BLASCO IBANEZ
G A B R I E L L U N A
B I B L I O T E K A
H I S Z P A Ń S K A I H I S ’P ANO A M E R Y K A Ń S K A
P O D R E D A K C J Ą I W P R Z E K Ł A D A C H DR. E D W A R D A B O Y E
NAKŁADEM TOWARZYSTWA WYDAWNICZEGO „R Ó J”
U k a z a ł y *sT ę : o
Tom I. M iguel de Unamuno. (La Niebla). X'*
Tom II. P io Baroja. „Jarmark głupców ” (La feria de los discretos).
Tom III. Blasco Ibanez. Gabrjel L una (El catedral).
W p r z y g o t o w a n i u :
Tom IV. Pio Baroja. „Skażona zm ysłow ość” (Le sensualidad pervertida).
Tom V. Rufino Blanco Fombona. (Literatura Venezuelska) „Szlakiem duszy hiszpańskiej” (El conqui stador español).
Tom VI. Ram on Gómez de la Serna. „Doktór nieprawdopo dobny” (El doctor inverisim ile).
B L A S C O I B A N E Z
G A B R J E L L U N A
(EL CATEDRAL) PRZEŁOŻYŁ Z HISZPAŃSKIEGO W S T Ę P E M I K O M E N T A R Z A M I O P A T R Z Y Ł DR. E D WA R D R O Y E WAR S Z AWA 1 9 3 0 T O W A R Z Y S T W O W Y D A W N I C Z E „ R Ó J ”PRZEDMOWA TŁUMACZA.
I.Rom ans życia i romanse regjonalne.
Gdyiby żył za czasów wielkiej rewolucji fra n c u skiej — walczyliby na b ary k ad ach i, jak drugi Saint Juste, prow adził lud na zdobycie Bastylji; gdyby żył z,a czasów odkrycia Ameryki — włóczyłby się po m orzach z Kolumbem lub z Pizzarem dokonywał dzieła podboju.
— „Dlaczego nie pisze p an p am iętników ?“ — zapytał go Anatol France podczas wspólnej podróży po Argentynie. — „Byłaby to najpiękniejsza pańska książka“. Autor „Czterech jeźdźców A pokalipsy“ nie poszedł za rad ą F ra n ce ’a, nie napisał ani h iszp ań skich „Miei prigioni“ , ani pam iętników poety-con- ąuistadora, w guście Alonsa1 de Ercilla lub Blanca Fom bony. W pom nikow em dziele Julia Cejador y F rau ca: „H istoria de la lengua y literatura ca- śtellana“ dochowało się tylko kilka notatek biogra ficznych, skreślonych ręką Ibaneza. „Jestem czło wiekiem czynu — m ówi on — i w życiu m ia łem ważniejsze zajęcia, niż fabrykow anie książek. Byłem agitatorem politycznym i praw ie cała m oja młodość ubiegła w więzieniu. D w ukrotnie skazyw a no m nie na k arę śmierci. Znam wszystkie nieszczę ścia, jakie m ogą spaść n a człowieka, nie w yklucza jąc najstraszliw szej nędzy i głodu. Siedem razy w y
bierano m nie do p arlam entu; naczelnicy państw obcych nazyw ali m nie swoim przyjacielem . Później stałem się finansistą; zakładałem kolon je w Ame ryce Południow ej i przez ręce m oje przepływ ały m il jony. Piszę o tern dlatego, abyście zrozumieli, że wołałem zawsze przeżywać rom ans, niż rom ans na papierze uk ład ać“ .
Blasco Ibanez przyszedł n a św iat w W alencji, jako syn m ałego sklepikarza. Dusząc się w ciasnej atm osferze prow incjonalnej, w szesnastym roku ży cia ucieka do M adrytu — z rękopisem olbrzym iej po wieści historycznej pod pachą. Nie może znaleźć wydawcy. O bdarty i głodny, b łąk a się po ulicach i w ystaje przed drzw iam i kaw iarni literackiej „Ca fé de la Zaragoza“ . Którejś nocy wciska natrętnie swój rękopis do ręki hiszpańskiem u Dumasowi, Fernandezow i y Gonzales. Między słynnym pisa rzem a ulicznikiem zawiązuje się na ulicy rozmowa, n a skutek której Gonzales, uderzony inteligencją chłopca, angażuje go na swego sekretarza. Sekre tarz pisze po nocach pod dyktandem m istrza. Gdy m istrz się zdrzemnie — ciągnie akcję dalej n a w ła sną rękę. W ten sposób powstał np. rom ans „El m ocito de Fuentecilla“ , w którym odnaleźć m ożna w zarodku całą późniejszą „Krew n a arenie“ , dzieło, m alow ane barw am i Francisco Goya y Lucientes.
W olne od zajęć chwile spędza Ibanez n a d książ kam i, traktującem i o rewolucji.
„Kładę się spać z „G irondins“ L am artin e’a, jem śniadanie z Louis Blanc, do obiadu pochłaniam tom M ichelet’a. Cel mego życia już jest jasny dla m nie— stanę się D antonem H iszpanji, a później u m rę“ . Pod wpływem rew olucyjnej lektury przyszły rew o
lucjonista pisze sonet, w którym zaklina ludy E u ropy, aby ścięły głowy swoim tyranom . Zacząć trzeba, oczywiście, od ty ran a H iszpanji. Za sonet ten „Audiencia c rim in al“ skazuje Ibaneza n a sześć miesięcy więzienia. W rok później, zam ieszany po śmierci króla Alfonsa XII w spisek republikański, m usi uciekać do Paryża.. W r. 1891 pow raca, ko- lzystając z przysługującego m u praw a am nestji. T e raz dopiero propaganda republikańska rozw ija się „na całego“. Ibanez zakłada w W alencji pierwszy rad yk aln y dziennik hiszpański „El Pueblo“. Na p i smo to, od którego agenci ogłoszeniowi uciekają, jak od zarazy, i którego każdy praw ie num er jest za jadle tępiony przez policję, łoży swoje ostatnie pie niądze. Redakcja mieści się w rozw alonej ruderze za miastem'. Od szóstej wieczorem do trzeciej rano w przeciągu pięciu lat Blasco jest jednocześnie dziennikarzem , korektorem i zecerem, a od trzeciej ran o zaczyna pracę, jako powieściopisarz. W m rocz nej, olbrzym iej szopie, gdzie wieją wszystkie w ia try m orskie i dokąd lada chw ila m ogą w targnąć żandarm i królewscy, pow staje szereg najlepszych powieści regjonalnych, które dają m u olbrzym ią popularność w W alencji.
W 1895 ro k u w ybucha na Kubie powstanie prze ciw ko Hiszpanom . Ibanez pragnie, aby Kuba1 od zyskała niepodległość. „Jeżeli Am eryka P ołudnio wa — mówi na wiecach — już przed stu laty w y zwoliła się z pod naszej opieki, to nie m a teraz sensu upierać się przy Kubie“ .
Jednakże rząd m adrycki jest innego zdania. Re d akcja „El Pueblo4 organizuje w W alencji m anife stacje przeciw ko wojnie i w erbunkow i żołnierzy.
Dochodzi do regularnej bitw y z policją i wojskiem. W alencję przez trzy dni oblega a rm ja królewska. Blasco zostaje ogłoszony zdrajcą i zaocznie skazany na k arę śmierci. W yrok niechybnie zostałby w yko nany, gdyby nie wierny i oddany m u lud. M aryna rze i robotnicy portow i u k ry w ają go przez szereg tygodni, wreszcie w b arce spuszczają n a morze. W odległości kilkunastu mil od brzegu Blasco prze siada się n a pokład ok rętu włoskiego. Po klęsce na Kubie rząd hiszpański ogłasza am nestję. Ibanez m o że powrócić, ale musi się co tydzień m eldować na posterunku policyjnym .
Zaangażowawszy się znowu w działalność w y wrotową, zostaje oddany pod sąd w ojenny i skaza n y n a czternaście lat katorgi. Karę odsiaduje w t. z. „presidio“, w najstraszniejszym rodzaju więzienia, w otoczeniu m orderców i złodziei. Po dwóch latach, n a skutek petycji literatów i dziennikarzy, regentka M arja Krystyna darow uje m u resztę kary. Lud z W alencji w ybiera go swoim posłem do p arlam en tu. Po sześciu legislaturach dosyć m a jednak tej kom edji parlam entu. „Jest w H iszpanji kilkadzie siąt tysięcy ludzi, którzy będą umieli spraw ować czynność posła równie dobrze, jak ja. W ątpię jed n ak, czy ktokolw iek m ógłby m nie wyręczyć w p i
saniu książek“ .
