P O D A N I A L I T E W S K I E .
P U S T E L N I K
W P R O N I U N A C H .
POWIEŚĆ W DWÓCH CZĘŚCIACH.
PRZE/,
I g n a c e g o C h o d & h ę .
Ti«to ret CD 0 ra 3 pid £ i f c iv ^ ił i c t),
P O D A N I A L I T E W S K I E .
S e r y a T r z e c i a .O T
W I L N O .
Pozwolono drukować z obowiązkiem złożenia w Komi tecie Cenzury, prawem oznaczonej liczby exem plarzr. W il n o, 14 K w ietnia 1858 roku.
Cenzor Pa w e ł Ku k o l n i k.
P A N I ’ J Ó Z E F O W I K R A S Z E W S K I E M U .
Dla drogich ziomków pracujący szczórze, Zwiększajmy zasób naszój dla nich składki, W ięc we wzajem nćj mój dla Cię ofierze Przyjm P u s t e l n i k a do B o ż ó j C z e l a d k i (1).<1) P . J ó ze f K raszew sk i p rzy p isa ł pow ieść sw o ją pod tytułem : B o ż a
P U S T E L N I K W P R O N I E M C H (,)
C z ę ś ć P i e r w s z a .
I .
© b ie rz jak ąk o lw iek jałow ą i p u stą oko lic ę, k tó rejb y n a tu ra w szelkich odm ó w iła o z d ó b , przez k tó rą z tęsk n o tą i n u d ą w lekący się podróżny, próżno ocię żałą źrenicą u p a tru je przedm iotu,
mogą-( l ) M iejsce na trakcie wileńskim , tak nazwanym C zar nym — tam że kaplica i niegdyś m ieszkanie pustelników .
cego zająć go i rozerw ać, po k tó rej w iatr naw et, podnosząc tum any p ia s k u , n ie m a gdzie ich osadzić, i k arło w a te tylko a ze schłe drzew ka lub zw iędłą zasypuje tra w kę. Cheeszże sm utną i po n u rą barw ę tej okolicy zm ienić? wesołej z niej uczynić nie p o tra fisz ; ale cheeszże ją zrobić in te
resującą? postaw w śród niej dom ek bo ż y — kapliczkę. W net, ja k religijną m y ślą, czcze, płonne i obojętne życie, ta k religijnym przybytkiem jałow ą pustynię ożywisz, i sm ętnym ją, ale miłym urokiem całą oblejesz. W n et obok niej stanie w iej ski krzyżyk nad w iejską m o g iłą , i osłoni ją brzózka zwisłemi k u ziemi gałązkam i, z tru d em w suchy piasek zasadzona, ale łza mi żalu całej może ubogiej rodziny ożywia na. W n et od kapliczki rozpierzchną się na wszystkie strony ścieżki w ydeptane k ale k ą stopą żebraków , a w k ró tce i w ązka kołow inka zawróci się od gościńca;
ślad , po k tórym ja k m agnesem p rzy cią gany będzie najprzód lu d ek prosty ku
ubożuchnem u ołtarzow i, nim potem p ań ska złocona k a r e ta , z pokorną m odlitw ą i bogatem i d ary przedeń zajedzie... Och! bo i narodzonem u na św iat Zbawicielowi, w przód pastuszkow ie złożyli pokłony, a p o tem królow ie złoto.
-Bóg też często oprom ienia łask ą swą ta- kienizkie i skrom ne swe dom ki. W k ró tc e rozsław iają się cudow ne doznane tam ulgi w chorobach, uzdrow ienia w kalectw ach, folgi i pociechy w sm utkach i z m artw ie- niach; zatem postanaw iają się dnie uro czyste , w k tó ry c h m noga i z dalekich stro n płynąca ludność napełnia i ożywia tę niedaw ną pustynię, a wjeżdżający teraz do niej podróżny, rano czy w ieczorem , sre brnym dźw iękiem sy g n atu rk i pow itany, pow strzym a konie, gdzie je w przód n a glił do- biegu, i z m iłą rozkoszą w duszy
poranną lub w ieczorną odmówiwszy ino- d litew kę, z pokrzepioną nadzieją do sw e go celu podąży.
Pan C hojccki.
T ak ą je s t okolica Proniun; rozlega się ona przy gościńcu, ta k zwanym czarnym, do W ilna wiodącym . Las to był niegdyś, ale z czasem w ycięty, nie odrósł na pias- czystej i nieurodzajnej ziemi. Dziś, na wzgórzach, czarnym i suchym m chem po wleczonych, gdzie niegdzie k rza k jałow cu lub sosenka krzyw a i kaleka, lub pień sta ry i spruchniały, dają się dom yślać p rze szłości, a sm uciłyby i zachm urzały te r a źniejszość ; lecz na jed n y m z wyższych pa górków stoi kapliczka. S tare jej i w ątłe ściany, podm urow ała i w sparła pobożnych sąsiadów ręk a i now ym ją o kryła d a chem , pod k tó ry m w ew nątrz, objawione w w izerunku C h ry stu sa, szczególniejsze
dobrodziejstw a i łaski, grom adzą praw ie kazdodziennie tłu m y w ie rn y c h , a skro- m nem i ich ofiaram i utrzym uje się nabo żeństwo i ubogie stro ją się ołtarze.
W jed n y m dniu takim , przejeżdżające go m nie tam tęd y do W iln a , zatrzym ał niespodziew any tuż obok drogi w idok na grom adzonych przed kaplicą pojazdów i klęczącego w około lu d u , nie mogącego zmieścić się we środku; ujrzałem więc n a bożeństwo w ty ch sam ych ścianach, k tó re nieraz i oddaw na w idyw ałem i pomi- jąłem , jak o stojące pustkam i, na zabobon ne chyba tylko obrzędy Dziadów służyć mogącemi.
W cisnąłem się w ięc do kaplicy, msza w łaśnie w ychodziła: przed k ap łan em szli służyć do niej, starzec trzęsący bez p rz e r wy osiwiałą głową i m ały chłopczyk, z tw arzą p ięk n ą dziecinną.
Prawnuk z pradziadem, szepnął któś 11
blizko. A więc dw a końce w ieku ludzkiego łączyły się u stopni ołtarza... W idok ten, ja k uważać mogłem po rzucanych spoj rzeniach, zajmow ał obecnych... może za grzew ał ich modły; może m yślą z m łodzień czej na zgrzybiałą przechodząc głowę, w ła sną przeszłość i własne przebiegali nadzie je, jed n ą i drugą, tern czulej i rzew niej
ofiarując Tem u, k tó ry przeszłość człow ieka litościw ie sądzi, przyszłość cnotliw ie żąda ną błogosławi.
Mnie także w idok ten w zruszył: nie- wiedziałem na którego z nich miejscu być bym w olał— zazdrościłem obudwom:
prawnukowi dni dziecinnych. O h ! któżby
do nich w rócić nie chciał! a gdy to nie podobna... pradziadowi, że p ra w n u k a u- czyć jeszcze może chw ały boskiej, i oso biście go, że ta k p o w iem , za rę k ę reko
mendować i polecić Bogu.
W czasie m szy, starzec po kilka razy
w staw ał z klęczków , u cierał świece, po rządkow ał składane na ołtarzach bochen k i chleba, ustaw iał bractw o, słowem go spodarzył w k ościółku; a chłopczyk sam jed e n rzeźwo głośno i rezolutnie odpo
w iadał księdzu i usługiw ał do mszy. Gdy się ona ukończyła i k ap łan przeże gnawszy lud odszedł do m alutkiej zakry- styjki, staruszek u k ląk ł na stopniach
ołta-r
rza, i drżącym ale silnym głosem »Święty
r • r « •
B oże! Święty mocny! Święty nieśmiertelny!
zaśpiew ał,— wszyscy z podw ójną zda się gorliw ością za tą jego intonacyą całą suplikacyę odśpiew ali, a starzec u k o ń czywszy oną, pociągnął za sznurek, fira n k i się przed fig u rą C h rystusa zasunęły, a on świece pogasił.
Po nabożeństw ie, w ielu z dostojniej szego zgrom adzenia, k o b iety zwłaszcza, uprzejm ie otoczyły sta rca ; w itały go, dziękow ały za porządne utrzym anie
p licy i składały różne ofiary i ozdoby na jego ręce: to firanki, to pięknie szyte po duszki, to k w iaty m isternej roboty, a sta ruszek przyjm ując wszystko, k iw ał głową bezustannie tak , że dolegliwość jego zda w ała się być razem i podzięka i u tw ierd ze niem dający cli w dobrych k u chw ale bo skiej intencyach. O dniósł on to wszystko d o zak ry sty i i pochow ał w szufladkach, a chleb ofiarny bochenkam i m iędzy li
cznych żebraków rozdzielił.
Ja oczekiw ałem aż się wszyscy roze szli i natenczas ciekaw ą ze staruszkiem zabrałem znajomość.
— J egomość dobrodziej— rzekłem — j e- steś tu widzę gospodarzem.
