sScininariaiH
mm
Męskie I
Ż e n p m s k ie g o w K ie lc a c h jj - t E N R Y K JB S E N .
ROSMERSHOLM
d r a m a t w 4 a k t a c h .
P r zeło ż y ł W Zło c zo w ie,nakładem i drukiem Wilhelma Zukerkandla 1898.
O S O E 'ST:
J a n R o sm er, w łaściciel Rosm ersholm u, dawniej proboszcz.
R e b e k a W e s t, zam ieszkała u J a n a Rosmera. R e k to r K ro ll, szw agier Rotnnera.
U lr y k B re n d e l. P i o t r M o rte n s g a rd .
P a iłi lle ls e tlj, gospodyni w Rosmersholmie. Rzecz dzieje się w Rosm ersholm ie, sta re j szla checkiej siedzibie, w pobliżu małego m iasteczka
w zachodniej Norwegii.
4 3 2 9 2 S
^ J tsrfc x .
S cen a przed staw ia obszerny, sta ro św ieck i, w y g o d n ie urządzony pokój w K osm ershoim ie.
N a prawo przy śc ia n ie stoi p iec przybrany zielen ią i k w ia ta m i. D alej w ty le drzwi. W tyln ej śc ia n ie drzwi p od w ójn e prow adzące do przedpokoju. F o lew ej stron ie okno, przed niem zaś eta żerk a z w azonam i k w iatów K oło p ieca stó ł, sofa i fotele. W około n a ścianach n ow sze i stare portrety kazn od ziejów , oficerów i urzę d n ików w m undurach. O kno otw arte. R ó w n ież przed pokój i zew nętrzne drzwi domu. W id a ć w ie lk ie , stare drzewa a lei prow adzącej do domu. W ieczór letn i po
zachodzie sło ń ca .
Rebeka W est siedzi n a w yg o d n y m fotelu i d zierżga szyd ełk iem w ielk i b ia ły szal w e łn ia n y , praw ie ju ż d ok oń czon y. Od czasu do czasu p atrzy b ad ającym w zrok:em
przez okno. Z praw ej stron y w chodzi pani H else tli. P. Helsetli. P roszę pani, zdaje mi się, że ju ż czas, bym powoli zab rała się do nakryw ania
stołu do w ieczerzy?
Rebeka. T ak , zechciej się pani tem zająć, pasto r lada chw ila nadejdzie.
P, Helsetli. Czy nie ma przeciągu w m iej scu, na którem pani siedzi?
1*
4 Henryk Ibsen.
Rebeka. Owszem, je s t niewielki. Może pani będzie ta k dobrą, zam knąć drzw i i okna.
Pani H elsetli zam yka drzwi od przedpokoju ; potem zbliża się do okna.
P. Helsetli wyglądając przez okno. Czy to llie pasto r stam tąd nadchodzi?
Rebeka prędko. S kąd? W staje. T ak, to 011. Sta j e za portyerą okna. Niech się pani na bok usunie.
Nie powinien nas widzieć.
P. Helsetli na środku pokoju. Otóż napraw dę, niech pani tylko pomyśli, p asto r zaczyna znowu chodzić po drodze prowadzącej do młyna.
Rebeka. T ą sam ą drogą szedł ta k że przed w czoraj. W ygląda przez okno, ukrywając się m iędzy portyerą a ramą okna. T e ra z je d n ak trz e b a zobaczyć.
P. Helsetli. Czy odw ażył się wejść na kładkę?
Rebeka. Tego w łaśnie dowiedzieć się pragnę. Po krótkiej pauzie. Nie; zw raca z drogi. D ziś także ok rąża naokoło. Odchodząc od okna. To w ielkie zboczenie z drogi!
P. Helsetli. T ak , ale przecież, na Boga, cię- żkoby chyba przyszło panu pastorow i przejść przez kładkę. Tam , gdzie się coś podobnego wy darzyło, tam —
Rebeka składając robotę szydełkow ą. T u W ROS- m ersholm ie trw a długo przyw iązanie do zm arłych!
P. Helsetli. P roszę pani, ja myślę, że to r a czej zm arli ta k się przy w iązu ją do Rosmersholmu.
Rebeka spoglądając na nią. Z m arli?
Rosmersholm. 5 P. Helsetli. T a k ; w ydaje się czasami, akby nie mogli się oni w zupełności rozłączyć z tym i, k tó rz y tu pozostali.
Rebeka. Skąd pani przyszła ta myśl do głow y?
P Helsetli. O ile mi wiadomo, nie pojaw iałby się ta k często b i a ł y k o ń .
Rebeka. W jakim że zw iązku, droga pani Hel- setli, pozostają przypuszczenia pani z białym koniem ?
P. Helsetli. O, nie w arto o tern mówić. P an i przecie i ta k nie w ierzy w podobne rzeczy.
Rebeka. P an i zaś w nie w ierzy?
P. Helsetli zamykając okno. Nie chciałabym w oczach pani okazać się śm ieszną! Spogląda przez okno. Nie, czy to znowu pan pasto r idzie drogą prow adzącą do m łyna?
R e b e k a wyglądając. Ten Człowiek, tam ? przystę puje do okna. A leż to rektor.
P. Helsetli. T ak , w rzeczy samej, to rek to r.
Rebeka. Ależ to doskonale! Zobaczy pani, że on tu przyjdzie.
P. Helsetli. N apraw dę idzie prosto przez kładkę! A przecież to była jego rodzona siostra. Ale te ra z muszę wyjść, proszę pani, i p o krzątać się koło w ieczerzy.
R ebeka przez k ilk a ch w il stoi przy o k n ie j potem kłani? się, k iw a ją c gło w ą z uśm iechem . Z aczyna się ściem niać.
Rebeka mówi przez drzwi z prawej strony. K oclia- na pani H elseth, niech się pani p o stara, by coś
6 Hen tyk Ibsen.
dobrego podano nam do stołu. W ie pani przecie, co re k to r lubi.
P. Helseth z zewnątrz. O ta k , proszę pani, do łożę wszelkich starań .
R e b e k a otwierając drzwi do przedpokoju. W ięc przecież nareszcie! Serdecznie w itani, drogi p a nie rektorze!
Rektor Kroll stawiając laskę w przedpokoju. D zię kuję! A więc nie przychodzę w niestosownej chw ili?
R e b e k a . P a n ? Pow inien się pan w stydzić takiego przypuszczenia.
Kroll wchodząc do pokoju. P an i zaw sze grzeczna
i życzliw a. Rozglądając się do koła. Rosm er pewnie je s t w swoim pokoju?
R e b e k a . Nie, w yszedł na spacer i dłużej po zostaje, niż zazw yczaj. W krótce jed n ak nadej dzie. Tym czasem , proszę zająć miejsce wskazuje na sofę.
Kroll kładąc kapelusz na stole. Dziękuję. Siada
i rozgląda się po pokoju. J a k miło i wygodnie u rz ą dziłaś pani ten sta ry pokój. W szędzie kw iaty!
R e b e k a . Rosm er lubi mieć świeże kw iaty około siebie.
Kroll. A pani także, niepraw daż?
R e b e k a . T ak , w ydają one woń przyjem nie odurzającą. D aw niej musieliśmy w yrzekać się tej przyjem ności.
