrzyki przycichły i wszyscy z pow ro­ tem na m iejscach swych usiedli, podniósł się znowu M est i huknął na służebników.

Z biegła się zaraz czereda pańska i na rozkazy w milczeniu czekała.

— Gęślarzy nam trzeba! Niech nam zawiodą pieśń ucieszną, niechaj nam sław ią tych, co byli przeszli w spokój wieczny.

Jakoż z izb dworca wysunęło się dziesięciu s ta r ­ ców, z których każdy trzym ał gęśle w ręku, a otacza­ ło ich kilku nastu młodzianków i dziewoj.

Tłum biesiadujących ucichł zupełnie. Czekano.

(19)

Jęknęły struny, wpraw nem i dłońmi starców trą c a ­ ne, i poszła pieśń, wspaniały, srebrzysty śpiew, przez dziewoje w w ieńcach na głowach nucony.

Dziewczyny śpiew ały, ja k sm utna je s t dola mło­ dzieńca, k tó ry się z w rogiem nie zmierzył, tu ra nie za­ bił, ojczycom chwały nie przysporzył.

A odpow iadały chórem głosy młodzieńców, po­ tw ierdzając to, co wydzwoniły przed chw iłą dziewczęce usta...

Potem już razem, zgodnie ję li w słowach udat- nych, snuć opow iadanie śpiewem o czasach dawnych, sięgających pierw szych kneziów plemiennych, co przy­ bywszy z Południa, z niezm ierzonych stepów, tutaj w ostępach leśnych osiedli, gród drew nicki założyw­ szy. W spom niano pradziada M estowego, co obwałował i wzmocnił horodyszcze, dziada, który odparł najazd przybłędów Rudych, oraz ojca, k tó ry długie z w rogam i toczył walki.

Z asępił się kne^, onych pieśni ród jego w ysła­ w iających, słuchając, albowiem żądzą niezm ierną w alki pałając, do tej p o ry w śm iertelnej rozpraw ie z odwiecz­ nym w rogiem D rew nicy zmierzyć się nie zdołał. B y­ wały częste potyczki z Rudym i, byw ały i częste zw y­

(20)

cięstw a — w róg jednak doszczętnie rozbitym nie został.

Rozszerzyć władzę, a panow anie nad innem i gm i­ nami, złączyć w szystkie siły 'dla przepędzenia raz na zawsze nieprzyjaciół bogów ojczystych — to było kne- ziowskiem m arzeniem . Połączoną mocą dokonać dzieła w ielkiego, by chw ała drew nickiego pana, dosięgła sza­ rych wód Bałtyku, a przewyższyła chw ałę i potęgę dziedzica B ia ło g ro d u : o tern M est dniem i nocą roz­ myślał.

Budziła się w nim dusza, gdy owe pienia bojowe w uszach mu brzm iały, a męstwo w zbierało w sercu

czujnem.

I oto patrzał na dzielną drużynę, ja k m iasto za w rogiem , z nim razem za zw ierzyną po kniejach go ni­ ła; czyniło mu się też niew ypow iedzianie smutno.

W stał nagle kneź— zerw ał się śpiew — a pan pow iódł­ szy sokolim wzrokiem po rozradow anych weselem tw a ­ rzach junaków , zawołał:

— Będziemyź czas traw ili przy dzbanach miodu, dumni jeno z tego, że jelenie i sarny z rą k naszych legły 1

(21)

Zatrzym ał się dech u wszystkich; słowa n ik t nie w yrzekł, czekano, co M est dalej mówić pocznie.

— Mężni i młodzi jesteśm y: żali jeno D rew nica i sadyby okoliczne św iatem są naszym?

Rozszedł się pom ruk głuchy.

— Po za kniejam i leśnem i są grody potężne, 0 których nas słuch ledw ie dochodzi; grody potężne 1 w ielkie, w dobro w szelakie bogate!...

D rużyna porw ała się z m iejsc i kupić się jęła w krąg kneziow skiego stolca.

— Grody te naszem i być winny! — rozbrzm iew ał posępny, a mocny głos drew nickiego dziedzica.

— Naszemi być winny! — ryknęła grom ada, m ie­ czy, włóczni i łuków porzuconych szukając.

— U biegnie nas w róg, co wokoło sadyby swe rozsiał, krw aw o pochód swój znaćząc.

— Śmierć Rudym!— krzyczano. — Zagłada przybłędom!

— P row adź nas na nich, kneziu!...

O gniska syczały, od czasu do czasu buchając pło­ m ieniem jasnym i sk ier zawieją; wydało się, jakoby podwórce w ieńcem krw aw ym okolone było.

(22)

A tam na szczycie wieżycy zamkowej płonął stos» podsycany przez strażników , dozór nad łiorodyszczem i siołem trzym ających.

Z w ysokiego nieba, którego fiolet ciemny powo­ dzią gw iaździstą zalanym być się zdawał, spoglądał m ie­ siąc złoty, czary nocy w iosennej na ludzi rozsypując. W iekow e dęby poważnie szumieć poczęły, albowiem poniósł się prosto na nie w iatr ciepły, od rzeki wiejący.

I znów w ydarł się z p iersi junaków grom ki o k rz y k :

— Kneziu, prow adź!

— Z ziemią zrównamy sadyby Rudych.

— W ypław im y konie nasze w wodach, szumiących u piaszczystych w ybrzeży Białogrodu!

— Pokłoni ci się białogrodzki pan, pod stopy tw oje kneziow ski miecz swój położy, a drużyna jego pod naszem i ciosami w n e t padnie...

A Mest, słysząc to, rósł na sile; moc straszna rozpierała mu piersi, a nie mogąc je j stłum ić w sobie, w yrw ał z dłoni ponuro milczącego Bolka oszczep żela­ zny i cisnął nim w m artw e cielsko tura, um ajonego

(23)

w zieleń, tak strasznie, że broń do połowy w biła się pomiędzy łopatk i zwierza.

I zaśm iał się z radości, że gotow ej na wszystko drużynie przewodzi.

— Niech żyje M e s t!

— Niech żyje drew nicki pan! — Zbijem y Rudych w proch!

— W eźmiemy gród biały, gdy się ośm ieli p rze­ ciwko nam w ystąpić!

Zaczęto ciskać oszczepami, i wszczął się tak i trzask, iż zdał się być hukow i gromu podobny. Potem znów podniesiono knezia do góry, na cześć jego okrzy­ ki tysiączne wznosząc.

Aż oto naraz rozległy się w ołania z wieżycy, n i­ by w odpowiedzi na głosy czyjeś.

Zaczem przybiegło straży dwoje, i rozparłszy tłum wojowników, zbliżyło się do Mesta.

— Kto śmie b iesiady nasze przeryw ać? — ozwał się kneź.

A strażnicy rzekli, pokłoniwszy mu się w pas. — Grom ada ludzi przed w rotam i horodyszcza stoi i widzenia się z tobą domaga, w ielki kneziu!

(24)

— Swoi są, z okolicznych w iosek i sadyb tobie podległych.

— Teraz? W szak nie kupalne św ięto dzisiaj... — Grom ada zbrojna w rogów Rudych spaliła im osady, a mnogość w ielką zabrawszy w niewolę, ciągnie na nasz g ród!

— Ha, więc w róg tuż!— ryk nął Mest, waląc dło­ nią w stół.

— Zmożemy go!— huknęła grom ada, rzuciwszy się do broni, leżącej stosam i na podwórcu.

