• Nie Znaleziono Wyników

Podania litewskie. Ser. 3, Pustelnik w Proniunach : powieść w dwóch częściach

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Podania litewskie. Ser. 3, Pustelnik w Proniunach : powieść w dwóch częściach"

Copied!
324
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

P O D A N I A L I T E W S K I E .

(6)
(7)

P U S T E L N I K

W P R O N I U N A C H .

POWIEŚĆ W DWÓCH CZĘŚCIACH.

PRZE/,

I g n a c e g o C h o d & h ę .

Ti«to ret CD 0 ra 3 pid £ i f c iv ^ ił i c t),

P O D A N I A L I T E W S K I E .

S e r y a T r z e c i a .

O T

W I L N O .

(8)

Pozwolono drukować z obowiązkiem złożenia w Komi­ tecie Cenzury, prawem oznaczonej liczby exem plarzr. W il­ n o, 14 K w ietnia 1858 roku.

Cenzor Pa w e ł Ku k o l n i k.

(9)

P A N I ’ J Ó Z E F O W I K R A S Z E W S K I E M U .

Dla drogich ziomków pracujący szczórze, Zwiększajmy zasób naszój dla nich składki, W ięc we wzajem nćj mój dla Cię ofierze Przyjm P u s t e l n i k a do B o ż ó j C z e l a d k i (1).

<1) P . J ó ze f K raszew sk i p rzy p isa ł pow ieść sw o ją pod tytułem : B o ż a

(10)
(11)

P U S T E L N I K W P R O N I E M C H (,)

C z ę ś ć P i e r w s z a .

I .

© b ie rz jak ąk o lw iek jałow ą i p u stą oko­ lic ę, k tó rejb y n a tu ra w szelkich odm ó­ w iła o z d ó b , przez k tó rą z tęsk n o tą i n u d ą w lekący się podróżny, próżno ocię­ żałą źrenicą u p a tru je przedm iotu,

mogą-( l ) M iejsce na trakcie wileńskim , tak nazwanym C zar­ nym — tam że kaplica i niegdyś m ieszkanie pustelników .

(12)

cego zająć go i rozerw ać, po k tó rej w iatr naw et, podnosząc tum any p ia s k u , n ie m a gdzie ich osadzić, i k arło w a te tylko a ze­ schłe drzew ka lub zw iędłą zasypuje tra w ­ kę. Cheeszże sm utną i po n u rą barw ę tej okolicy zm ienić? wesołej z niej uczynić nie p o tra fisz ; ale cheeszże ją zrobić in te ­

resującą? postaw w śród niej dom ek bo­ ż y — kapliczkę. W net, ja k religijną m y­ ślą, czcze, płonne i obojętne życie, ta k religijnym przybytkiem jałow ą pustynię ożywisz, i sm ętnym ją, ale miłym urokiem całą oblejesz. W n et obok niej stanie w iej­ ski krzyżyk nad w iejską m o g iłą , i osłoni ją brzózka zwisłemi k u ziemi gałązkam i, z tru d em w suchy piasek zasadzona, ale łza­ mi żalu całej może ubogiej rodziny ożywia­ na. W n et od kapliczki rozpierzchną się na wszystkie strony ścieżki w ydeptane k ale k ą stopą żebraków , a w k ró tce i w ązka kołow inka zawróci się od gościńca;

(13)

ślad , po k tórym ja k m agnesem p rzy cią­ gany będzie najprzód lu d ek prosty ku

ubożuchnem u ołtarzow i, nim potem p ań ­ ska złocona k a r e ta , z pokorną m odlitw ą i bogatem i d ary przedeń zajedzie... Och! bo i narodzonem u na św iat Zbawicielowi, w przód pastuszkow ie złożyli pokłony, a p o tem królow ie złoto.

-Bóg też często oprom ienia łask ą swą ta- kienizkie i skrom ne swe dom ki. W k ró tc e rozsław iają się cudow ne doznane tam ulgi w chorobach, uzdrow ienia w kalectw ach, folgi i pociechy w sm utkach i z m artw ie- niach; zatem postanaw iają się dnie uro ­ czyste , w k tó ry c h m noga i z dalekich stro n płynąca ludność napełnia i ożywia tę niedaw ną pustynię, a wjeżdżający teraz do niej podróżny, rano czy w ieczorem , sre­ brnym dźw iękiem sy g n atu rk i pow itany, pow strzym a konie, gdzie je w przód n a ­ glił do- biegu, i z m iłą rozkoszą w duszy

(14)

poranną lub w ieczorną odmówiwszy ino- d litew kę, z pokrzepioną nadzieją do sw e­ go celu podąży.

Pan C hojccki.

T ak ą je s t okolica Proniun; rozlega się ona przy gościńcu, ta k zwanym czarnym, do W ilna wiodącym . Las to był niegdyś, ale z czasem w ycięty, nie odrósł na pias- czystej i nieurodzajnej ziemi. Dziś, na wzgórzach, czarnym i suchym m chem po­ wleczonych, gdzie niegdzie k rza k jałow cu lub sosenka krzyw a i kaleka, lub pień sta ­ ry i spruchniały, dają się dom yślać p rze­ szłości, a sm uciłyby i zachm urzały te r a ­ źniejszość ; lecz na jed n y m z wyższych pa­ górków stoi kapliczka. S tare jej i w ątłe ściany, podm urow ała i w sparła pobożnych sąsiadów ręk a i now ym ją o kryła d a­ chem , pod k tó ry m w ew nątrz, objawione w w izerunku C h ry stu sa, szczególniejsze

(15)

dobrodziejstw a i łaski, grom adzą praw ie kazdodziennie tłu m y w ie rn y c h , a skro- m nem i ich ofiaram i utrzym uje się nabo­ żeństwo i ubogie stro ją się ołtarze.

W jed n y m dniu takim , przejeżdżające­ go m nie tam tęd y do W iln a , zatrzym ał niespodziew any tuż obok drogi w idok na­ grom adzonych przed kaplicą pojazdów i klęczącego w około lu d u , nie mogącego zmieścić się we środku; ujrzałem więc n a­ bożeństwo w ty ch sam ych ścianach, k tó ­ re nieraz i oddaw na w idyw ałem i pomi- jąłem , jak o stojące pustkam i, na zabobon­ ne chyba tylko obrzędy Dziadów służyć mogącemi.

W cisnąłem się w ięc do kaplicy, msza w łaśnie w ychodziła: przed k ap łan em szli służyć do niej, starzec trzęsący bez p rz e r­ wy osiwiałą głową i m ały chłopczyk, z tw arzą p ięk n ą dziecinną.

Prawnuk z pradziadem, szepnął któś 11

(16)

blizko. A więc dw a końce w ieku ludzkiego łączyły się u stopni ołtarza... W idok ten, ja k uważać mogłem po rzucanych spoj­ rzeniach, zajmow ał obecnych... może za­ grzew ał ich modły; może m yślą z m łodzień­ czej na zgrzybiałą przechodząc głowę, w ła­ sną przeszłość i własne przebiegali nadzie­ je, jed n ą i drugą, tern czulej i rzew niej

ofiarując Tem u, k tó ry przeszłość człow ieka litościw ie sądzi, przyszłość cnotliw ie żąda­ ną błogosławi.

Mnie także w idok ten w zruszył: nie- wiedziałem na którego z nich miejscu być bym w olał— zazdrościłem obudwom:

prawnukowi dni dziecinnych. O h ! któżby

do nich w rócić nie chciał! a gdy to nie­ podobna... pradziadowi, że p ra w n u k a u- czyć jeszcze może chw ały boskiej, i oso­ biście go, że ta k p o w iem , za rę k ę reko­

mendować i polecić Bogu.

W czasie m szy, starzec po kilka razy

(17)

w staw ał z klęczków , u cierał świece, po­ rządkow ał składane na ołtarzach bochen­ k i chleba, ustaw iał bractw o, słowem go­ spodarzył w k ościółku; a chłopczyk sam jed e n rzeźwo głośno i rezolutnie odpo­

w iadał księdzu i usługiw ał do mszy. Gdy się ona ukończyła i k ap łan przeże­ gnawszy lud odszedł do m alutkiej zakry- styjki, staruszek u k ląk ł na stopniach

ołta-r

rza, i drżącym ale silnym głosem »Święty

r • r «

B oże! Święty mocny! Święty nieśmiertelny!

zaśpiew ał,— wszyscy z podw ójną zda się gorliw ością za tą jego intonacyą całą suplikacyę odśpiew ali, a starzec u k o ń ­ czywszy oną, pociągnął za sznurek, fira n ­ k i się przed fig u rą C h rystusa zasunęły, a on świece pogasił.

Po nabożeństw ie, w ielu z dostojniej­ szego zgrom adzenia, k o b iety zwłaszcza, uprzejm ie otoczyły sta rca ; w itały go, dziękow ały za porządne utrzym anie

(18)

p licy i składały różne ofiary i ozdoby na jego ręce: to firanki, to pięknie szyte po­ duszki, to k w iaty m isternej roboty, a sta­ ruszek przyjm ując wszystko, k iw ał głową bezustannie tak , że dolegliwość jego zda­ w ała się być razem i podzięka i u tw ierd ze­ niem dający cli w dobrych k u chw ale bo­ skiej intencyach. O dniósł on to wszystko d o zak ry sty i i pochow ał w szufladkach, a chleb ofiarny bochenkam i m iędzy li­

cznych żebraków rozdzielił.

Ja oczekiw ałem aż się wszyscy roze­ szli i natenczas ciekaw ą ze staruszkiem zabrałem znajomość.

— J egomość dobrodziej— rzekłem — j e- steś tu widzę gospodarzem.