Blasco wyjeżdża do Paryża, odbyw a podróż po Małej Azji, zwiedza praw ie wszystkie kraje europej skie, wreszcie udaje się do Ameryki Południow ej n a tournee odczytowe. Jest zniechęcony do litera tury; nie daje m u ona w ystarczających dochodów. Ja k Balzac, m a pasję do robienia interesów ; p a ra doks chciał, że w końcu dorabia się właśnie n a
ra'turze. Za każdą konferencję w m iastach am ery kańskich „tenor literacki“ pobiera po 15.000 f ra n ków, czyli więcej niż najsłynniejszy torreador. Uciu ławszy sobie trochę grosza, zakłada przy pomocy jednego z banków argentyńskich na tery to rju m Rio Negro w Patagonji kolonję „Cervantes“ . Żyje w oto czeniu Metysów, zbiegłych katorżników , kajdania- rzy i... uskrzydlonych pluskw, zwanych w Chiłi „Vinchucas“ . Każde ich ukąszenie przynosi choro bę lub śmierć. Po p aru latach straszliw ych w ysił ków kolon ja „Cervantes“ zaczyna prosperować. Pod rozkazam i Blasca p racu je sześćset indywiduów, po zbieranych na chybił trafił we wszystkich częściach świata. W pierwszych rozdziałach „Czterech jeźdź ców A pokalipsy“ znajdziem y później wspomnienie tej hordy, której członkowie m o rd ują się przy so bocie na w iwat z rewolwerów. Żadne przeszkody nie są w stanie ostudzić kolonizatorskiego zapału Ibaneza. Nie licząc się z rzeczywistością, ani z siłami, zakłada na granicy P arag w aju i U rugw aju drugą kolonję, k tó rą na cześć swej ziemi rodzinnej n azy wa „Nuova Valencia“ .
Na kolonji „Cervantes“ p a n u ją w zimie trzask a jące m rozy. „Nuova Valencia“ leży w pasie pod zwrotnikowym . Kolonję odległe są od siebie o czte ry doby drogi. Zaszyły w patagońskie skóry, p o ja w ia się w tropikalnej „W alencji“ , po terenach „Cer vantes“ spaceruje w lekkiem, jak pajęczyna, argen- tyńskiem „poncho“ . Przyjechaw szy n ad ranem do „W alencji“, już po południu w yrusza zpowrotem tam , skąd przybył, czyli do „Cervantes“ . W ten sposób żyje przez dwa lata. W reszcie plajta argentyńskiego b a n ku, który finansow ał im prezy Blasca, kładzie kres
rom ansow i na jawie. — „Z m oich trzech wrogów— ziemi, ludzi i banków — nie wiem, czy banki nie były ostatecznie wrogiem najnielitościw szym “ — mówi Blasco. A gdy po latach jakiś dziennikarz zapytał go podczas wyw iadu, po d którem ze swych dzieł podpisał się z najw iększem wzruszeniem, otrzym ał lap id a rn ą odpowiedź: „Dziełem tern był czek na 800.000 fran k ó w “ . Bez grosza w kieszeni, po latach pracy, która poszła na m arne, staje Ibanez w przededniu w ojny w Bordeaux. Osiada n a stałe w Paryżu i wszystkie siły poświęca propagandzie wojennej. Pracuje przeciętnie po szesnaście godzin n a dobę, rozrzucając arty k u ły filofraneuskie po w szystkich m ożliw ych pism ach za Oceanem. Ile r a zy, znużony śmiertelnie, chce już wypuścić pióro z ręki, m ruczy pod nosem m agiczne zaklęcie: „To dla F rancji, to dla ojczyzny Victora Hugo“ — i za biera się do pracy z powrotem .
W przerw ach między zajęciam i dziennikarskie- m i powstaje powieść „Czterej jeźdźcy A pokalipsy“ . Sąsiadka hotelowa z Avenue Wagratm, Angielka, pani C harlott Brewster Jordan, przeczytaw szy rę kopis, w yraża gotowość zakupienia praw przekładu n a język angielski. Zaofiarow ała sum ę 300 dolarów. „Gdyby m i dała pięć dolarów, zgodziłbym się rów nież — m ówi Blasco — chodziło mi bowiem o wpływ, jak i książka mogła wyw rzeć w Ameryce, w ahającej się jeszcze co do swojej interw encji wo jennej. P an i Jo rd a n za sumę 300 dolarów stała się właścicielką książki, o której w parę miesięcy póź niej pisał „The Illustrated London News“ : „Dzieło to zdobyło sobie stanow czo więcej czytelników, niż B iblja“ . W Ameryce „Four Horsemen of the
calyp.se“ rozchodzi się w 100.000 egzemplarzy w przeciągu pięciu dni; po upływie trzech miesięcy cyfra ta w zrasta do 500.000. Między r. 1918 a 1920 pojaw ia się 150 w ydań, co oznacza m niej więcej liczbę 5.000.000 czytelników. A m eryka na tem at tej książki w arjuje praw dziw ie po am erykańsku.
Clowni w cy rkach sypią okolicznościowemi k a lam buram i, cygara, rękaw iczki, czekoladki, „gilettes“ noszę etykietę „F our H orsem en“ . Ibanez odbiera m iljony listów, oficerowie legjonu am erykańskiego przybyw ają w delegacji, aby powinszować m u „lots of m oney“ . Tym czasem „au to rk ą“ jest ciągle Miss Charlott Brevster, która za trzy pierwsze w ydania otrzym ała kilkaset tysięcy dolarów. Przy czw artem w ydaniu w ydaw cy am erykańscy sami zdają sobie spraw ę z tej paradoksalnej sytuacji i, ukrócając ape tyty tłum aczki, zw racają się w prost do autora. Od tąd rzeka złota zaczyna płynąć w swem właściwem łożysku.
Za „F o u r H orsem en“ idzie „Marę N ostrum “, „W rogowie kobiet“ i t. d. Jedna z ostatnich powie ści Ibaneza, „U stóp W enus“, jest drukow ana jedno cześnie w ośmiuset pism ach am erykańskich. Z apro szony w krótce po zaw arciu pokoju do1 Ameryki, Bla- sco przyjm ow any jest wszędzie z m onarszem i h o noram i. Uniwersytet w W aszyngtonie po obronie tezy doktorskiej „N ajw iększy pisarz św iata, Cervan tes“ przyznaje m u doktorat „honoris cau sa“ .
Po powrocie do Europy Ibanez osiedla się w Mentonie, w willi „F on tan a Rosa“.
Sorella m alow ał freski, Benlliure rzeźbił fryzy, C arrara dostarczyła m arm u ró w na „triclinium “
pompe jańskie, a antyk w ar jusze z W alencji — sty lowych mebli.
Sułtan z F o ntana Rosa lubi pom pę i gest. Obwo zi n a pokładzie swego yacbtu m iljonerów am ery kańskich i książąt udzielnych, i cieszy się z tego jak dziecko.
W istocie rzeczy jednak ów nabab literacki po zostaje do końca życia praw dziw ym , gorącym p rzy jacielem ludu i śm iertelnym wrogiem- wszelkiej ty- ranji. Prow adzi zajadłą walkę z Alfonsem XIII, po piera -separacyjny ru ch kataloński i podtrzym uje swem złotem wieczną irredentę republikańską w W alencji.
Ukazanie się każdej jego książki jest dla W alen cji świętem narodow em . Za czasów W aw rzyńca Me- dyceusza ulicam i Florencji ciągnęły wozy, sym bo lizujące „triu m f Bachusa i A riadny“. Na ulicach W alencji odbyw ają się pantom iny, symbolizujące „Mare N ostrum “ , „W śród pom arańcz“ czy „El c a ted ral“ . Don Vicente to nie szef tej, czy innej partji; „Don Vicente — to b o h ater“.
Śmierć jego spowija całą W alencję w kiry ża łobne. Ponieważ nie chciał leżeć w „ziemi niew olni ków “ , więc delegacje rybaków i m arynarzy zawio zły m-u na tru m nę grudki rodzinnej ziemi.
Przechodząc od tego rom ansu życia do ro m a n sów literackich, nie mogę się oprzeć uczuciu rozcza row ania. Popularność Iba-neza nie stoi w żadnym
stosunku do jego wartości artystycznych a) , które n a porów naw czem tle literatu ry hiszpańskiej są istotnie w artościam i trzeciorzędnem i. Ja k sam o so bie mówi, „m iał w życiu ważniejsze zajęcia, niż fa brykow anie książek“ — a ten ironiczny term in, użyty w stosunku do swej twórczości, znajduje uzasadnie nie na każdej stronie każdego dzieła. Mamy do czy nienia zarów no z ch arakterystyczną dla wielu pi sarzy hiszpańskich rozwlekłością, jak i straszliwem niechlujstw em stylu, tłum aczącem się niepraw dopo dobnie wielką płodnością oraz tem pem pracy. „Bla sco jest Zolą w swoich powieściach i M aupassantem w swoich now elach“ — powiedział o autorze „Ka ted ry “ jeden z cudzoziem skich krytyków . Nie w da jąc się w paralele porów naw cze, n a które w ram ach niniejszego w stępu niem a m iejsca, trzeba zazna czyć, że realizm był i jest jedną z tradycyjnych w ła ściwości literatu ry hiszpańskiej, w ystępujących już w „Novela picaresca“ i że w czasie, gdy Blasco pi sać zaczynał, w szechw ładny wpływ naturalizm u czy realizm u panow ał n a całym świecie. „Las hu ellas de Zola, que se descubren en m uchas de sus novelas, le h an valido el titulo de el „Zola“
espa-*) Z w sp ó łczesn y ch p isarzy h iszpań sk ich tłu m aczon o u n a s n a jg o rliw iej w ła śn ie Ibaneza, p raw d opod ob nie d latego, że m ożn a go b yło tłu m aczyć z fran cusk iego lub n iem ieck ie go. N iek tóre z tych „d zieł“, zakraw ają w p ro st n a sk an d al, jak np. „W rogow ie k o b iet“ lub „K ated ra“, która p o jaw iła się przed w o jn ą n ak ład em „B ibljotek i d zieł w y b o ro w y ch “. A n on im ow y tłum acz, p o siłk u ją c się przek ład em francu sk im , dał d ow ód , że n ie rozu m ie także i po francu sk u.