— Towarzysze, nastał nasz czas! — rzekł znowu M est, ale już mówił tak, ja k rozkazuje wódz.

Na obliczu jego, do tej pory rozradowanem , u k a­ zała się surowość i stanowczość; zmarszczone brw i nad groźnem i oczyma k ryły myśli srogie, bojowe.

— Towarzysze i druhy, w racajcie teraz pod strz e ­ chy swoje, a w yostrzyw szy oszczepy i palice, do w al­ ki na me wezwanie gotow i bądźcie. Gdy dam wam znać, pójdziemy wraz. W esele i biesiadę w róg nam śm iał przerw ać, dokończymy je więc na zgliszczach sa­ dyb jego!

— Otwórzcie bramy! — ciągnął dalej rozkazująco

(25)

kneź, — i wpuśćcie nieszczęśliwych zbiegów. Niech wspólnie z nimi rzecz rozważę!...

D rużyna jęła tłum nie opuszczać podwórzec horo- dyszcza, szczękając bronią.

Został jedno R adan z kilkorgiem starszych, by r a ­ dą swą m ądrą służyć panu i kneziowi.

Niebawem, tuż przed ław ą pańską stanęli ci, co bliżej D rew nicy m ieszkając, cało przed wrogiem umknęli, jako też i owi, którym nieprzyjaciel, spaliw szy sady­ by, p ęt niew oli nie zdołał był jed nak włożyć. W szyscy byli strw ożeni wielce i dziwy niesłychane o sile w ra ­ żej opowiadali, zawodząc żałośliw ie nad s tra tą m ienia i opłakując poległych krew niaków , a blizkich swoich od miecza nielitościw ego.

— Zgubieni jesteśm y my wszyscy, i dzieci, i żony, i siostry, i bracia nasi, jeśli u ciebie, w ielki i potężny kneziu, pomocy nie znajdziemy!

— Nie daj nam zginąć, miłościwy nasz panie! — W ybaw i tych, których w róg na powrozach mocnych o krutnie wlecze za sobą, bijąc i katując.

T akie rozlegały się groźne okrzyki nieszczęśli­ wych, tłoczących się wokoło kneziow skiego stołka.

(26)

A M est słuchał, namarszczywszy brew, i długo w swej głowie rzecz rozważał, w reszcie rzek ł:

— B óstw a ojczyste nie opuszczą nas! Siłą ram ion dzielnej drużyny mojej, uderzę na nieprzyjaciela i po­ mszczę śmierć poległych, a straszna i krw aw a będzie zem sta m oja! Nie trwóżcież się, moc mamy w ielką; w rócą do was ci, których najazd zdradziecki porwał ze sobą; na zgliszczach nieprzyjacielskich w si odbudujecie chaty swoje!...

I rozkazał ulubionemu Bolkowi, co między druży­ ną horodyszcza ładu pilnował, aby kobiety, dzieci i s ta r ­ ców w siole umieścił, przedniejszym zaś przygotow ał m ieszkanie w samym dworcu. Zatrzym ał przy sobie j e ­ dno mężów starszych, by się od nich szczegółowo o ca­ łym niecnym napadzie dowiedzieć.

Jakoż Sobek, W idymów syn, co z ram ienia kne- zia nad Mirowem przewodził, opowiadał, jako grom ady niezliczone Rudych, zjaw iw szy się niespodzianie nocy w czorajszej, spaliły do cna Polanowo, najdalej od D rew nicy ku zachodowi w ysunięte, w yrżnąw szy p raw ie w szystkich w pień, albowiem m łodzianek jeden tylko był szczęśliwie uszedł, i ten to o napadzie koło połu­ dnia im był doniósł. Za siołem M irowskiem spłonęły 26

(27)

rozsiane ponad rzeką sadyby rybackie, oraz chaty b a r t­ ników, w puszczach W yżyńskich położone. K rw aw a in ­ na pod wieczór rozw lokła się nad calem Mirowem, ku którem u dążył lud, uchodzący przed wrogiem.

Z opow iadania nieszczęśliwych zbiegów Sobek w nioskow ał, że teraz uczynili najazd nietylko Rudzi, sąsiadujący z drew nickiem i opolami, lecz z nimi razem i inni, dziksi i liczbą przew yższający pierw szych. C ią­ gnęli zaś nie sam i zbrojni mężowie, lecz kobiety ich i dzieci, zm ierzając kędyś nieznanym i szlaki.

— Nie sposób nam było się opierać, — zakoń­ czył swe opow iadanie Sobek, — albowiem sił mamy niew iele. Opuściliśm y przeto Mirowo, co lepszego z m ie­ nia pozabieraw szy na wozy; przybyliśm y tu taj razem z tym i, którzy ucieczką tylko zdołali uratow ać życie własne.

— Dobrześ, Sobku, uczynił,— odezwał się M est,— iżeś g a rstk i swoich na szw ank nie naraził; przydadzą się polanowscy witezie, gdy sposobna pora nadejdzie. Działać musimy ostrożnie i chytrze, by nie uledz n a ­ wale najezdników.

— Ruszyły się ludy z południa i ciągną ku pół­ nocnym grodom, ludy srogie i okrutne, znające jeno

(28)

miecz i oszczep — w trącił posępnie Radan, do tej po­ ry w milczeniu stojący obok knezia.

O gniska się dopalały, rzucając [krwawe odbłyski na poobalane stągiew ki, kubki i dzbany, porozrzucane podczas biesiady.

— Nadszedł odwieczny wróg, krok w krok od lat niepam iętnych idący za nami; mówili o nim dziadowie nasi, mówiły wieszcze głosy bóstw dobrych.

— Zmożemy ich!

— Ku B iałogrodow i ciągną z żonami i dziećmi, by tam k res wędrówce orężnej położyć...

— Niezliczone są grom ady w iteziów naszych, za­ równo n a weselne, ja k i na śm iertelne gody go­ towych.

P okiw ał sm utnie sw ą osiw iałą głow ą R adan m ą­ dry i znowu rzekł:

— Moc w ielka w plem ieniu naszem; przetacza się ona, ja k senna toń m orska, w każdej chw ili mogąca się obudzić i pochłonąć w szystko naokół, ale nie k ieru je nią wola jedna, i to siły część jej odej­ muje...

U derzyły te wieszcze słowa w szystkich obec­

(29)

nych, a w serce M esta w parły się, ja k gbyby klinem ostrym .

Przyćm ił się m głą sokoli wzrok knezia, ale w net znowu gorzeć [począł, ja k gorzeje podsycone suchem drzewem, tlące się ledwo ognisko.

M est w stał, a zw racając się ku Radinowi, za­ wołał :

— Starcze m ądry, boski sługo, rzeknij ostatnie swe sło w o !

— Kneziu miłościwy, do w alki z Białym grodem się sposobisz, do w alki onej podnieciłeś gorące um ysły drużyny sw ojej— żali dobrze czynisz ?

Gdy M est te słowa posłyszał, m ęskie jego o b li­ cze od ukryw anego w ew nętrznego w zburzenia drgać poczęło, i w yrzucił z siebie:

— Św iętopełk białogrodzki odwiecznym wrogiem moim i ojców moich! Dziadowie jego i on sam zag ła­ dę D rew nicy zapi zysięgli. U fni w bogactw a swoje i lepszą broń, k tó rą im na łodziach olbrzym ich p rzy ­ wożą z krańców św iata narody kupczące, patrzą na nas, m artw y żywot w polanach leśnych pędzących, ja k na sługi swoje!