Rosmersholm. 7 Kroll smutnie kiwając głow ą. Biedna B eata nie m ogła znosić ich zapachu.
Rebeka. Ani p atrzeć na ich barw ę. D ostaw a ła zaw rotów głowy.
Kroll. Aż n az b y t dobrze o tem pam iętam .
Swobodniej. No, a zresztą, co tu ta j słychać?
Rebeka. W szystko idzie zw yczajnym , spo kojnym try b em ; jeden dzień rów ny drugiem u. — Cóż słychać w mieście? J a k się panu powodzi? J a k zdrowie żony pańskiej?
Kroll. D roga pani, nie mówmy o tem. W k a żdej rodzinie zaw sze je s t coś takiego, czegoby być nie powinno. Zw łaszcza w ta k ich czasach, ja k dzisiejsze.
Rebeka po krótkiej pauzie siada na fotelu obok sofy.
D laczego pan w czasie w akacyi nie odwiedziłeś nas ani razu?
Kroll. Nie można przecież ludzi nachodzić.
Rebeka. Grdyby pan w iedział, ja k bardzo nam p an a brakow ało.
Kroll. W yjeżdżałem tak że na czas ja k iś.
Rebeka. Ale ty lk o na k ilk a tygodni. Podo bno b rał pan udział w zgrom adzeniach ludowych.
Kroll potakuje. T ak , i cóż pani na to ? Czy przypuściłaby pani kiedykolw iek, że ja na sta re moje la ta stanę się jeszcze politycznym a g ita to rem ? Co?
Rebeka uśmiechając się. P otrosze zajm owałeś się przecież zaw sze agitacyą, kochany rektorze.
8 Henryk Ibsen.
Kroll. No, ta k , dla mej osobistej przyjem no ści. T eraz jed n ak poważnie biorę się do rzeczy. Czy pani czytuje od czasu do czasu radykalne pism a?
Rebeka. T ak , drogi rek to rze, nie mogę za przeczyć.
Kroll. Ależ ja nic nie mam przeciw temu. N a tu raln ie, o ile to ty lk o pani dotyczy.
Rebeka. T ak w rzeczy samej. Muszę p rze cież iść z duchem czasu, zdaw ać sobie spraw ę ze w szystkiego.
K ro ll. W każdym razie nie w ym agam wogóle od pani, ja k o od kobiety, by pani zajęła stano wisko w yraźne i zdecydowane w tej srożącej się tu domowej w aśni, — możnaby naw et powie dzieć — domowej wojnie. C zytała pani jed n ak , ja k ci ponowie z „lu d u “ uznali za stosowne ze m ną sobie postąpić? Ja k ie u u obelgam i i oszczer czymi zarzutam i mię obsypali?
Rebeka. Zdaje mi się, że i pan wcale dobrze dał się im we znaki.
K ro ll. T ak , w rzeczy samej, muszę to p rz y znać, że i ja im pokazałem zęby. T eraz dopiero znalazłem w tern upodobanie. Oni zaś m uszą się przekonać, że ja nie jestem człowiekiem, którego bezkarnie zniew ażać można przerywając. Nie, dajm y ju ż tem u pokój i nie w racajm y ju ż dziś do tego sm utnego i oburzającego tem atu.
Kosmersholm. 9 Rebeka. D ajm y więc pokój, kochany rektorze.
Kroll. Niech mi pani lepiej powie, ja k się pani powodzi tu w Rosm ersholm ie, odkąd pani została osamotnioną, odkąd nasza nieszczęśliw a B eata...
Rebeka. O, powodzi mi się wcale dobrze. W p raw d zie nie ra z doznaję uczucia wielkie, p u stki, tęsknoty i sm utku. To je d n ak rzecz n a tu raln a . W ogóle zaś...
Kroll. Czy pani zam ierza tu pozostać przez czas dłuższy?
Rebeka. Ali, drogi rektorze, ja napraw dę ni czego nie zam ierzam . Czuję się tu ta j ta k u siebie, że zdaje mi się jakbym napraw dę była w swoim w łasnym domu.
Kroll. T ak też je st chyba w rzeczy samej.
Rebeka. I dlatego też chętnie pozostanę, je żeli p asto r Rosm er będzie uw ażał, że mogę p rz y czynić się do jego szczęścia.
Kroll patrząc na nią ze wzruszeniem. Zapraw dę je s t coś podniosłego w kobiecie, k tó ra dla d ru gich całą swą młodość poświęca.
Rebeka. Bo i ja k iż inny cel życia m ogłabym znaleść?
Kroll. Niedawno jeszcze m iała pani ciągłe utrap ien ie ze swym sparaliżow anym , niezuośnj^m opiekunem.
Rebeka Niech pan nie sądzi, że doktor W est, tam w F inninarken był ta k nieznośnym. Te
1 0 Henryk Ibsen,
straszn e podróże m orskie go złam ały. Kiedyśm y tam się sprow adzili, przebył on jeszcze p a rę ciężkich la t, zanim cierpienia jego się skończyły.
Kroll. A czy te la ta , które potem n astąp iły , nie były jeszcze cięższe dla pani?
Rebeka. J a k pan może mówić coś podobnego! J a przecież ta k kochałam B eatę. B iedaczka ta k bardzo potrzebow ała troskliw ej opieki i serde cznego współczucia.
Kroll. J a k bardzo wdzięczny jestem pani, że pani mówi o niej z ta k w yrozum iałą dobrocią.
Rebeka przysuwając się bliżej do niego. K ochany rek to rze, mówisz to ta k serdecznie, że nabieram przekonania, iż na dnie twej duszy niem a p rz e cież niechęci.
Kroll. Niechęci? Co pani przez to chce po w iedzieć?
Rebeka. P rzecież nicby w tem dziwnego nie było, gdyby pana obecność obcej osoby w Ros- m ersholm ie niechętnie usposobić mogła.
Kroll. Ale, cóż znowu?
Rebelia. A więc ta k nie je s t? Podając mu rękę.
D ziękuję ci serdecznie, drogi rektorze.
Kroll. Skąd naw et coś podobnego mogło pani przy jść na m yśl?
Rebeka. Poczęłam się tego obawiać, gdyż pan odwiedzałeś nas ta k rzadko.
Kroll. W takim raz ie była pani w p raw d zi w ym błędzie, panno W est. Z resztą przecież
Rosmersholm. 1 1
praw dę nic się tu nie zmieniło. P an i i ta k ju ż podczas ostatnich la t życia nieszczęśliw ej B eaty prow adziłaś cały zarząd domem.
R e b e k a . B ył to je d n ak tylko rodzaj regencyi w im ieniu pani domu.
Kroll. Niechże i ta k będzie. — W ie pani co, panno W e st, jabym nic nie miał przeciw tem u, g dyby pani... ale to nie w ypada mówić o takich rzeczach.
Reęeka. Co pan chce powiedzieć?
Kroll. G dyby ta k się stało, żeby pani zajęła opróżnione miejsce.
Rebeka. Z ajm uję to miejsce, którego p ragnę panie rektorze.
Kroll. To je s t tylko zarząd domem, — w isto cie jednak...