— P an Jezus tu Mości dobrodzeju go spodarzem odpow iedział on — a M atka jeg o Najświętsza gospodynią; ja sta ry i nie
godny ich sługa zam iatam ty lk o ich progi. P am iętałem j a , że niegdyś w Promu-
nach, nieodległe od kościółka m ieszkał
p u steln ik , lecz że oddaw na już go nie było, w padłem więc na domysł, że razem ze dźw ignieniem i opatrzeniem kapliczki, znalazł się i pustelnik.
—Z apew ne— rzekłem zatem —jeste ś oj cze (bo m u się to nazwanie w łaściw ie n a leżało) pustelnikiem na m iejscu daw niej tu przebyw ającego?— ale się w n et p ostrze głem , bo p raw n u k biegający w około do m ysł mój niweczył. Jakoż rz e k ł on:
— N ie, Mości dobrodzieju; już i śladu p u steln i tu niem a, a na świecie mało ocho czy cli do pustelniczego życia; ja m am żo nę starą, dzieci, w nuków i praw nuków ; tr o chę w ięc byłoby i ludno i głodno w naszej pustelni, gdyby z ta k ą grom adką spuścić się na m iłosierdzie ludzkie przyszło. Je ste m Mości dobrodziejVi szlachcic blizko tu m ie
szkający, na w łasnym k aw ałku ziemi,
Antoni Chojecki, do usług pańskich, a po
stanow iłem być zakrystyanem tego dom u Bożego, k tó reg o mój dziad rodzoniuteńki
był fundatorem .
D ziad fundatorem a w nuk zakrystyanem
(1) w tym samym k o śció łk u —pom yśliłem, i zdziwiony zapytałem :— Przez jakie to zdarzenie ta zmiana w losie waszym zajść mogła?
— Oho Mości dobrodzieju! to nie w tej zakrystyjce rozpow iedzieć. P an musisz być podróżnym i dalekim , gdy nie znasz starego trzęsigłow ę Chojeckiego (2), k tó ry trzecie pokolenie sąsiadów swoich po- h o d o w a ł, i trzech pustelników przebył w Proniunach.
— J a k to ? alboż tu ich trzech było?— zapytałem .
( 1 ) Praw dziw e.
— T rzech Mości dobrodzieju i dziad, mój zafundowawszy tę kapliczkę, zbudo w ał razem i dom ek dla jak ieg o k o lw iek sta rca lub kaleki, k tó ry b y ją codziennie p iln o w a ł, ale nim się ta k i zn alazł, ty m czasem zdarzył się gość, k tó ry z innem p o w o ła n iem , a z lepszą n ad kapliczką p il nością, zajął w tym dom ku gospodę. B y ł to pierw szy p u ste ln ik , k tórego ja ledw o p a m ięta m , bom był dzieckiem , gdy on u m arł i pochow ał go ojciec m ó j, podług jego woli, pod progiem kaplicy; bo przez pokorę św iętą chciał on aby go i po śm ier ci deptano (1). Ale Mości dobrodzieju, kłaniam u n iżen ie; bo i panu może być
pil-( l ) Ile razy zdarzy się komu u w ejścia do kościoła w stą pić na kam ień grobowy, może być pewnym, że taka w łaśnie pokora chrześcijańska umierającego w ybrała mu to miejsce wiecznego sp o czy n k u ; w dawnych te stam entach nieraz doczytałem się takiej woli umiera jącego.
n o , i ja moją robotę tu skończyłem... a barszcz albowiem...
Pilno mi było, to p ra w d a ; ale jeszcze pilniej się zachciało dłuższej z ro ztro p n y m i rozm ownym starcem gadaniny k tó rą in- teressow ną być przew idyw ałem .
— W iesz co, kochany panie Choje- c k i? — rzekłem zatem dostając zegar k a ;— godzina dopiero jed y n a sta, barszcz nie uciecze, a proszę jegom ościa dobro dzieja na podróżną przekąskę,
— Z kimże mam honor ? — zapytał sta ry prostując się poważnie, i w patrując się we m nie pilnie.
Lecz gdym moje pow iedział nazwisko, uścisnął mię , i rozliczać zaczął, jak b y z drzew a genealogicznego, m oich an te n a tów O szm iańczuków , i w prostej linii i w ubocznych, z ta k ą wiadom ością i p ra w d ą , ja k b y sam do naszej rodziny nale
żał; znajomość w ięc nasza stała sie w je dnej chw ili lepszą i ściślejszą.
Zgodził się zatem na m ą propozycyę s ta ru sz e k , i wyszliśmy z kaplicy, k tó rą zam ykając — czytaj ze jegom ość — rzekł m i, i w skazał na p litę kam ienną pod p ro giem.
W y sylabizowałem zaledwo znaczne, niezręczną kiedyś rę k ą w y k u te litery:
» Tu leży Daniel — prosi o Anielskie P o
zdrowienie.«
— Cóż to ? nie m a nazw iska, ni d aty śm ierci— zapytałem zdziwiony.
— To n ic — rzekł, C hojecki— to nic; je gomość zmów dla tego m o d litew k ę, o k tó rą on prosi, a tam już an io ło w ie św ię ci rozbiorą do którego Daniela to należy. D ata śm ierci, Mości dobrodzieju na nic tam um arłem u niepotrzebna; wszak Pan Bóg w i e , k ied y człowieka do chw ały swojej przyjm uje; prócz tego, nazw iska tu
kłaść nie można było, bo on go nie miał. — A toż j a k ? — rzekłem i patrzałem w oczy starcow i.
— Cóż, to dziw ne? a je d n a k p raw d zi w e,— m ów ił o n — i zdziwisz się jegom ość jeszcze bardziej gdy p o w ie m , że to był ze szlachcica p a n , a z pana pustelnik i bez nazwiska.
— W iec jego h isto ry ę wiesz, panie C hojecki?
— A w iem p iąte przez dziesiąte, bo mój ojciec po jego śm ierci rozpow iadał o nim.
— Mógłbyś mi to opowiedzieć ?
— Czemu nie! ale na to trzeb a czasu; m ógłbym n aw et jegom ości otw orzyć cały kałam arzyk papierów i m antyków po nim pozostałych, k ied y ich szczury nie pogryzły; wala się to gdzieś u m nie w spi chrzu, razem z mojemi fascykułam i; m u si tam być cała jeg o h isto ry a. Drugiego, Mości dobrodzieju pustelnika jakoby,
znałem dobrze, bo 011 tu był za m oich m łodych czasów ; ale przem ieszkiw ał ty l ko la t trzy, w ypełniając zadane m u votum
pokutne, ja k się o tern później od niego
dow iedziałem ; a był to także p a n z p a nów, nazywał się Załuski (1), ale przez te n czas, k tó ry tu przepędził, był p u ste l nikiem dopraw dy, pustelnikiem albowiem! Młody tu się zjawił, i dziw iłem się po w oła niu jego w ty m w ieku, nie w idząc p rzy czyny; ale ja k i to b y ł św iętobliw y! ja k i nabożny! ja k i miłosierny! W szystek grosz, k tó ry się w karbonce jego pustelniczej znalazł z elemozyny, rozdaw ał ubogim: n aw et chlebem składanym m u dzielił się z niem i tak, że często i on sami w ierny stróż jego, a tow arzysz w yżeł Walet, oba- dw a głodem m arli; i już to był znak, że w pustelni nie było ch leb a, gdy dnia
k tórego przybył do nas Walet, i łasił się prosząc pożywienia, a zatem moja imość niosła bułeczkę, i k ład ła tam podedrzw ia- m i na zedelku, gdzie m u zw ykle chleb i niejakie w ik tu ały składano. W iedział on 0 ty cli poselstw ach do nas swojego sługi 1 w dzięcznym nam był za to. Może za te bułeczki, Mości dobrodzieju, i teraz nam się chleba nie uryw a, choć chlebo- radów przybyło; a zresztą i on potem nie zapom inał o n as; niech m u Bóg daje k ró lestw o niebieskie, bo już daw no um arł... B ył to Mości dobrodzieju człow iek m ą d ry p r z y te m ; ale tego n ik t dociec nie mógł, zważając na jego p ro sto tę i p oko r ę ; m y tylko, k tó ry ch , częściej z łaski swojej odwiedzał, m ogliśmy o tern zm iar kow ać. Często też znajdowałem go w ie czoram i czytającego przy lam pce pobo żne k sią ż k i, k tó ry c h ze Słobockiego k la sztoru dostaw ał, lub coś tam sobie piszą
cego; zagrezm olone arkusze rzucał po tem w piec. Ale k ilk a k ro tn ie żonie mo jej , krzątającej się około w ielkanocnego
święconego i starającej się p ap ieru pod pierogi, dał k ilk a tak ich pom azanych a r kuszy, a ona uchow ała je ja k relikw ie na pam iątkę; jed n ak że k to wie czy te reli- kw ije znalazły by się, boć to już bardzo
dawno było, Mości dobrodzieju.