W y so k ą w a rto ść m ają tylko przek ład y d zieł Ibaneza d o k on an e przez F ran ciszk a B aturew icza.
n ol“ — m ówi „Enciclopedia E spasa“ , „Ślady“ te są najw idoczniejsze w doktrynerstw ie i socjologji Bla- sca, dwóch cechach, charakteryzujących okres tw ó r czości od „La C atedral“ do „La H orda“ . Trzecią cechą jest m anja opisowości.
Pod tym względem Ibanez doprowadził istotnie naturalizm do szczytu, zapom inając, że naw et n a j bardziej m alownicza opisowość nigdy nie zastąpi m alarstw a i że według słusznych słów T aine’a p i sarze powinni pozostawić m alow anie obrazów m a larzom... T u taj m ożnaby dodać, że kronikarstw o rów nież bardziej przystoi kronikarzom , a do k try nerstw o doktrynerom .
Aby zdać sobie spraw ę z artystycznych niedo statków Blasca, dość rozpatrzyć pierw szą lepszą je go powieść. Autor znajduje ustaw iczne preteksty, zupełnie dostateczne według niego, aby zanudzać czytelnika swą ta n ią erudycją. Jest to m artw y cię żar, utrudniający i opóźniający rozwój akcji i zm niej szający zainteresow anie do m inim um . Ponieważ bo h a te r „El Catedral“ — Gabrjel Luna podczas swoich studjów w sem inarjum interesow ał się dziejam i k a tedry w Toledo, więc Blasco na piętnastu stronach opisuje nam historje różnych biskupów , które m oż n a znaleźć z łatwością w tym lub innym podręczni ku. Poszczególne rozdziały „K atedry“ są „ciężko“ uczonem i trak tatam i o muzyce kościelnej, rodzinie, honorze, życiu wiecznem, prostytucji, o dekadencji hiszpańskiej, o m onarchji, kom unizm ie, darw iniz- mie, o bogactw ach Kościoła i t. d.
Słowem „lam us rzeczy przyjem nych i pożytecz n y ch “ w rodzaju „Nowych Aten“ księdza Chmielow skiego.
Jeżeli m im o tych w szystkich niedostatków po stanow iłem właśnie „K atedrę“ przełożyć — stało się to dlatego, że jest to książka, m ówiąca o H iszpanji więcej i głębiej, niż wszystkie książki „hiszpańskie“ Teofila Gautier lub W iktora Hugo.
W cieniu tego prym asow skiego kościoła skupiło się życie Hiszpanów, sprzęgnięte z nim tak in tegral nie, jak dzieje średniowiecznej F ran cji sprzęgły się z „Nótre-Dam e de P a ris“ . Dlatego też bohaterem „El G atedral“ nie jest właściwie rew olucjonista Ga- forjel Luna, personifikujący samego Blasco Ibaneza w okresie jego heroicznej walki o wolność ludu, lecz sam a katedra.
ŻEBR A C ZK A , DRZ E MI Ą C A U W R Ó T KOŚ CI OŁA.
W świetnej powieści Pio Baroja „La sensualidad pervertida“ 1) ¡bohater, Luis M arguia, poznaje swo ją ciotkę, Luizę Arallano, w chwili, gdy ciotka ta zajęta; jest dość oryginalną p racą — czyszczeniem ludzkich kości. M atrona z Villazar, m ając wielkie stosunki wśród m iejscowego kleru, wymogła na księżach, aby oddano jej kości jej prapradziadów , pochow anych w podziem iach kościoła. Teraz co dziennie po obiedzie wyciąga z k u fra piszczele i trze je zapam iętale kaw ałkiem gałgana, tak, jak by czy ściła buty. Ciotka sądzi, że kości sław nych Arallano powinny błyszczeć przez wieczność, jak brylanty. H iszpanja jest jak ta ciotka Luiza (a to goleń
con-*) P o w ieść la w m oim przek ład zie uk aże się n ied łu go n ak ład em „R oju “.
quistadora, a to kość m iedniczkowa Izabeli Katolic kiej, a to żebro Filipa II), i dlatego też krnąbrni, niedobrzy siostrzeńcy w rodzaju Janów Nepom u cenów Millerów okazali się niezbędni. Nigdzie do tego stopnia, jak tam , m um je arcyw zorów nie legły na piersiach m łodych pisarzy, nigdzie trad y cja n a rodowa nie stała się rów nie dław iącym ciężarem i nigdzie zakłam anie rom antyczne nie w ydało rów nie gorzkich owoców. Naród spał u stopni tronu i w cieniu Kołścioła, deklam ując przez sen puste, re toryczne strofy o swej potędze i chwale. Dopiero potężne uderzenie w sam ą pierś obudziło nieszczę snego m an jak a rom antyzm u. Z pogrom u wyłoniło się odrodzenie um ysłowe i m oralne, a Hiszpan ja przestała być tern „zapylonem m uzeum , w którem naw et ruiny są zrujnow ane“. I chociaż jeszcze do dziś dnia po literaturze i polityce snuje się gryzący czad miejscowego m esjanizm u, chociaż w „szkołach w ykłada się jeszcze historję „zgodnie z m etodam i dzikich, sądzących przedm iot według jego b lask u “ , chociaż według partyj, m ających monopol na reli gijność i narodow ość, hiszpański sarm atyzm („ca- sticizm o“), chroniąc od zagranicy, chroni ipso facto od m asonów i bolszewików — to jednak „naród w ybran y“ , poddawszy baczniejszym oględzinom „trupie piszczele, służące za sławy godło“ przestał już szczęśliwie cierpieć za „winy cudze“ . „Sum ie niem pokonanego i upokorzonego narodu — pisze prof. Stanisław W ędkiewicz w swej doskonałej p ra c y — „Zaniedbana dziedzina h u m an isty k i“ — w strzą snął zastęp t. zw. „regeneradores“ , krytyków publicz nego i pryw atnego c h a ra k te ru Hiszpanów, wrogów dotychczasow ej pustej retoryki, głosicieli tw ardej,
organicznej pracy “. Ci „odrodziciele“ tkw ią nietylko w rzeczy niezm iennej i odwiecznej — rasie — ale i w narodzie, w jego dziejach, polityce, w jego ze w nętrznych przem ianach. Każdy, od U nam una po czynając, n a B a ro ja , Ibanezie, czy Azorinie kończąc, jest nietylko powieściopisarzem lub poetą, lecz ta k że historjozofem . Bada, staw ia diagnozę i zaleca ta kie, czy inne środki zaradcze. Powieści Baroja np. robią w rażenie kliniki, w której autor ostrym lance tem przecina ropiejące wrzody. Bez poznania histo- rji, rzucającej snop światła na ducha dziejów, zro zumienie współczesnej literatury hiszpańskiej jest niemożliwe. Bohater powieści Pio Baroja: „ Jarm ark Głupców“, Q uentin Garcia Roales, mówi, że, gdyby żył za czasów Napoleona, on, Hiszpan, walczył by przeciw ko Hiszpanji. „Co za rozkosz byłaby w kraczać do tych m iast, obw arow anych szańcami przesądów, zrów nywać z ziemią klasztory, wycinać w pień m nichów i m niszki“ — bohater powieści Iba- neza: „K atedra“, Gabrjel Luna z pilnego alum na se- m inarju m przekształca się w anarchistę i w VII roz dziale powieści wypowiada swe polityczne credo, będące echem poglądów wielkiego odłam u liberal nych pisarzy i myślicieli. Tych „gryzących sercem “ patrjotów zrozum iem y dopiero, gdy pójdziem y szla kiem duszy hiszpańskiej, w jej wiekowej tragedji.
Hiszpan ja w ynurzała się młoda i silna z bujnych wieków średniowiecza. Przez cieśninę G ibraltarską w kraczał do Europy zwycięski W schód, niosąc ze sobą [rar]vcip f t j ^ i p ó w P ^ W i Żydów.
wielkiego narodu, budowy, które] kam ieniem wę gielnym była zasada wolności sumienia. T radycje kastylijskie i aragońskie z wczesnych wieków śred niowiecza pozwalały przypuszczać, że liberalny duch dziejów stworzy n a półwyspie pirenejskim azylum dla wszelkich religij, że m łoda, trium fująca cyw ili zacja, walcząca pod sztandaram i Proroka, w płod nym związku narodów i ras dojdzie do swego apo geum. Istotnie, m ieszkańcy półwyspu w przym uso- wem obcowaniu z wyznaw cam i innych religij, tak tolerancyjnym i jak Arabowie z Andaluzji, zatracali zwolna swój fanatyzm i praw dopodobnie, gdyby nie sm utna rola ikleru, zatraciliby go zupełnie. Aczkol wiek „reconquista“ zaczęła się już n a skałach Co- vandonga, gdzie w 718 r. Pelayo rozbił wojska M au ra, Alcama, to jednak naogół H iszpanja odniosła się przyjaźnie do przybyszów z Afryki. Granice ras m ię dzy Żydami, A rabam i a H iszpanam i zatarły się po zmieszaniu się krw i; „w duszach zaszedł podobny fakt, jaki zachodzi w niektórych św iątyniach a n d a luzyjskich, gdzie poprzez symbole katolicyzm u w i dać arabeski m aury tańskie“ .