Rebeka. W sty d ź się pan, panie rektorze. Ja k ż e można żartow ać sobie z ta k poważnych rzeczy.
K io ll. Być może, źe nasz poczciwy J a n Ro- sm er je st tego zdania, że ju ż dość miał m ałżeń stw a — mimo to jednak...
Rebeka. N ieom al śmiać mi się chce z pana.
Kroll. Mimo to jed n ak — niech mi pani po wie, je śli zap y tać wolno, ile la t właściwie pani liczy?
Rebeka. W s ty d mi się przyznać — 29 la t mam już, panie rek to rze, w krótce rozpocznę tr z y dziesty.
12 Henryk Ibsen.
Kroll. T ak , ta k — a Rosm er? ile 011 ma la t w łaściw ie? Zaraz, zaraz do tego dojdziemy. R o sm er je s t o pięć la t młodszym odemnie. Ma za tem najm niej 43 lat. W obec tego w szystko do brze się składa.
Rebeka. T ak w rzeczy samej. W staje. W szystko dobrze się składa. Czy zechce pan zostać dziś z nami na w ieczerzy, panie rek to rze ?
K roll. B ardzo chętnie. I ta k miałem zam iar dłużej tu pozostać, gdyż mam bardzo w ażną s p ra wę omówić z Rosmerem. Aby zaś pani nie p rzy chodziły więcej n a m yśl niedorzeczne p rzy p u szczenia, częstszym ju ż te ra z będę tu gościem.
Rebeka. J a k to dobrze! ściska go za ręce. D zię kuję panu! P an je s t bardzo dobrym i poczciwym człowiekiem.
Kroll mrucząc niechętnie. T ak , napraw dę? W iększe tu ta j zaiste, niż we w łasnym domu słyszę po chwały. Jan Rosm er wchodzi z prawej strony.
Rebeka. P an ie Rosm er, czy w idzisz, kogo t u ta j m am y?
Rosmer. P an i Ile lse th mi ju ż pow iedziała.
R ektor Kroll wstaje
R o S U ie r łagodnie i stłumionym głosem , podając mu ręce. Bądź znowu pozdrowiony w moim domu, kochany rektorze. Kładąc mu rękę na ramieniu i spo glądając mu w oczy. D rogi, s ta ry przyjacielu! W ie działem dobrze, że między nam i znowu kiedyś zażyłość la t daw nych zapanow ać musi.
Bosmersliolm. 1 3 Kroll. Ależ, na Boga, czyżbyś i ty żyw ił tę myśl szaloną, że cośkolwiek między nam i zaszło?
R e fre k a do Rosmera. P om yśl pan, ja k to dobrze, że to było tylko złudzenie.
Rosmer. Czy n ap raw d ę? Dlaczegóż je d n ak usunąłeś się od nas zupełnie?
Kroll poważnie i cicho. Poniew aż nie chciałem staw ać ci przed oczyma ja k o żywe wspomnienie tw ych la t nieszczęśliw ych i przyw oływ ać obraz tej, k tó ra zginęła w m łyńskim potoku.
R o sm e r. Dowodzi to wielkiej z tw ej strony delikatności. T y z re sz tą byłeś zaw sze ta k deli- likatnym . N iepotrzebnie je d n ak usunąłeś się od nas dla tej tylko przyczyny. Chodź, usiądźm y na sofce. Siadają. Zapewniam cię, że myśl o B e acie nie spraw ia mi przykrości. Mówimy o niej codziennie. D la nas ciągle jeszcze należy ona do rodziny.
Kroll. N apraw dę?
R e b e k a zapalając lampę. Napraw dę.
R o sm e r. To przecież rzecz n atu ra ln a. Oboje kochaliśm y ją ta k szczerze. I ta k R ebeka — panna W e st — ja k i ja w zupełności jesteśm y przekonani, że uczyniliśm y w szystko, ce było w naszej mocy dla tej biedaczki. D latego też wspomnienie B eaty je s t raczej miłem i przy- jem nem dla mnie.
Kroll. Jesteście zacni i dobrzy ludzie. Od dziś dnia codziennie odw iedzać w as będę.
1 4 Henryk Ibsen.
Rebeka siadajcąe w fotelu. P roszę ty lk o d o trzy mać słowa.
RoSlłier z pewnem wahaniem się. W idzisz, K roll, ja serdecznie bym prag n ął, żeby stosunki nasze nigdy się ju ż nie oziębiły. Od pierw szych po czątków naszej znajomości byłeś mi zaw sze do radcą. Jeszcze za czasów szkolnych.
Kroll. T ak , w rzeczy sam ej; i zaw sze uw a żałem to sobie za w ielki zaszczyt. Czy te ra z masz mi coś szczególniejszego do pow iedzenia?
R o sm er. O wielu rzeczach chciałbym z tobą zupełnie szczerze i otw arcie pomówić. T ak , zu pełnie bez ogródek!
Rebeka. N iepraw daż, panie R osm er? Myślę, że ta k być powinno między stary m i przyjaciółm i.
Kroll. W ierz mi, źe i j a więcej jeszcze mam z tobą do pomówienia, gdyż stałem się te ra z , ja k ci zapew ne wiadomo, czynnym politykiem .
Rosmer. W iem o tern. J a k się to stało w ła ściwie?
Kroll. Byłem zmuszony. T ak , byłem zmuszo ny naw et w brew mym chęciom. Dłużej ju ż nie podobna być tylko niemym świadkiem . T e ra z gdy zwolennicy rad y k a ln y ch prądów doszli nie ste ty do znaczenia, te ra z nadeszła stanow cza chwila. D latego też nakłoniłem nieliczne grono przyjaciół w mieście do silnego i solidarnego skupienia się. Bo stanow cza chw ila nadeszła, pow tarzam .
Kosmersholm. 1 5 R/OSlllCr uśmiechając się nieznacznie. Czy jednak
nie je s t ju ż trochę zapóźno?
Kroll Nie da się zaprzeczyć, że wcześniej należało zgubnem u prądow i nasunąć zaporę. Któż je d n ak mógł przew idzieć, że do tego dojdzie? J a sani, żadną m iarą. W staje i chodzi po pokoju. T eraz je d n ak napraw dę otw orzyły mi się oczy; bo te ra z duch buntu p rzeniknął naw et do szkoły.
Rosiiier. I)o szkoły? P rzecież chyba nie do
tw ojej szkoły?
Kroll. N iestety ta k . Do mojej w łasnej szkoły. Cóż ty na to? O dkryłem , że chłopcy z najw yższej klasy, — to je s t raczej pewna ich część tylko, — ju ż od półroku zaw iązali tajem ne stow arzyszenie, w którem cz y ta ją dziennik M ortensgarda!
Rosiiier. Ali. „ L a ta rn ię m orską"!
Kroll. T ak. Możesz sobie w ystaw ić, ja k a to zdrow a stra w a dla przyszłych urzędników . N aj- sm utniejszem je s t jednak to, że w łaśnie najzdol niejsi chłopcy z całej klasy ten spisek przeciw mnie zaw iązali. T ylko nieuki i niedołęg- tr z y m ają się od tego stow arzyszenia zdaleka.