(30)

— W ięc pójdziecie i wy, z Drewnicy, i oni, z B i a - ’ łego grodn św iętego, w p ęta najezdników obcych, wci­

skających się pomiędzy sioła i grody plem ienia w asze­ go, jeśli się nie pogodzicie i w spólnie czoła mn nie po­ staw icie !

Mest m ruknął ponuro; chciał coś wyrzec, ale się pow strzym ał; widocznem było, iż myśli ostatniej nie rad był wyjaw ić. Po dłuższej dopiero chwili p o w ie­ dział :

— Zobaczysz, starcze, czego dłoń moja dokona! Jedno słówko tw oje trafiło w samo moje serce, a za­ jęło je pożarem w ielkich myśli...

Zaczem miłościwie pożegnał w szystkich, a zabraw ­ szy ze sobą Bolka, udał się z nim razem do w nętrza stołbow ej wieżycy, gdzie ra d niekiedy noce był sp ę­ dzał...

Cisza zaległa naokół.

O gniska jedno za drugiem wygasły. M rok po­ k ry ł wszystko. Po w ałach horodyszcza chodziła straż, pilnie czuwając nad bezpieczeństwem , tulącego się nad brzegiem rzeki B iałej sioła.

(31)

zachodo-wi czarne chmury, k tó re skryły w net m igotliw e św ia­ tło miesiąca.

Szedł na horodyszcze gw ar głuchy od strony sio­ ła i mieszał się ze szmerem liści, przedw iekow e czasy pam iętających olbrzymich dębów.

(32)

II.

Cały dzień następny zbroiła się Drewnica, w ocze­ kiw aniu napaści nieprzyjacielskiej. W szyscy z męż­ czyzn, którzy byli zdatni do noszenia broni, mężowie poważni i młódź ochocza — zaciągali się do drużyny kneziow skiej. Rozesłano wici do dalszych okolic, do siół i grodów w pobratymczym, choć luźnym zw ią­ zku z D rew nicą pozostających, by nadesłały posiłki zbrojne.

M est kierow ał wszystkiem , był wszędzie, o ni- czem, co do odparcia w roga posłużyć mogło, zdawał się nie zapominać. Podziw iano też jego doświadczenie, spo­ kój i nadzwyczajną spraw ność w działaniu. P onury B ol­ ko podw ajał siły pańskie.

(33)

Ufano kneziowi, jak ojcn jednej rodziny; n ik t się rozkazaniom jego nie opierał, n ik t pod rozw agę w spól­ ną postanow ień jego nie poddaw ał. Radan, k tó ry n a j­ daw niejsze pam iętał czasy, mówił w grom adzie s ta r­ szych, jako drew nicki pan przypom ina mu witeziów sław nych, co przed w iekam i plem ię białe ku sław ie i chwale w iedli.

Zwożono na horodyszcze ziarno, miód i mięsiwo, m niem ając, że w róg zdobywać je zechce. Tamże cho­ wano wszystko, co kto posiadał cenniejszego, nic nie chcąc zostaw iać na pastw ę losu.

Jakoż o zachodzie słońca drużyna zaległa obozo­ w iskiem nieopodal wieżycy, szczytem swym ostrym groźnie w n u rty rzeczne spoglądającej. W chatach po­ zostali tylko starcy, kobiety i dzieci, by za danym zn a­ kiem zemknąć w lasy n ieprzebyte.

Noc przeszła spokojnie, w róg się nie pokazał. Nad samym jednak rankiem przebudzono knezia, albowiem w rócili z przeszpiegów ci, których on w stronę pola- now skiego opola był posłał.

Rej pomiędzy nimi w odził ulubieniec Mestowy, w ojow nik do drużyny kneziow skiej należący, imieniem W dały.

(34)

P ierw szy m był na łowach, pierw szym w boju pierw szym w zabaw ie i tanach. Umiał on rozchmurzyć serce swojego pana, a i do duszy posępnego zwykle B olka prom ień w esela wprowadzić.

Nie chciał go też M est puścić od siebie, albowiem obaw iał się, by nie popadł ów ulubieniec w biedę ja- kowąś podczas niebezpiecznej w ypraw y, ale go W dały ubłagał, obiecując nie tyle śmiałością, ile rozumem się rządzić.

— I cóżeś przyniósł, druhu wierny? — zapytał go Mest, otrząsając włosie niedźw iedzie z kubraka, w którym się był do nocnego spoczynku ułożył.

A W dały u tk w ił w swego pana m ądre głębokie oczy, i tak, kłaniając mu się do kolan, ją ł mówić:

— P rzebiegliśm y knieje i ostępy wszerz i wzdłuż, w edle rozkazu twego, potężny kneziu! Mirowo spokoj­ nie drzem ie na polanie leśnej, nienaruszone przez w ro ­ ga; trafiliśm y tam na kilkoro n iew iast i grom adkę dzieci, którzy razem ze starym i mężami z puszczy pod dachy rodzinne wrócili. Ci opowiadali, że w roga nie widać i że cisza naokół.

Jtuszyliśm y dalej. I oto ujrzeliśm y zgliszcza za­ gród D zierżykraja, spalenisko po chatach Dobkowych

(35)

i wiele zabitego ludu. K rw aw e ślady doprow adziły nas do Polanowa; tu, pow iew ający chw ilam i w iatr, podsy­ ca ł jeszcze płonące dom ostwa Sobkowej siedziby...

Smutek i boleść spadły na dusze nasze, gdyśm y ujrzeli tyle nieszczęścia i klęski. W szystko, co było, zostało spalone, zniszczone i stratow ane. I powzięliśm y zemstę straszną ku Rudym, ale ci, ja k gdyby w ziemię się zapadli.

Zachm urzyło się mocno oblicze M esta, gdy słów tych strasznych słuchał, a nie mogąc dać sobie rady ze w zbierającem w sercu uczuciem zemsty, jął rw ać w k a­ w ały futro wilcze, które był znalazł pod ręką, i m ru­ czał p o n u ro :

— Odpłacimy im za to!... A W dały ta k opowiadał dalej:

— M ieliśmy powracać już, by donieść o wszyst- kiem , cośmy widzieli, gdy M ojmir p rzy stąp ił do mnie, mówiąc:

— „Jakże to powrócimy, w ślepia w rogow i nie zajrzaw szy?“

— W ięc pom yślałem sobie, że trzeb a odszukać n ie­ przyjaciela i siły jego przeliczyć. W ięc ruszyliśm y śla­ dam i jego w głąb boru. Bogowie nam sprzyjali, bo

(36)

przez pół dnia z całą ostrożnością po lesie stąpając, w ykryliśm y na olbrzym iej polanie, z trzech stron mo­ czaram i otoczonej, obozowisko wraże. Z przerażeniem w ielkiem liczyłem mnogość wojowników, otaczających liczne wozy, na k tórych siedziały niew iasty i dzieci.

W ydali mi się oni, sądząc ze łbów niedźw iedzich i wilczych, którem i przykryw ali swoje długie kudły płowe, jako nie byli to Rudzi, sąsiadujący z nami.

— Nie?!..— spytał zadumany kneź.

— Nie, miłościwy k neziu: to ja k iś lud na nowe siedziby w ędrow ał, paląc i niszcząc, co napotkał po drodze. W ydaje mi się też, że ci nieznani przybysze o D rew nicy praw dopodobnie nie słyszeli... Może najazd ich nas nie d o tk n ie? Może nie przyjdzie się z nimi zmierzyć i za popalone sadyby nasze odemścić?... W ięc mi się żałośnie czyni, gdy pomyślę o tern...