Chrześcijanie i M uzułmanie, Arabowie, Syryj czycy, Egipcjanie, Żydzi hiszpańscy i Żydzi W scho du, skrzyżowaw szy się z sobą, w ydali Mude jeras a) , Muladies 2) i H ebraizantes, czy Judaizantes 3) . Mi m o walk rycerskich, toczących się między chrześci janam i a Arabami, kościół katolicki żył w bratniej *) M udejeras — m u zu łm anie, którzy, p rzyjm u jąc p o d dań stw o k rólów k atolick ich , nie zm ien iali religji.
2) M uladies — chrześcijan ie, przyjm u jący islam izm . 3) Ju d aizan tes — ch rześcijan ie, przyjm u jący judaizm .
zgodzie z synagogą żydowską i m aiurytańskim m e czetem. Żydzi i Arabowie, schodzący się wzorem Rzym ian w łaźniach na dysputy o sztuce, uczynili ze św iątyń swoich przybytki wiedzy, do których ciągnęli z barbarzyńskiej, anglo-norm andzkiej, ger m ańskiej i francuskiej Europy, ciem ni jak tabaka w rogu, katoliccy m nisi.
W w. XV katolicyzm stał się sam ow ładnym p a nem ducha narodowego, „tw órcą p ań stw a“ . Był sztandarem w walce z niew iernym i, był, w b rak u węzła politycznego, jedynym węzłem, łączącym po szczególne prow incje. Fanatyczne zapały religijne zaczęły się znacznie wcześniej, w XII w., jednakże okresy tolerancji i nietolerancji nie szły w historji H iszpanji system atycznie, tylko alternatyw nie. E po ki rozbudzonego przez kler fanatyzm u przeplatały się epokami pacyfistycznego współżycia z pozos tałe- m i rasam i i religjami. Chociaż więc M aurów w y ganiano z prow incyj, zdobytych przez chrześcijan już podczas trzech pierw szych wieków „de la recon quista“ , to Alfons VI, zdobywszy Toledo, dał znów początek liberalnej i inteligentnej polityce. Król, oże niony z Arabką, zachw ycał się k ulturą Żydów i M au rów i prosił ich, aby pozostali pod jego władzą, gw a ran tując pełną swobodę w yznania i n akłaniając do zaw ierania m ieszanych m ałżeństw. „Król „trzech religij“ m iał żonę Arabkę, a niektórzy królowie arabscy byli żonaci z chrześcijankam i. W jednej bitwie zginęło sześciu infantów chrześcijańskich z m acierzystej krw i m au ry tań sk iej“ (Hume: „H i storia del pueblo español“) . W w. X III, gdy katoli cyzm coraz bardziej w zrastał na siłach, Don Jaim e I nie zaw ahał się obciąć języka dostojnikowi kościoła,
arcybiskupow i Gerony, Don Pedro I walczył z k ato likam i po stronie Albigensów, a Pedro III odmówił papieżowi praw do lenna i w ydarł m u Sycylję. W czasach późniejszych, aczkolwiek tron żył nao- gół zawsze w idealnej zgodzie z ołtarzem , nie brak było m onarchów , którzy, jak Karol III, dążąc do ucy wilizowania kraju, chcieli ograniczyć absurdalne przyw ileje kleru.
Każdy jednak krok w tym kierunku był parali żowany przez zgraje m iejscowych papistów, oburza jących się na rzekom e prześladow anie biednego Ko ścioła, „znieważonego w osobie swych przedstaw i cieli“ i pieniących się z wściekłości, ilokrotnie rząd ośmielił się w trącić do interesów duchowieństwa. Tym czasem kler żerował na ogólnej1 ciemnocie, w m aw iając we w szystkich przekonanie, że „Hiszpa- nja, w ątpiąca o sile katolicyzm u, jest jak beznogi kaleka, porzucający swe szczudła i padający na zie m ię“. W jak i sposób te szczudła wyglądały, na to odpowiedzią jest historja Hiszpanji.
W łaśnie wówczas, gdy n ad E u ro pą wschodziła jutrzenka nowych czasów, H iszpanja staw ała się bojownikiem wstecznictwa, reprezentując w pocho dzie ludzkości to, co już um arło, lub było n a śmierć skazane. Królowie Katoliccy zaszczepili narodow i ambicję panow ania nad światem'. Zgodnie z dogm a tycznym i wojowniczym charakterem ówczesnej cy wilizacji hiszpańskiej, krzyż i miecz wiodły do zwy cięstwa ducha i ramię. Po dziełach miecza ślad zanikł, dzieło krzyża przetrw ało dłużej, w trącając duszę n arodu na trzy wieki do ponurych lochów in kwizycji. W edług słusznej teorji Ganiveta („Ide- arium español“) przyczyna dekadencji hiszpańskiej
polegała na dysproporcji między nadm iarem akty- wizm u i zamierzeń, a środkam i, będącem i do rozpo rządzenia. Naród walczył zawsze jak jego n arodo wy bohater, wędrowny król Cyd, którem u za owoc ostatecznego zwycięstwa w ystarczała intencja w al ki i jej hazard. H iszpanja była przekonana, że Bóg w nagrodę za jej w iarę uczynił ją narodem w ybra nym , tak jak to się kiedyś stało z narodem Izraela, i że będąc narzędziem bożej sprawiedliwości prze ciw ko apostatom , m usi zwyciężyć. Z świadomości, że się jest Hiszpanem i katolikiem , płynęła tak po tw orna arogancja, że zaślepiony nią „żołnierz Chry stusa“ staw ał się, sam o tern nie wiedząc, Judaszem M achabeuszem.
Do prow adzenia wojny nie trzeba było broni, ani pieniędzy. Naród, um ierający z głodu, żebrak, ob darty ze wszystkiego, planow ał utw orzenie wszech światowego cesarstw a rzymskiego, ponieważ m iał w iarę w protekcję bożą. Najemne wojska Hiszpanji, obdarte, brudne, m ające za żołd rabunek, wałęsały się po całej Europie, walcząc we F lan d rji i Niem czech o rzeczy, które bynajm niej H iszpanji nie do tyczyły. A gdy wreszcie te w yprawy, godne hidalga z La Manczy, skończyły się klęską, gdy H iszpanja, według Calderona, powróciła z powrotem do nędz nej jaskini swego bytu historycznego, m iast o b u dzenia i wytrzeźwienia, nastąpił szał jeszcze w ięk szej dewocji i m egalom anji. Nie mogąc narzucić swego kryterjum całem u światu, arogancki Hiszpan zam knął się w sobie i odciął od reszty E uropy, „któ ra pow inna być albo stw orzona n a m odłę hiszpań ską, albo wogóle przestać istnieć“ .
Owo „splendid isolation“ , przypom inające żywo
naszą epokę saską, zaczęło się dla H iszpanji w chw i li, gdy katolicki Filip II podyktow ał w r. 1559 p rag m atykę, ustanaw iającą między półwyspem a E u ro pą zachodnią chiński m ur, trudniejszy do przebycia niż m u r Pirenejów. Odtąd ilokrotnie Hiszpanie uczynią w tym m urze wyłoni, to tylko poto, aby wyjść naprzeciw cudzoziemca z arkabuzem w ręku, gdyż jakiekolw iek inne relacje, czy to kulturalne, czy handlow e, okażą się „sidłami, które szatan za stawia, !by zgubić ten katolicki n a ró d “.
A bsurdalne im prezy wojenne, prow adzone poza granicam i k raju i pchające ten k raj do strasznej ru i ny, były dziełem Królów Katolickich: „Sus m ajesta des católicos“, najukochańszych i zawsze n ajw ier niejszych synów Rzymu, bigotów jak Filip II, który wolał panow ać n ad trupam i, niż n ad heretykam i, zwyrodnialców, zalecających się do zakonnic, jak Filip IV, degeneratów w rodzaju Karola II, który do końca życia nie mógł się nauczyć nazw głównych m iast w swojem państw ie, lub Filipa V, nie m ające go czasu na spraw y państwowe, ponieważ zasadni czo nie wychodził z łoża swych miłośnic.
Zaszczytną rolą zaguby k raju podzielił się tron z ołtarzem . Dzieło kleru naw ew nątrz państw a spro- ^
wadziło się do tego, aby z obyw ateli uczynić trupy, osmalone n a stosie, albo też żywe trupy, skazane na bezmyślność. Kler obawiał się, aby k raj się „nie za nieczyścił“ przez asym ilację kultury zagranicznej. Należało za wszelką cenę utrzym ać jakąś bliżej nieokreśloną czystość rasy katolickiej, zapom ina jąc, że praw dziw ą H iszpanją Hiszpanów była właśnie ta, gdzie chrześcijanie łączyli się z Ży dam i i M auram i. Można bowiem, jak m ówi
vet, przyjąć to za pewnik historyczny, że gdy rasa imdo-europejska wchodzi w kontakt z rasą semicką, zawsze zaczyna się odrodzenie umysłowe. Hiszpan- ja, podbita przez 'barbarzyńców W izygotów, cofnę ła się krok wstecz, pod w ładzą Arabów odrobiła swoje cyw ilizacyjne zaległości, zdobywając tę ener giczną indywidualność, która czystą form ę swej eks presji znalazła w m istykach. Historycy, negujący wpływ arabsko-żydow ski na ewolucję duchową, po pełniają więc zbrodnię psychologiczną i są niezdolni do zrozum ienia c h arak teru narodowego. W epoce, gdy w yganiano M aurów i Żydów, fanatyczni p rzy wódcy nacjonalizm u przeoczyli ten prosty fakt, że c h a ra k te r narodow y stał się już dawno wyrazem konglom eratu ras i że w konsekwencji, powinno się było otworzyć co drugiem u m ieszkańcowi żyły, aby wypuścić z nich domieszkę krw i semickiej — niema bowiem bardziej semickiego narodu, niż H iszpa nie 4) .