Rebeka. Czy to ta k bardzo obchodzić cię po winno, kochany re k to rze ?
Kroll. Czy mię obchodzić powinno? T a k a p rz e szkoda w mojej pracy! Ciszej. Pow iedziałbym je dnak i w tym jeszcze w ypadku: niech tam będzie, ja k ju ż się stało. Nie na tern jednak koniec.
1 6 Henryk Ibsen.
Ogląda się w koło. W szak tu n ik t nie słucha po de drzw iam i?
Rebeka. O, może być pan zupełnie spokojny. K ro ll. W iedzcież tedy, że niezgoda i bunt do mego własnego domu w targnęły, Do mego ciche go domu. I zniszczyły spokój naszego rodzinne go życia.
Rosmer wstając. Co ty mówisz? Do tw ego dom u— ?
Rebeka przystępując do Krolla. Ale cóż w łaści w ie się stało, drogi p rzyjacielu?
Kroll. Czy uw ierzycie, że moje własne dzieci— Otóż krótko mównic L a u rits je s t naczelnikiem szkolnego stow arzyszenia, H ilda zaś sam a zro biła czerw oną teczkę, by w niej u kryw ać „ L a ta rn ię m orską.“
Rosmer. Tego bym nigdy w życiu nie p rz y puszczał, że u ciebie — w twoim własnym domu —
Kroll. Bo i któżby mógł coś podobnego p rzy puścić? W moim domu, gdzie zaw sze panow ała karność i porządek, — gdzie do tej chw ili jedna ty lk o wola rządziła.
R e b e k a . J a k się pańska żona na to z a p a tru je ?
Kroll. Otóż to w łaśnie n ajbardziej w zdum ie nie mnie w praw ia. Ona, k tó ra przez całe życie, ta k w wielkich ja k i m ałych rzeczach podzie la ła moje z a p atry w an ia i szła za moimi poglą dam i, te ra z p rzychyla się naw et pod wielu w zględam i na stronę moich dzieci. A później
Rosmersholm. 1 7
mnie przypisuje winę, że się to w szystko stało. P ow iada, że j a k rępuję młodzież. Ja k b y to w ła śnie nie było potrzebnem i koniecznein! I ta k mam te ra z w domu burzę. Mówię o tern n atu ra ln ie ja k najm niej. W ten sposób najłatw iej pokonać przeciw nika. Spaceruje naokoło. T ak , ta k , tak.
Staje z rękom a skrzyżow anem i na plecach koło okna i wygląda przez n ie.
Rebeka zbliża się do Rosmera i mówi cicho i prędko niesłyszana przez Krolla. Zrób to dziś!
Rosmer tak samo. Nie te ra z.
Rebeka ja k przedtem. A leż te ra z w łaśnie! po prawia lampę.
Kroll wracając na przód sceny. T ak , mój drogi Rosm erze, te ra z zatem wiadomo ci w ja k i sposób ducli czasu rzucił cień ta k na domowe moje ży cie, ja k i na moją zawodową działalność. I czyż nie je s t moją pow innością tego zgubnego, niszczą cego, rozkładow ego ducha czasu zw alczać w szel kim i środkam i, jak im i rozporządzać mogę? I za m ierzam też to uczynić. Zarówno słowem ja k i piórem.
R o silie r. Czy masz nadzieję w ten sposób do piąć swego celu?
Kroll. Chcę w każdym raz ie dopełnić mej obyw atelskiej obronnej powinności i jestem p rz e konany, że każdy p atryotycznie m yślący, o do bro publiczne troszczący się człowiek obow iąza ny je s t ta k samo postąpić. D latego też do ciebie d ziś w łaśnie przyszedłem .
2
http://dlibra.ujk.edu.pl
18 Henryk Ibsen.
Rosmer. Ja k to , drogi przyjacielu, co chcesz przez to powiedzieć? Czyżbyś sądził, że i j a — ?
Kroll. Pow inieneś tw em u starem u p rzy ja cie lowi przyjść z pomocą. D ziałać ta k samo ja k drudzy. P rz y ło ży ć rękę do dobrego dzieła w e dług możności.
Rebeka. Ależ rek to rze, wiesz przecie, ja k niechętnie pan R osm er zajm uje się tem i spraw am i.
K roll. Niechęć tę musi te ra z przezw yciężyć. Za mało bierzesz udziału w życiu publicznem, Rosm erze. Siedzisz tu spokojnie i zagrzebujesz się w tw ych historycznych zbiorach. Mam wielki szacunek dla badań historycznych i w szystkiego, co z niemi się łączy. Ale te ra z nie pora na t a kie zajęcie. Nie masz naw et w yobrażenia, ja k ie opłakane stosunki pan u ją w całym k raju . Mo- żnaby praw ie powiedzieć, że w szystkie pojęcia odwrócono do góry nogami. O lbrzym ia to praca w ykorzenić napow rót te w szystkie błędy.
Rosmer. Zgadzam się na to. Ale ja nie n a daję się do pracy tego rodzaju.
Rebeka. A przytem sądzę, że pan Rosm er dziś doszedł ju ż do tego, że na życiowe spraw y b ardziej otw artem okiem spogląda.
Kroll zmięszany. B ardziej otw artem okiem ?
Rebeka. T ak , swobodniej, bezstronnie.
Kroll. Co to ma znaczyć, R osm erze? Nie je steś przecie chyba ta k słabym , byś dał się
Rosmersholm. 1 9
dzić, że ci, ci przyw ódcy tłum ów n arazie odnie śli zw ycięztw o?
Rosili er. D rogi przyjacielu, wiesz dobrze, że
niew iele znam się na polityce. Zdaje mi się je dnak, że istotnie w ostatnich latach samodzielność m yślenia pojedynczych jednostek o w iele naprzód postąpiła.
K ro ll. No i to, ta k bez ogródek uw ażasz za coś dobrego! Z resztą je ste ś w błędzie, mój drogi. Spójrz tylko naokoło siebie i posłuchaj, ja k ie to zasady są g órą pomiędzy radykałam i ta k tu ja k i poza miastem . Niczem się one nie różnią od tej mądrości, k tó rą szerzy „ L a ta rn ia m orska. “
R e b e k a . T ak , M orten sg a rd ma wiele w pły wu n ad tutejszym i i okolicą.
K ro ll. N iestety przyznać to trzeb a! I to czło wiek z ta k b rudną przeszłością! Człowiek, k tó ry z powodu niem oralnego życia złożony został z u rzęd u nauczyciela— ! T ak i ośmiela się ag i tow ać jako przew ódca ludu! I powodzi mu się! Pow odzi mu się napraw dę! J a k słyszę, ma te ra z zam iar powiększyć swe pismo. W iem tak że z pe wnego iró d ła , że szuka zdolnego w spółpraco wnika.
Rebeka. Mnie ty lk o w ydaje się dziwnem, że ani pan, ani pańscy p rzyjaciele nie usiłują mu nic przeciw staw ić.