M est m ruknął coś ponuro pod nosem i powstał. Poczem przepasaw szy biodra szerokim rzem ieniem , za k tó ry zatknął nóż ostry, rzekł, kładąc W dałem u rękę na ram ieniu:

— Dobrześ się spraw ił w raz z tow arzyszam i tw o­ imi i ważne przyniosłeś mi wieści, nie zapomnę o tobie...

(37)

W dały schylił się ku kolanom pańskim i nie od­ chodził.

— A cóż jeszcze masz na sercu, ho widzę niepew­ ność jakow ąś na obliczu twojem?

— Było nas w ysłanych siedm ioro towarzyszów, a w raz ze mną jeno sześciu do D rew nicy wróciło...

— O stał się więc k to ? W niewolę popadł, czy strzałą nieprzyjacielską życia pozbaw ion? — zapytał Mest.

— Mojmir odłączył się od nas, pragnąc bliżej po­ dejść ku wrogom. Nie pozwalałem mu na to, lecz oparł się, mówiąc, jako musi kneziow i i dobrodziejow i swojemu z samego w rażego obozowiska języka, a w ie­ ści pewniejszych dostarczyć. Czekaliśm y na niego w baszczacb długich godzin kilka, lecz— że nie po w ra­ cał, jako był powiedział, m usieliśm y przyjść bez niego.

— Szkoda go! — w yrw ało się z u st M esta. — Śmiały był i zbytnio dufał w swoje siły straszne, więc pew nie m ęstwo swe życiem przypłacił...

W dały, pokłoniwszy się znowu, odszedł, a kneź, rozkawszy przyrządzić sobie posiłek ranny, rozm yślał

(38)

nad tem głęboko, co z u st W dałego był usłyszał. Żal mu było niezm iernie Mojmira, bo go polubił, a w ielce siły olbrzym ie w tym człowieku cenił. Błąkało mu się też po głowie, że Mojmir, dostawszy się w ręce w ro ­ ga, m ęką zmożony, k tó rej mu pew nie nie oszczędzą, wszystko, co wie o Drewnicy, powiedzieć będzie musiał.

P rzyw ołał też niebaw em m ądrego R adana i B ol­ ka i długo się z nimi nad całem położeniem naradzał. Dowiedzieli się w krótce wszyscy w D rew nicy o obozującym za Polanow skiem opolem wrogu stra sz ­ nym, jako też i o tem, że silny Mojmir, na którego zwykle trzech do zapasów iść zwykło, przepadł bez w ieści. Żałowano go powszechnie, ale nikt więcej sm utku nie okazał od A gatona i fenickiego m ło­ dzianka.

Ci, co z Mojmirem węzłami pobratym stw a i przy- jazlni zw iązani byli, przysięgli przed ogniem świętym^ jako śmierć jego pomszczą strasznie.

— Sto tru p a legnie w rażego za jednego Moj­ m ira !...

— K rw aw ą sty p ą uwiecznimy pamięć po nim!

(39)

Tak wołali w itezie, łamiąc w żałości bezm iernej drzew ca swycli oszczepów i włóczni.

Agaton, clioć więcej od innych strapiony, rado­ wał się wielce, widząc tak ą gotowość do zemsty, albo­ wiem w duszy jego helleńskiej m iejsca na przebaczenie i litość nie było. Abibal natom iast przez dwa dni ca­ łe nie wychodził z Radanow ej chaty, jęcząc w głębokim smutku.

— Zginął w ierny tow arzysz, przepadł! — p o w ta­ rzał żałośnie do Agatona, który, ja k umiał, sta ra ł się m łodzieńca pocieszać.

— Nie zginął, w ierzaj m i ! — przekładał Abiba- lowi. — C hytry on jest, ja k lis, a silny ja k tu r, da so­ bie radę. Z niejednej wyszedł on szczęśliwie biedy, w ięc i z tej wyjdzie...

To było na ustach G reka, ale serce ściskało mu się z bólu, po kilku bowiem dniach nieobecności Moj- m ira, sam przestał w ierzyć w to, czein pocieszał p rzy­ jaciela. W głębi duszy też nosił się z chęcią pomsty na tym wrogu, strasznym , nieznanym, o którym w ieści okropne po siole chodziły.

W ielokrotnie wzywał go na horodyszcze kneź M est i kazał sobie o helleńskim sposobie prow adzenia bojów

(40)

rozpowiadać. A gaton był niezm iernie rad tem u, bo miał możność w ynurzenia przed nim swych wspom nień ojczystych.

Roztaczał więc przed księciem obrazy niezrów na­ nych walk, ja k ie ziomkowie jego na lądzie i morzu to­ czyli z barbarzyńcam i; opisyw ał uzbrojenie, sposoby po­ dejścia nieprzyjaciela i n atarcia na niego w chwilach właściwych.

D rew nicki pan słuchał uw ażnie, czasami zapytał 0 szczegół jakiś, którego na razie zrozum ieć nie był w stanie, i z Radanem po cichu się naradzał, gdy zo­ stali we dwoje.

— A czy wojownicy w asi potrafiliby rozbić tłu ­ my w rogów dzikich, dla których w arunkiem jedynym żyw ota je s t rabunek, a w alka krw aw a?

Tak pytał kneź Greka, spoglądając na coraz licz­ niej grom adzące się zespoły w iteziów drużynnych.

Na to A gatonow i zaświeciły się błękitne oczy 1 rzekł;

— J e s t u nas lud nie w ielki na ilość, ale tak b it­ ny i ufny w swoje siły, że nie otoczył grodu swego pierścieniem ścian kam iennych, choć kam ienny je s t grunt, po którym stąpa, m niem ając, jako najlepszą

(41)

obroną jego je s t męztwo mieszkańców, — ono bowiem powinno zastąpić najgrubsze mury, najpotężniejsze wały.

— Z aiste, wielkim je s t ludek ten, o jakim nam opowiadasz! — zawołał kneź zachwycony.

—- Z wieńcami zielonemi na głowach, w najozdo- bniejszych sukniach biegnie na w roga, przekładając śm ierć nad pohańbienie w ucieczce. Ten lud, gdy raz w ystąpi, nigdy bez zw ycięztwa do swoich nie po­ wraca...

— W ielką je s t ojczyzna tw oja, skoro takich wi- teziów na św iat w ydaje, — odezwał się kneź, każde sw e słowo wolno ważąc. — My nie posiadam y ani wo­ zów, tratujący ch w roga, ani pancerzy i mieczów; broń, z za morza przez kupczących ludzi dostarczana, szczer­ bi się i rychle kruszy, siła przeto nasza je s t siłą lu­ dzi mocnych ciałem, miłością swych ognisk rodzinnych przejętych. Zginiem y wszyscy, a nie damy ich zgubić nikomu; palicami, krzem ieniem polnym nabijanem i, roz­ niesiem y zastępy w rogie, zasypiemy je chm urą strzał, i prostem i oszczepami niezdarnego kształtu w yklu­ je m y !...

(42)

— Prow adź, kneziu, a wszelką moc ludzką zgnie­ ciemy !...

A gaton w duszy musiał przyznać, że nie b a rb a ­ rzyńcy to, a mężowie, zaufani w swe siły, tak górnie głos podnoszą

Sam się przeto do nich przyłączył, ile że mu się godnymi tego być wydali.