— P an Jezus tu Mości dobrodzeju go­ spodarzem odpow iedział on — a M atka jeg o Najświętsza gospodynią; ja sta ry i nie­

(19)

godny ich sługa zam iatam ty lk o ich progi. P am iętałem j a , że niegdyś w Promu-

nach, nieodległe od kościółka m ieszkał

p u steln ik , lecz że oddaw na już go nie było, w padłem więc na domysł, że razem ze dźw ignieniem i opatrzeniem kapliczki, znalazł się i pustelnik.

—Z apew ne— rzekłem zatem —jeste ś oj­ cze (bo m u się to nazwanie w łaściw ie n a ­ leżało) pustelnikiem na m iejscu daw niej tu przebyw ającego?— ale się w n et p ostrze­ głem , bo p raw n u k biegający w około do­ m ysł mój niweczył. Jakoż rz e k ł on:

— N ie, Mości dobrodzieju; już i śladu p u steln i tu niem a, a na świecie mało ocho­ czy cli do pustelniczego życia; ja m am żo­ nę starą, dzieci, w nuków i praw nuków ; tr o ­ chę w ięc byłoby i ludno i głodno w naszej pustelni, gdyby z ta k ą grom adką spuścić się na m iłosierdzie ludzkie przyszło. Je ste m Mości dobrodziejVi szlachcic blizko tu m ie­

(20)

szkający, na w łasnym k aw ałku ziemi,

Antoni Chojecki, do usług pańskich, a po­

stanow iłem być zakrystyanem tego dom u Bożego, k tó reg o mój dziad rodzoniuteńki

był fundatorem .

D ziad fundatorem a w nuk zakrystyanem

(1) w tym samym k o śció łk u —pom yśliłem, i zdziwiony zapytałem :— Przez jakie to zdarzenie ta zmiana w losie waszym zajść mogła?

— Oho Mości dobrodzieju! to nie w tej zakrystyjce rozpow iedzieć. P an musisz być podróżnym i dalekim , gdy nie znasz starego trzęsigłow ę Chojeckiego (2), k tó ry trzecie pokolenie sąsiadów swoich po- h o d o w a ł, i trzech pustelników przebył w Proniunach.

— J a k to ? alboż tu ich trzech było?— zapytałem .

( 1 ) Praw dziw e.

(21)

— T rzech Mości dobrodzieju i dziad, mój zafundowawszy tę kapliczkę, zbudo­ w ał razem i dom ek dla jak ieg o k o lw iek sta rca lub kaleki, k tó ry b y ją codziennie p iln o w a ł, ale nim się ta k i zn alazł, ty m ­ czasem zdarzył się gość, k tó ry z innem p o w o ła n iem , a z lepszą n ad kapliczką p il­ nością, zajął w tym dom ku gospodę. B y ł to pierw szy p u ste ln ik , k tórego ja ledw o p a m ięta m , bom był dzieckiem , gdy on u m arł i pochow ał go ojciec m ó j, podług jego woli, pod progiem kaplicy; bo przez pokorę św iętą chciał on aby go i po śm ier­ ci deptano (1). Ale Mości dobrodzieju, kłaniam u n iżen ie; bo i panu może być

pil-( l ) Ile razy zdarzy się komu u w ejścia do kościoła w stą­ pić na kam ień grobowy, może być pewnym, że taka w łaśnie pokora chrześcijańska umierającego w ybrała mu to miejsce wiecznego sp o czy n k u ; w dawnych te ­ stam entach nieraz doczytałem się takiej woli umiera­ jącego.

(22)

n o , i ja moją robotę tu skończyłem... a barszcz albowiem...

Pilno mi było, to p ra w d a ; ale jeszcze pilniej się zachciało dłuższej z ro ztro p n y m i rozm ownym starcem gadaniny k tó rą in- teressow ną być przew idyw ałem .

— W iesz co, kochany panie Choje- c k i? — rzekłem zatem dostając zegar­ k a ;— godzina dopiero jed y n a sta, barszcz nie uciecze, a proszę jegom ościa dobro­ dzieja na podróżną przekąskę,

— Z kimże mam honor ? — zapytał sta­ ry prostując się poważnie, i w patrując się we m nie pilnie.

Lecz gdym moje pow iedział nazwisko, uścisnął mię , i rozliczać zaczął, jak b y z drzew a genealogicznego, m oich an te n a ­ tów O szm iańczuków , i w prostej linii i w ubocznych, z ta k ą wiadom ością i p ra ­ w d ą , ja k b y sam do naszej rodziny nale­

(23)

żał; znajomość w ięc nasza stała sie w je ­ dnej chw ili lepszą i ściślejszą.

Zgodził się zatem na m ą propozycyę s ta ru sz e k , i wyszliśmy z kaplicy, k tó rą zam ykając — czytaj ze jegom ość — rzekł m i, i w skazał na p litę kam ienną pod p ro ­ giem.

W y sylabizowałem zaledwo znaczne, niezręczną kiedyś rę k ą w y k u te litery:

» Tu leży Daniel — prosi o Anielskie P o ­

zdrowienie.«

— Cóż to ? nie m a nazw iska, ni d aty śm ierci— zapytałem zdziwiony.

— To n ic — rzekł, C hojecki— to nic; je ­ gomość zmów dla tego m o d litew k ę, o k tó rą on prosi, a tam już an io ło w ie św ię­ ci rozbiorą do którego Daniela to należy. D ata śm ierci, Mości dobrodzieju na nic tam um arłem u niepotrzebna; wszak Pan Bóg w i e , k ied y człowieka do chw ały swojej przyjm uje; prócz tego, nazw iska tu

(24)

kłaść nie można było, bo on go nie miał. — A toż j a k ? — rzekłem i patrzałem w oczy starcow i.

— Cóż, to dziw ne? a je d n a k p raw d zi­ w e,— m ów ił o n — i zdziwisz się jegom ość jeszcze bardziej gdy p o w ie m , że to był ze szlachcica p a n , a z pana pustelnik i bez nazwiska.

— W iec jego h isto ry ę wiesz, panie C hojecki?

— A w iem p iąte przez dziesiąte, bo mój ojciec po jego śm ierci rozpow iadał o nim.

— Mógłbyś mi to opowiedzieć ?

— Czemu nie! ale na to trzeb a czasu; m ógłbym n aw et jegom ości otw orzyć cały kałam arzyk papierów i m antyków po nim pozostałych, k ied y ich szczury nie pogryzły; wala się to gdzieś u m nie w spi­ chrzu, razem z mojemi fascykułam i; m u­ si tam być cała jeg o h isto ry a. Drugiego, Mości dobrodzieju pustelnika jakoby,

(25)

znałem dobrze, bo 011 tu był za m oich m łodych czasów ; ale przem ieszkiw ał ty l­ ko la t trzy, w ypełniając zadane m u votum

pokutne, ja k się o tern później od niego

dow iedziałem ; a był to także p a n z p a ­ nów, nazywał się Załuski (1), ale przez te n czas, k tó ry tu przepędził, był p u ste l­ nikiem dopraw dy, pustelnikiem albowiem! Młody tu się zjawił, i dziw iłem się po w oła­ niu jego w ty m w ieku, nie w idząc p rzy ­ czyny; ale ja k i to b y ł św iętobliw y! ja k i nabożny! ja k i miłosierny! W szystek grosz, k tó ry się w karbonce jego pustelniczej znalazł z elemozyny, rozdaw ał ubogim: n aw et chlebem składanym m u dzielił się z niem i tak, że często i on sami w ierny stróż jego, a tow arzysz w yżeł Walet, oba- dw a głodem m arli; i już to był znak, że w pustelni nie było ch leb a, gdy dnia

(26)

k tórego przybył do nas Walet, i łasił się prosząc pożywienia, a zatem moja imość niosła bułeczkę, i k ład ła tam podedrzw ia- m i na zedelku, gdzie m u zw ykle chleb i niejakie w ik tu ały składano. W iedział on 0 ty cli poselstw ach do nas swojego sługi 1 w dzięcznym nam był za to. Może za te bułeczki, Mości dobrodzieju, i teraz nam się chleba nie uryw a, choć chlebo- radów przybyło; a zresztą i on potem nie zapom inał o n as; niech m u Bóg daje k ró ­ lestw o niebieskie, bo już daw no um arł... B ył to Mości dobrodzieju człow iek m ą­ d ry p r z y te m ; ale tego n ik t dociec nie mógł, zważając na jego p ro sto tę i p oko­ r ę ; m y tylko, k tó ry ch , częściej z łaski swojej odwiedzał, m ogliśmy o tern zm iar­ kow ać. Często też znajdowałem go w ie­ czoram i czytającego przy lam pce pobo­ żne k sią ż k i, k tó ry c h ze Słobockiego k la ­ sztoru dostaw ał, lub coś tam sobie piszą­

(27)

cego; zagrezm olone arkusze rzucał po­ tem w piec. Ale k ilk a k ro tn ie żonie mo­ jej , krzątającej się około w ielkanocnego

święconego i starającej się p ap ieru pod pierogi, dał k ilk a tak ich pom azanych a r­ kuszy, a ona uchow ała je ja k relikw ie na pam iątkę; jed n ak że k to wie czy te reli- kw ije znalazły by się, boć to już bardzo

dawno było, Mości dobrodzieju.