W w. XVI H iszpanja uczyniła już na dobre z re- ligji broń wojenną. Ta broń m iała w konsekwencji przeszyć pierś narodu, gdy jedna ręka, zbroczywszy się krw ią Maurów, poraniła się najdotkliw iej, a d ru ga, w skazując Ahasverowi kraje przyszłego
wygna-4) C h arak terystycznym pod tym w zględ em p r zy czy n kiem jest o d p ow ied ź m ad ryck iej „Gaceta L iteraria“ m a rk izo w i de T orre. „Gaceta L iteraria“ w p row adziła sp ecja ln y d ział p o św ięco n y Żydom hiszp ań sk im , „ S efa rd ies“. P o sy p a ły się protesty w rodzaju n aszych : „Łapaj m a so n a “. N ajostrzejszy protest p o d p isa ł m arkiz de Torre. R edak tor Gimenez Cabal- lero porad ził m u, aby w zią ł lustro i przyjrzał się w niem , aby się przek onać, że m a p ro fil w yb itn ie sem ick i, tak zresztą jak w ięk sz o ść arystok ratów h iszp ań sk ich .
nia, opadła bezwładnie, tknięta paraliżem . Naród katolików przekształcił się w n aró d teologów i księ ży. Ksiądz, przechadzający się pod rękę z alfaquim i rabinem , stał się anachronizm em . Jego miejsce zajął m nich, pełen dewocji i teologicznego obłędu. W edług jego przykazań wolno się było plam ić krw ią m asowych ofiar, aby tylko utrzym ać dogm at o Nie- pokalanem Poczęciu.
W pewnym okresie historji cała Europa była w i dow nią walk religijnych. F ran cja nocy św. B artło mieja, Anglja Cromwella, Szw ajcarja Kalwina, Niemcy L utra nie mogły się m ierzyć jednak nigdy z H iszpanją Torquem ady. W e wszystkich tych k ra jach walki religijne w rzały m iędzy odłam am i m iej scowej ludności, hołdującej różnym wyznaniom. W Hiszpanji, po w ygnaniu Żydów i Maurów, wszys cy stanowili już jedność ze Św. Oficjum, wszyscy przyglądali się zachwyceni i oczarowani auto-da-fć. W alki religijne toczono poza granicam i kraju, u sie bie zapalano stosy, przeciwko którym nie podnosiły się żadne protesty. We F ran cji Montaigne zauw a żył: „Aprèz tout c ’est m ettre ses coniectures a bien h a u t prix que d ’en faire cuire un hom m e tout vif“ („Essais“ , III). W H iszpanji sekretarz Inkwizycji, kanonik Llorente, w yznał cynicznie: „Mówią o pie czeniu ludzi, więc, aby nie być upieczonym, staną łem po stronie tych, którzy pieką“ . Ten zapał do pieczenia był tern dziwniejszy, że prócz Żydów i rze kom ych czarowników, nie było właściwie kogo po syłać na stos. D arem nie bowiem szukałoby się w Hiszpanji heretyków, odpow iadających W icleffo- wi, Husowi, czy Lutrow i, oraz ludzi wiedzy^ którzy zryw ając z dogm atam i katolicyzm u, staw ali się ofia
ram i kościoła, jak Galileusz i Giordano Bruno. Strach przed inkw izycją, szpiegującą każdą myśl i słowo, wybił z głów nowinki reform atorskie. J e żeli jednak inkw izycja zam ykała oczy i usta, to m i łość ojczyzny kazała je otwierać. Typow ym przy kładem takiego reform atora hiszpańskiego, trzęsą cego się ze strachu na dźwięk własnego słowa, był benedyktyn Penaloza. F rater, zastanaw iając się nad przyczynam i dekadencji hiszpańskiej, napisał książ kę ,,0 pięciu zaletach Hiszpana, które w yludniają H iszpanję“ (Cinco exelencias de Español, que des pueblen a E sp añ a“) . Jego kazuistyczna taktyka po legała na przedstaw ianiu wad jako zalet, jako cnót błędów publicznych, prow adzących k raj do ruiny. W edług braciszka było pięć tak ich „exelencias“ : w iara, ignorancja, wojna, niesprawiedliw ość kró lów i anarch ja adm inistracyjna.
Braciszek wie, że katolicyzm w yludnia kraj, m nożąc zastępy m nichów i księży, ale pisze: „Jakże chw alebne jest w yludnianie się Hiszpanji, skoro dzieci jej idą do klasztorów, aby zdobyć niebo“ . D ruga „zaleta“ — to miłość teologji. Ignorancja jest straszliwa, nie upraw ia się nic prócz teologji. Braciszek Benito, zam iast to potępić, śpiewa hym ny pochwalne n a cześć teologów: „H iszpanja jest azy- lum świętej nauki i pobożnej interpretacji Pism a Świętego. Dzisiaj Hiszpanie ze swą wzniosłą, kw i tnącą wiedzą są chw ałą Boga na ziemi“ .
D ram at, który rozegrał się w duszy braciszka Benito, jak słusznie pisze Fom bona („Los sucesores de Filipe 11“), był dram atem , w ypaczającym n ajtęż sze um ysły Hiszpanji, dram atem ponurym i niepłod nym, kastrującym myśli i ducha.
„Gdy w synagodze i meczecie zgasła lam pa wie dzy, ze wszystkich n au k tylko teolog ja nie wiodła na stos. Nadeszła godzina modlitwy, zam iast godzi ny n a u k i“. Ignorancja, dewocja, zabobon i przesąd zajęły miejsce m istyki, pełnej ducha boskości. W ie rzyło się w rzeczy najbardziej absurdalne. Ten, kto pragnął zbawienia, m usiał zapisać swoje m ienie ko ściołowi. Pewien osobnik, będąc pewien, że pie niędzm i swem i przekupi strażników dusz w czyścu, rozkazał, aiby za jego duszę zmówiono 15.000 mszy. Filip IV, m ający więcej pieniędzy, kazał zmówić 100.000 mszy. Kler, żerując n a ogólnej ciemnocie, bogacił się w niesłychany sposób. Bogactwo kleru rosło proporcjonalnie do w zrostu ogólnej nędzy. H iszpanja posiadała 11.000 klasztorów, 100.000 m nichów, 40.000 m niszek i 160.000 księży. Zato ludność, wynosząca 30 m iljonów podczas panow ania kalifów arabskich, spadła do siedm iu miljonów. K raj staw ał się coraz bardziej katolicki, coraz bied niejszy i coraz bardziej nieokrzesany.
L ud zadowalał się zupą, rozdaw aną w przed sionkach klasztorów i auto-da-fé. W w. XVII, dzię ki bezpłatnem u widowisku stosów, nie szem rał n a wet na głód. To narodow e święto śmierci i krwi po przedziło narodow e święto walki byków. W rzym- skiem Colloseum nie widziało się podobnych o k ru cieństw. 30 kwietnia 1680 r. np. odbyło się na Plaza Mayor w M adrycie auto-de-fé z niezliczonemi ofia ram i. Uroczystość trw ała od siódmej rano' do dzie w iątej wieczór. A m basador Ludw ika XIV, m arkiz Villars pisze: („España vista por los extran jero s“) „Byli paleni na m iejscu podwyższonem, a przed kaź- nią m usieli cierpieć najw ym yślniejsze katusze. Rzu
cano w nich kam ieniam i, popychano i bito, a tłum klaskał w ręce z uciechy. Mnisi dotykali heretyków płonącem i kandelabram i“ .
Z dym em z tych stosów płynącym rozw iała się wniwecz n a przeciąg kilku wieków k u ltu ra narod o wa. Hiszpan ja podzieliła los Bizancjum : ruina i śmierć zaskoczyły ją podczas dysput teologicznych.
F rancuzka, ks. d ’Aulnoy, zostawiła n am opis swojej podróży do Hiszpanji. W klasztorze kolo Valladolid istnieje grób rycerza kastylijskiego, sły nący cudam i. Rycerz n a grobie szlocha, ilokrotnie m a um rzeć jakiś potom ek jego rodu. Koło M adrytu księżna spotkała chłopca, „który m iał tyle jadu w spojrzeniu, że zabijał kurę, spojrzawszy na n ią “ . W Kastylji pokazują skałę, którą co parę dni naw ie dza zjaw a Dziewicy. W Pirenejach niżej podpisany widział ludzi, czołgających się na kolanach do od ległego o kilka kilom etrów kościoła. Podczas świę ta San Ju a n Degollado w Gaztelugache kw itną je szcze w najlepszy sposób wieki średnie. Rzesze po bożnych ran ią sobie um yślnie kolana O' ostre głazy i kamienie.