Z trzecim , panem Jakóbem Jurszą, ży- lliśm y brat za brat, więc jego żyw ot wsze lakiego rodzaju i pustelniczy i św iatow y, bo jed e n z drugim przem ieszyw ał czasa mi, wiem lepiej; a chociaż pobożność je go była wcale inną od tam tych, niem niej jed n a k była szczerą i praw dziw ą. W iesz jegomość, ja k chłop nieum iejący pacierza m odlił się: »to tobie Boże— to mnie Boże«— m ów ił skacząc przez kłodę, a toć coś na- k ształt tego było i z panem Jurszą, po pro stu ale gorliwie; był jed n a k piśm ien
n y i kan ty czek z rą k nie w ypuczał, znał w szystkie festa najdokładniej i do nabo żeństw a napędzał bez ż a rtó w ; a chociaż skończył bogobojnie i po chrześcijańsku, je d n a k i po śm ierci junaczył się po trosze.
Tymczasem stanęliśm y u mojego wozu, lecz ja z tej k ró tk iej w zm ianki o p u stel nik ach ułożyłem już sobie projekt: cie kawość mię wzięła do ty ch sszpargałów , ja k je nazyw ał Chojecki; a nuż się z nich w ysnuje h isto ry a ty ch tajem niczych ludzi!
Gdy więc podróżna jed n a i druga cza- reczka gdańskiego kim m ellu, k tó ry sta now ił głów ną treść m oich podróżnych za pasów, zrazem pieczeni zakąszona, zaru m ieniły lica staruszka — wódeczka, albo
wiem!— rzek ł on; a ja korzystając z jego
hu m o ru dobrego,— wiesz co panie Cho je c k i dobrodziej u— rzekłem ,— ra d j estem
bardzo ze znajomości z panem; znałeś mo jego dziada i ojca, nie dziw więc, że w nuk
pragnie ściślejszej z panem przyjaźni. P o zwól zatem , że się do państw a na obiad zaproszę; podróż moja nie ta k pilna, abym k ilk u godzin nie mógł poświęcić ta k m i łem u , jak ie z panem znajduję tow arzy stw u i jeżeli to nie zrobi obojgu Ichmo- ściom subjekcyi...
Starzec się w y p ro sto w a ł, i pow ażną
p rzy b raw szy minę:— jeżeli— rzek ł, — je
gomość dobrodziej chcesz m i ten honor uczynić, z całego serca ra d będę. Dziad mój i ojciec jeszcze m iałby czem przyjąć ta k godnego gościa, i w malo wanych ścia nach; ja zaś przyjm ę jegom ości dobrodzie ja w ubożuchnej chacie i ch u d o -p ach o l-
skim chlebem; ależ przecie, Bogu dzięki, przy pracy głodu nie cierpim , i pan gło dnym nie będziesz, kiedy ubogim kęsem nie wzgardzisz.
Uścisnąłem zacnego starca, i po jednej
jeszcze czareczce, puściliśm y się do bliz- kiego tuż za borem zaścianku.
Na w ro tach dom ostw a tego należałoby napisać to daw ne szlacheckiego m ienia g o d ło : »Ubogo, ale chędogo,« k tó re i ze w n ątrz i w ew nąrz stosow nem by tu było. Mały stru m ień tuż pod w rotam i p rze cinał drogę, i sączył się dalej po łące, na k tó rej k ilk a k ró w ek pasło się swobo dnie m iędzy kopkam i świeżego sianka, wiejącego m iłą i orzeźw iającą woń w iej ską na nas przybyw ających. Sam a zagro da m ogłaby średnie zająć miejsce m ię dzy dw orkiem szlacheckim , a siedliskiem zamożnego chłopka; gospodarskie bow iem budow le, otaczające szczupły dziedziń- c z y k , nie różniły się od w łościańskich; ale w dom ku m ieszkalnym okienka w ię k sze, kom iny w yprow adzone, ganeczek schludny z ław kam i, i czystość wszędzie nadzwyczajna, wznosiły m ieszkanie i m ie
szkańców jego nad pospolitość, i od razu mogły dać poznać, że los ściągnął tu k o goś z pałacu pod słom ianą strzechę, ale uczucia szlachetnej osobistej godności i biedą zeń nie wycisnął. W reszcie, na śro d k u dziedzińca krzyż z figurą Zbaw i
ciela objaw iał dostatecznie w kim było zaufanie gospodarzy, i k to ich pracy i cnotliw em u ubóstw u sporzył.
Zdziwiona i spłoszona g rom adka dzie c i, w nucząt i p raw nucząt pana Chojec- kiego, a baw iąca się pod krzyżem , ucie k ła do sieni i ztam tąd w yglądała lęk li wie, gdyśm y z b ry k i wysiadali; ale w n et Wyszła na ganek Imość— staruszka, żona g o sp o d arza, mało zapew ne młodsza od m ę ż a , lecz nie trzęsąca głową, a licem, p o sta w ą, chędogiem ubraniem i nako- niec przystojnym i ja k b y dw orskim d y giem, jeszcze bardziej ze swem pom ieszka niem sprzeczna.
— K asiu— rzek i m ąż— przyw ożę tobie gościa, a raczej gość m ię przyw ozi; jest to pan Cli — Opow iedział potem po znanie się n a sze , i w n et konie moje p a sły się z krów kam i na łą c e , a ja zosta łem m iędzy tym i poczciwymi ludźmi, z sercem i um ysłem sw obodnym , jakie- gom nigdy w św ietnem salonowein gro nie nie miał.
— Czemże przyjm iem y ta k szanow ne go pana?— zapytała Cliojeeka męża, to nem bardziej troskliw ość i grzeczność, niżeli k ło p o t oznaczającym.
— Dobrem sercem , moja duszo, dobrem sercem i naszym szlacheckim barszczem — odrzekł mąż, w prow adzając mię do czy stej i św iatłej izb y , sienią od gospodar s k i^ p iek arn i oddzielonej, i odw racając się jeszcze za odchodzącą -żoną — moja Imość! zawołał, czekamyż barszczu
wiem!...— a ja rozkazałem przynieść z b ry
k i reszte kim m ellu.c
W n et wbiegły dwie dziew czynki i na k ry w a ły do stołu.
— Toż są wnuczki, czy praw nuczki p ań skie?— zapytałem .
—W nuczki, Mości dobrodzieju, w nu czki; p raw n u k a m am tylko jednego chło paka, k tórego widziałeś jegomość. Bóg nam dał trzy córki, a potem syna; córe czki pochw ytano rychło, jak b y co dobre go; z łaski najstarszej pradziadkiem zosta łem. Syn zaś Mości dobrodzieju albo
wiem! służy wojskowo i po szlachecku, to
je st mężnie i w iernie— czubił się reg u larnie Mości dobrodzieju. Pod Lipskiem , albowiem, pod L ipskiem był ran io n y , a teraz konsystencya jego w W arszaw ie— m ajorem już chw ała Bogu, krzyż Legii Honorow ej na piersiach, i w kieszeni nie pusto, z k tó rej i nas rodziców często
kursuje. Niech go Bóg błogosławi! T u m isa stanęła na stole.
Odzywam się do w szystkich poczciw ych m iejskich smakoszów: Przypom nijcie so bie barszcz gospodarski zw ędlinką!.. k tó rego żaden k uchm istrz ugotow ać nie po tra fi , a z k tó ry m ty lk o u starośw ieckiej litew skiej gosposi spotkać się jeszcze zda rza. Ja k a woń pokuszająca rozchodzi się od misy i gw ałtem do niej ciatgnie! J a k w ybornym sm akiem łechce podniebienie, a zdrow ą i posilną straw ą nasyca! tak i barszcz był w misie.
— T e ra z po czareczce: może i Imość do-
brodzika pozw oli?— rzekłem do w cho dzącej.
— P o k o sztu j m oje serce — rz e k ł Cho-
je c k i— bo w ódeczka podróżna jegom o ścia albowiem!
Przyjęła więc odem nie i rzeczywiście pokosztow ała tylko, a my z gospodarzem
sporzej pokrzepiw szy podbudzony barsz czem a p e ty t, zasiedliśmy we troje do stołu. N akrycie cienkie i b iałe, naczy nia w szystkie z doskonałej angielskiej cy ny , a n aw et dla m nie widać w ydobyta, może jed y n a daw nej zamożności pam ią tk a , łyżka srebrna z w yciętym na niej L u
biczem (1), znowu mię o szczęśliwszej prze
szłości gospodarzy w spom inała; o boga tszej;— chcę mówić, bo czyli była szczę śliw szą, gdy każda jej chw ila groziła i zbliżała ruinę, niżeli uboga lecz spokojna teraźniejszość? pytać nie śmiałem. G rze czność także u stołu pani Chojeckiej by ła dw orską; zapraszanie do jedzenia nie- uprzykrzoną przynuką, przepraszanie za skrom ność obiadu, k tó ry po barszczu na sielskiej jajecznicy się skończył, z szczero ścią a nie przesadą i w szystko m nie p rze konyw ało, że w obyczajach i m ieniu są
tu ostatki, jeżeli nie pańskich to szlachec kich dostatków.
N iecierpliw y wiadomości o ow ych p a p ierach po dw óch pu steln ik ach pozosta łych , ja k rów nie opow iadania o trzecim panu Jurszy, zapytałem po obiedzie s ta ru szki, czyli je m a gdziekolw iek zachowane?