Z trzecim , panem Jakóbem Jurszą, ży- lliśm y brat za brat, więc jego żyw ot wsze­ lakiego rodzaju i pustelniczy i św iatow y, bo jed e n z drugim przem ieszyw ał czasa­ mi, wiem lepiej; a chociaż pobożność je ­ go była wcale inną od tam tych, niem niej jed n a k była szczerą i praw dziw ą. W iesz jegomość, ja k chłop nieum iejący pacierza m odlił się: »to tobie Boże— to mnie Boże«— m ów ił skacząc przez kłodę, a toć coś na- k ształt tego było i z panem Jurszą, po pro stu ale gorliwie; był jed n a k piśm ien­

(28)

n y i kan ty czek z rą k nie w ypuczał, znał w szystkie festa najdokładniej i do nabo­ żeństw a napędzał bez ż a rtó w ; a chociaż skończył bogobojnie i po chrześcijańsku, je d n a k i po śm ierci junaczył się po trosze.

Tymczasem stanęliśm y u mojego wozu, lecz ja z tej k ró tk iej w zm ianki o p u stel­ nik ach ułożyłem już sobie projekt: cie­ kawość mię wzięła do ty ch sszpargałów , ja k je nazyw ał Chojecki; a nuż się z nich w ysnuje h isto ry a ty ch tajem niczych ludzi!

Gdy więc podróżna jed n a i druga cza- reczka gdańskiego kim m ellu, k tó ry sta­ now ił głów ną treść m oich podróżnych za­ pasów, zrazem pieczeni zakąszona, zaru­ m ieniły lica staruszka — wódeczka, albo­

wiem!— rzek ł on; a ja korzystając z jego

hu m o ru dobrego,— wiesz co panie Cho­ je c k i dobrodziej u— rzekłem ,— ra d j estem

bardzo ze znajomości z panem; znałeś mo­ jego dziada i ojca, nie dziw więc, że w nuk

(29)

pragnie ściślejszej z panem przyjaźni. P o­ zwól zatem , że się do państw a na obiad zaproszę; podróż moja nie ta k pilna, abym k ilk u godzin nie mógł poświęcić ta k m i­ łem u , jak ie z panem znajduję tow arzy­ stw u i jeżeli to nie zrobi obojgu Ichmo- ściom subjekcyi...

Starzec się w y p ro sto w a ł, i pow ażną

p rzy b raw szy minę:— jeżeli— rzek ł, — je ­

gomość dobrodziej chcesz m i ten honor uczynić, z całego serca ra d będę. Dziad mój i ojciec jeszcze m iałby czem przyjąć ta k godnego gościa, i w malo wanych ścia­ nach; ja zaś przyjm ę jegom ości dobrodzie­ ja w ubożuchnej chacie i ch u d o -p ach o l-

skim chlebem; ależ przecie, Bogu dzięki, przy pracy głodu nie cierpim , i pan gło­ dnym nie będziesz, kiedy ubogim kęsem nie wzgardzisz.

Uścisnąłem zacnego starca, i po jednej

(30)

jeszcze czareczce, puściliśm y się do bliz- kiego tuż za borem zaścianku.

Na w ro tach dom ostw a tego należałoby napisać to daw ne szlacheckiego m ienia g o d ło : »Ubogo, ale chędogo,« k tó re i ze­ w n ątrz i w ew nąrz stosow nem by tu było. Mały stru m ień tuż pod w rotam i p rze­ cinał drogę, i sączył się dalej po łące, na k tó rej k ilk a k ró w ek pasło się swobo­ dnie m iędzy kopkam i świeżego sianka, wiejącego m iłą i orzeźw iającą woń w iej­ ską na nas przybyw ających. Sam a zagro­ da m ogłaby średnie zająć miejsce m ię­ dzy dw orkiem szlacheckim , a siedliskiem zamożnego chłopka; gospodarskie bow iem budow le, otaczające szczupły dziedziń- c z y k , nie różniły się od w łościańskich; ale w dom ku m ieszkalnym okienka w ię­ k sze, kom iny w yprow adzone, ganeczek schludny z ław kam i, i czystość wszędzie nadzwyczajna, wznosiły m ieszkanie i m ie­

(31)

szkańców jego nad pospolitość, i od razu mogły dać poznać, że los ściągnął tu k o ­ goś z pałacu pod słom ianą strzechę, ale uczucia szlachetnej osobistej godności i biedą zeń nie wycisnął. W reszcie, na śro d k u dziedzińca krzyż z figurą Zbaw i­

ciela objaw iał dostatecznie w kim było zaufanie gospodarzy, i k to ich pracy i cnotliw em u ubóstw u sporzył.

Zdziwiona i spłoszona g rom adka dzie­ c i, w nucząt i p raw nucząt pana Chojec- kiego, a baw iąca się pod krzyżem , ucie­ k ła do sieni i ztam tąd w yglądała lęk li­ wie, gdyśm y z b ry k i wysiadali; ale w n et Wyszła na ganek Imość— staruszka, żona g o sp o d arza, mało zapew ne młodsza od m ę ż a , lecz nie trzęsąca głową, a licem, p o sta w ą, chędogiem ubraniem i nako- niec przystojnym i ja k b y dw orskim d y ­ giem, jeszcze bardziej ze swem pom ieszka­ niem sprzeczna.

(32)

— K asiu— rzek i m ąż— przyw ożę tobie gościa, a raczej gość m ię przyw ozi; jest to pan Cli — Opow iedział potem po­ znanie się n a sze , i w n et konie moje p a­ sły się z krów kam i na łą c e , a ja zosta­ łem m iędzy tym i poczciwymi ludźmi, z sercem i um ysłem sw obodnym , jakie- gom nigdy w św ietnem salonowein gro ­ nie nie miał.

— Czemże przyjm iem y ta k szanow ne­ go pana?— zapytała Cliojeeka męża, to ­ nem bardziej troskliw ość i grzeczność, niżeli k ło p o t oznaczającym.

— Dobrem sercem , moja duszo, dobrem sercem i naszym szlacheckim barszczem — odrzekł mąż, w prow adzając mię do czy­ stej i św iatłej izb y , sienią od gospodar­ s k i^ p iek arn i oddzielonej, i odw racając się jeszcze za odchodzącą -żoną — moja Imość! zawołał, czekamyż barszczu

(33)

wiem!...— a ja rozkazałem przynieść z b ry ­

k i reszte kim m ellu.c

W n et wbiegły dwie dziew czynki i na­ k ry w a ły do stołu.

— Toż są wnuczki, czy praw nuczki p ań ­ skie?— zapytałem .

—W nuczki, Mości dobrodzieju, w nu­ czki; p raw n u k a m am tylko jednego chło­ paka, k tórego widziałeś jegomość. Bóg nam dał trzy córki, a potem syna; córe­ czki pochw ytano rychło, jak b y co dobre­ go; z łaski najstarszej pradziadkiem zosta­ łem. Syn zaś Mości dobrodzieju albo­

wiem! służy wojskowo i po szlachecku, to

je st mężnie i w iernie— czubił się reg u ­ larnie Mości dobrodzieju. Pod Lipskiem , albowiem, pod L ipskiem był ran io n y , a teraz konsystencya jego w W arszaw ie— m ajorem już chw ała Bogu, krzyż Legii Honorow ej na piersiach, i w kieszeni nie pusto, z k tó rej i nas rodziców często

(34)

kursuje. Niech go Bóg błogosławi! T u m isa stanęła na stole.

Odzywam się do w szystkich poczciw ych m iejskich smakoszów: Przypom nijcie so­ bie barszcz gospodarski zw ędlinką!.. k tó ­ rego żaden k uchm istrz ugotow ać nie po­ tra fi , a z k tó ry m ty lk o u starośw ieckiej litew skiej gosposi spotkać się jeszcze zda­ rza. Ja k a woń pokuszająca rozchodzi się od misy i gw ałtem do niej ciatgnie! J a k w ybornym sm akiem łechce podniebienie, a zdrow ą i posilną straw ą nasyca! tak i barszcz był w misie.

— T e ra z po czareczce: może i Imość do-

brodzika pozw oli?— rzekłem do w cho­ dzącej.

— P o k o sztu j m oje serce — rz e k ł Cho-

je c k i— bo w ódeczka podróżna jegom o­ ścia albowiem!

Przyjęła więc odem nie i rzeczywiście pokosztow ała tylko, a my z gospodarzem

(35)

sporzej pokrzepiw szy podbudzony barsz­ czem a p e ty t, zasiedliśmy we troje do stołu. N akrycie cienkie i b iałe, naczy­ nia w szystkie z doskonałej angielskiej cy­ ny , a n aw et dla m nie widać w ydobyta, może jed y n a daw nej zamożności pam ią­ tk a , łyżka srebrna z w yciętym na niej L u ­

biczem (1), znowu mię o szczęśliwszej prze­

szłości gospodarzy w spom inała; o boga­ tszej;— chcę mówić, bo czyli była szczę­ śliw szą, gdy każda jej chw ila groziła i zbliżała ruinę, niżeli uboga lecz spokojna teraźniejszość? pytać nie śmiałem. G rze­ czność także u stołu pani Chojeckiej by­ ła dw orską; zapraszanie do jedzenia nie- uprzykrzoną przynuką, przepraszanie za skrom ność obiadu, k tó ry po barszczu na sielskiej jajecznicy się skończył, z szczero­ ścią a nie przesadą i w szystko m nie p rze­ konyw ało, że w obyczajach i m ieniu są

(36)

tu ostatki, jeżeli nie pańskich to szlachec­ kich dostatków.

N iecierpliw y wiadomości o ow ych p a­ p ierach po dw óch pu steln ik ach pozosta­ łych , ja k rów nie opow iadania o trzecim panu Jurszy, zapytałem po obiedzie s ta ru ­ szki, czyli je m a gdziekolw iek zachowane?

— Nie mogę z pew nością powiedzieć p an u ,— odpowiedziała, czy są one jeszcze albo nie; ta k dawno to było, a o d tąd nie­ raz m anatki nasze po lasach i taborach roznosiliśm y, zwłaszcza żyjąc przy tr a k ­ cie, i nie wszystko się nazad odniosło;— poszukaj mężu w kałam arzy k u , k tó ry w spichrzu się w ala, k ied y tam nie ma to i nigdzie.