Aż oto w sam dzień św ięta Kupały, kiedy cała ludność drew nicka, po godowemu przybrana, grom adnie opuszczała chaty i spieszyła na wzgórze nadrzeczne, ku stosom ofiarnym, k tó re m iały zabłysnąć w raz z ukaza­ niem się na ciemnym szafirze nieba gw iazdy w ieczor­ nej, z głębi puszczy w ynurzył się oddział drużyny, straż czyniący. Stanęły, w oczekiwaniu jakichś zdarzeń nadzwyczajnych, tłum y gaw iedzi ludzkiej i. zbliżające­ mu się z pośpiechem orszakow i zbrojnem u, p rz y p atry ­ wać się poczęły.

— W róg idzie, rudowłosy nieprzyjaciel nadcho­ dzi! — wołano.

N iew iasty już jęły zawodzić płacz rzew liw y, m ia­ sto w eselne okrzyki na cześć bóstw białych wznosić,, tuliły swe dzieci, składające trw ożnie rączęta.

(43)

Ci, co w zrok m ieli bystrzejszy, w czerwonych k rw ią jakoby przepojonych prom ieniach słońca, poznali; że wojownicy byli drew niccy— i ci krzyczeli;

— To nasi!

— Nasi! — powtórzono.

Jakoż orszak przybyłych zatrzym ał się i zdawał się czekać na schodzącą z wałów horodyszcza, p an u ją­ cego nad całą okolicą, drużynę kneziow ską.

Szedł M est w otoczeniu siwowłosego Radana, k tó ­ ry przy najznaczniejszein ognisku m iał czynić ofiary, oraz przedniejszych starców , radę kneziow ską sp raw u ­ jących. W szyscy byli okryci śnieżnej białości szatam i długiem i, na głowach m ieli wieńce, z liści młodej dę­ biny splecione.

Na tern tle z bieli odbijał się czerw ienny płaszcz kneziow ski, ja k krw aw a plama.

Zaczem postępow ała drużyna pod przewodnictwem Bolka, którem u do pomocy był dodany ulubieniec pań­ ski W dały, a tam dalej tłum nie biegły dw orki młodych kne- ziówien, niosące z kw iecia wonnego uw ite różne w ian­ ki, przeznaczone do rzucania na szarą toń wód rze­ cznych.

(44)

I w ydarł się naraz z tego licznego zgromadzenia ludzi jeden jedyny okrzyk :

— Mojmir! Mojmir!

Jakoż oddział przybyłej drużyny prow adził ku kneziow i olbrzyma, wlokącego na tęgim powrozie j a ­ kiegoś rudow łosego człowieka ze skrępow anem i r ę ­ koma.

— Mojmir! M ojmir!— rozlegało się wołanie grom ­ kie, z dalszych tłumów ludu idące.

Kneź dał znak, by się grom ady uciszyły, i rzekł do przypadającego mu do kolan olbrzyma:

— Tyś że to, M ojm irze? <

— Jako sam widzisz, miłościwy panie!

— A ten drugi, którego, ku zdziwieniu w szyst­ kich, pędzisz przed sobą?

— To rudy wróg.

— Skądżeś go d o sta ł? J a k ? Opowiadaj, bo cie­ kawość moja przechodzi granicę rozum ienia ludz­ kiego !

A M ojmir silną dłonią ugiął k ark jeńcowi, chcąc go w ten sposób zmusić do oddania hołdu drew nickie- mu panu, i rzekł:

(45)

— Jeżeli, panie, przybyli ze zwiadów wysłańcy tw oi, któryclieś był w ypraw ił z W dałym na czele, wiesz już początek mojej opowieści. Jam z nimi nie wrócił, albowiem wydało mi się, jakobyś rad p ra g n ął mieć pew niejsze wieści, dostarczone przez u sta wraże, więc odłączyłem się od nieb, ufny w swe siły.

Nie zawiodła mnie moc moich członków: dotarłem do samych ognisk nieprzyjacielskich i przekonałem się, że niezm ierna wokół nich tłoczyła się liczba w szelak ie­ go ludu. To nie najazd raptow ny, w celu rabunku czyniony, to ruch jak iś plem ienny, do tej pory przez nikogo nie widziany.

Tłumy zbrojnych, a dzikich, ja k oto ten, mężów, otaczały wozy, na których siedziała niezliczona moc ko­ b ie t i dzieci. Pomyślałem sobie: — „Jak ta siła ruszy na naszą D rew nicę, to ją z oblicza św iętej ziemi ze­ trze, albowiem najtęższy człowiek, by naw et olbrzym a siłę w sobie niósł, nie poradzi z obsiadłem jego ciało m row iskiem ; a zapraw dę, było tego nieznanego mi lu ­ du m row ie całe.

I uchodziłem z tego m iejsca precz, przedzierając się przez gęstw inę leśną, by donieść tobie o wszyst- kiem, miłościwy panie, aż tu naraz zaskoczony zo sta­

(46)

łem przez grom adkę wrogów, którzy na mnie ze wszech stron byli n atarli.

Miałem siła cło ro boty z nimi, albowiem razem było ich dziesięciu, ale dałem im wreszcie radę. Tą oto palicą — tu M ojmir groźnie potrząsnął krzem ienia­ mi ostrem i nabijan ą m aczugą— w ytłukłem połowę, r e ­ szta zaś rozbiegła się z krzykiem strasznym , pozosta­ wiw szy jednego, któ ry w nogę będąc raniony, nie mógł pospieszyć za nimi.

Przyw lokłem ci go też, panie, byś zeń praw dę całą wydobył, albowiem ja sam, ile że on, jako niemy, tylko mruczy, nijak się z nim dogadać nie byłem w stanie.

Kończąc swoje opowiadanie, M ojm ir znowu p rzy ­ giął swą niedźw iedzią dłonią b ary pojm anego w roga ku stopom kneziowskim. Niew olnik w arknął z bólu, gdy mu się w k ark wpiły żelazne palce w itezia, i tak już w pół zgięty pozostał.

A Mest, patrząc ze zdumieniem na M ojmira, po­ łożył mu rę k ę na ram ieniu, i w te odezwał się słowa :

— Iżeś mi w ierny zawsze był, a służyłeś dobrze, bo znaczna je s t rzecz, któ rej ci bogow ie dokonać po­ 46

(47)

zwolili, przeto w nagrodą obok W dałego i Bolka, przedniejsze m iejsce w drużynie mojej zdajesz się za­ ją ć być godnym.

A M ojmir pokłonił się głęboko przed kneziem i z duszy całej za łaskę wyświadczoną mu dzię­ kował.

— Gdy ukończymy dzieło w ielkie, nad którem dzień i noc rozmyślam, czeka cię jeszcze w iększa n a ­ groda, ciebie i towarzyszów twoich.

M ojm ir w padł pomiędzy grom adę drużynną i jął kolejno w szystkich w swe ram iona potężne brać i ści­ skać. Najczulsze atoli pow itanie spotkało go ze s tro ­ ny A gatona i fenickiego młodziana, z nim i też na ubo­ czu pozostał, by im po swojemu kolejno o walce z n ie­ przyjaciółm i opowiedzieć.

Tym czasem M est rozkazał tuż za sobą prowadzić jeń ca w stronę kupalnego stosu, gdzie się ofiary dzięk­ czynne na cześć bóstw w szystkow iednych i ładem ludzi darzących odbyć miały.

Stanęli — w milczeniu głębokiem oczekując wzej- ścia gw iazdy wieczornej, bo już słońce poza puszczę, za ,B iałą rzeką drzem iącą, ukryło się było.