K ro ll. Otóż w łaśnie te ra z zam ierzam y to uczy nić. Dziś zakupiliśm y „G azetę urzędow ą
.u
Kwe-2*
2 0 Henryk Ibsen,
sty a pieniężna nie n astrę cz y ła żadnych tru d n o ści. Ale — zwraca się do Eosmera te ra z w łaśnie p rzy stęp u ję do w łaściwego ją d r a rzeczy. K iero wnictwo, dziennikarskie kierow nictw o, wiele nam sp raw ia kłopotu. Pow iedz mi, Rosm erze, czy ty , w imię dobrej spraw y, nie czułbyś się spowodo w anym , objąć to kierow nictw o?
R oS lIiei* prawie przerażony. J a !
Rebeka. J a k panu naw et m yśl podobna przyść m ogła do głowy.
Kroll. Że usuw asz się od ludow ych zgrom a dzeń i przyjem ności, któ reb y na nich spotkać cię mogły, — to może i rozsądniej. Ale sam a w so bie zam knięta działalność red a k to ra , albo lepiej pow iedziawszy...
Rosmer. Nie, nie, drogi przyjacielu, tego ode- mnie w ym agać nie możesz.
Kroll. J a sam b a r Izo chętnie popróbowałbym sił moich w tym kierunku. Ale to przechodzi me siły. I ta k obciążony jestem ju ż naprzód całą m asą interesów . Tobie zaś żadne urzędowe sta nowisko na przeszkodzie nie stoi. My w szyscy n atu ra ln ie pom agać ci będziemy w edług możności.
Rosmer. Nie mogę, mój drogi, nie mam w tym w zględzie zdolności.
Kroll. Nie m iałbyś zdolności? T ą sam ą w y mówką zasłaniałeś się, gdy ojciec w y sta ra ł się dla ciebie o urzędowe stanow isko.
Rosmersliolm. 2 1 Rosmer. I miałem słuszność. D latego też po szedłem sw oją drogą.
Kroll. Bądź ty lk o ta k zręcznym red a k to re m , ja k byłeś kaznodzieją, a my z pewnością będ zie my zadowolnieni.
Rosmer. A je d n ak , mój drogi, muszę ci s ta nowczo oświadczyć, że zastosow ać się do tw ego życzenia nie mogę.
Kroll. W takim razie udzielisz nam p rzy n a j mniej swego
nazwiska-R o sm e r. Mego nazw iska?
Kroll. T ak , ju ż samo nazw isko J a n a R osm era w ielką dla pism a będzie korzyścią. My w szyscy bowiem uchodzimy za zdeklarow anych mężów stronnictw a. J a k mię w ieści dochodzą, mnie sa mego okrzyczano za zagorzałego fan a ty k a. D la tego też nie możemy liczyć na zapew nienie sze rokiej poczytności pismu w ydaw anem u pod firm ą naszych nazw isk w śród tłum ów w błąd p row a dzonych. T y zaś przeciw nie, od w szystkich w a śni trzy m ałeś się dotychczas z daleka. Tw oje łagodne, uczciwe poglądy, twój subtelny sposób m yślenia, w reszcie tw oja n ieskazitelna uczciwość powszechnie są znane i cenione. A podać tu je szcze należy szacunek i cześć, ja k ą w zbudza twój daw niejszy duchowny c h a ra k te r. P rz y te m jeszcze u ro k tw ego nazw iska.
Rosmer. O, urok nazw iska...
2 2 Henryk Ibsen.
Kroll wskazuje na portrety. Rosmerowie na Ro* sm ersholm ie: kapłani lub oficerowie. U rzędnicy w ysokich stopni. W szyscy ludzie honoru, bez skazy, w szyscy razem członkowie rodu, k tó ry od kilk u stuleci tu osiadł i w opinii tutejszego obwo du pierw sze zajm uje miejsce. Kładzie Rosmerowi rękę na ramieniu. T ak . mój drogi, w obec samego siebie i rodowych trad y c y i obow iązany je ste ś strzedz tego, co dotąd w śród naszego społeczeń stw a uchodziło za dobre odwracając się. A co pani mówi na to, panno W e st?
R e b e k a śmiejąc się cicho i nieznacznie. K ochany rek to rze, dla mnie słuchać tego w szystkiego, jest niesłychanie komieznem.
Kroll Co?! Komieznem?
Rebeka. T ak ! G dyż te ra z w łaśnie chcę panu powiedzieć —
Rosiner. Nie, nie! D aj spokój! Jeszcze nie t e r a z !
K ro ll spogląda na nich kolejno. Ale COŻ to ma znaczyć, na Boga, moi drodzy — ? Przerywając. Hm!
Pani H elseth wchodzi z prawej strony. P. Helsetli. W kuchni znajduje się ja k iś czło wiek, któ ry mówi, że chce pana p asto ra powitać.
Rosiner oddechając lżej. P roszę, proszę niech wejdzie.
P. Helseth. T u do pokoju?
Rosoier. N aturalnie.
Ro sm ersholm. 2 3
P . H elsetll. Bo 011 nie bardzo jakoś na to w ygląda, żeby go można wpuścić do pokoju.
R e b e k a . J a k ż e więc w ygląda?
P. H elsetll. O, znowu nic ta k bardzo szcze gólnego.
R o sm er. Czy nie powiedział, ja k się n azy w a? P. H elsetll. Pow iedział, ja k mi się zdaje, H ekm ann, czy też coś podobnego.
Rosmer. Nie znam nikogo tego nazw iska. P. H elsetll. Dodał przytem , że na imię ma U ldrik.
Rosmer nagle. U lry k — H etm ann! Czy ta k ? P . H elsetll. T ak , ta k , H etm ann.
K ro ll. To nazw isko z pewnością kiedyś ju ż słyszałem .
R e b e k a . Było to przecież nazw isko, którem zw ykł był się podpisyw ać, on, ten dziwaczny.
R o s m e r do Krolla. To pseudonim literac k i U lry- k a B rendla.
K ro ll. Zaginiony U lryk B rendel! T ak, w istocie. R e b e k a . A więc żyje jeszcze?
R osilier. Sądziłem , że przyłączył się do w ę drownej tru p y aktorskiej.
Kroll. O statn ia moja o nim wiadomość była że pracuje w ja k iejś fabryce.
R o sm e r. Niech pani go tu w prow adzi, pani H elsetll.
P . H elsetll. D obrze, dobrze. Odchodzi,
http://dlibra.ujk.edu.pl
2 4 Henryk Ibsen.
Kroll. Czyżbyś rzeczyw iście chciał przyjąć tego człow ieka w swoim dom u?
Rosmer. W iesz przecież, że przez czas jakiś był moim nauczycielem.
Kroll. W iem , że nabił ci głowę buntow niczy mi poglądam i, i że ojciec tjvój nahajem w ygnał go z domu.
Rosmer nieco cierpko. Ojciec był naw et w swo im domu majorem.
Kroll. T y zaś jeszcze po śm ierci pow inieneś mu być za to wdzięcznym , drogi przyjacielu. T ak , tak!
P a n i Helseth otw iera TJlrykowi B rend low i drzwi z prawej strony, potem wychodzi i zam yka je za sobą. B rendel jest rosłym cz ło w iek iem , ok azałej pow ierzch ow n ości, trochę w yn ęd zn ia ły . W ło sy i broda siw e. U brany jak pospolity w łóczęga. Surdut w ytarty, buty zn iszczone; koszuli w cale n ie w idać. .Ma rękach stare, w y tarte rękaw iczki ; m iękki, brudny kapelusz pod pachą. W sparty
na lasce.