— A więc poszukajm y— rzekł Chojec- ki, prow adząc mię do m ałego swego świ- ronka, i po k ró tk ie j chw ili wynosząc ów

(37)

k ałam arzy k , daw nych sprzętów rzad k ą dziś pam iątkę, i k tó rem u podobne ze sta- rośw ieckiem i puzderkam i, ze starem i k a n ­

to rk am i p ru ch n ieją dziś na poddaszach, albo gdzie niegdzie służą jeszcze starym sknercom na schow ankę zaklętych i za- pleśniałych, ja k oni sami, talarów .

— Je st kałam arzyk, ale zam knięty; daj­ że kluczyk moje serce— odezw ał się Cho- jecki.

— A któż wie gdzie ten kluczyk? — W ięc trzeb a odbić— rzek ł on. —S zk o d a— rzekłem .

— Nie w ielk a— odpowiedział, i nie w iel­ k a praca, bo to ledw o się trzym a. Jakoż

podłożyw szy nóż o d rzu cił klapę i o tw o ­

rzył się kałam arzyk. Pełnym był papie­ rów mniej więcej zbutw iałych, to starym

obyczajem związanych w fa s c y k u ły , to w plikach składanych, to w osobnych a r­ kuszach i szpargałach.

(38)

— Oj dawnoć, dawno, m iałem w ręk u te m an ty k i — m ów ił C hojecki;— rozpa­

tru j że jegomość.

W ziąłem więc leżący na w ierzchu sextern:

»Panie Jezu, daj zdrowie, rozum i ochotę do wszystkiego dobrego,« napisano było na

pierw szej k arcie w ielkim i dość k ształ­ tnym ch arak terem , z k tórego sam piszą­ cy zadowolony widać, podpisał mniej sze- m i literam i »jak sztych!« dalej pod forma- ty k ą pana d y rek to ra szło niezgrabne p i­ smo ucznia.

— To rę k a mego A dasia— rzek ł sta ­ rzec, biorąc sex tern ;—ja k pan m ajor przy- jedzie do mnie, pokażę m u to na próbę, a k ied y nie padnie do nóg rodzicom, k tó ­ rzy jego dziecinne p am iątk i ta k chowają i m iłują, to albowiem!.. Ale niech go Bóg błogosławi! ot i m nie zachciało się, aby on aż osobiście nogi moje całował,

(39)

kiedy każdy list jego tern się kończy: »nogi rodziców dobrodziejów całuję« i te po­ całunki d u k ata m i jeszcze przyciska. S ta­ ry ta k gaw ędząc, p rzew racał sextern; p atrzał nań czule, zdawało mi się, ze go do ust przycisnąć chce... oczy m u łzą za­ biegały... O jakże on kochał swojego syna!...

— O t człek starzeje i uczy się— p raw ­ da to, praw da, Mości dobrodzieju!— mó­ wił 011 d a le j, p atrząc na sextern, gdym ja fascykuły przerzucał, — patrzaj jego­

mość: »Panie Jezu daj zdrowie, rozum i ocho­

tę do wszystkiego dobrego« a czegóż więcej

potrzeba? P rzez całe a długie życie mo­ je naprzykrzam się P anu Bogu rozm aite-

mi prośbam i; eodzień co innego, stoso­ w nie do okoliczności a nie wiedziałem , że mam pod rę k ą m o d litew k ę, k tó ra w k ilk u słow ach zaw iera w szystko, o co Boga słusznie i w arto prosić: »zdrowie,

(40)

ro-ziirn i ochota do dobrego.« Proszę uniżenie!

a toć do suplikacyi dodaćby należało! Mo­ je serce, porzuć Imość uczyć wnuczków

naszyci) rozm aitych tam swoich antyfo- n e k ; niechaj po św iętym pacierzu zmó­ wią codzień tę m odlitew kę i basta! byle Bóg tej ich prośby w ysłuchał, to i na zie­ mi nie zginą i do nieba trafią. Czy nie pam iętasz Im o ść , ja k i to Charybdes (2) uczył Adasia pisać, i tak ą mu dał forma- ty k ę na ciało i duszę?

— A k to ich tam spam ięta,— p rzerw a­ ła pani Chojecka mężowi jego

staruszko-(2 ) C harybdes— N ie wiem dla c z e g o , mój dziad (pan W o jsk i).ró w n ie ja k pan C h ojecki, domowych dyre­ ktorów Cliarybdesarni nazywali. N ie było na ów czas w szlacheckich domach guwernantek; każda takim sp o­ sobem nazywaną byłaby zapewne Scyllą. D ziś stoso­ w niejszą byłaby ta denominacya, bo rodzice, których B ó g potom stwem obojej płci obdarzył, mając w swym domu i guwernerów i g u w e rn a n tki, edukacyę swych dzieci właśnie intro. Scyllom et Charybdim przepro­

(41)

w atą g aw ędkę— m ieliśm y ich kilku, ni- m eśm y Adasia d o B o ru n do szkół oddali.

Tymczasem ja nie tracąc ani słowa z tej przeciągłej jego pogadanki, rozróżniałem i odkładałem fascykuły i rzekłem :

— T u je s t w iele papierów fam ilijnych pańskich.

— A tak ,— rzek ł on, rzucając na nie nie­ dbałe sp o jrz e n ie — to d o k u m e n ta daw nej

naszej fo rtu n y ; a kiedy nie m a fortuny, na cóż dokum enta? trzeba będzie je spalić.

— Bój się Boga, — zaw ołałem — może kiedyś panu m ajorow i lub dzieciom jego przydadzą się.

S tarz e c m a c h n ą ł rę k ą .

— W ielka liczba p a p ie ró w — rzekłem dalej—je s t jak iejś fam ilii W ołkanow skich i Sołohubów.

— O dkładaj to jegom ość na stronę, bo w łaśnie to dla pana.

D obrałem sie ta k aż do dna kałam a-c P U S T E L , W P r o N . 4

(42)

rz y k a , i na dnie jeszcze k ilk a szpargałów zapisanych i pom azanych znalazłem.

— Oto pism o naszego p o k u tn ik a Za­ łuskiego — zawołała pani Chojecka;— po­ znaję je od razu, choć ju ż daw no nie w i­ działam.

— A więc m am y w szystko, czego szu­ kaliśm y— rzek ł Cliojecki;— a ja p atrząc na stos papierów przedem ną leżących, nie w iedziałem ja k sobie poradzić, gdy zga­ dując zakłopotanie moje, p rzerw ał mi za­ cny gospodarz:

— Jeżeli — rzek ł on — gościna u nas nie przy k rzy się jegom ości dobrodziejowi, a in teres nie nagli, to prosim y o tw ar­ łem sercem dziś u nas zostać. Barszcz nasz szlachecki, uw ażałem , że sm ako­

w ał jegom ości, a na wieczerzę da nam m oja imość k u rczęta albowiem; potem na świeżem sianku w odrynie zalokujem y się na noc, i będę jegomości dobrodzie­

(43)

jo w i opow iadać to to, to owo o p ustelni­ k ach ; tym czasem do w ieczora jegom ość

dobrodziej prze w ertuj te fascykuły, je ­ żeli chcesz, a czego w nich nie doczy­ tasz, to ja może dopow iem ; o t i złożą się h isto ry e, k tó ry c h jegom ość ciekaw ym być się zdajesz.

P an i Chojecka uprzejm em i słowy w sp ar­ ła szczerą j)rośbę. Za grzech więc m iał­ bym odmówić tej prostej a serdecznej go­ ścinności, i odsunąć poczciwą dłoń szla­ checką, k tó rą , k u m nie starzec wyciągał; ścisnąłem ją z w dzięcznością, i to było m oją odpowiedzią.

Cały zatem czas aż do w ieczora zszedł m i na rozpatryw aniu papierów , k tó ry c h treścią był p ro ces, m ający znowu być treścią mojej następnej powieści. U łatw i­ ły m i tę p ra c ę , ta k zwane technicznym ówczesnym w yrazem : »status caus« to je s t, spisane zwięźle i porządnie przejścia

(44)

spraw y tej, w różnych jej epokach i sto ­ pniach po rozm aitych sądow nictw ach, oraz główniejsze w ypadki życia praw u - jąc y ch się, z procesem związek mające; tęgie to w idać praw nicze głowy układały.

N akoniec w ieczorna pod spichrzem w chłodzie rozmowa z panem Chojeckim, przedłużona aż do św itania w odrynie na św ieżem sianku, uzupełniła zapas w iado­ mości m o ic h , ta k o pu steln ik u bez n a­ zw iska, jak o też o przyczynie mistyczno

romantycznej p o k u ty Załuskiego, i o anegdo­ tycznym pustelnictw ie pana Jurszy.

%lro l k a i i o w § c y .

Szerokich włości dziedzic, znakom ite­ go i starożytnego na L itw ie rodu, był pan

Antoni Sołohub, staro sta Jezierzyski i K ra- sneński; m iał on za sobą księżniczkę R a ­ dziwiłłównę, a związek te n blizki z ta k po­

(45)

je d n a ł przemożność Sołohubowi, tem go w w iększą podnosił powagę.

Ow ocem tego m ałżeństw a była jed y n a córka ich Helena, k tó ra z w dzięków i z w ysokiego urodzenia i z bogactw a ro ­ dziców, do najświetniejszego zamążpój- ścia zdaw ała się być przeznaczoną, i ta ­ kiego dla swej ukochanej jedynaczki So- łohubow ie się spodziewali.