(48)

Wówczas M est z g ro n a siwowłosych starców przy­ wołał jednego, co długie przedtem lata w niewoli n R u­ dych spędziwszy, mowy ich zdołał się był wyuczyć. Nazywał się on mąż W item , był zaś po R adanie n a j­ m ędrszym w grom adzie, i z nim też najczęściej w iz ­ bach swych na horodyszczu kneź gaw ędził.

Mówiono w Drewnicy, jako W it nocami z b o g a ­ mi czarnymi po uroczyskach się w iduje i od nich w ie­ dzę sw ą czarodziejską bierze. On jeden podobno ży­ wego człeka, k tóryby się woli jego śm iał sprzeciwić, w w ilkołaka łub zmorę leśną zamienić potrafił.

R adan był czczony przez w szystkich, ile że bo­ gom białym, dobrym, od niepam iętnych la t był służył; W ita się bano, i do chaty jego jeno, gdy chodziło o od­ czynienie uroku, lub o lek jak iś, w zielu cudownem za­ w arty, z tajem ną trw o g ą śpieszono. Gdy zaś klęska jakow aś, posucha lub mór, w siole panowały, spoglą­ dano złowrogo na W itow ą sadybę, gdzie razem ze sw ą wnuczką jedyną, hożą i piękną dziew oją m ieszkał.

Niechybnie byłaby chata W itow a w płomieniach, m ściwą ręk ą roznieconych, spłonęła oddawna, gdyby nie w yraźna woła kneziow ska, u którego czarodziej drew nicki był w łaskach widomych.

(49)

I oto teraz, kiedy wszyscy w białe szaty postro- ili się, a wieńce zielone i kw ietne na głowy pow kła­ dali, jeden tylko W it m iał na sobie sierm ięgę czarną, a na włosach, siw izną przyprószonych, przyziem ną k ęp ­ kę uschłego mchu.

— Zapytajcie się go, W icie wieszczy, — odezwał się do czarodzieja kneź:— co zacz on jeniec, skąd pocho­ dzi, co ma w sercu. Niech powie praw dę szczerą. Sko- ro ją w yjaw i, życie ocali swoje, a gdy mu złość w ę­ żowy język skręci, czeka go m ęka straszna, k tó rą zbój­ ców, a opornych karać zwykliśmy. Nocy kupalnej cze­ ka go stos, co tu taj w net płonąć pocznie... P rzy jego jękach śm iertelnych, uczynimy w spom inki po zm arłych wojow nikach naszych, po ojcach i dziadach, z wyso­ kości gw iezdnej spoglądających na nas, swych po­ tomków.

W it ponurem w ejrzeniem obrzucił skrępow anego jeńca, a oparłszy dłoń na rękojeści noża ofiarnego, za­ tkniętego za szeroki pas rzem ienny, zadał mu w nie­ znanej dla obecnych mowie k ilk a pytań.

Jeniec milczał, zacisnąwszy zęby; nie było też na razie wiadomem, czy milczy z uporu, czy nie-rozum ie tego, co doń przem awiano

(50)

— Ten człowiek nie zna widać mowy ludzkiej,— przerw ał milczenie ktoś z drużyny.

— Niemym się być w ydaje,—przebąlm ął inny. — Zaraz przem ówi ten w ściekły pies wraży, — przem ówił złowrogo sta ry W it, którem u ze w szystkich żywszych uczuć pozostała w sercu jeno nienaw iść ku tem u rudem u plem ieniu, za to, że z ich rę k i padła mu żona, w kw iecie la t młodych zam ordowana, oraz czte­ rech synów nieletnich

I jął do niego znowu przem aw iać, kopiąc go od czasu do czasu pogardliw ie nogą; w skazyw ał mu stos, z sosnowych bierw ion złożony, wieżę ponurą, sterczą­ cą na wzgórzu, i n u rty rzeki B iałej, chlupoczące n ie ­ opodal.

Ale pojm any człowiek naw et pary z ust wypuścić nie chciał: zgrzytał zębami, z w ściekłością próbow ał mocy krępujących go powrozów.

W ięzy były mocne, zbyt mocne, by je w ysiłek ludzki zerwać był w stanie.

— W ięc nic nie p ow ie? — zwrócił się do W ita ham ujący niecierpliw ość sw oją kneź.

— WTnet mówić pocznie!— zawołał czarodziej. Aż oto różowy k rą g zorzy zgasł był zupełnie, a na 50

(51)

szafirach podniebnej opony zam igotała pierw sza g w iaz­ da, m dlejąca na wysokościach.

Zapalono łuczywa smolne. M est ujął jed ną w iąz­ kę i położył na mchy suche, leżące po w ierzchu stosu. B uchnął płom ień i począł lizać ogrom ne kłody dębowe, niby próbując, zali je zmoże.

I w net rozgorzało ognisko kneziow skie, a naokół płonąć poczęły na w zgórkach, wzdłuż rzeki się wzno­ szących, stosy kupalne. Uczyniło się widno, ja k w dzień.

W ówczas podstąpił ku ognisku Radan, a w zniósł­ szy ręce ku górze, zdawał się łączyć z duchami ziemi ojczystej w rozmowie cichej. Zaczem podano mu ku­ bek duży, przednim miodem napełniony. Radan w ylał płyn na gorejący płomień i głosem jeszcze silnym roz­ począł pieśń na cześć boga białego, k tó ry świeci na niebie jasnem , ku pożytkowi i radości w szystkich lu ­ dzi, i spuszcza na nich dary swoje.

P odchw yciły tę pieśń p ra sta rą tłum y liczne — i w raz cała spokojna okolica rozbrzm iała tym śpiewem świętym .

Jeniec p atrzał na to w idowisko, i w oczach zami­ gotała mu bojaźń i trw oga w ielka.

(52)

Natenczas W it znów przystąpił doń i znowu prze­ mawiać począł, a kiedy zeń dźw ięku ludzkiego wydo­ być nie mógł, zwrócił się do knezia, mówiąc z gnie­ wem :

— P ró b ie ogniowej poddać go trzeba!

M est dał znak przyzw olenia z ławy, okrytej czer­ w ienną płachtą, na któ rej był usiadł przed chw ilą, ma­ jąc po praw ej ręce dwoje pacholąt, dwóch synków swoich.

Pochw ycili wojownicy w mocne dłonie opornego jeńca i nieśli ku ognisku.

N iew olnik jęknął, albowiem niechcący dotknięto jego nogi zranionej, a czując płomień, chw ytający się już jego szat, ją ł po swojemu krzyczeć głosem p rz e ra ­ żonym.

— A... teraz mówić b ę d z ie ! — m ruknął ponuro W it i zbliżył się doń z nożem ofiarnym w ręku.

— Bóstw om czarnym cię poświęcę, jeżeli w szyst­ kiego, co wiesz, w net z siebie nie wyrzucisz!..— rzekł, mowy nieznanej używ ając.— Z atopię w twem sercu nóż, w twem sercu, zdradę niosącem!

Oblany gorącym płomieniem, w słuchany w ra d o ­ sny śpiew, rozbrzm iew ający w okrąg, jeniec drżał

(53)

łem ciałem, ja k liść osinowy, i jęczał z bólu, lecz mó­ wić począł.

Mówił długo, raz mocniejszego, to znowu słabsze­ go używ ając głosu; niekiedy w ydzierał się z jego u st śmiech złowrogi jakiś.