Brendel z początku zakłopotany, zbliża się prędko do rektora Krolla i w yciąga doń rękę. D obry wieczór, Ja n ie!
Kroll. P a n w ybaczy.
Brendel. Czy spodziew ałeś się zobaczyć mnie jeszcze kiedy? I to w ty c h znienawidzonych m urach ?
K roll. P a n w ybaczy — wskazując. Tam .
Brendel odwraca się. P ra w d a . To on. Ja n ie , mój chłopcze, ty , którego kochałem najwięcej!
R o s m e r podając mu rękę. Mój sta ry narczycielu.
Rosmersholm. 2 5 Breildel. Pomimo przy k ry ch wspomnień, nie
chciałem minąć Rosm ersholm u bez krótkich od wiedzin.
Rosmer. W itam pana całem sercem. Możesz być tego pewnym.
Breildel. A ta urocza p an i— ? kłania się. Z a pewne pani pastorow a.
Rosmer. P anna W est.
Breildel. Zatem blizka krew na. A te n niezna jom y— ? J a k widzę, kolega w urzędzie.
Rosmer. R ek to r K roll.
Breildel. K ro ll? K roll? Chwileczkę. Czy za młodych la t nie studyow ałeś pan filozofii?
Kroll. N atu raln ie.
Breildel. Ależ, do szatan a, w takim raz ie znałem cię doskonale!
K roll. P an w ybaczy.
Breildel. Czy nie byłeś...
Kroll. P a n w ybaczy.
Breildel. Jednym z ty c h szerm ierzy cnoty, k tó rzy mię w yrzucili ze sto w arzy szen ia?
Kroll. B ardzo być może. P ro te stu ję je d n ak przeciw wszelkiej bliższej znajomości.
Brendel. No, no, ja k się panu podoba, panie doktorze. W szy stk o mi jedno. U lry k B rendel zaw sze pozostanie takim jakim je st.
Rebeka. Zapew ne pan za trzy m a się czas ja k iś w mieście, panie B ren d el?
2 6 Henryk Ibsen.
B re n d e l. P a n i pastorow a ma słuszność. Od czasu do czasu jestem zm uszony staczać w alkę o byt. Nie czynię tego chętnie — ale w reszcie — n ag ląca konieczność.
Rosmer. Ależ, kochany panie B rendel, czy nie
pozwoli pan przyjść sobie w jakikolw iek sposób z pomocą? W jakikolw iek sposób sądzę.
Brendel. Co za propozycya! Czyżbyś chciał zbezcześcić czysty węzeł, k tó ry nas łączy? N igdy, Ja n ie , nigdy.
Rosmer. Czem je d n ak pan zam yśla zająć się w mieście? Mogę panu zaręczyć, że nie przyjdzie to ta k łatwo.
Brendel. Zostaw to ju ż mnie, mój chłopcze. Kości rzucone. T ak ja k przed tobę stoję, zam ie rzam w ielką podróż przedsięw ziąć. W iększą niż w szystkie dotychczasowe moje wycieczki. Do rektora Krolla. Czy mogę pana profesora zapytać, — ta k m iędzy nam i — czy w waszem szanownem mie ście nie znajduje się przyzw oita, porządna i ob szerna sala na zgrom adzenia?
Kroll. N ajw iększą je s t sala stow arzyszenia robotniczego.
Brendel. Czy pan docent ma ja k i w ykw alifi kow any wpływ w tern bezw ątpienia bardzo po- żytecznem stow arzyszeniu?
Kroll. Nie mam z niem zgoła żadnej styczności. R e b e k a <io Brendia. Niech się pan zw róci do P io tra M ortensgarda.
Rosmersholm. 2 7
B re ild e l. P rzep raszam panią, cóż to znowu za idyota ?
Rebeka. D laczego uw ażasz pan w łaśnie P io tra M ortensgarda za idyotę?
B re ild e l. Czy samo brzm ienie nazw iska nie w skazuje już, że nosi go idyota?
Kroll. T akiej odpowiedzi się nie spodziewałem.
Breildel. A le j a się przezw yciężę. Nie ma rady. G dy kto — ta k ja k ja — stoi u przełomu swe go punktu życia. — Rzecz skończona. Naw iążę stosunki z ludźm i, wdam się w bezpośrednie ro kowania.
Rosmer. Czy pan rzeczyw iście stoi u przeło mowego p u nktu życia?
Breildel. Czy mój jedyny chłopiec nie wie o tern, że U lry k B rendel zaw sze mówi poważnie o poważnych kw estyacli? T ak , mój drogi, te ra z sta n ę się nowym człowiekiem. P orzucę obojętne stanow isko, k tóre do tej chwili zajmowałem.
Rosmer. J a k to ?
Breildel. Chcę silną rę k ą chwycić za życiową spraw ę. W ysunąć się naprzód. W ystąpić. B u rzli wy to czas zmiennej epoki, w której żyjemy. T e ra z chcę złożyć mą ofiarę na ołtarzu wolności.
Kroll. W ięc i pan tak że?
Breildel do wszystkich. Czy publiczność tu te j sz a zna dokładniej moje rozpowszechnione dzieła?
K ro ll. Muszę szczerze w yznać, że...
2 8 Henryk Ibsen.
Rebeka. Czytałem niektóre. Mój opiekun bo wiem miał je u siebie.
Brendel. P ięk n a pani, — tra c iła ś zatem czas napróżno, bo to w szystko m arne gałgaństw o, za ręczam pani.
Rebeka. T a k ?
Breildel. T ak , to co pani czytała. N ajw ażniej szego mego dzieła nie zna żaden m ężczyzna ni żadna kobieta. N ikt — prócz mnie samego.
Rebeka. Ja k ż e to stać się mogło?
Brendel. P oniew aż wcale nie zostało napisane.
Rosmer. Ależ, kochany panie Brendel...
Brendel. W iesz przecie, mój Ja n ie , że ja je stem potrosze sy b ary tą... smakoszem. Byłem nim całe me życie. L ubię w samotności upajać się rozkoszą. W ów czas bowiem upajam się podwójnie. D ziesięćkroć więcej. W idzisz, kiedy sny złote na mnie spływ ały, otaczały mnie, — gdy nowe za w rotne, w dal biegnące myśli rodziły się w mej głowie i potężnem i chłodziły mię skrzydły, wów czas ubierałem je w formę, w poezyę, w w izye, w obrazy. — T ak , w ogólnych zarysach, ro zumiesz.
Rosmer. T a k , tak.
Brendel. O, ja k ż e używałem , ja k upajałem się rozkoszą! T ajem niczą błogość tw orzenia, — ta k , w ogólnych zarysach, ja k powiedziałem , poklask, podziękę, sławę, w aw rzynow e wieńce, — w szy st ko chw ytałem pełnemi, drżącem i z zachw ytu
Rosmersliolm. 29 koma. Syciłem się tą rozkoszą w tajem nych snach mej w yobraźni, — wznosiłem się na zaw rotne w yżyny w ielkości— !
Kroll. Hm.