G łów ną rezydencyą staro sty były do­ b ra lilia , przez R adziw iłłów nę w posagu m u w niesione, natenczas w Oszmiańskim, teraz w W ile jsk im , pow iecie leżące, w k tó ry c h tem chętniej zam ieszkał, że był zawołanym m yśliw ym ; a obszerne la­ sy llskie p rz y le g a ły tuż z jednej stro n y z głuchem i kilkanastom ilow em i ostępam i staro stw a Markowskiego— a z drugiej z p u ­ szczą starostw a Krasneńskiego, i tam dalej •nieprzerw anym praw ie ciągiem pod i za

M ińsk, aż do R adziw iłłow skich, dziś

(46)

jeszcze zn ak o m ity ch , Smolewickich i dalej

Borysowskich lasów — po k tó ry ch w szyst­

k ich sw obodnie polow ał Sołohub.

Też same puszcze, jak ież one były przed stu l a t y , gdy niszczący to p o r ta k po nich nie gościł! Rozległe, nieprzebyte gęstw y, k raje niebotycznych maszt w y­ rosłych na L itew skiej ziem i, a g in ą­ cych gdzieś w głębiach oceanu na drugiej półkuli świata... Puszcz tak ich już dziś nie ma; zatem oniem iały trąb y i rogi m y­ śliw skie, k tó re w śród nich brzm iały n ie­ gdyś co d zien ie, bo m yśliw stw o było na­ tenczas zw ykłą ry ce rsk ą i panów i szla­ c h ty zabawą.

P an Sołohub żył także po pańsku: ba­ lował, polow ał i sejm ikow ał; a u trzy m u ­ jąc godnie, podług tam toczesnych oby­ czajów i zwyczajów dostojeństw o im ie­ nia swojego i przew agę w p u b licznych> spraw ach, nie m yślił w cale o dom owych,

(47)

a tein mniej o c ó rc e , k tó rą lubo kochał dusznie, lecz w owym w ieku .córka w zra­ stająca i pielęgnow ana pod okiem m atk i nie nabaw iała ojca nocy bezsennych, ani m yśli niespokojnych o jej m ądrej eduka- cyi, lub o jej postanow ieniu. Tem bardziej panu Sołohubowi, k tó ry w żonie swojej m iał dla córki wzór doskonały w szelkich cnot niew ieścich, i obraz praw dziw ej pol­ skiej wysokiego urodzenia matrony; a był pew nym , że gdy czas przyjdzie i M ary a dojrzeje, po jedynaczkę i bogatą dziedzi­ czkę, w dom jego otwrarty , sw atow stw a i sw7aty popłyną zewsząd.

M arya też dojrzew ała — i piękne dzie­ cko w p ię k n ą ro zw in ęło się dziew icę,

r y c h le j, aniżeli troskliw a uw aga rodzi­ cielska dostrzegać szybkich postępów tej odm iany mogła. Je st to w n atu rze ro ­ dzicielskiego do dzieci, a szczególniej m a­ te k do córek przyw iązania, że pieszczoty

(48)

z k tó rem i tu lą do łona głów ki miłej swej dziewczynki, rów nie są tk liw e , rzew ne, m iękkie i zdrobniałe, że ta k powiem, cho­

ciaż dziew czynka ta dochodzi już czasu, gdy prócz rodzicielskich pieszczot, po­ w iew ny tern k w ia te k stalszego potrzebo­ wać zaczyna w sparcia, i niespokojnem uczuciem, jak b y lekkim w iatrem , w tę i ową stronę ko ły san y , p ięk n ą swą w y ­ chylając g łó w k ę , szukać go i w yglądać się zdaje.

Raz pan Sołohub, w odległej od domu m yśliw skiej, bo aż w śród Borysow skich lasów w y p raw ie, stan ął obozem w szla­ checkiej okolicy, w tej puszczy osiadłej, i głów ną tam obrawszy k w a te r ę , ztam - tą d zapuszczał się w knieje, i tam nazad codziennie w racał na noclegi, co tern szczęśliwej dlań się zdarzyło, że szlachta

(49)

dostarczała w szelkich dla licznego my- śliw stw a potrzeb, hojnie przezeń opłaca­ nych , a pom nażała m u liczbę strzelców. Jed en z nich szczególniej, stary i siwy ja k gołąb, ale jeszcze czerstw y, rzeź wy i ocho­ czy, od razu zaczął rej wodzić całem u my- śliw stw u ; sam z n a tu ry m yśliw y, znał on najdokładniej t ę , jeszcze i dziś ogrom ną puszczę, w śród k tó rej długi czas przeżył i przepolow ał; w iedział w szystkie jej knieje i głuche ostępy, i w edle upodobania i woli

Sołohuba, na każdego zwierza prow adził.

Nieoszacowany W ołkanow ski! (tak się bowiem starzec ten nazywał),— w ykrzy­ k iw ał staro sta— i kończył zawsze nam a­ w ianiem go do służby sobie za łow czego,

od czego on w iekiem się w ym awiał. Ale staruszek m iał a d ju ta n ta ; był nim syn jego, P io trek , la t piętnaście m ieć mo­ gący, chłopak przystojnego lica, b y stry ch i pojętnych oczu, krzepkiej i w idać było

(50)

zahartow anej budow y ciała, bo nie od- stępując nigdy ta tu lk a i p raco w ite j e ­ g o , a niekiedy i niebezpieczne podzie­ lając w ypraw y, wzmocnił siły nad lata i był praw dziw ym w ychow ańcem natu ry , k tó ra pow ierzającym się jed y n ie jej pie­ czy, daje, co najlepszego rów nie ludziom ja k zw ierzętom dać może — zdrowie.

Na pozór w pół dziki obszarpaniec, pod rap an y na tw a rz y , ręk a ch i odzie­ ż y — bo bez pam ięci d a rł się przez g ę­ stw iny i k rza k i za zw ierzyną, k tó rą bił bez żadnej u w a g i, n aw et na m ecie i strzale samego starosty, poryw ając się za­ pam iętale do sztęfla na pudłujących, sam nigdy nie pudłując, a zatem nie da­ jąc p raw a do odw etu. Słow em , na po­ zór sowizdrzał nieuham ow any, a je d n a k gdy szło: gdzie? ja k ? i na jakiego zwie­ rza zapolować? ja k zaprow adzić

(51)

strzel-ców? ja k ich rozstaw ić zkąd puścić goń­ cze lub ogary ?— rad a natenczas P io trk a była ta k rozw ażnie, z tak ą znajomością m yśliw skiego rzem iosła i m iejsca wy m iar­ kow aną, tw arz n a w et je g o , postać i mo­ w a takiej nabierały roztropności, że sta ry ojciec, posprzeczawszy się nieco, w rze- kom o dla utrzym ania swej pow agi, p ro ­ w adził je d n a k obław y po zdaniu syna, i nigdy ani sam się nie zawiódł, ani nadziei Sołohuba nie zmylił.

Pew nego dnia, na rannym m yśliw skim odpoczynku, rz e k ł s ta ro s ta :—'W iesz co, mój kochany W ołkanow ski, gdy sam nie chcesz u m nie zająć funkcyi łowczego, to daj mi tego szubraw ca P io trk a.

— Ja k to ? na łowczego! — zapytał sta­ ry zdziwionem okiem patrząc w tw arz starosty.

— T a k , tak ...— odpow iedział jąk ając sic, zmieszany nieco tym w zrokiem .— Poj­

(52)

m uję zdziwienie tw e, mój panie Sam ue­ lu; P io tre k jeszcze za młody, a zatem i żywy nadto, ale to się uchodzi, a był w do­ brej twojej szkole...

— A wiesz, panie starosto dobrodzieju, czego się on w tej szkole uczy?— rzek ł znowu s ta ry , nie zmieniając postaci ni w zroku.

— Nie rozum iem cię, — odpow iedział Sołoliub— właśnie zdało mi się, że go na myśliwego z professyi układasz, aby z te ­ go potem chleb jadł.

- O j , ze wszystkiem co innego, panie dobrodzieju! ze w szystkiem co innego, tylko chcąc to wytłóm aczyć p a n u , nie wiem od czego zacząć?... Czyliżeś pan ni­ gdy nie słyszał na L itw ie o W ołkanow - skich i ich bratobójczym procesie?

Sołohub wzniósł czoło w górę* przyzy­ wając daw ne w spomnienia:— ta k , rzekł

(53)

potem , tak , słyszałem coś, słyszałem... jest- żeś mości panie z tej samej familii?

— Jam w nuk zabitego— odpow iedział stary.

— W n u k zabitego? dla Boga! kiedyż to się stało?— zawołał Sołohub.

— Anno 1 6 3 9 , ju tro w łaśnie 21 7bra

ro k setny się zacznie od dnia w ykonania tej zbrodni; i dla tego nam ju tro w m y­ ślistwie p a s z , bo zabrawszy z sobą Pio­ trk a , o statn ią złotów kę poniosę na mszę żałobną za duszę m ęczennika.

— W ieleż sam masz lat?— p y tał znowu starosta.

— Siedm dziesiąt cztery , mości dobro­ dzieju.

— A syn ta k młody?