W it nie spuszczał zeń jastrzębiego wzroku sw e­ go, i od czasu do czasu przeryw ał opowieść k rótki em pytaniem .

A drużyna kneziow ska tymczasem pochłaniała m ię­ siwo, zapijając je przednim młodem. Śpiewy nie mil­ kły ani na chwilę; zaledwie ucichały przy jednem ogni­ sku, w net tam zdała poczynały się inne.

Z za ostępów leśnych, w puszczy zarzecznej drzem iących, w ypłynął m iesiąc złoty i swem św iatłem m igotliw em pruszył na traw y, w dolinkach, między p a­ górkam i, rosnące.

R ozgorzały teraz w ielkim płom ieniem w szystkie ogniska, coraz to świeższemi bierw ionam i podsycane. I szły isk ry i płomienie w górę, ku oponie podniebnej, osypanej rojem gwiazd.

Tam panow ała cisza, niezm ierny spokój nocy le t­ niej; na ziemi był ruch, rozbijało się w a rtk ie i rad o ­ sne życie ludzkie.

(54)

Kiedy jeniec opowieść sw ą skończył, kneź rozka­ zał opatrzyć mu ranę, dać jeść i pić, i pilnie strz e ­ żonego zatrzym ać w wieży stołbow ej. Zaczem odszedł z W item na stronę i rozpoczął z nim cichą roz­ mowę.

— I cóż, zali w ielkiej są w agi zeznania niew ol­ nika? — spytał.

W it ponuro skinął sw oją siw ą głową.

— Opowiadaj, wieszczy W icie, wszystko, co wiesz, bo gorzeję z ciekawości.

U siedli więc pod sam otnie rosnącym dębem na polanie.

W it w estchnął głęboko, pomyślał chwilę i rz e k ł: — W ieści są groźne, w ielki kneziu. S pełniają się przepow iednie, którem był jeszcze z ust mego dziada słyszał.

Szedł za nam i w ślad przez w ieki całe podstęp­ ny wróg, by odebrać to, cośmy w ysiłkam i i trudem zdobyli.

Szedł, czasami przystaw ał, zatrzym yw ał się na dłuższe la ta w drodze— wówczas m ieliśm y spokój. T e­ raz atoli n astał ostateczny czas,, w którym albo go od.~

(55)

pędzimy w p rzestrzenie dalsze, albo ulegniem y jego przemocy,

To już nie rudow łose przybłędy czyhają na nas! Oni zbyt są słabi, by bój na śmierć i życie z nami roz­ począć. Oni byli jeno strażą przednią niezm ierne­ go plem ienia, k tó re przez krainę naszą, po ojcach i dzia­ dach odziedziczoną, teraz przeciąga. Gdyby pomiędzy grodow ym i panam i zgoda była, toby ono rude pokole­ nie dawno opola nasze niepokoić przestało; starlibyśm y je w proch, ani śladu po nichby nie zostało.

Ale u nas każde sioło, niem al sadyba każda swem tylko życiem istnieć pragnie, w sąsiedztw ie swym, wspólnością k rw i i obyczajów z nami zw iąza­ nym, w roga widząc.

Więc trw a ł on wróg, o byt swój spokojny, cze­ k ając na nadciągające tłum y pobratym ców . Tłum y g ro ­ m adne nadciągnęły, niezliczone podobno tłumy, którym przyw odzi wódz znakomity, nie zwyciężony jeszcze do, tej pory; nazywa się on, ten mąż krw aw y, Almanem, a plem iona, k tó re prowadzi, Almanami i Gotami się zowią. D otknęli oni jedno skrzydłem swych niezm iernych za­ stępów opolów naszych i pociągnęli wyżej ku północy.

(56)

— Tak; tam , gdzie św iat ziem ski się kończy, gdzie szare wody białego m orza rozbijają się o b rze­ gi plem iennych ziem naszych... U padnie gród, bogów chw ała, potężny, św ięty gród on biały. Znieważone będą m iejsca, bóstwom naszym ulubione!...

— P rzestań ta k mówić, starcze! Nie oddamy im grodu świętego!

— Przem ocny je s t nasz wróg!

— Niezmierzona je s t i siła nasza. J a biały gród ocalę z drużyną moją.

W it nic na to nie odrzekł, tylko w yciągnął swą starczą dłoń w stronę rozbaw ionych kupalnem weselem grom ad i uczynił ruch, ja k i zw ykł był czynić przy obja­ d ę po zmarłych.

— Starcze, nie ufasz mi?

— Jeszcze nie skończyłem opowieści, kneziu, a czas nagli; słuchaj uważnie dalej. Oto Alman ze swymi po­ ciągnął ku północy, ta k mi mówił jeniec, by strato w a w ­ szy w szystko w drodze napotkane, natrzeć na B iały gród, a tu pozostaw ił część swoich, by ci w zgliszcza zamienili D rew nickie sioło z całem jego horodyszczem?

— Co?!..

— Tak, praw dę mówię. Dziś o północy zamierza 56

(57)

w yruszyć na nas ta grom ada, albowiem wódz je j do­ w iedział się z u st pojm anych współplem ieńców naszych, że odpraw iam y teraz biesiady i gody. W róg pragn ie zastać nas nieprzygotow anych i pobić zdradnie.

— Ha, starcze, o tern wiedzieć chciałem! — zaw o­ łał kneź, zryw ając się ze swego miejsca.

— Część drużyny mojej stoi w lasach, w każdej chw ili gotow a do boju, a inni w raz ze mną wyruszą. Ty, sługo bóstw czarnych, domowych, wodnych i leś­ nych, rzuć na nieprzyjaciół naszych czar, by im odwa­ gę odjął, w zrok zamroczył, a ja i w itezie moi dokona­ my reszty.

Rzekłszy to, odszedł spiesznie ku płonącemu ogni­ sku, przy którem siedzieli: Bolko, W dały i Mojmir, w otoczeniu przedniejszych z drużyny, i gw arzyli po­ między sobą.

— Towarzysze w ierni, cni i dzielni w itezie moi, nadszedł nasz czas...— odezwał się kneź głosem silnym i rozkazującym , a drużyna w zdumieniu w ielkiem zw ró­ ciła nań oczy.

— N adeszła nasza pora... Oto W it wieszczy, słu­ ga czarnych bogów, w ydobył siłą swych czarów zezna­ n ia z pojm anego przez M ojm ira rudego jeńca. P ow iada

(58)

on m ianow icie, jako w yruszyły już tłum y nieprzyjaciel­ skie przeciw ko nam, mniemając, że w rozgw arze św ią te ­ cznym, upojonych zabaw ą i weselem, tern łacniej poko­ nać nas zdołają.

Z dradliw y w róg znienacka napaść nas zamierza. Mamyż tu, przy słodkim miodzie i pieczeniach sarnich, czekać, aż przyjdzie i p ęta nam na ręce i nogi pokła­ dzie? Zamącono gody nasze, ledwo rozpoczętą b iesia­ dę, co m iała przeciągnąć się aż do ukazania się na błę­ kitach niebios Św iatow idow ego znaku, w złocie prom ie­ ni wschodzącego, trzeba nam przerwać!

Rozszedł się pom ruk groźny w drużynnej grom a­ dzie i przeniósł się z w iatrem ku wzgórkom nadrzecz­ nym, gdzie zabaw a trw a ła jeszcze w najlepsze, nie za­ mącona straszną wieścią.

— Prow adź nas, miłościwy kneziu, prowadź w k n ie­ je, zmierzymy się z w rażem plemieniem! — wołano.