— Nie mogę z pew nością powiedzieć p an u ,— odpowiedziała, czy są one jeszcze albo nie; ta k dawno to było, a o d tąd nie raz m anatki nasze po lasach i taborach roznosiliśm y, zwłaszcza żyjąc przy tr a k cie, i nie wszystko się nazad odniosło;— poszukaj mężu w kałam arzy k u , k tó ry w spichrzu się w ala, k ied y tam nie ma to i nigdzie.
— A więc poszukajm y— rzekł Chojec- ki, prow adząc mię do m ałego swego świ- ronka, i po k ró tk ie j chw ili wynosząc ów
k ałam arzy k , daw nych sprzętów rzad k ą dziś pam iątkę, i k tó rem u podobne ze sta- rośw ieckiem i puzderkam i, ze starem i k a n
to rk am i p ru ch n ieją dziś na poddaszach, albo gdzie niegdzie służą jeszcze starym sknercom na schow ankę zaklętych i za- pleśniałych, ja k oni sami, talarów .
— Je st kałam arzyk, ale zam knięty; daj że kluczyk moje serce— odezw ał się Cho- jecki.
— A któż wie gdzie ten kluczyk? — W ięc trzeb a odbić— rzek ł on. —S zk o d a— rzekłem .
— Nie w ielk a— odpowiedział, i nie w iel k a praca, bo to ledw o się trzym a. Jakoż
podłożyw szy nóż o d rzu cił klapę i o tw o
rzył się kałam arzyk. Pełnym był papie rów mniej więcej zbutw iałych, to starym
obyczajem związanych w fa s c y k u ły , to w plikach składanych, to w osobnych a r kuszach i szpargałach.
— Oj dawnoć, dawno, m iałem w ręk u te m an ty k i — m ów ił C hojecki;— rozpa
tru j że jegomość.
W ziąłem więc leżący na w ierzchu sextern:
»Panie Jezu, daj zdrowie, rozum i ochotę do wszystkiego dobrego,« napisano było na
pierw szej k arcie w ielkim i dość k ształ tnym ch arak terem , z k tórego sam piszą cy zadowolony widać, podpisał mniej sze- m i literam i »jak sztych!« dalej pod forma- ty k ą pana d y rek to ra szło niezgrabne p i smo ucznia.
— To rę k a mego A dasia— rzek ł sta rzec, biorąc sex tern ;—ja k pan m ajor przy- jedzie do mnie, pokażę m u to na próbę, a k ied y nie padnie do nóg rodzicom, k tó rzy jego dziecinne p am iątk i ta k chowają i m iłują, to albowiem!.. Ale niech go Bóg błogosławi! ot i m nie zachciało się, aby on aż osobiście nogi moje całował,
kiedy każdy list jego tern się kończy: »nogi rodziców dobrodziejów całuję« i te po całunki d u k ata m i jeszcze przyciska. S ta ry ta k gaw ędząc, p rzew racał sextern; p atrzał nań czule, zdawało mi się, ze go do ust przycisnąć chce... oczy m u łzą za biegały... O jakże on kochał swojego syna!...
— O t człek starzeje i uczy się— p raw da to, praw da, Mości dobrodzieju!— mó wił 011 d a le j, p atrząc na sextern, gdym ja fascykuły przerzucał, — patrzaj jego
mość: »Panie Jezu daj zdrowie, rozum i ocho
tę do wszystkiego dobrego« a czegóż więcej
potrzeba? P rzez całe a długie życie mo je naprzykrzam się P anu Bogu rozm aite-
mi prośbam i; eodzień co innego, stoso w nie do okoliczności a nie wiedziałem , że mam pod rę k ą m o d litew k ę, k tó ra w k ilk u słow ach zaw iera w szystko, o co Boga słusznie i w arto prosić: »zdrowie,
ro-ziirn i ochota do dobrego.« Proszę uniżenie!
a toć do suplikacyi dodaćby należało! Mo je serce, porzuć Imość uczyć wnuczków
naszyci) rozm aitych tam swoich antyfo- n e k ; niechaj po św iętym pacierzu zmó wią codzień tę m odlitew kę i basta! byle Bóg tej ich prośby w ysłuchał, to i na zie mi nie zginą i do nieba trafią. Czy nie pam iętasz Im o ść , ja k i to Charybdes (2) uczył Adasia pisać, i tak ą mu dał forma- ty k ę na ciało i duszę?
— A k to ich tam spam ięta,— p rzerw a ła pani Chojecka mężowi jego
staruszko-(2 ) C harybdes— N ie wiem dla c z e g o , mój dziad (pan W o jsk i).ró w n ie ja k pan C h ojecki, domowych dyre ktorów Cliarybdesarni nazywali. N ie było na ów czas w szlacheckich domach guwernantek; każda takim sp o sobem nazywaną byłaby zapewne Scyllą. D ziś stoso w niejszą byłaby ta denominacya, bo rodzice, których B ó g potom stwem obojej płci obdarzył, mając w swym domu i guwernerów i g u w e rn a n tki, edukacyę swych dzieci właśnie intro. Scyllom et Charybdim przepro
w atą g aw ędkę— m ieliśm y ich kilku, ni- m eśm y Adasia d o B o ru n do szkół oddali.
Tymczasem ja nie tracąc ani słowa z tej przeciągłej jego pogadanki, rozróżniałem i odkładałem fascykuły i rzekłem :
— T u je s t w iele papierów fam ilijnych pańskich.
— A tak ,— rzek ł on, rzucając na nie nie dbałe sp o jrz e n ie — to d o k u m e n ta daw nej
naszej fo rtu n y ; a kiedy nie m a fortuny, na cóż dokum enta? trzeba będzie je spalić.
— Bój się Boga, — zaw ołałem — może kiedyś panu m ajorow i lub dzieciom jego przydadzą się.
S tarz e c m a c h n ą ł rę k ą .
— W ielka liczba p a p ie ró w — rzekłem dalej—je s t jak iejś fam ilii W ołkanow skich i Sołohubów.
— O dkładaj to jegom ość na stronę, bo w łaśnie to dla pana.
D obrałem sie ta k aż do dna kałam a-c P U S T E L , W P r o N . 4
rz y k a , i na dnie jeszcze k ilk a szpargałów zapisanych i pom azanych znalazłem.
— Oto pism o naszego p o k u tn ik a Za łuskiego — zawołała pani Chojecka;— po znaję je od razu, choć ju ż daw no nie w i działam.
— A więc m am y w szystko, czego szu kaliśm y— rzek ł Cliojecki;— a ja p atrząc na stos papierów przedem ną leżących, nie w iedziałem ja k sobie poradzić, gdy zga dując zakłopotanie moje, p rzerw ał mi za cny gospodarz:
— Jeżeli — rzek ł on — gościna u nas nie przy k rzy się jegom ości dobrodziejowi, a in teres nie nagli, to prosim y o tw ar łem sercem dziś u nas zostać. Barszcz nasz szlachecki, uw ażałem , że sm ako
w ał jegom ości, a na wieczerzę da nam m oja imość k u rczęta albowiem; potem na świeżem sianku w odrynie zalokujem y się na noc, i będę jegomości dobrodzie
jo w i opow iadać to to, to owo o p ustelni k ach ; tym czasem do w ieczora jegom ość
dobrodziej prze w ertuj te fascykuły, je żeli chcesz, a czego w nich nie doczy tasz, to ja może dopow iem ; o t i złożą się h isto ry e, k tó ry c h jegom ość ciekaw ym być się zdajesz.
P an i Chojecka uprzejm em i słowy w sp ar ła szczerą j)rośbę. Za grzech więc m iał bym odmówić tej prostej a serdecznej go ścinności, i odsunąć poczciwą dłoń szla checką, k tó rą , k u m nie starzec wyciągał; ścisnąłem ją z w dzięcznością, i to było m oją odpowiedzią.
Cały zatem czas aż do w ieczora zszedł m i na rozpatryw aniu papierów , k tó ry c h treścią był p ro ces, m ający znowu być treścią mojej następnej powieści. U łatw i ły m i tę p ra c ę , ta k zwane technicznym ówczesnym w yrazem : »status caus« to je s t, spisane zwięźle i porządnie przejścia
spraw y tej, w różnych jej epokach i sto pniach po rozm aitych sądow nictw ach, oraz główniejsze w ypadki życia praw u - jąc y ch się, z procesem związek mające; tęgie to w idać praw nicze głowy układały.
N akoniec w ieczorna pod spichrzem w chłodzie rozmowa z panem Chojeckim, przedłużona aż do św itania w odrynie na św ieżem sianku, uzupełniła zapas w iado mości m o ic h , ta k o pu steln ik u bez n a zw iska, jak o też o przyczynie mistyczno
romantycznej p o k u ty Załuskiego, i o anegdo tycznym pustelnictw ie pana Jurszy.
%lro l k a i i o w § c y .