Rosmer. Tego w szystkiego nigdy pan je d n a k nie opisałeś?
Brendel. Nie napisałem ani jednego słowa. To obm ierzłe rzemiosło pisania zaw sze w strę t we mnie wzbudzało. Dlaczegóż tak że miałbym pro fanow ać moje ideały, mogąc ich używ ać w czy stości i ty lk o dla siebie? T e ra z je d n ak postano wiłem je poświęcić. I zaiste — ta k mi je s t te ra z nieswójsko, ja k matce, k tó ra swe młode córki zię ciom oddaje. A le poświęcę je pomimo tego, złożę n a o łtarzu w ysw obodzenia. S zereg dobrze po m yślanych odczytów — w całym k r a ju — !
Rebeka żywo. To dowodzi wielkości pańskiej duszy, panie B rendel! Pośw ięcasz pan to, co m asz najdroższego.
Brendel. I to, co mi jedynie pozostało.
Rebeka patrząc znacząco na Rosmera. Czy wielu je s t ludzi, k tó rzy b y się na to zdobyli? K tórzyby się na to odw ażyli?
Rosmer odpowiada na jej spojrzenie. K to wie?
Brendel. Społeczeństwo je s t w zruszone. To orzeźw ia me serce — i w zm acnia siłę woli. W krótce rozpocznę działać. Ale jeszcze jedna rzecz. Do rektora. Czy nie m ógłbyś mi pan powie dzieć, panie preceptorze, czy je s t tu ja k ie
3 0 Henryk Ibsen.
w arzyszenie w strzem ięźliw ości? ta k , stow arzyszę-nie w strzem ięźliw ości? J e s t chyba n aturalarzyszę-nie.
Kroll. J e s t, w rzeczy samej. J a sam jestem przewodniczącym .
Brendel. Nie byłbym się tego po panu spo dziew ał! A więc nie je s t rzeczą niemożliwą, bym się do w as zgłosił i zapisał się na tydzień ja k o członek.
Kroll. W ybacz pan — na tydzień nie p rz y j m ujemy członków.
Brendel. Tern lepiej, panie pedagogu, TJlryk B rendel nie cisnął się nigdy do drzw i podo bnych tow arzy stw odwracąjąc sie. Ale nie mogę ju ż przedłużać mego pobytu w tym domu, ta k bogatym we wspomnienia. Muszę iść do m iasta i w yszukać sobie odpowiednie mieszkanie. Spo dziewam się, że je s t tu porządny hotel.
Rebeka. Czy nie napiłby się pan czego cie płego przed odejściem?
Brendel. Czego n aprzykład, łaskaw a pani?
Rebeka. S zklankę h erb a ty , lub...
Brendel. D ziękuję szczodrobliwej gosposi tego domu, ale nie mam ochoty konfiskować dla siebie pryw atnej gościnności. Żegna się gestem ręki. Do w idzenia, szanow ni państw o! Idzie do drzwi, od progu wraca jednak. Ale p raw da — J a n ie — p a storze Rosm erze — czy nie w yśw iadczyłbyś tw e mu starem u nauczycielow i w imię daw nej p rz y ja ź n i pewnej p rzy słu g i?
Itosmersholm. 3 1 Rosmer. A le ja k najchętniej.
Brendel. Dobrze. Pożycz mi w takim raz ie — na dzień lnb dw a — uprasow anej koszuli.
Rosmer. To już w szystko?
Brendel. Bo widzisz, tym razem podróżuję — piechotą. Mój kufer później dopiero zostanie p rz y słany.
Rosmer. W ięcej nie potrzebujesz pan niczego?
Brendel. W iesz co, może masz ja k ie zbyteczne s ta re letnie ubranie.
Rosmer. Mam, mam, n atu ra ln ie .
Brendel. Poniew aż zaś p a ra porządnych bu tów do u b ran ia należy...
Rosmer. I na to poradzim y. Zostaw pan tylko adres a w net poślemy panu te rzeczy.
Brendel. Żadną m iarą. Nie pozwolę za p rzątać sobą głowy. W ezm ę te drobnostki ze sobą.
Rosmer. Dobrze, dobrze. Może zechce pan zatem pójść ze mną na górę.
Rebeka. Lepiej, że ja to załatw ię. J a i pani H elseth pom yślim y o w szystkiem .
Brendel. N igdy nie pozwolę, aby ta d y sty n gow ana dam a— !
Rebeka. Ale cóż znowu! P roszę tylko za mną, panie B rendel! W ychodzi na prawo.
R o s m e r zatrzymując Brendla. Niech mi pall po- wie — czy nie mogę panu jeszcze czemś służyć?
B re n d e l. Nie wiem napraw dę, coby to być mogło. Ależ, do szatan a, — przychodzi mi na
3 2 Henryic Ibsen.
m y ś l— ! Ja n ie , czy nie m asz przypadkiem p rzy sobie trze ch koron?
Rosmer. Z araz zobaczę. Otwiera portmonetkę.
Mam tu dwie dziesięciokoronówki.
Brendel. No, to w szystko jedno. Mogę je wziąć. P rzecież zm ienią mi je w mieście. D zię kuję ci tym czasem . Nie zapom nij, że wziąłem dwie dziesięciokoronów ki. Dobranoc, mój drogi, je d y n y chłopcze! Dobranoc, szanow ny panie! W y chodzi na prawo. Rosmer żegna się z nim przy drzwiach
i zamyka je potem.
K ro ll. M iłosierny Boże! I to był U lry k B ren del, o którym dawniej luazie m yśleli, że zo sta nie wielkim człowiekiem.
Rosiner cicho. W każdym razie m iał odw agę u rządzić sobie życie w edług w łasnego upodoba nia. A mnie się zdaje, że to rzecz niepoślednia.
Kroll. Co? T ak ie życie ja k jego! Zdaje mi się, że ten człowiek potrafił w prow adzić zam ęt w tw oje przekonania.
R o sin er. O nie! D ziś ju ż zdaję sobie jasno spraw ę ze w szystkiego.
K ro ll. Chciałbym, aby ta k było, mój drogi. Bo ty ta k nadzw yczaj nie je ste ś w rażliw y na postronne wpływy.
Rosmer. U siądźm y i pomówmy szczerze ze sobą.
Kroll. J a k najchętniej. Siadają na sofie.
http://dlibra.ujk.edu.pl
Rosmersholm. 3 3 Rosmer po krótkiej chwili milczenia. Czy liie Wy daje ci się tu przyjem nie i w ygodnie?
Kroll. T ak , je s t tli te ra z przyjem nie, w y godnie i — spokojnie. Masz te ra z swój dom, Rosmerze. A ja go utraciłem .
R o sm e r. Nie mów ta k , drogi przyjacielu. Chwi low y ro zdział da się z czasem przecie usunąć.
Kroll. Nigdy. Z arazek zaw sze pozostanie. N igdy ju ż daw ny stan rzeczy nie wróci.
Rosmer. P osłuchaj mię, mój drogi. Od w ielu, w ielu la t staliśm y ta k blizko siebie. Czy uw ażasz za możliwe, by nasza p rzy ja źń kiedyś się ro zb iła?