— Młody, ta k młody, bo gdy z pierw ­ szego m ałżeństw a Pan Bóg pociechy m nie nie dał, a potem i przyjaciela, z k tó ry m się niem ało latek przeżyło, zabrał do

(54)

jej ch w ały , nie poczuw ając się jeszcze grzybem , choć już półszósta z górą k rzy ­ żyka liczyłem sobie, pow dow iaw szy la t k ilk a, rezolw ow ałem się znowu na kobie­ rzec. A nuż? m yślałem sobie,— da mi Bóg p o to m k a, k tó ry k rw ią pradziada swego okupioną fo rtu n ę wy w indy kuje!... I zda się w ysłuchał Bóg próśb m o ic h ; urodził m i się te n chłopak... któż wie co go cze­ ka? ale w zam ysłach i nadziejach m oich na dojeżdżacza sposobie go nie myślę. I dla tego ta k sobie w głowie układałem : na szkoły substancyi brak, lecz przypom ­ niaw szy, żem pod Jezuicką fe ru łą , nie siedząc intra asinorum, nie tyłkom sam kiedyś się uczył, ale i drugim repetow a- łem pensa, postanow iłem sam być p recep ­ to rem mojego P io trk a. I obacz pan do­ brodziej, czy na próżno pracow ałem ? Bóg m u dał pam ięć i sp ry t nadzwyczajny; to nic że sowizdrzał, ale k ied y siądzie nad

(55)

książką, to ledw o połow ę jem u w ytłóm a- cze, resztę sam dom yśli się i pojmie. Mło­ da to krew , mości dobrodzieju, p raw d a— często dla poroszy rzuci książkę pod stół i tydzień w lesie wysiedzi; ale natenczas jeste m i ja z nim razem. A tam inna zno­

w u nauka. P rzy rozpalonym p n iak u sta ­ rym opow iedziałem m u i pow tórzyłem nie raz, ja k lekcyę jaką, całą nasze nie­ szczęśliwą liistoryę, nauczyłem go n aw et długiego procesu naszego, i sposobu jak im go odnowić możnaby było, bo m nie na to sposobu nie stało i ręce opadły, gdy m a­ cając niem i po k ieszen ia ch , ani szeląga znaleźć nie m ogłem ; daw ności je d n a k ziemskiej nie zasypiam, i coraz to m ani- feścik do a k t wrzucę. A nakoniec i my- śliwstw o, mości dobrodzieju, nie idzie na darm o; niech m łody, m yślę sobie, z ostroż­ ności i in sty n k tu zwierza uczy się n a tu ry ludzkiej; jam się jej uczył z p ra k ty k i,

(56)

ma-jąc do czynienia z rozm aitym i ludźmi. Oj, daliż m nie oni pensę, dali!... a więc synku, mówię jem u, patrzaj i uważaj: k ie ­ dy będziesz na św ie cie , to ja k w kniei, gęsto podszytej:— ty tropisz i ciebie tropią. O strożnie n ieb o że, o stro żn ie! bo w pa­ dniesz w sam ołów ki, w siecie, w wilcze doły i od razu zginiesz. P atrzaj ja k zwierz roztropnie sobie radzi, ja k choć go głód do p rzy n ęty ciągnie, in sty n k t go ostrzega, że to zdrada; ja k lis od w ia tru zachodzi, gdy Strzelca czuje; ja k kochany kum wilczy­ sko dziesięć razy obejdzie jam ę, choć go gąska w ab i; a ja k przeciw nie, ginie za­ wsze biedny zajączek, że nie um ie oprzeć się swojemu sercu , i że dalekie pod go­ nem psów obłożywszy pola, w raca nie­ baczny do rodzinnej kniei, gdzie znający jego poczciwą n atu rę czeka nań strzelec...

— Nie spodziewałem się— p rzerw ał So­ łohub, pokręcając głow ą— takiej filozofii

(57)

w myśliw stwie; chłopiec twój musi mieć rozum nad lata, przy tak im nauczycielu.

— Oj, gdyby to jem u reg u larn a nauka, mości dobrodzieju!— m ów ił znowu W oł- k anow ski;— ale przecież i przy tej ja k ą ma, nie zginie na świecie, gdy na nią p a ­ m iętać będzie. Bo oprócz tej m yśliwskiej m orałki, podług k tó rej m iędzy ludźm i k ie­ row ać się pow inien, um ie nadto Boga chw alić, a to g r u n t— um ie czytać reg u ­ larnie; pisze ta k , że i podpisek ja k i nie- pow stydziłby się; a nakoniec wie, że je st szlachcic ab antiquo, h e rb u R a d w a n , a zatem , że pow inien um ieć czy pod wicią, czy pod chorągw ią, ja k na szlachcica p rzy ­ stoi staw ać m ężnie i bić się serdecznie, do czego także ma ułożoną ręk ę, a n aw et obie. O t proszę jaśnie wielmożnego pana, niechby k tó ry k o lw ie k z dw orzan p a ń ­ sk ich stanął z nim. Niech chłopiec

(58)

da ex p ery m en t przed w spaniałą pańską personą!

Sołoliub ra d z nadarzającej się ro zry ­ wki, bo i polow anie w swej rozm aitości m a je d n a k jednostajność, k tó ra jeżeli nie nudzi, to utrudza nakoniec;— w yśm ieni­ cie— rze k ł— bardzo dobrze, jeżeli ta k chcesz.

Hej, T a ta ra !— zawołał.

W n et w ysunął się z tłu m u m yśliw ych, w śród k tó ry c h właśnie P io tre k gorącą j a ­ kąś m yśliw ską w iódł sprzeczkę, Goliat, można powiedzieć, zwłaszcza w porów na­ niu z Piotrkiem , słuszny urodą, stosowną tu sz ą, lat ze czterdzieści mieć mogący, z jed w ab n ą to rb ą przez ram ię, z k o rd e ­ lasem wiszącym od szerokiego, ład u n k a ­ mi naszytego p a s a , z gw intów ką za p le­ c a m i, a kapeluszem z palonej skóry na głowie.

(59)

— Cóż mości panie?— rze k ł staro sta do W ołkanow skiego, w skazując tę figurę.

S tary zmierzywszy od stóp do głowy stojącego przed nim dw oraka, po k r ó t­ kiej rozw adze, kiw nął głową:— W olaż P an a Boga, zawołał; przypom niaw szy hi- storyę D aw ida, akceptuję mości dobro­ dzieju!

— Panie T a tu ra — rzek ł staro sta— Woł- kanow ski powiada, żejego P io tre k każ­ dem u z m oich dw orzan dotrzym a k ro ­ k u w palcaty; ja w ybrałem waści, spró- bój się z nim.

— A cóż to J W . panie— odezwał się tubalnie T a tu ra — czy m am chłopcu k i­ jem m leko pod nosem obetrzeć? w ybierz

J W . pan k tó reg o z młodszych; m nie ta ­ k i i w styd będzie bić się z dzieckiem ; chy- baby już z panem ojcem.

— P ra w d a — odpow iedział Sołohub— waść i pyszny i poważny; ale cóż, k ie ­

(60)

dy tu idzie o utrzym anie honoru dw o­ ru mojego, a w a ś ć s ię chwalisz, żeś gracz i do k o rd a i do kija; dotąd nie zdarzy­ ła się okazya abyś pokazał m i co umiesz,

w ięc teraz daj m łodem u nauczkę.

W ołkanow ski tym czasem zawołał sy­ na:— Słuchaj P io trk u ,— rzek ł mu, poszu­ kaj w lesie sm agłych d ę b in e k , i stań w k ro k u z tym jegom ościem , k tó ry po­ w iad a, że tobie m leko z pod nosa k i­ jem obetrze.

— Co! ten pudlarz?— zawołał ru m ie­ niąc się z gniew u chłopiec.— Słuchaj ho- holu, stań na ostre, to nim ty m nie m le­ ko obetrzesz, ja ci tę sierść pod nosem

ogolę.

— No, no, chłopcze, nie gniew aj się— rzek ł starosta, uprzedzając w ybuch Ta- tu ry , k tó ry już najeżył wąsy, chcąc ja k ­ by przekonać o trudności zgolenia ich;— nie gniewaj się; j a t o chcę obaczyć, czy

(61)

ta k pięknie bijesz się w palcaty, ja k się chwali, że cię w yuczył twój ojciec.

- A zatem mam się bić dla zabawy pań­ skiej?— m ówił zdziwiony m łodzieniec;— to co innego. On pow inien i przez kij skakać k ied y pan k a że , bo on jurgiel- to w y ; ale panie ojcze, podług tego co m i o szlachectw ie mówiłeś ja bić się nie będę...

— Boś tchórz!— zawołał T atu ra. Jak b y go ran ił boleśnie, ta k podsko­ czył na te słowa P io tre k , a nie odpo­ w iadają^ już ani rozum ując, a krzycząc ty lk o w biegu: poczekaj! — poleciał do lasu.

57

Twój sy n , panie W ołkanow ski, h a rd a sztuczka— rzek ł staro sta— nauczy­ łeś go pychy, to źle.

(62)

to fe! to grzech śm iertelny, to pierw szy g rad u s d o p iek ła, a jeszcze nam chudym pachołkom pięknieby ona przystała! Nie uczyłem ja go więc pychy, ale nauczyłem resp ek to w ać w sobie honestatem swego szlacheckiego klejnotu. Przyjdzie może i jem u trzym ać się gdzieś pańskiej klam ­ ki; uręczam jw -go pana, ze w takim ra ­ zie będzie służył w iernie i poczciwie, że śmiało nadstaw i łba za honor swego pryn- cypała, ale i własnego nie da nikom u na pastw ę.

Tym czasem toczyły się dw orskie prze- d rw in k i z T a tu ry , w ypraszającego się u staro sty od tego pojedynku; czuł on bo­ w iem , że ze zwycięztw a nad dzieckiem nie będzie w ielkiej chluby; a nuż w przy­

p ad k u !!! nie będzie m iał gdzie oczu podziać.

— U w olniłbym cię tern ła tw ie j— rzekł sta ro sta — ze i P io tre k b ie s ie nie życzył,

(63)

ale gdyś go tchórzem nazwał, to już nie ma ra d y ; on cię na sucho nie wypuści; patrz, patrz, ja k i snop kijów ciągnie z lasu.