Szerokich włości dziedzic, znakom ite go i starożytnego na L itw ie rodu, był pan
Antoni Sołohub, staro sta Jezierzyski i K ra- sneński; m iał on za sobą księżniczkę R a dziwiłłównę, a związek te n blizki z ta k po
je d n a ł przemożność Sołohubowi, tem go w w iększą podnosił powagę.
Ow ocem tego m ałżeństw a była jed y n a córka ich Helena, k tó ra z w dzięków i z w ysokiego urodzenia i z bogactw a ro dziców, do najświetniejszego zamążpój- ścia zdaw ała się być przeznaczoną, i ta kiego dla swej ukochanej jedynaczki So- łohubow ie się spodziewali.
G łów ną rezydencyą staro sty były do b ra lilia , przez R adziw iłłów nę w posagu m u w niesione, natenczas w Oszmiańskim, teraz w W ile jsk im , pow iecie leżące, w k tó ry c h tem chętniej zam ieszkał, że był zawołanym m yśliw ym ; a obszerne la sy llskie p rz y le g a ły tuż z jednej stro n y z głuchem i kilkanastom ilow em i ostępam i staro stw a Markowskiego— a z drugiej z p u szczą starostw a Krasneńskiego, i tam dalej •nieprzerw anym praw ie ciągiem pod i za
M ińsk, aż do R adziw iłłow skich, dziś
jeszcze zn ak o m ity ch , Smolewickich i dalej
Borysowskich lasów — po k tó ry ch w szyst
k ich sw obodnie polow ał Sołohub.
Też same puszcze, jak ież one były przed stu l a t y , gdy niszczący to p o r ta k po nich nie gościł! Rozległe, nieprzebyte gęstw y, k raje niebotycznych maszt w y rosłych na L itew skiej ziem i, a g in ą cych gdzieś w głębiach oceanu na drugiej półkuli świata... Puszcz tak ich już dziś nie ma; zatem oniem iały trąb y i rogi m y śliw skie, k tó re w śród nich brzm iały n ie gdyś co d zien ie, bo m yśliw stw o było na tenczas zw ykłą ry ce rsk ą i panów i szla c h ty zabawą.
P an Sołohub żył także po pańsku: ba lował, polow ał i sejm ikow ał; a u trzy m u jąc godnie, podług tam toczesnych oby czajów i zwyczajów dostojeństw o im ie nia swojego i przew agę w p u b licznych> spraw ach, nie m yślił w cale o dom owych,
a tein mniej o c ó rc e , k tó rą lubo kochał dusznie, lecz w owym w ieku .córka w zra stająca i pielęgnow ana pod okiem m atk i nie nabaw iała ojca nocy bezsennych, ani m yśli niespokojnych o jej m ądrej eduka- cyi, lub o jej postanow ieniu. Tem bardziej panu Sołohubowi, k tó ry w żonie swojej m iał dla córki wzór doskonały w szelkich cnot niew ieścich, i obraz praw dziw ej pol skiej wysokiego urodzenia matrony; a był pew nym , że gdy czas przyjdzie i M ary a dojrzeje, po jedynaczkę i bogatą dziedzi czkę, w dom jego otwrarty , sw atow stw a i sw7aty popłyną zewsząd.
M arya też dojrzew ała — i piękne dzie cko w p ię k n ą ro zw in ęło się dziew icę,
r y c h le j, aniżeli troskliw a uw aga rodzi cielska dostrzegać szybkich postępów tej odm iany mogła. Je st to w n atu rze ro dzicielskiego do dzieci, a szczególniej m a te k do córek przyw iązania, że pieszczoty
z k tó rem i tu lą do łona głów ki miłej swej dziewczynki, rów nie są tk liw e , rzew ne, m iękkie i zdrobniałe, że ta k powiem, cho
ciaż dziew czynka ta dochodzi już czasu, gdy prócz rodzicielskich pieszczot, po w iew ny tern k w ia te k stalszego potrzebo wać zaczyna w sparcia, i niespokojnem uczuciem, jak b y lekkim w iatrem , w tę i ową stronę ko ły san y , p ięk n ą swą w y chylając g łó w k ę , szukać go i w yglądać się zdaje.
Raz pan Sołohub, w odległej od domu m yśliw skiej, bo aż w śród Borysow skich lasów w y p raw ie, stan ął obozem w szla checkiej okolicy, w tej puszczy osiadłej, i głów ną tam obrawszy k w a te r ę , ztam - tą d zapuszczał się w knieje, i tam nazad codziennie w racał na noclegi, co tern szczęśliwej dlań się zdarzyło, że szlachta
dostarczała w szelkich dla licznego my- śliw stw a potrzeb, hojnie przezeń opłaca nych , a pom nażała m u liczbę strzelców. Jed en z nich szczególniej, stary i siwy ja k gołąb, ale jeszcze czerstw y, rzeź wy i ocho czy, od razu zaczął rej wodzić całem u my- śliw stw u ; sam z n a tu ry m yśliw y, znał on najdokładniej t ę , jeszcze i dziś ogrom ną puszczę, w śród k tó rej długi czas przeżył i przepolow ał; w iedział w szystkie jej knieje i głuche ostępy, i w edle upodobania i woli
Sołohuba, na każdego zwierza prow adził.
Nieoszacowany W ołkanow ski! (tak się bowiem starzec ten nazywał),— w ykrzy k iw ał staro sta— i kończył zawsze nam a w ianiem go do służby sobie za łow czego,
od czego on w iekiem się w ym awiał. Ale staruszek m iał a d ju ta n ta ; był nim syn jego, P io trek , la t piętnaście m ieć mo gący, chłopak przystojnego lica, b y stry ch i pojętnych oczu, krzepkiej i w idać było
zahartow anej budow y ciała, bo nie od- stępując nigdy ta tu lk a i p raco w ite j e g o , a niekiedy i niebezpieczne podzie lając w ypraw y, wzmocnił siły nad lata i był praw dziw ym w ychow ańcem natu ry , k tó ra pow ierzającym się jed y n ie jej pie czy, daje, co najlepszego rów nie ludziom ja k zw ierzętom dać może — zdrowie.
Na pozór w pół dziki obszarpaniec, pod rap an y na tw a rz y , ręk a ch i odzie ż y — bo bez pam ięci d a rł się przez g ę stw iny i k rza k i za zw ierzyną, k tó rą bił bez żadnej u w a g i, n aw et na m ecie i strzale samego starosty, poryw ając się za pam iętale do sztęfla na pudłujących, sam nigdy nie pudłując, a zatem nie da jąc p raw a do odw etu. Słow em , na po zór sowizdrzał nieuham ow any, a je d n a k gdy szło: gdzie? ja k ? i na jakiego zwie rza zapolować? ja k zaprow adzić
strzel-ców? ja k ich rozstaw ić zkąd puścić goń cze lub ogary ?— rad a natenczas P io trk a była ta k rozw ażnie, z tak ą znajomością m yśliw skiego rzem iosła i m iejsca wy m iar kow aną, tw arz n a w et je g o , postać i mo w a takiej nabierały roztropności, że sta ry ojciec, posprzeczawszy się nieco, w rze- kom o dla utrzym ania swej pow agi, p ro w adził je d n a k obław y po zdaniu syna, i nigdy ani sam się nie zawiódł, ani nadziei Sołohuba nie zmylił.
Pew nego dnia, na rannym m yśliw skim odpoczynku, rz e k ł s ta ro s ta :—'W iesz co, mój kochany W ołkanow ski, gdy sam nie chcesz u m nie zająć funkcyi łowczego, to daj mi tego szubraw ca P io trk a.
— Ja k to ? na łowczego! — zapytał sta ry zdziwionem okiem patrząc w tw arz starosty.
— T a k , tak ...— odpow iedział jąk ając sic, zmieszany nieco tym w zrokiem .— Poj
m uję zdziwienie tw e, mój panie Sam ue lu; P io tre k jeszcze za młody, a zatem i żywy nadto, ale to się uchodzi, a był w do brej twojej szkole...
— A wiesz, panie starosto dobrodzieju, czego się on w tej szkole uczy?— rzek ł znowu s ta ry , nie zmieniając postaci ni w zroku.
— Nie rozum iem cię, — odpow iedział Sołoliub— właśnie zdało mi się, że go na myśliwego z professyi układasz, aby z te go potem chleb jadł.
- O j , ze wszystkiem co innego, panie dobrodzieju! ze w szystkiem co innego, tylko chcąc to wytłóm aczyć p a n u , nie wiem od czego zacząć?... Czyliżeś pan ni gdy nie słyszał na L itw ie o W ołkanow - skich i ich bratobójczym procesie?
Sołohub wzniósł czoło w górę* przyzy wając daw ne w spomnienia:— ta k , rzekł
potem , tak , słyszałem coś, słyszałem... jest- żeś mości panie z tej samej familii?
— Jam w nuk zabitego— odpow iedział stary.
— W n u k zabitego? dla Boga! kiedyż to się stało?— zawołał Sołohub.
— Anno 1 6 3 9 , ju tro w łaśnie 21 7bra
ro k setny się zacznie od dnia w ykonania tej zbrodni; i dla tego nam ju tro w m y ślistwie p a s z , bo zabrawszy z sobą Pio trk a , o statn ią złotów kę poniosę na mszę żałobną za duszę m ęczennika.