Dzieci ubiera się w czerń i fiolet. Mnisi z de Rioja biczują się do krw i na oczach tłu m u i gdy grzbiet jest już purpurow y, w kładają do ran odłam ki tłuczonego szkła. T utaj istotnie krew się wylewa nietylko w W ielki Piątek!
Jednak z tą obłędną religijnością zgadza się ja koś idealnie rozpusta, pijaństw o i żądza krwi. Każ dy torreador m a obraz święty, którem u poleca się
przed występem n a „corrida“ . Krwawy Don Ju an Zorilli u sp ak ajał swoje libertyńskie sumienie, m y śląc, że
,,un p u n to de contrición da al alm a la salvación“ ,
a bandyci andaluzyjscy, przed wyruszeniem na r a bunek, polecali się opiece Dziewicy de la M acarena. Po m odlitwie m ożna już było popełnić m ord, licząc n a pomioc Boga. Podczas procesy] w Andaluzji nie raz zdarzają się krw aw e bitw y o to, któ ry obraz św. Dziewicy jest bardziej cudowny. W ynosząc pod nie- biosy zalety danego obrazu, obrzuca się najgorszem i przekleństw am i obrazy inne. Tw orzą się całe stron nictw a tego czy innego Chrystusa, tego czy innego patrona-świętego. Pewien pisarz z Galicji opowiada, że jego wuj, straszny bigot, m ając jakieś przejście m oralne, zam knął się w swym gabinecie i rzucił się z pięściam i n a rodzinny krucyfiks.
W świetnej sztuce Cervantesa „La guarda cu id a dosa“ żołnierz i zak rystjan zalecają się do pewnej służącej. P anienka wybiera zakrystjana. W ybór nie bez kozery. Kler stał wyżej, niż arm ja, w iara wyżej, niż sława, człowiek, sym bolizujący Kościół, wyżej, niż człowiek, sym bolizujący ojczyznę.
Z dawnego fanatyzm u cóż pozostało dzisiaj? Uprzywilejowane stanow isko kleru i powszechne rozm iłowanie się w zewnętrznymi przepychu kultu, w w spaniałych procesjach i niezliczonych dekora cjach obrazów świętych. N auka religji, stojąca je szcze ciągle n a poziomie prym ityw nym , polega głównie n a czci, oddaw anej prym ityw nym figurom. „H iszpan — pisze Ibanez w „El cated ral“ — jest
człowiekiem, który wypełnia swe praktyk i religijne, ale o nich nie myśli. Nie jest (bezwyznaniowcem, ani wierzącym. Żyje niby w som nam bulizm ie um ysło wym. Inkw izicja istnieje jeszcze m iędzy n am i: prze staliśm y bać się stosu, ale boim y się tego „co o nas powiedzą“. Nowożytny try b u n a ł inkw izycyjny to społeczeństwo — wieczny wróg wszystkiego, co jest now e“ .
Ja k ciężka jest w H iszpanji walka, podjęta w imię tej nowości, spraw dzili na sobie reform ato rzy, tacy, jak Joaquin Costa, starający się o europei zację kraju, lub Canovas de Castillo, którem u po strasznych w ysiłkach udało się w XIX w. zagw aran tować konstytucyjnie swobodę innych wyznań.
Pozornie więc wydaw aćby się mogło, że Hisz- p anja nie jest już przedm urzem , lecz sam ym m u rena katolicyzm u. Niema synagog i kościołów p ro testanckich, niem a szkół „neutralnych“ , niem a ślu bów cywilnych. W szystkie partje, zwłaszcza w o kre sie wyborów, przelicytow yw ują się n a tem at k ato lickiej gorliwości; w stosunku do m ałżeństw a obo w iązują jeszcze jako praw o państw owe postanow ie nia soboru w Trydencie, a z wszystkich gazet hisz pańskich jedynie ,,E1 L iberal“ ryzykuje drukow anie zawiadom ień o nabożeństw ach sekty metodystów.
Proszę jednak pomówić z robotnikiem z Kadyk- su lub Barcelony. Wszyscy są antyklerykałam i i re publikanam i. „Cóż z tego, pisze Ruben-Dario, że po ulicach Toledo ciągną wspaniałe wozy z Eucha- rystją, skoro m ało jest wyznawców, przystępują cych do kom unji z głębokiego przekonania i potrze by. Ponieważ wszystkie rew olucje hiszpańskie wstrzym ywały się na progu kościoła, więc kościół
zastygł w hieratycznym m ajestacie, bojąc się p o ru szyć fałd płaszcza, aby nie strącić z niego pyłu wie ków “ . „W iara utmarła, pozostał jej trup, zaw alający drogę“ — trup, przybrany w szatę, równie w spania łą, jak ów brokat, którym średniowieczni panowie przykryw ali ciało, toczone przez trąd . „Aby wykar- czować czterowiekowe pnie w lesie dewocji, ig noran cji i fanatyzm u — na to ram ię człowieka jest za sła be. „Tylko ogień, jeden tylko ogień jest w stanie zniszczyć tę przeklętą roślinność“ (Ibanez: „El c a tedral“) .
E dw ard Boyé.
Z a k o p a n e z i mą 1928 r.
Biblioteka Uniwersytecka
I.
Gdy Gabrjel Luna dotarł do katedry, zaczynał robić się dzień. Jednakże w ciasnych uliczkach To ledo panow ała jeszcze noc. Błękitna jasność świtu, prześlizgująca się z trudem między dacham i domów, rozprzestrzeniała się swobodnie na placu A yu n ta
m iento 1, w ydobyw ając z m roku o rd y n arn ą fasadę
arcybiskupiego pałacu i dwie zakapturzone wieże r a tusza — ponury gm ach z epoki Karola V.
Gabrjel przechadzał się długo po pustym placu. Paroksyzm kaszlu raz w raz rozdzierał jego piersi— k ap tu r płaszcza podniesiony był aż po brwi. Chodził tam i z powrotem , aby się ochronić od chłodu i p a trzył n a kościół, którego widok był z tej strony praw dziw ie m ajestatyczny. Przypom inał sobie inne sławne kościoły, położone na wzgórzach, ze w szyst kich stron widoczne, w ystaw iające n a pokaz swo ją piękność, i porów nyw ał je z katedrą w Toledo, z prym asow skim kościołem Hiszpanji, zatopionym w m orzu otaczających go budynków , które go za lew ają jak fale. F asadę k atedry widać jedynie przez w ąski otwór w sąsiednich uliczkach.
Gabrjel, który znał w ew nętrzną wspaniałość ko ścioła, pom yślał o dom ach W schodu, dom ach, w y glądających nazew nątrz nędznie i brudno, natom iast
w środku w ykładanych złotem i alabastrem . Nie darm o Żydzi i M aurowie żyli przez całe wieki w Hi- szpanji! Ich niechęć do w ystaw iania wspaniałości n a widok publiczny w płynęła widocznie na arch i tekturę tego kościoła, zduszonego wśród domów, k tó re się tłoczą ku niem u, jakby się chciały skryć w cie niu jego wież strzelistych.
Plac Ayuntam iento był jedynym kaw ałkiem wolnej przestrzeni, na której kościół mógł roztoczyć swoją wspaniałość. W świetle jutrzni, na tle błękit nego nieba rysow ały się trzy ark ad y głównej fasady i dzwonnica, olbrzym ia wieża o ostrych kraw ędziach, obleczona w alcuzón 2, rodzaj czarnej tjary, przepa sanej p otrójną koroną, której blask zatracał się w blasku mglistego, ołowianego dnia zimowego.
Gabrjel patrzył ze wzruszeniem na milczącą, za m kniętą katedrę, gdzie żyła jego rodzina i gdzie on sam spędził najlepsze lata swego życia. Od tak daw n a już jej nie oglądał !
Przyjechał do Toledo poprzedniej nocy pocią giem z M adrytu. Zatrzym aw szy się w hotelu „de la Sangre“ 3, odczuł nieprzezwyciężoną chęć zobacze nia katedry. Błądził przez godzinę w jej pobliżu, słu chając szczekania psów, które, pilnując kościoła, nie pokoją się odgłosem kroków na pustych, jakby obu m arłych ulicach. Zresztą Gabrjel nie m ógłby zasnąć. Był zbyt szczęśliwy, szczęśliwy, że po tylu przej ściach i zm iennych kolejach losu znalazł się w resz cie w swoim k raju rodzinnym . W yszedł z hotelu przed świtem, aby czekać n a placu na otwarcie bram kościoła.
Chcąc skrócić sobie czekanie, badał zalety i w a dy gm achu i kom entarze swoje wypow iadał głośno,
jakby n a świadków swoich słów chciał brać ław ki kam ienne i karłow ate drzewa. Główne drzwi ozdo bione były k ratą, n ad k tó rą w idniały urn y z XVIII w. K rata ta zam ykała przedsionek, w ykładany szero- kiemi taflam i kam iennem i. K apituła urządzała tu taj uroczyste przyjęcia, tu taj także w dni wielkiego świę ta tłum y podziw iały „ O lbrzym ów “ 4.