Jakoż P io tr kilkanaście d ęb in ek m ło­ d y c h , pro sty ch i rów no u cięty ch przy­ niósł, a rzucając je przed T atu rę na zie­ mie, rz e k ł:— n o , w ybieraj sobie do ręki! — A w ybiorę rózgę na błazna,— m ów ił podejm ując kij grubszy T atu ra.

•— A ja stępel na pudlarza — odrzekł P io trek , biorąc także dębinkę; a rozśmie- li się z tych pogróżek wszyscy, i cała m y­ śliw ska grom ada otoczyła kołem pole popisu.

Za P io trk iem stanęła szlach ta, tow a­ rzysze i sąsiedzi W ołkanow skiego, jak b y w sekundy i dla dodania rezonu swemu faw orytow i i w ychow ańcow i.

Straszne to figury! łby golone lub łyse; policzki rum iane i pękate; wąsy szorstko nastrzepione, lub suto zwisłe, oczy żywe

(64)

i w ejrzenie surow e— na nich k u rty zama­ szyste, borsucze torby, ju ch to w e szerokie pasy ze sterczącem i w nich rogam i z p ro ­ ch em , flin ty w ręku... Straszne figury! p raw d a — i gdybyś w lesie na sam otnej drodze spotkał k tó reg o niespodzianie: Bandyta! pom yślałbyś strwożony. A je d ­ n ak pilniejsze nań zwróciwszy o k o , od razu upatrzyłbyś w obliczu tern coś ta ­ kiego, coby cię w n et uspokoiło, co b y cię owszem sym patycznie doń skłoniło: jak iś w yraz spokojnego sum ienia, dobrej myśli, szczerości i rubasznej swobody. W łaśnie ja k w ew nątrz ta k i na tw arzach : pozór burzliw y, g ru n t poczciwy i bezpieczny... Iluż z dzisiejszych m alarzy usiłuje odtw a­ rzać te nasze starośw ieckie tw arze i po­ stacie! ale jakże mało takich, którzyby to sprzeciw ieństw o pojm ow ali, a jeszcze mniej którzyby je uw ydatnić potrafili!

(65)

za P io trk ie m .— Tym czasem T a tu ra zdjął z siebie m yśliw ski m oderunek, gw intów - kę oddał strzelcow i, podjął łeb i spojrzał w górę, potem zaszedł od słońca, stanął w k ro k u i ukłonił się staroście. S tary f r a n t , chciał tą rew eren cy ą jakoby dać poznać, że dla tego ta k ą pozycyę obiera, aby tyłem do swego p ry n cy p ała nie obró­ cić się; a w rzeczy szło mu o to, aby Pio­ tra naprzeciw słońca postaw ić, k tórego jasne południow e prom ienie ćm iłyby mu

oczy.

— O strzegam pana T a tu ra — rzek ł sta­ ry W ołkanow ski, — ze mój P io tre k na obie ręce bije się.

— Dość m u będzie mojej je d n e j— od­ pow iedział dw orak.

Tymczasem P io tr spojrzał także w górę i uśm iechnął się; zrozum iał m anew r prze­ ciw nika , a obróciwszy się do swej braci

c F U S T K I.. W PRO ]*.

(66)

szlachty — dajcież — rzek ł — łapy na szczęście.

— No, no— rzekli oni biorąc go i w strzą­ sając za rę k ę — no, no, panie P iętrzę, po naszemu! po naszemu.

— A to w szystko widzę zucliy — ode­ zwał się staro sta do stojącego obok siebie starego W ołkanow skiego.

— A zu ch y , zuchy mości dobrodzieju i gracze do k ija , a data occasione i na o- s t r e ; bo u nas co niedziela ty le w okoli­ cy, na ulicach i dziedzińcach nałam iem kijów, ze żonki przez cały tydzień m ają na czem kasze gotować.

Stanęli więc naprzeciw siebie ry ce­ rze— P io trek , k tó rem u w tej chwili, w ie­ ku, urody i dojrzałości przybyw ać zdaw a­ ło się, lew ą rę k ą zasłoniwszy się daszkiem nad oczami od słońca, praw ą raźnie się złożył z T atu rą.

— Stójcie— zawołał staro sta— ta k być

(67)

nie m oże; odm ieńcie pozycyę; P io trk o ­ w i słońce dokucza w oczy.

— Nic to panie, n ic— odpow iedział P io ­ tre k , gdy na to zawołanie staro sty T atu - ra się zatrzym ał;— każdy sobie poradzi; dalej do roboty.

R a z — dwa — trzy. — Kije się skrzyżo­

w a ły , bo to każda ta k a bójka tym o- brzędem się zaczynała.

— Hajże! znajże! dotrzymajże!— k rzy k n ę­ ła niespodzianie, a razem ja k indyki, szla­ c h ta za P iotrem stojąca.

T a tu ra zmieszał s ię , spuścił z oka Pio­ t r a , a ten śm ignął chyłkiem m u pod r ę ­ k ę , i z ty łu po grzbiecie boleśnie prze­ prow adziw szy d ę b in k ę : — Sam do słońca panie m ajstrze!— krzyknął.

Śm iech pow szechny rozległ się.

— Ila zdrajco!., chłystku!., pijaku!..— wrzeszczał T a tu ra .— Ze złości stra cił on

(68)

głow ę, nazywając pijakiem chłopca, k tó ­ ry za życia jeszcze i razu sie nie upił.

— Z d rajca, czy nie zdrajca — mówił sta ro sta, śmiejąc się także serdecznie— dość że masz za sw o je : kto pod kim dołki

kopie, ten sam w nie wpada; chciałeś o-

ćrnić chłopca i tym sposobem go splażyć. O toż zdrada za zdradę, masz w et zawet i popraw się, bo będę cię m iał za trzy litery.

W alka więc na chw ilę p rzerw an a, po­ szła dalej z im petem . Ta tu ra kapelusz swój skórzany nasunął na czoło od słoń­ ca i zapalczywie nacierać p o c zął; lecz on nie bić się, ale bić chciał: wiec kij jego w jednostajnej zawsze d y rek cy i z góry na dół spadał, do czego wysoka sta tu ra jego w ielce mu d o p o m ag ała, i odskakiw ał w g ó rę, odbijany pałką przeciw nika, broniącego łba swojego. Ale gdy je d n o ­ stajny tak i a tta k i obrona przedłużały się

(69)

bez s k u t k u, zniecierpliw ili się sp ek ta- torow ie.

—- Cóż ? czy długo T a tu ra będziesz d rw a rąb ał ?— zawołał sta ro sta— szalony m i po jed y n ek ; jed en z góry na dół kij spuszcza, a d ru g i nad głow ą kij trzym a.

— Hej panie P ię trz ę ! — odezwała się tak że szlachta, zabiegłszy m u z ty łu .— Hej po naszem u! Łupu cupu! Cupu łupu!

N a to w ezw an ie, T a tu ra nieum iejący w idać zręcznych m anew rów , a w siłę swą ty lk o zaufany, w ykręcił m łynka nad gło­ wą, tak , że aż kij zafurczał w pow ietrzu, lecz w tejże samej chw ili P io tre k , k o ­ rzystając z odkrycia się je g o , p o d b ił

m u z dołu k ap elu sz t a k , ze od leciał mu z głowy na k ilk a k ro k ó w : a teraz na gołe łb y — krzyknął.

M łynek w ietrzny zawiązał w pow ie­ trzu, jak b y w iatru nie s ta ło , a śm iech i braw a pow tórzyły się znowu w około.

(70)

— Dość , dość — r z e k ł, sta ro sta — po­ znaliśmy gracza i partacza.

— A niechże m nie sto tysięcy diabłów porwie!— w rzasnął T a tu ra ,— ja k to dość? ja tego sm arkacza lia miazgę zbije— i ze wściekłością rzucił się na P iotra. Ledwo ten m iał czas odskoczyć p arę susów i sta ­ nąć w pozycyi obronnej, bo T a tu ra chciał go schw ycić oburącz i cisnąć na ziemię, a potem kijem okładać, czegoby łatw o z po­ tężną swą siłą d o k a za ł; lecz gdy znalazł kij gotow y naprzeciw siebie, m usiał zno­ w u kontynow ać p o jed y n ek , do którego zem sta go już i w styd zapalały; zaczęła się więć rzeźwa i szczera siekanina. Kij Ta- tu ry bez pam ięci i układu w praw dzie, ale nadzwyczaj silnie i gęsto m achany, tern sa­ mem, że bez układu, niebezpiecznym był dla P iotra, przyzwyczajonego do porzą­ dniejszych i um iejętniejszych, a mniej za­ w ziętych bójek; bronił się w praw dzie i od­

(71)

bijał zręcznie i dzielnie, ale w zajem nie at- takow ać nie mógł, chociaż folgując praw ej ręce, w lew ą nieraz przerzucał dębinkę. Szlachta krzykiem dodaw ała rezonu, i rap tem w y tk n ęła się z pod pachy je d n e ­ go znich ogrom na łysa głowa, z czerw o­ nym nosem i szeroką g ę b ą , a w ielkiem i wołoAvemi oczami, ja k b y łeb upiora z pod pachy wyglądający, i ry k n ęła okrutnie:

»Hura! rura! Pan T atura! « i straszydło

nikło. Szlachta tubalnym chórem huknęła:

R u ra ! rura!pan Tatura i wrzeszczała na ca­

łe gardło, a T a tu ra zgrzytał zębami i nacie­ ra ł jeszcze srożej... w tem sm agła dębinka P io tra uderzona potężnie grubszą p ałk ą ad w ersarza, pęka w połowie... S tarosta i wszyscy— stój — krzy k n ęli — d o ś ć ! ale T atu ra rad z okazyi— masz!— rzek ł z p rzy ­ ciskiem i ciężki raz spuścił na ram ie Pio­ tr k a — ten upadł... ale w tern samem oka m gnieniu zachw iał się i ry m n ął ja k d łu ­

(72)

gi T a tu ra , bo P io tre k upadając, chw y­ cił go za nogi i pociągnął za sobą, a zer­ wawszy się rzeźwo, siedział w net na brzu­ chu ogłuszonego T a tu ry i gniótł go z ca­ łej swej siły. W szyscy bili w dłonie na try u m f i starosta razem... a na dobitkę ukazała się znowu z pod pachy straszna głow a upiora i beknęła kozim głosem: » / na ogromnym smoku jeździć będziesz.« — A to jak iś koncepcista — rzekł śm ie­ jący się starosta.