— W ieleż sam masz lat?— p y tał znowu starosta.
— Siedm dziesiąt cztery , mości dobro dzieju.
— A syn ta k młody?
— Młody, ta k młody, bo gdy z pierw szego m ałżeństw a Pan Bóg pociechy m nie nie dał, a potem i przyjaciela, z k tó ry m się niem ało latek przeżyło, zabrał do
jej ch w ały , nie poczuw ając się jeszcze grzybem , choć już półszósta z górą k rzy żyka liczyłem sobie, pow dow iaw szy la t k ilk a, rezolw ow ałem się znowu na kobie rzec. A nuż? m yślałem sobie,— da mi Bóg p o to m k a, k tó ry k rw ią pradziada swego okupioną fo rtu n ę wy w indy kuje!... I zda się w ysłuchał Bóg próśb m o ic h ; urodził m i się te n chłopak... któż wie co go cze ka? ale w zam ysłach i nadziejach m oich na dojeżdżacza sposobie go nie myślę. I dla tego ta k sobie w głowie układałem : na szkoły substancyi brak, lecz przypom niaw szy, żem pod Jezuicką fe ru łą , nie siedząc intra asinorum, nie tyłkom sam kiedyś się uczył, ale i drugim repetow a- łem pensa, postanow iłem sam być p recep to rem mojego P io trk a. I obacz pan do brodziej, czy na próżno pracow ałem ? Bóg m u dał pam ięć i sp ry t nadzwyczajny; to nic że sowizdrzał, ale k ied y siądzie nad
książką, to ledw o połow ę jem u w ytłóm a- cze, resztę sam dom yśli się i pojmie. Mło da to krew , mości dobrodzieju, p raw d a— często dla poroszy rzuci książkę pod stół i tydzień w lesie wysiedzi; ale natenczas jeste m i ja z nim razem. A tam inna zno
w u nauka. P rzy rozpalonym p n iak u sta rym opow iedziałem m u i pow tórzyłem nie raz, ja k lekcyę jaką, całą nasze nie szczęśliwą liistoryę, nauczyłem go n aw et długiego procesu naszego, i sposobu jak im go odnowić możnaby było, bo m nie na to sposobu nie stało i ręce opadły, gdy m a cając niem i po k ieszen ia ch , ani szeląga znaleźć nie m ogłem ; daw ności je d n a k ziemskiej nie zasypiam, i coraz to m ani- feścik do a k t wrzucę. A nakoniec i my- śliwstw o, mości dobrodzieju, nie idzie na darm o; niech m łody, m yślę sobie, z ostroż ności i in sty n k tu zwierza uczy się n a tu ry ludzkiej; jam się jej uczył z p ra k ty k i,
ma-jąc do czynienia z rozm aitym i ludźmi. Oj, daliż m nie oni pensę, dali!... a więc synku, mówię jem u, patrzaj i uważaj: k ie dy będziesz na św ie cie , to ja k w kniei, gęsto podszytej:— ty tropisz i ciebie tropią. O strożnie n ieb o że, o stro żn ie! bo w pa dniesz w sam ołów ki, w siecie, w wilcze doły i od razu zginiesz. P atrzaj ja k zwierz roztropnie sobie radzi, ja k choć go głód do p rzy n ęty ciągnie, in sty n k t go ostrzega, że to zdrada; ja k lis od w ia tru zachodzi, gdy Strzelca czuje; ja k kochany kum wilczy sko dziesięć razy obejdzie jam ę, choć go gąska w ab i; a ja k przeciw nie, ginie za wsze biedny zajączek, że nie um ie oprzeć się swojemu sercu , i że dalekie pod go nem psów obłożywszy pola, w raca nie baczny do rodzinnej kniei, gdzie znający jego poczciwą n atu rę czeka nań strzelec...
— Nie spodziewałem się— p rzerw ał So łohub, pokręcając głow ą— takiej filozofii
w myśliw stwie; chłopiec twój musi mieć rozum nad lata, przy tak im nauczycielu.
— Oj, gdyby to jem u reg u larn a nauka, mości dobrodzieju!— m ów ił znowu W oł- k anow ski;— ale przecież i przy tej ja k ą ma, nie zginie na świecie, gdy na nią p a m iętać będzie. Bo oprócz tej m yśliwskiej m orałki, podług k tó rej m iędzy ludźm i k ie row ać się pow inien, um ie nadto Boga chw alić, a to g r u n t— um ie czytać reg u larnie; pisze ta k , że i podpisek ja k i nie- pow stydziłby się; a nakoniec wie, że je st szlachcic ab antiquo, h e rb u R a d w a n , a zatem , że pow inien um ieć czy pod wicią, czy pod chorągw ią, ja k na szlachcica p rzy stoi staw ać m ężnie i bić się serdecznie, do czego także ma ułożoną ręk ę, a n aw et obie. O t proszę jaśnie wielmożnego pana, niechby k tó ry k o lw ie k z dw orzan p a ń sk ich stanął z nim. Niech chłopiec
da ex p ery m en t przed w spaniałą pańską personą!
Sołoliub ra d z nadarzającej się ro zry wki, bo i polow anie w swej rozm aitości m a je d n a k jednostajność, k tó ra jeżeli nie nudzi, to utrudza nakoniec;— w yśm ieni cie— rze k ł— bardzo dobrze, jeżeli ta k chcesz.
Hej, T a ta ra !— zawołał.
W n et w ysunął się z tłu m u m yśliw ych, w śród k tó ry c h właśnie P io tre k gorącą j a kąś m yśliw ską w iódł sprzeczkę, Goliat, można powiedzieć, zwłaszcza w porów na niu z Piotrkiem , słuszny urodą, stosowną tu sz ą, lat ze czterdzieści mieć mogący, z jed w ab n ą to rb ą przez ram ię, z k o rd e lasem wiszącym od szerokiego, ład u n k a mi naszytego p a s a , z gw intów ką za p le c a m i, a kapeluszem z palonej skóry na głowie.
— Cóż mości panie?— rze k ł staro sta do W ołkanow skiego, w skazując tę figurę.
S tary zmierzywszy od stóp do głowy stojącego przed nim dw oraka, po k r ó t kiej rozw adze, kiw nął głową:— W olaż P an a Boga, zawołał; przypom niaw szy hi- storyę D aw ida, akceptuję mości dobro dzieju!
— Panie T a tu ra — rzek ł staro sta— Woł- kanow ski powiada, żejego P io tre k każ dem u z m oich dw orzan dotrzym a k ro k u w palcaty; ja w ybrałem waści, spró- bój się z nim.
— A cóż to J W . panie— odezwał się tubalnie T a tu ra — czy m am chłopcu k i jem m leko pod nosem obetrzeć? w ybierz
J W . pan k tó reg o z młodszych; m nie ta k i i w styd będzie bić się z dzieckiem ; chy- baby już z panem ojcem.
— P ra w d a — odpow iedział Sołohub— waść i pyszny i poważny; ale cóż, k ie
dy tu idzie o utrzym anie honoru dw o ru mojego, a w a ś ć s ię chwalisz, żeś gracz i do k o rd a i do kija; dotąd nie zdarzy ła się okazya abyś pokazał m i co umiesz,
w ięc teraz daj m łodem u nauczkę.
W ołkanow ski tym czasem zawołał sy na:— Słuchaj P io trk u ,— rzek ł mu, poszu kaj w lesie sm agłych d ę b in e k , i stań w k ro k u z tym jegom ościem , k tó ry po w iad a, że tobie m leko z pod nosa k i jem obetrze.
— Co! ten pudlarz?— zawołał ru m ie niąc się z gniew u chłopiec.— Słuchaj ho- holu, stań na ostre, to nim ty m nie m le ko obetrzesz, ja ci tę sierść pod nosem
ogolę.
— No, no, chłopcze, nie gniew aj się— rzek ł starosta, uprzedzając w ybuch Ta- tu ry , k tó ry już najeżył wąsy, chcąc ja k by przekonać o trudności zgolenia ich;— nie gniewaj się; j a t o chcę obaczyć, czy
ta k pięknie bijesz się w palcaty, ja k się chwali, że cię w yuczył twój ojciec.
- A zatem mam się bić dla zabawy pań skiej?— m ówił zdziwiony m łodzieniec;— to co innego. On pow inien i przez kij skakać k ied y pan k a że , bo on jurgiel- to w y ; ale panie ojcze, podług tego co m i o szlachectw ie mówiłeś ja bić się nie będę...
— Boś tchórz!— zawołał T atu ra. Jak b y go ran ił boleśnie, ta k podsko czył na te słowa P io tre k , a nie odpo w iadają^ już ani rozum ując, a krzycząc ty lk o w biegu: poczekaj! — poleciał do lasu.