W śro d k u fasady w idniała b ram a Zbawienia. By ła ona jakby wielką zatoką, stw orzoną z szeregu a r kad, które kurczyły się i zwężały, prow adząc coraz to dalej w głąb. Arkady te były ozdobione figuram i apostołów, różowemi baldachim am i i tarczam i k a m iennemi, na których w idniały lwy, lub zamki. Na kolumnie, oddzielającej dw a skrzydła drzwi, stał . Jezus w koronie i płaszczu, Jezus w ynędzniały i chu dy, o chorobliwym , tragicznym wyrazie oblicza, k tó ry artyści średniowieczni tak często nadaw ali swym postaciom, aby w yrazić uduchowienie boskości. D a lej M atka Boska otoczona aniołami, ubierała w ornat świętego Ildefonsa. Pobożną tę legendę pow tarzały obrazy i posągi w różnych m iejscach kościoła, ja k by była ona najbardziej cennym skarbem jego w nę trza. Na lewo B ram a Wieży, n a praw o B ram a Notar- juszy, przez k tó rą wchodzili ongiś depozytarjusze w iary publicznej, aby wygłosić mowę, co należało do ich obowiązków urzędow ych; jedna i druga b ra m a ozdobiona była posążkam i kam iennem i, ró żań cam i figur i emblematów, w ypełniającem i łuki arkad.
Ponad trzem a gotyekiemi bram am i ciągnęło się pierwsze piętro, w stylu grecko-rzym skim , o praw ie współczesnej konstrukcji. Stanowiło ono taki dy sonans, jak dźwięk trąby, rozdzierającej nagle pięk
ną symfonję. Jezus i dw unastu apostołów wielkości natu ralnej zasiadło przy stole. Każda z figur tkw iła w niszy, ponad b ram ą główną, m iędzy poprzecznem i m uram i, podobnem i do wież, dzielącemi fasadę na trzy części. Trochę dalej, n a prawo, galerje pałacu włoskiego zaokrąglały sklepienia arkad, na których niejednokrotnie zwisał Gabrjeł, gdy, będąc dziec kiem, baw ił się w stancji dzwonnika.
„Bogactwo kościoła — m yślał — wyszło na złe je go stronie artystycznej. Katedra uboga zachow ałaby jednolitość pierwotnej fasady. Lecz ponieważ arcy biskupi z Toledo posiadali jedenaście mil jonów re n ty, a k apituła drugie jedenaście, więc, nie wiedząc, co zrobić z tak ą m asą pieniędzy, zaczęli budować, rekonstruow ać i doprowadzili wreszcie do takich straszliwości dekadentyzm u sztuki, jak ta „W ie czerza“ .
Później biegło drugie piętro: dwa szerokie łuki okien oświetlały gwieździste ornam enty centralnej nawy, a kam ienna balu strad a otaczała fasadę n a za krętach, między wieżą a kaplicą m aurytańsko- arabską.
Gabrjel, spostrzegłszy, że nie jest sam, przerw ał swoje rozm yślania. W międzyczasie zrobił się dzień. Kilka kobiet przeszło obok niego, z głowami opu szczonemu n a piersi, w m antylkach, nasuniętych aż po oczy, ocierając się rękaw am i o bram ę. Kule kaleki odbijały się z hałasem od płyt trotuaru, a z drugiej strony wieży, między arkadam i, które, w ystępując na ulicę, czynią jak by m ost między pałacem arcybi skupim a katedrą, widać było zbliżające się grupy żebraków, którzy dążyli na swe zwykłe miejsce pod bram ą klasztoru. Tłum y w iernych i tłum y nędzarzy
znały się ze sobą doskonale. Każdego ran a oni pierw si zajm owali kościół. Codzienne spotkania stworzyły między nim i pew ną zażyłość. Zachrypniętym gło sem, kaszląc i plując, jęczeli razem swoje modlitwy, przy brzasku ju trzni i dźwięku dzwonów. Drzwi obróciły się na zawiasach. Były to drzwi od scho dów, wiodących na wieżę i do m ieszkań służby ko ścielnej. Jakiś człowiek przeszedł przez ulicę, p o ru szając wielkim pękiem kluczy. Później, otoczony swoją klientelą poranną, otworzył arkadow e drzwi, wiodące do klasztoru, drzwi wąskie, jak strzelnica w m urze. Gabrjel poznał dzw onnika M ariano. Nie chcąc, aby go dostrzegł, usunął się n a stronę, pozw a lając się wtłoczyć do środka ciżbie pobożnych, k tó rzy niecierpliwili się i niepokoili, aby ktoś p rzypad kiem nie zajął im ich miejsc. W końcu Gabrjel po stanow ił pójść za nimi. Musiał zejść w dół po sied m iu stopniach klasztornych, ponieważ kated ra wzno siła się na terenie, którego poziom niższy był od te renu uliczek sąsiednich.
Nic się tu nie zmieniło! W zdłuż m urów biegły freski Bayeu i de Maella, w yobrażające prace i za sługi św. Eulogjusza, jego nauki w k rajach M aurów i męki, które cierpieć m usiał od niew iernych, w yo brażonych tu ta j w wielkich tu rb an ach i ze straszli- wemi wąsiskam i.
Po w ew nętrznej stronie drzwi Moletta 5 pewien fresk przedstaw iał straszne męczeństwo małego
la Guardia. Legendę tę nienaw iść antysem icka zro
dziła praw ie jednocześnie wśród wielu katolickich narodów . O fiara dziecka chrześcijańskiego, które Ży
dzi porw ali z domu, aby je ukrzyżow ać i wypić jego krew — m a w sobie coś z drapieżnej dzikości. W il
goć, ściekająca po m urach, zatarła już nieco to melo- dram atyczne malowidło, zdobiące łuk drzwi, tak, jak ram y okładki zdobią książkę. Gabrjel mógł jednak rozróżnić jeszcze ponurą m inę Żyda, stojącego pod krzyżem i okru tn y gest innej postaci, trzym ającej nóż w zębach i pokazującej tam tem u serce małego m ęczennika. Te figury teatraln e nieraz przerażały Gabrjela w jego snach dziecinnych.
Ogród, ściśnięty czterem a portykam i klasztoru, radow ał się naw et w zimie b u jn ą wegetacją swoich wysokich cyprysów i drzew laurow ych. Gałęzie prze chodziły przez kraty, zam ykające pięć ark ad każdej galerji, sięgając aż do wysokości kapitelów kolum ny.
Gabrjel w patryw ał się długo w ogród, którego grunt leży wyżej, niż g runt klasztoru, tak, iż, patrząc, m iał na poziomie oczu tę ziemię, u p raw ian ą ongiś przez swego ojca. W idział więc znów ten kąt zieleni, to „patio“ , zamienione w sad, dzięki pracy kanoni ków, żyjących tu taj przed wiekami. Ileż to razy, gdy się przechadzał po Lasku Bulońskim , lub po Hyde- P a rk u wspom nienie tego ogrodu szło za nim. Ogród katedralny pozostał dlań najpiękniejszym ogrodem świata, ponieważ był pierwszym , który widział na św iecie!
Żebracy, zgrupow ani n a stopniach przed bram ą, przyglądali m u się z ciekawością, nie śmiąc w ycią gnąć dłoni po datek. Nie wiedzieli, czy ten niezna jom y w zrudziałym płaszczu, w starym kapeluszu i w ykrzyw ionych butach jest jednym z turystów, od w iedzających o tak niezwykle wczesnej porze k a tedrę, czy też jest to swój człowiek, pragnący zająć tu miejsce na stałe, aby wraz z nim i prosić o ja ł mużnę.
Rozgniewany tem natrętnem szpiegowaniem że braków , Gabrjel oddalił się w stronę klasztoru, prze chodząc przez dwie bram y, łączące się z kościo łem. Drzwi „de la Presentación“ całe z białego ka- m ienia, cyzelowane, jak klejnot, i do cacka podobne, przedstaw iały wdzięczny obraz sztuki „de la pla
teria c. Trochę dalej ciągnęła się klatka schodowa de Tenorio 1. Po schodach ty ch arcybiskupi scho
dzili ze swego pałacu do katedry. Mur b y ł ozdobio ny ornam entam i gotyckiemi: szerokiemi tarczam i i słynnym „kam ieniem św iatła“ , w ąską płytą m a r m urów , przezroczystych jak szkło, które oświetlają schody i dla pobożnych pątników , odwiedzających katedrę, stanow ią przedm iot największego podziwu.
Tuż za schodam i były drzwi św. Katarzyny, czarne, pozłacane, bogate w polichrom je, z zam ka mi i lwami, wyrzeźbionemi na stopniach schodów, i dwom a posągam i proroków po obu stronach. Ga brjel usłyszał, że z wew nątrz ktoś przy drzw iach od suwa zasuwę, oddalił się więc o kilka kroków. Był to dzwonnik, który krążył po kościele, otw ierając wszystkie wejścia. Jakiś olbrzym i b ry tan przeleciał mimo z opuszczonym ogonem.
Później pojaw iło się dwóch ludzi, otulonych w peleryny z czarnego sukna, z kapturam i, nałożo- nemi na głowy. Dzwonnik usunął się na stronę, aby dać im wolne przejście.
— A teraz, dzień dobry, M ariano — rzekł jeden z nich, żegnając się.
— Dzień dobry i dobranoc, ponieważ idziecie spać. Niech Bóg da w am spokojny sen!
Gabrjel poznał stróżów nocnych. Zam knięci od wieczora w katedrze, w racali teraz do swych izb,
aby wypocząć. Co się tyczy psa, to poleciał' on wprost do refektarza, aby pożerać ostatki, zanim stróże n a stępnej nocy nie zam kną go w katedrze od nowa.