T atu ra wszakże nie dał się długo cie­ miężyć, strząsł z siebie swawolnego chło­ paka, pow stał i zaklinając się szalenie, biegł zanim... lecz zastąpiła mu drogę s z la c h ta , a starosta jednym słowem w strzym ał zawziętego Goliata. Poham ow ać je d n a k nie mógł ani jego k rn ąb ry ch od- grażanek, ani szlachty od drażniących go o k rzy k ó w : h ura! rura! pan Tatura! i podobnyh tem u konceptów mniej więcej

(73)

dow cipnych i g o rzk ich , k tó rem i dopie­ k ał m u nieustanie ów jak iś upiór u tra- piony. Zresztą był pew nym , że T atu ra, skonfundow any i zwyciężony od jednego, nie porw ie się na k ilkunastu, dozwolił za­ tem szumieć hum orow i szlacheckiem u, podnieconem u w przód jeszcze k ilkakro- tn em pogrzebowemu lecz zainteresow any tern bardziej zręcznością i roztropnością m ło d zień ca, a w ojcu poznając człow ieka nie ta k pospolitego, ja k go był z p ierw ­ szego w ejrzenia osądził: — Panie W ołka- now ski— rzekł — przyznaję żeś i głowę i rę k ę syna sposobił na t o , aby kiedyś z ty ch lasów na św iat wyszedłszy, um iał rę k ą bronić głow y, a głow ą kiero w ać ręk ę. Dobrze to je s t i po szlachecko; lecz radbym jeszcze w iedzieć tę historyę waszego brato-bójczegó, ja k m i pow iedzia­ łeś p ro c e ssu ; jeżeli w7ięc nie masz nic przeciw tem u, to m i ją opowiedz.

(74)

— Nie m am nic przeciw tem u, ale nie mam i czasu, bo to nie dwa, ani trzy sło­ w a , a pan dobrodziej ju tro pono masz nas opuścić.

— N ie, mój kochany W ołkanow ski, P io tre k twój pow iedział mi, że wie ostęp,

w któ ry m , znajdziem y rysiów.

— IIo! w ym ów ił się błazen— rzek ł kre- cąc głow ą s ta ry — toż w idać pokochał pana, k ied y n aw et rysiów wydał.

— Nie straci na tern — rzek ł Sołohub... lecz postrzegłszy że W ołkanow ski na te słowa znowu zdziwionem okiem poglą- da:— ale nim co będzie— do d ał— ty m ­ czasem zróbm y tak: Idźm y w raz do do­ mu, dziś mi opowiesz swoje dzieje, ju tro w aćpan z synem na exekw ie pojedziesz, a my odpoczniem y sobie, bo i ludzie i psy codzienną pracą zmordowane; a po­ ju trz e za panem P iotrem na rysie! Hej,

(75)

Sześć trą b e k zabrzm iało w net rozgło­ siłem echem , ta k m iłem m yśliw em u uchu, i cała grom ada wesoło i gw arno pociągnę­ ła do okolicy, w k tó rej się w k ró tce w y­ godnie roztasowała.

Ł a t sto iia z a d .

K iedy po rannych fatygach wypoczął już sobie sta ro sta, a k ró tk i dzień w rze­ śniowy gdy już w szarej tonął godzinie, w schludnej izbie, k tó rą on sobie za k w a­ te rę w ybrał, zajaśniało k ilk a świeczników, i rozkazał Sołohub prosić do siebie W oł- kanowskiego.

Nie długo dając na się oczekiwać, wszedł stary, uginając sio pod ciężarem pękatego w orka, i kilkadziesiąt p lik p a­ pierów w ytrząsł zeii pod nogi staroście.

— Co to j e s t , Mości panie?— zaw ołał on zdziwiony.

(76)

młodości i dźw igałbym aż dotąd, gdyby bieda i ubóstw o gorszym mię jeszcze nie nacisnęło, ta k , ze już tam tem u nie po­ dołam , a prosto mówiąc, to cały nasz p ro ­ ceder w dokum entach, k tó re jaśnie w iel­ możnemu panu czytać będę.

— A bój się B o g a, panie b ra c ie , nie skończym i za tydzień! zresztą, anim ja wasz sędzia anim adw okat. Opowiedz mi całe to zdarzenie summatim; wszakże w ie­ dzieć musisz wszelkie szczegóły i oko­ liczności; a nuż w czem kolw iek będę mógł być wam użytecznym?

— Ale bo w idzisz, panie starosto do­ brodzieju,— mówił W ołkanow ski, podej­ m ując n iek tó re fascykuły z ziemi i k ła ­ dąc je na stole; — muszę n iek tó re przy­ najmniej okazać JW . panu, na utw ierdze­ nie praw d y tego, co opow iadać będę.

Oto nap rzy k ład dowód szlacheckiej ro- dow itości n a szej; Laudum w ojew ództw a

(77)

S an dom irskiego: »My r a d y , dygnitarze, urzędnicy i w szystkie rycerstw o woje­ w ództw a Sandom irskiego; którzyśm y do O patow a na sejm ik elekcyi deputackięj, w dzień dzisiejszy, w poniedziałek po na­ rodzeniu Najświętszej Panny M ary i, to jest dziesiątego dnia września, roku P ań ­ skiego 1635, zgrom adzili (1).

— Po co panie bracie — p rzerw ał sta­ r o s ta — ślepisz przy św iecach stare swe oczy? mów swojemi słowami.

—O ho, panie dobrodzieju, ja to na p a ­ mięć um iem , bo to basis et fundamentum naszego tu zażycia się; bez tego L itw ini przepędziliby m nie gdzie pieprz rośnie! ta k ja k dziada mego przepędzić chcieli, póki im tego a u te n ty k u nie przywiózł. Jest to w ięc testimoniim całego koła ry ­ cerskiego w ojew ództw a Sandom irskiego,

(1) z oryginału.

(78)

przed k tó re m dziad mój Stanisław , z m a­ ły ch i w ielkich Wolkanów (1) Wołkanow-

ski, nobilitacyę swoją i z m iecza i z ką-

dzieli, i przez dziady i przez baby, ta k stoi w tern piśm ie panie dobrodzieju, publi­ cznie dedukow ał i d o w ió d ł, że był od­ wiecznym obyw atelem tego wojewódz­ tw a, i pow iatu C hęcińskiego.— P rzy p arz się JW . pan i p rze cz y ta j, ja k ie to prze- zacne imiona a k t ten podpisały (2) i stw ier­ dziły.

Sołohub, p rzy p atru jąc się ty m p rzed sto - letnim natenczas, a dziś przed dw ustulet­ nim z górą podpisom :— ale cóż po w

odo-74

(1) J eżelib y książka ta dostała się w Sandom ierskie, to pro­ siłbym czytelnika o wiadomość, czy dotąd w powiecie Chę­ cińskim istnieją W ołkany?

(2 ) Gdy wpadnie do rąk naszych papier ja k i z gromadnemi podpisami przodków naszych, m yśl przywykła do zagłębiania się w przeszłość, w net ożywia całe to grono, gości w nićm, słyszy ich m owy, obcuje z niemi i przyw yka do towarzystwa, w którem się za grobem kiedyś pomieścić ma. P od warunkiem takiej tylko t

Cytaty

Powiązane dokumenty

Wykazywanie, ˙ze jaki´s zbiór niesko´nczony X jest nieprzeliczalny wymaga po- kazania, ˙ze ˙zaden zbiór par uporz ˛ adkowanych nie jest bijekcj ˛ a z X na zbiór wszyst- kich

Na mocy twierdzenia Cantora, zbiór ℘(N) jest nieprzeliczalny, poniewa˙z nie jest sko´nczony i nie jest równoliczny ze zbiorem wszystkich liczb natural- nych.. Zbiór R wszystkich

Zresztą był pewnym, że Tatura skonfundowany i zwyciężony od jednego, nie porwie się na kilkunastu, dozwolił zatem szumieć humorowi szlacheckiemu, podnieconemu

— Uriadnik wyprostował się na siedzeniu i już zwrócił na siebie uwagę kilku żydziaków, którzy zaczęli eskortować wóz jadący, rzucając oderwane zawołania

Redemptor Missio i Ecclesia de Eucharystia, postanowień Synodów Biskupów z IX Zgromadzenia Zwyczajnego omawiającego życie zakon- ne i jego posłannictwo w Kościele i w

Zawiesina w przepływie ścinającym ()=⋅ o0vrgr przepływ zewnętrzny tensor szybkości ścinania 2v effeffeffη=σg efektywny efektywny tensor tensor napięć

A w ostatnich czasach, gdy przejezdni i znajomi zaczęli wspominać, iż Gabryel coraz bar­ dziej żałosny i tęskny, i że ten nastrój umysłu zdaje się na

Z pomiędzy Senatorów czasowych przez Zgromadzenie Reprezentantów wybranych, część wychodzić będzie ęo trzy lata z ko­ lei starszeństwa ich wyboru tak, iz każdy