57
Twój sy n , panie W ołkanow ski, h a rd a sztuczka— rzek ł staro sta— nauczy łeś go pychy, to źle.
to fe! to grzech śm iertelny, to pierw szy g rad u s d o p iek ła, a jeszcze nam chudym pachołkom pięknieby ona przystała! Nie uczyłem ja go więc pychy, ale nauczyłem resp ek to w ać w sobie honestatem swego szlacheckiego klejnotu. Przyjdzie może i jem u trzym ać się gdzieś pańskiej klam ki; uręczam jw -go pana, ze w takim ra zie będzie służył w iernie i poczciwie, że śmiało nadstaw i łba za honor swego pryn- cypała, ale i własnego nie da nikom u na pastw ę.
Tym czasem toczyły się dw orskie prze- d rw in k i z T a tu ry , w ypraszającego się u staro sty od tego pojedynku; czuł on bo w iem , że ze zwycięztw a nad dzieckiem nie będzie w ielkiej chluby; a nuż w przy
p ad k u !!! nie będzie m iał gdzie oczu podziać.
— U w olniłbym cię tern ła tw ie j— rzekł sta ro sta — ze i P io tre k b ie s ie nie życzył,
ale gdyś go tchórzem nazwał, to już nie ma ra d y ; on cię na sucho nie wypuści; patrz, patrz, ja k i snop kijów ciągnie z lasu.
Jakoż P io tr kilkanaście d ęb in ek m ło d y c h , pro sty ch i rów no u cięty ch przy niósł, a rzucając je przed T atu rę na zie mie, rz e k ł:— n o , w ybieraj sobie do ręki! — A w ybiorę rózgę na błazna,— m ów ił podejm ując kij grubszy T atu ra.
•— A ja stępel na pudlarza — odrzekł P io trek , biorąc także dębinkę; a rozśmie- li się z tych pogróżek wszyscy, i cała m y śliw ska grom ada otoczyła kołem pole popisu.
Za P io trk iem stanęła szlach ta, tow a rzysze i sąsiedzi W ołkanow skiego, jak b y w sekundy i dla dodania rezonu swemu faw orytow i i w ychow ańcow i.
Straszne to figury! łby golone lub łyse; policzki rum iane i pękate; wąsy szorstko nastrzepione, lub suto zwisłe, oczy żywe
i w ejrzenie surow e— na nich k u rty zama szyste, borsucze torby, ju ch to w e szerokie pasy ze sterczącem i w nich rogam i z p ro ch em , flin ty w ręku... Straszne figury! p raw d a — i gdybyś w lesie na sam otnej drodze spotkał k tó reg o niespodzianie: Bandyta! pom yślałbyś strwożony. A je d n ak pilniejsze nań zwróciwszy o k o , od razu upatrzyłbyś w obliczu tern coś ta kiego, coby cię w n et uspokoiło, co b y cię owszem sym patycznie doń skłoniło: jak iś w yraz spokojnego sum ienia, dobrej myśli, szczerości i rubasznej swobody. W łaśnie ja k w ew nątrz ta k i na tw arzach : pozór burzliw y, g ru n t poczciwy i bezpieczny... Iluż z dzisiejszych m alarzy usiłuje odtw a rzać te nasze starośw ieckie tw arze i po stacie! ale jakże mało takich, którzyby to sprzeciw ieństw o pojm ow ali, a jeszcze mniej którzyby je uw ydatnić potrafili!
za P io trk ie m .— Tym czasem T a tu ra zdjął z siebie m yśliw ski m oderunek, gw intów - kę oddał strzelcow i, podjął łeb i spojrzał w górę, potem zaszedł od słońca, stanął w k ro k u i ukłonił się staroście. S tary f r a n t , chciał tą rew eren cy ą jakoby dać poznać, że dla tego ta k ą pozycyę obiera, aby tyłem do swego p ry n cy p ała nie obró cić się; a w rzeczy szło mu o to, aby Pio tra naprzeciw słońca postaw ić, k tórego jasne południow e prom ienie ćm iłyby mu
oczy.
— O strzegam pana T a tu ra — rzek ł sta ry W ołkanow ski, — ze mój P io tre k na obie ręce bije się.
— Dość m u będzie mojej je d n e j— od pow iedział dw orak.
Tymczasem P io tr spojrzał także w górę i uśm iechnął się; zrozum iał m anew r prze ciw nika , a obróciwszy się do swej braci
c F U S T K I.. W PRO ]*.
szlachty — dajcież — rzek ł — łapy na szczęście.
— No, no— rzekli oni biorąc go i w strzą sając za rę k ę — no, no, panie P iętrzę, po naszemu! po naszemu.
— A to w szystko widzę zucliy — ode zwał się staro sta do stojącego obok siebie starego W ołkanow skiego.
— A zu ch y , zuchy mości dobrodzieju i gracze do k ija , a data occasione i na o- s t r e ; bo u nas co niedziela ty le w okoli cy, na ulicach i dziedzińcach nałam iem kijów, ze żonki przez cały tydzień m ają na czem kasze gotować.
Stanęli więc naprzeciw siebie ry ce rze— P io trek , k tó rem u w tej chwili, w ie ku, urody i dojrzałości przybyw ać zdaw a ło się, lew ą rę k ą zasłoniwszy się daszkiem nad oczami od słońca, praw ą raźnie się złożył z T atu rą.
— Stójcie— zawołał staro sta— ta k być
nie m oże; odm ieńcie pozycyę; P io trk o w i słońce dokucza w oczy.
— Nic to panie, n ic— odpow iedział P io tre k , gdy na to zawołanie staro sty T atu - ra się zatrzym ał;— każdy sobie poradzi; dalej do roboty.
R a z — dwa — trzy. — Kije się skrzyżo
w a ły , bo to każda ta k a bójka tym o- brzędem się zaczynała.
— Hajże! znajże! dotrzymajże!— k rzy k n ę ła niespodzianie, a razem ja k indyki, szla c h ta za P iotrem stojąca.
T a tu ra zmieszał s ię , spuścił z oka Pio t r a , a ten śm ignął chyłkiem m u pod r ę k ę , i z ty łu po grzbiecie boleśnie prze prow adziw szy d ę b in k ę : — Sam do słońca panie m ajstrze!— krzyknął.
Śm iech pow szechny rozległ się.
— Ila zdrajco!., chłystku!., pijaku!..— wrzeszczał T a tu ra .— Ze złości stra cił on
głow ę, nazywając pijakiem chłopca, k tó ry za życia jeszcze i razu sie nie upił.
— Z d rajca, czy nie zdrajca — mówił sta ro sta, śmiejąc się także serdecznie— dość że masz za sw o je : kto pod kim dołki
kopie, ten sam w nie wpada; chciałeś o-
ćrnić chłopca i tym sposobem go splażyć. O toż zdrada za zdradę, masz w et zawet i popraw się, bo będę cię m iał za trzy litery.
W alka więc na chw ilę p rzerw an a, po szła dalej z im petem . Ta tu ra kapelusz swój skórzany nasunął na czoło od słoń ca i zapalczywie nacierać p o c zął; lecz on nie bić się, ale bić chciał: wiec kij jego w jednostajnej zawsze d y rek cy i z góry na dół spadał, do czego wysoka sta tu ra jego w ielce mu d o p o m ag ała, i odskakiw ał w g ó rę, odbijany pałką przeciw nika, broniącego łba swojego. Ale gdy je d n o stajny tak i a tta k i obrona przedłużały się
bez s k u t k u, zniecierpliw ili się sp ek ta- torow ie.
—- Cóż ? czy długo T a tu ra będziesz d rw a rąb ał ?— zawołał sta ro sta— szalony m i po jed y n ek ; jed en z góry na dół kij spuszcza, a d ru g i nad głow ą kij trzym a.
— Hej panie P ię trz ę ! — odezwała się tak że szlachta, zabiegłszy m u z ty łu .— Hej po naszem u! Łupu cupu! Cupu łupu!
N a to w ezw an ie, T a tu ra nieum iejący w idać zręcznych m anew rów , a w siłę swą ty lk o zaufany, w ykręcił m łynka nad gło wą, tak , że aż kij zafurczał w pow ietrzu, lecz w tejże samej chw ili P io tre k , k o rzystając z odkrycia się je g o , p o d b ił
m u z dołu k ap elu sz t a k , ze od leciał mu z głowy na k ilk a k ro k ó w : a teraz na gołe łb y — krzyknął.
M łynek w ietrzny zawiązał w pow ie trzu, jak b y w iatru nie s ta ło , a śm iech i braw a pow tórzyły się znowu w około.
— Dość , dość — r z e k ł, sta ro sta — po znaliśmy gracza i partacza.