— Zmożemy moc jego, jakąby kolw iek była ona s iln ą !

— Nie oddamy na pohańbienie ognisk naszych! — Pokażem y im moc swoich ram ion, my, w itezie drewniccy!

T akie drżały w ciepłem pow ietrzu nocy kupalnej, 58

(59)

nocy św iętej, okrzyki grom kie — drżały, wzmagały się i toczyły w dal, ja k się staczają fale rozigrane na spo­ kojny brzeg m orski.

A tam naokół w rzała zabaw a. Dziewoje boże, spo­ łem z młodzieżą m ęską, pochwyciwszy się za ręce, p rze­ ciągały długim korowodem w krąg ognisk kupalnych, pieśni radosne, jedną po drugiej, zawodząc.

— Niech żyje nasz kneź, M est, drew nicki mężny pan!— ryknął potężnym głosem M ojmir, a drużyna, po­ wtórzywszy w ielokrotnie ten okrzyk, na ram iona swe porw ała wodza i poniosła go ku dalszym ogniskom .

Niebawem wszyscy już w iedzieli, jako w róg po­ przez lasy ku drew nickiem u horodyszczu dąży.

Zam ilkły nagle śpiewy, i niew iasty ogarnął p rze­ strac h silny, a niepodsycane stosy płonące, słabiej go­ rzeć poczęły. M iasto w ielkiego wesela, ja k chw ilą p rzed ­ tem, n astał sm utek tem większy, bo niespodziew any.

Ale kneź rozkazał gęślarzom w struny znowu u d e­ rzyć, a dziewojom śpiewać dalej, tak, jak by nic nie za­ szło, albowiem nie chciał, by w róg z oddali jakow ąś zmianę nagle zaszłą był dostrzegł.

W ięc św iętow ano dalej, udając wesele, choć w d u ­ szach rozjęczała się trw oga i niepewność smutna.

(60)

Kiedy zaś północ nadeszła, i czas szukania cudow­ nego kw iecia paproci się zbliżył, na polanie przed g ro ­ dem drew nickim pozostali jeno starcy, kobiety, a mło­ dzież nieletnia i dzieci.

Mest tymczasem, zebraw szy w szystkich wojowni­ ków drew nickich i tych, co byli na św ięto Kupały z okolicznych opolów do podnóża horodyszcza się zbie­ gli, powiódł ich na nieprzyjaciela.

Nie w ym aw iał się nikt; kto tylko posiadał zdol­ ność w członkach do noszenia broni, szedł za kneziem w lasy i knieje, bronić swej ziemi ojczystej od w raże­ go plem ienia.

Odeszli i męże od ognisk swych rodzinnych, po­ zostaw iając na wolę losu, a na łaskę kneziow ską żony sw oje i dziatki; odeszli i młodzi, co tej nocy kupalnej szczęśliwego k w iatu paproci szukać mieli; odeszli i ci, którym odniedaw na dopiero włosy długie postrzyźyno- wym nożem skrócono.

I biegli za mężnym kneziem, ufni w siły swoje, a m ądrość jego niezm ierną. U dał się także na ową w y­ praw ę jed en jedyny człowiek, którem u w iek szronem włosy był drugie przypruszył, a był nim wieszczy W it, czarodziej sławny, ofiarnik bogów czarnych i służbę

(61)

w ierną bóstwom wojny czyniący... On w każdej p o trze­ bie z orężem w ręku brat udziat o i najmłodszych, lat swoją m ądrą ra d ą służąc kneziom i zemsty na zniszczo­ ne ognisko domowe, za śm ierć żony i synaczków n ie ­ winnych na polu w alki szukając.

A tam, na pagórkach, nad nurtam i B iałej rzeki, zdało się trw ać dalej w esele w ielkie; przy podsycanych ciągle ogniskach brzm iały, choć osłabłe nieco, śpiew y kupalne.

(62)

I

P rze d ziera li się przez g ęste haszcze drewniccy w itezie, nadsłuchując uważnie, czy szmeru jakiego, blizkie niebezpieczeństw o zw iastującego, nie dosłyszą.

S tąpali ostrożnie, a tak cicho, iż trzebaby było niezm iernie czujnego ucha, by po tym szeleście sp ra ­ wianym krokam i stąpającego mnogiego ludu, groźne

zastępy wojowników mogło było rozróżnić.

U kośnie prom ienie m iesiąca srebrzyły do połowy pnie drzew wiekow ych, zostaw iając w cieniu zupeł­ nym ziemię, usypaną m iękkiem igliw iem i liśćmi uschniętym i.

N araz M est dał znak do zatrzym ania pochodu, albowiem odbiło mu się o uszy przeciągłe hukanie

III.

(63)

dwóch puszczyków. H ukanie zaś owo ponaw iało się z dwóch stron w jednakow ych odstępach czasu.

— To nasz Sam ek daje znać o sobie... — sze­ pnął cicho Bolko, idący tuż obok knezia i starego W ita.

— Tak, to jego znak... — potw ierdził M est ró ­ wnie cicho i w net polecił W dałemu, by w odpowiedzi krakaniem w roniem się odezwał.

Z akrakał W dały, przedziw nie głos w roni n aśla­ dując, a odpow iedziały mu natychm iast głosy pusz^ czyków.

Zaczem znowu zapanow ała cisza grobowa, prze­ ry w a n a jedno od czasu do czasu łopotaniem skrzydeł p tactw a czujnego, co się budziło w swem ukryciu na drzewach.

WTia tr szum iał lekko, pom ykając pomiędzy liśćm i w yniosłych dębów, skąpanych w pośw iacie m iesięcznej. A tam, w górze, na niebieskim płaszczu, rozpiętym nad w onią kw iatów i traw przepojoną ziemią, w łu­ bem omdleniu drżały gw iazd niezliczonych zawieje.

Czar nocy kupalnej, nocy, w któ rej ro zk w ita cu­ downy k w iat paproci i czeka na szczęśliwego śm iałka,

Cytaty

Powiązane dokumenty

Zapoznajemy się z artykułami spożywczymi

Wykonane obliczenia (zapisane w pdf + arkusz kalkulacyjny) trzeba będzie wysład jako załącznik na adres szyszkin@agh.edu.pl, a w tytule wpisad:. KWIM_Spr_Proj2_Nazwisko_Imię Czas

W me dy cy nie es te tycz nej bo toks jest naj czę ściej wy ko rzy sty - wa ny do li kwi da cji zmarsz czek w gór nej czę ści twa rzy (czo ło i oko li ce oczu). Zmarszcz ki te po

Ten cały wyśniony naród Stał na górze Synaj I przyjmował Torę.. Umarli, żyjący,

Cała strategia pisarska Stasiuka opiera się na złożonej grze przeszłości i praw- dopodobieństwa, gdzie to, co się zdarzyło, może być równie dobrze tym, co tylko mogło

Postać bohatera jest przedstawiona w świetle zalet: to nie jest żywy człowiek. Takich wzorowych ludzi od dzieciństwa do starości nie '-potyka się Zresztą

Jeśli mamy być konsekwentni, to „dobór sztuczny” jest aktem woli (decyzją) hodowcy, natomiast „dobór naturalny” nie jest żadną decyzją, podejmowaną przez przyrodę

W wypadku człowieka doświadczenie Objawienia jest afirmacją swego bytu jako ustanowionego (a więc negacją jego tragicznej „sobości”) przez boską samonegację własnego