Gabrjel, zszedłszy po stopniach, zapuścił się w głąb katedry. Zaledwie stanął na płytach posadz ki, gdy poczuł n a swojej tw arzy świeży i jakb y lepki wiew piwniczny.
Tu w ew nątrz królow ała jeszcze noc. W górze ko lorowe szyby, które oświetlają pięć naw, rozbłyski wały już w prom ieniach świtu. Na dole, w śród ol brzym ich słupów, stanow iących jak b y las kam ien ny, m rok trw ał jeszcze uparcie. Gdzie niegdzie roz dzierały go chw iejne czerwone płom yki lam p, rz u cające w głąb katedry p asm a drżących cieni.
Nietoperze krążyły między kolum nam i, jakby chciały przedłużyć praw o swego obywatelstwa w świątyni, aż do chwili, gdy prom ienie słoneczne nie przenikną przez witraże. P adając z góry, m uska ły one lekko głowy w iernych, którzy, klęcząc koło ołtarzy, modlili się na głos, szczęśliwi, że w katedrze mogą się czuć, jak u siebie w domu. Niektórzy z nich rozm aw iali ze służbą kościelną i z klerykam i, któ rzy otwierali wszystkie drzwi, ziewając i przeciąga jąc się leniwo, jak robotnicy, dążący o świcie do
pracy. | - ■«?■!
W cieniu, koło zakrystji, przesuw ały się czarne plam y sutann, zginające się praw ie do ziemi przed każdym obrazem , a dalej, w gęstym m roku po brzę ku kluczy i skrzypieniu otw ieranych zam ków od gadywało się obecność dzwonnika.
K atedra obudziła się. Drzwi zam ykały się i otwie rały z hałasem , pow tarzanym z naw y do nawy. Ko ło zakrystji pracow ała m iotła z odgłosem jakiejś ol
brzym iej piły. Dzieci n a chórze ocierały z kurzu słynne stalle, a ich m iarowe uderzenia rozbrzm iew ały w całej katedrze.
W ydaw ało się, że św iątynia drgnęła nerwowo i że najm niejszy^hałas razi ją bardzo.
Kroki budziły niezwykle silne echa, jakby w strzą sały grobam i królów , biskupów i rycerzy, śpiących snem wiecznym pod taflam i posadzki.
W katedrze było zimniej, niż n a dworzu. Z n i ską tem peratu rą łączyła się wilgoć gruntu, porytego cementowemi ruram i, gruntu, pełnego kałuż, które podm yw ały bruk. Kanonicy, kaszlący n a chórze, uskarżali się, że ta wilgoć skraca im życie.
Światło dnia rozprzestrzeniało się po wszystkich naw ach. Mrok uchodził i z m roku w yłaniała się nie pokalana biel katedry toledańskiej, blask kam ieni, czyniących z niej najw spanialszą świątynię świata. Szybko budziły się k o n tu ry osiemdziesięciu filarów, szerokie pęki kolum n, tryskających dum nie ku gó rze, białych jak śnieg i krzyżujących swe łuki, pod trzym ujące sklepienia. W ysoko błyszczały szyby, po dobne do czarodziejskich ogrodów, gdzie zam knięto kw iaty światła.
Gabrjel usiadł na stopniu filara, pośrodku dwóch kolum n. Lecz po chwili m usiał wstać. W ilgoć k a m ienia i chłód grobowy, wiejący z całej katedry, przeniknęły go do głębi. Zaczął spacerować po n a wie, zw racając n a siebie uw agę pobożnych, którzy, nie przestając szeptać swoich pacierzy, ścigali go cie kaw ym wzrokiem.
K ilkakrotnie n atk n ął się n a dzw onnika i za każ dym razem ten ostatni w itał go wzrokiem , pełnym niepokoju, tak jakb y nie m iał zaufania do tego indy
w iduum o podejrzanym wyglądzie — indyw iduum , które krążyło po katedrze tam i z powrotem, jakby, korzystając z m roku, chciało popełnić w bogatej k a plicy świętokradztwo.
Przed głównym ołtarzem spotkał Gabrjel znane go m u oddaw na Ensebio. Był to zakrystjan z kapli- cy „S an k tuarjum “, którego księża i służba kościelna zwali „A zul de la V i r g e n czyniąc aluzję do jego błękitnej, jak niebo, szaty, którą przyw dziewał w dni odświętne.
Wiele lat ubiegło od czasu, gdy Gabrjel widział go po raz ostatni — jednak nie zapom niał tej olbrzy m iej postaci tłuściocha, o krościastej tw arzy, ni- skiem, pom arszczonem czole, otoczonem szczeciną włosów i o praw dziw ym k ark u byka.
Gała służba kościelna, m ieszkająca w Górnym Klasztorze, zazdrościła m u jego stanow iska i funkcji, najlukratyw niejszej ze wszystkich — zazdroszczono inli także, że jest w łaskach u arcybiskupa i kapituły.
Azul patrzy ł na katedrę, jako n a swoją własność, i m ało brakow ało, aby nie zaczął wyganiać z niej tych, którzy byli m u antypatyczni. Ujrzawszy łazika, wałęsającego się po katedrze, utkw ił w niego gniew ny wzrok i nastroszył krzaczaste brwi. „Gdzie on już widział tego p taszk a?“
Gabrjel zauważył, że zakrystjan stara się usilnie zebrać pam ięć i, chcąc uniknąć możliwych, a nie przyjem nych zapytań, odwrócił się do niego plecami, udając, że przjrgląda się z zainteresowaniem o rna m entyce jakiegoś filaru.
Później, chcąc ujść podejrzliwej ciekawości, którą obudziła jego obecność w kościele, wrócił do klaszto ru. T utaj w zupełnej samotności czuł się daleko
piej. Żebracy, siedzący na schodach przed b ram ą „de
la M o l e t t a toczyli ożywione gawędy. W śród nich
przem ykali się księża, otuleni w płaszcze, dążący z pośpiechem do kościoła przez b ram ę de la Presen
tación.
Żebracy pozdraw iali ich, w ym ieniając przytem nazw iska i imiona, lecz nie wyciągali rąk po jałm u ż nę. Księża byli ich dobrym i znajom ym i, a od przy jaciół nie żąda się przecież jałm użny. Żebracy czy hali na cudzoziemców. Czekali cierpliwie na godzinę Anglików, ponieważ według ich zdania, każdy tu ry sta, przyjeżdżający rannym pociągiem z M adrytu, m usiał być Anglikiem.
Gabrjel zatrzym ał się w pobliżu drzwi, wiedząc, że m ieszkańcy Górnego Klasztoru m uszą wejść tędy. Przechodzili pod arkadą, w ystępującą na pobliską ulicę, schodzili po schodach arcybiskupiego pałacu i, przecinając ulicę, w kraczali do katedry przez drzwi
de la Moletta. A
Gabrjel, który znał doskonale historję słynnej świątyni, wiedział również skąd poszła ta nazwa.
B ram a ta ongiś nazyw ała się „B ram ą Spraw ie dliwości“, ponieważ było to miejsce, gdzie w ikarjusz generalny udzielał posłuchań, lecz później nazw ano ją Bram ą de la Moletta, gdyż po głównej mszy oficjant, otoczony klerykam i i dziadam i kościelny mi, ukazyw ał się tutaj, aby pobłogosławić chleby i molletas 8 rozdaw ane ubogim.
Rozdawano co roku sześćset fanegas zboża; lecz działo się to w czasie, gdy kapituła posiadała jeszcze jedenaście mil jonów renty!
Gabrjel poczuł, że ścigają go pytające spojrzenia duchow nych i świeckich, którzy w m iędzyczasie w e
szli do kościoła. Ludzie ci, przyzw yczajeni, że każde go dnia o tej samej porze oglądają jedne i te same twarze, teraz, gdy zjawienie się jakiejś obcej twarzy zakłóciło m onotonność ich życia, byli niezm iernie za ciekawieni.
Intruz udał się w głąb klasztoru, lecz, usłyszaw szy słowa kilku żebraków, cofnął się zpowrotem.
— Oto D rew niana R ó zg a!10 — Dzień dobry, panie E staban!
Mały człowieczek, ub rany na czarno i ogolony, jak kleryk, schodził właśnie po schodach.
Estaban... Estaban!... wyszeptał Gabrjel, p rzy tu lony do skrzydła drzw i de la Presentacion.
D rew niana Rózga spojrzał na niego jasnem i oczami, które się w ydaw ały jak z bursztynu: były to bierne oczy człowieka, przyw ykłego spędzać w k a tedrze długie dni i noce. Nigdy najm niejszy bunt in teligencji nie zakłócił błogostanu jego ducha. W ahał się długo, jak by nie m ógł uwierzyć w podobieństwo między tem bladem , w ychudłem obliczem, a obli czem innem , przechow yw anem w pamięci. W reszcie przekonał się o identyczności.
— Gabrjelu... mój bracie!... Czy to ty jesteś? I nieruchom a tw arz starego sługi kościelnego, w rysach której odbijała się kam ienna surowość posągów i filarów, rozjaśniła się nagle uśmiechem , pełnym słodyczy.
Dwaj bracia uścisnęli sobie ręce i oddalili się w stronę portyku.
— Kiedyś tu przybył? Skąd w racasz? Co p o ra biasz? Co cię tutaj sprow adza?
D rew niana Rózga w yrażał swoje zdumienie 42