— A niechże m nie sto tysięcy diabłów porwie!— w rzasnął T a tu ra ,— ja k to dość? ja tego sm arkacza lia miazgę zbije— i ze wściekłością rzucił się na P iotra. Ledwo ten m iał czas odskoczyć p arę susów i sta nąć w pozycyi obronnej, bo T a tu ra chciał go schw ycić oburącz i cisnąć na ziemię, a potem kijem okładać, czegoby łatw o z po tężną swą siłą d o k a za ł; lecz gdy znalazł kij gotow y naprzeciw siebie, m usiał zno w u kontynow ać p o jed y n ek , do którego zem sta go już i w styd zapalały; zaczęła się więć rzeźwa i szczera siekanina. Kij Ta- tu ry bez pam ięci i układu w praw dzie, ale nadzwyczaj silnie i gęsto m achany, tern sa mem, że bez układu, niebezpiecznym był dla P iotra, przyzwyczajonego do porzą dniejszych i um iejętniejszych, a mniej za w ziętych bójek; bronił się w praw dzie i od
bijał zręcznie i dzielnie, ale w zajem nie at- takow ać nie mógł, chociaż folgując praw ej ręce, w lew ą nieraz przerzucał dębinkę. Szlachta krzykiem dodaw ała rezonu, i rap tem w y tk n ęła się z pod pachy je d n e go znich ogrom na łysa głowa, z czerw o nym nosem i szeroką g ę b ą , a w ielkiem i wołoAvemi oczami, ja k b y łeb upiora z pod pachy wyglądający, i ry k n ęła okrutnie:
»Hura! rura! Pan T atura! « i straszydło
nikło. Szlachta tubalnym chórem huknęła:
R u ra ! rura!pan Tatura i wrzeszczała na ca
łe gardło, a T a tu ra zgrzytał zębami i nacie ra ł jeszcze srożej... w tem sm agła dębinka P io tra uderzona potężnie grubszą p ałk ą ad w ersarza, pęka w połowie... S tarosta i wszyscy— stój — krzy k n ęli — d o ś ć ! ale T atu ra rad z okazyi— masz!— rzek ł z p rzy ciskiem i ciężki raz spuścił na ram ie Pio tr k a — ten upadł... ale w tern samem oka m gnieniu zachw iał się i ry m n ął ja k d łu
gi T a tu ra , bo P io tre k upadając, chw y cił go za nogi i pociągnął za sobą, a zer wawszy się rzeźwo, siedział w net na brzu chu ogłuszonego T a tu ry i gniótł go z ca łej swej siły. W szyscy bili w dłonie na try u m f i starosta razem... a na dobitkę ukazała się znowu z pod pachy straszna głow a upiora i beknęła kozim głosem: » / na ogromnym smoku jeździć będziesz.« — A to jak iś koncepcista — rzekł śm ie jący się starosta.
T atu ra wszakże nie dał się długo cie miężyć, strząsł z siebie swawolnego chło paka, pow stał i zaklinając się szalenie, biegł zanim... lecz zastąpiła mu drogę s z la c h ta , a starosta jednym słowem w strzym ał zawziętego Goliata. Poham ow ać je d n a k nie mógł ani jego k rn ąb ry ch od- grażanek, ani szlachty od drażniących go o k rzy k ó w : h ura! rura! pan Tatura! i podobnyh tem u konceptów mniej więcej
dow cipnych i g o rzk ich , k tó rem i dopie k ał m u nieustanie ów jak iś upiór u tra- piony. Zresztą był pew nym , że T atu ra, skonfundow any i zwyciężony od jednego, nie porw ie się na k ilkunastu, dozwolił za tem szumieć hum orow i szlacheckiem u, podnieconem u w przód jeszcze k ilkakro- tn em pogrzebowemu lecz zainteresow any tern bardziej zręcznością i roztropnością m ło d zień ca, a w ojcu poznając człow ieka nie ta k pospolitego, ja k go był z p ierw szego w ejrzenia osądził: — Panie W ołka- now ski— rzekł — przyznaję żeś i głowę i rę k ę syna sposobił na t o , aby kiedyś z ty ch lasów na św iat wyszedłszy, um iał rę k ą bronić głow y, a głow ą kiero w ać ręk ę. Dobrze to je s t i po szlachecko; lecz radbym jeszcze w iedzieć tę historyę waszego brato-bójczegó, ja k m i pow iedzia łeś p ro c e ssu ; jeżeli w7ięc nie masz nic przeciw tem u, to m i ją opowiedz.
— Nie m am nic przeciw tem u, ale nie mam i czasu, bo to nie dwa, ani trzy sło w a , a pan dobrodziej ju tro pono masz nas opuścić.
— N ie, mój kochany W ołkanow ski, P io tre k twój pow iedział mi, że wie ostęp,
w któ ry m , znajdziem y rysiów.
— IIo! w ym ów ił się błazen— rzek ł kre- cąc głow ą s ta ry — toż w idać pokochał pana, k ied y n aw et rysiów wydał.
— Nie straci na tern — rzek ł Sołohub... lecz postrzegłszy że W ołkanow ski na te słowa znowu zdziwionem okiem poglą- da:— ale nim co będzie— do d ał— ty m czasem zróbm y tak: Idźm y w raz do do mu, dziś mi opowiesz swoje dzieje, ju tro w aćpan z synem na exekw ie pojedziesz, a my odpoczniem y sobie, bo i ludzie i psy codzienną pracą zmordowane; a po ju trz e za panem P iotrem na rysie! Hej,
Sześć trą b e k zabrzm iało w net rozgło siłem echem , ta k m iłem m yśliw em u uchu, i cała grom ada wesoło i gw arno pociągnę ła do okolicy, w k tó rej się w k ró tce w y godnie roztasowała.
Ł a t sto iia z a d .
K iedy po rannych fatygach wypoczął już sobie sta ro sta, a k ró tk i dzień w rze śniowy gdy już w szarej tonął godzinie, w schludnej izbie, k tó rą on sobie za k w a te rę w ybrał, zajaśniało k ilk a świeczników, i rozkazał Sołohub prosić do siebie W oł- kanowskiego.
Nie długo dając na się oczekiwać, wszedł stary, uginając sio pod ciężarem pękatego w orka, i kilkadziesiąt p lik p a pierów w ytrząsł zeii pod nogi staroście.
— Co to j e s t , Mości panie?— zaw ołał on zdziwiony.
młodości i dźw igałbym aż dotąd, gdyby bieda i ubóstw o gorszym mię jeszcze nie nacisnęło, ta k , ze już tam tem u nie po dołam , a prosto mówiąc, to cały nasz p ro ceder w dokum entach, k tó re jaśnie w iel możnemu panu czytać będę.
— A bój się B o g a, panie b ra c ie , nie skończym i za tydzień! zresztą, anim ja wasz sędzia anim adw okat. Opowiedz mi całe to zdarzenie summatim; wszakże w ie dzieć musisz wszelkie szczegóły i oko liczności; a nuż w czem kolw iek będę mógł być wam użytecznym?
— Ale bo w idzisz, panie starosto do brodzieju,— mówił W ołkanow ski, podej m ując n iek tó re fascykuły z ziemi i k ła dąc je na stole; — muszę n iek tó re przy najmniej okazać JW . panu, na utw ierdze nie praw d y tego, co opow iadać będę.
Oto nap rzy k ład dowód szlacheckiej ro- dow itości n a szej; Laudum w ojew ództw a
S an dom irskiego: »My r a d y , dygnitarze, urzędnicy i w szystkie rycerstw o woje w ództw a Sandom irskiego; którzyśm y do O patow a na sejm ik elekcyi deputackięj, w dzień dzisiejszy, w poniedziałek po na rodzeniu Najświętszej Panny M ary i, to jest dziesiątego dnia września, roku P ań skiego 1635, zgrom adzili (1).
— Po co panie bracie — p rzerw ał sta r o s ta — ślepisz przy św iecach stare swe oczy? mów swojemi słowami.
—O ho, panie dobrodzieju, ja to na p a mięć um iem , bo to basis et fundamentum naszego tu zażycia się; bez tego L itw ini przepędziliby m nie gdzie pieprz rośnie! ta k ja k dziada mego przepędzić chcieli, póki im tego a u te n ty k u nie przywiózł. Jest to w ięc testimoniim całego koła ry cerskiego w ojew ództw a Sandom irskiego,
(1) z oryginału.
przed k tó re m dziad mój Stanisław , z m a ły ch i w ielkich Wolkanów (1) Wołkanow-
ski, nobilitacyę swoją i z m iecza i z ką-
dzieli, i przez dziady i przez baby, ta k stoi w tern piśm ie panie dobrodzieju, publi cznie dedukow ał i d o w ió d ł, że był od wiecznym obyw atelem tego wojewódz tw a, i pow iatu C hęcińskiego.— P rzy p arz się JW . pan i p rze cz y ta j, ja k ie to prze- zacne imiona a k t ten podpisały (2) i stw ier dziły.
Sołohub, p rzy p atru jąc się ty m p rzed sto - letnim natenczas, a dziś przed dw ustulet nim z górą podpisom :— ale cóż po w
odo-74
(1) J eżelib y książka ta dostała się w Sandom ierskie, to pro siłbym czytelnika o wiadomość, czy dotąd w powiecie Chę cińskim istnieją W ołkany?
(2 ) Gdy wpadnie do rąk naszych papier ja k i z gromadnemi podpisami przodków naszych, m yśl przywykła do zagłębiania się w przeszłość, w net ożywia całe to grono, gości w nićm, słyszy ich m owy, obcuje z niemi i przyw yka do towarzystwa, w którem się za grobem kiedyś pomieścić ma. P od warunkiem takiej tylko t