Kroll. Niema chyba na świecie nic takiego, coby nas rozdzielić mogło. Ale skąd ta k ie m yśli przychodzą ci do głow y?
R o sm er. Poniew aż ty przyw iązujesz ta k w iel k ą w agę do zgodności w poglądach i z a p a try waniach.
Kroll. No ta k , ale przecież pod tym w zglę dem we w szystkiem niem al zgadzam y się ze sobą. A przynajm niej co do w szystkich kw estyi z a sadniczych.
Rosmer cicho. Nie. T e ra z ju ż nie.
Kroll chce się zerwać z miejsca. Co to ma znaczyć?
Rosmer zatrzymując go. P ro szę cię, nie gorączkuj się, mój drogi.
K ro ll. Co to ma znaczyć? Nie rozum iem cię. Mów w yraźnie!
3 4 Henryk Ibsen.
Rosmer. Nowe słońce zaświeciło nad mą duszą. Nowy m łodzieńczy prąd. I dlatego j a dziś stoję po tej stronie.
Kroll. Po której stronie? P o której stro n ie ty stoisz?
R o sm e r. P o tej, po której stoją tw oje dzieci.
Kroll. T y ? ty ! A leż to niemożliwe! P o k tó re j stronie ty stoisz?
Rosmer. Po tej, po której stoją L a w rits i H ilda.
Kroll opuszczając głow ę. O dszczepieniec! J a n Rosm er odszczepieńcem!
Rosmer. To, co ty nazyw asz odszezepieństw em , mogłoby mnie uczynić ta k szczęśliwym i spo kojnym . A je d n a k cierpiałem strasznie. Bo w ie działem , że tobie ciężkie spraw ię zm artw ienie.
Kroll. Rosm erze, — Rosm erze! Tego nigdy przenieść na sobie nie zdołam! spogląda na n iego ze smutkiem. A więc i ty chcesz przyłożyć ręk i do tego zgubnego dzieła i przyczynić się do nie szczęścia kraju .
Rosmer. J a clicę tylko przyłożyć ręk i do dzie ła wyswobodzenia.
Kroll. T ak , wiem to dobrze. Tego w y ra że n ia używ ają zarówno uwodziciele ja k i uwiedzeni. Czy sądzisz jednak, że wyswobodzenia dokonać można przez te p rądy, które ju ż dziś z a g ra ż a ją zatruciem całego naszego życia społecznego?
Rosmersholm. 3 5 Rosmer. J a też nie przyłączę się do p an u ją cych tu prądów . Do żadnego z w alczących ze sobą stronnictw . Chcę spróbować zewsząd ludzi grom adzić. T ylu i z ta k ą starannością, ja k a bę dzie w mej mocy. Chcę żyć i w szystkie siły ży cia mego jednej ty lk o spraw ie poświęcić, — by w śród ludu w ytw orzyć praw dziw ą swobodę zdania.
Kroll. A więc sądzisz, że lud nie ma dość tej swobody zdania! Co do mnie, zdaje mi się, że my w szyscy jesteśm y na drodze prowadzącej do p o grążenia się w bagnie, w którem tylko po spolite, gm inne n a tu ry zw ykły się czuć szczę śliwemu
Rosmer. D latego w łaśnie należy wolności zdania w ytk n ąć cel istotny.
Kroll. J a k i cel isto tn y ?
Rosmer. U czynić w szystkich ludzi w kraju
ludźm i szlachetnym i.
Kroll. W szy stk ich lu d z i— !
Rosmer. W każdym razie, ile możności ja k najwięcej.
Kroll. W ja k i sposób?
Rosmer. Sądzę, że w ysw obadzając ich ducha i w zm acniając ich wolę.
Kroll. Je ste ś m arzycielem , Rosmerze. Chcesz ich oswobodzić? W olę ich wzmocnić!
Rosmer. Nie, drogi przyjacielu — chcę tylko spróbować pobudzić ich do tego. D okonać zaś tego m uszą oni sami.
3*
http://dlibra.ujk.edu.pl
8 6 Henryk Ibsen.
Kroll. I sądzisz, że tego dokonać p otrafią?
Rosmer. T ak.
Kroll. A więc w łasną sw ą siłą?
Rosmer. T a k , w łasną sw ą siłą. Innej p rze cie niema.
Kroll wstaje. Czy przystoi, by w ten sposób mówił duchow ny?
Rosmer. Nie jestem ju ż duchownym.
Kroll. T ak — ale tw a w iara dziecięca— ?
Rosmer. J u ż je j nie mam.
Kroll. Nie m asz ju ż j e j — !
Rosmer wstaje. Porzuciłem ją , musiałem ją po rzucić.
K roll wzburzony, ale panując nad sobą. T ak, tak , ta k . Jedno w ypływ a z drugiego. — Czy dla tego może usunąłeś się od spraw ow ania kościel nego urzędu?
Rosmer. T ak . G dy zdałem sobie ju ż jasno spraw ę, gdy doszedłem do zupełnej pewności, że nowe moje przekonania nie są chwilowem z w ą t pieniem, ale zasadą, od której nigdy nie p o tra fiłbym odstąpić, — wówczas usunąłem się.
K io ll. W ięc czas ta k długi trw a ła ta w alk a w ew n ętrzn a? A my — tw oi przyjaciele — nic o tem nie wiedzieliśmy. Rosm erze, Rosm erze, ja k mogłeś u kryw ać przed nam i tę sm utną praw dę!
Rosmer. Doszedłem do przekonania, że ta rzecz mnie tylko samego obchodzi. A później nie chciałem tobie i innym mym przyjaciołom
Rosmersholm. 3 7
potrzebnego spraw iać zm artw ienia. Sądziłem , że będę mógł tu ta j nadal żyć ta k samo ja k daw niej: spokojnie i szczęśliwie. Zam ierzałem dużo czytać i w głębić się w te w szystkie dzieła, k tóre do tej chwili były dla mnie zam kniętą książką. Chcia łem poprostn wżyć się w ten w ielki św iat p ra w dy i wolności, k tó ra mi się te ra z objawiła.
Kroll. Odszczepieniec! K ażde słowo tego do wodzi. A le dlaczego p rzyznajesz się do tw ego tajem nicą pokrytego odszczepieństw a? I dlaczego w łaśnie te ra z ?
Rosmer. T y sam mnie do tego zmusiłeś.
Kroll. J a ? J a cię zm usiłem — !
Rosmer. K iedy doszły mię wieści o tw ej bez w zględnej, gw ałtow nej działalności na zgrom a dzeniach ludowych, kiedy czytałem o tw oich su rowych, pozbawionych miłości mowach, któ re tam w ypow iadałeś, — o tw ych nienaw istnych n a paściach na tych, k tó rz y po przeciw nej stronie stoją — o twoim szyderczym w yroku potępienia n a w szystkich, co byli innego zdania — o K rollu! — że to ty , ty , takim stać się mogłeś. W ted y j a sno zdałem sobie spraw ę z tego, gdzie leży mój obowiązek, L udzie sta ją się złymi w tej w aśni, k tó ra te ra z rozgorzała. P okój, rów now aga i zgo da nanowo m uszą zapanow ać w um ysłach. D la tego ja te ra z w ystępuję i otw arcie w yznaję, czem jestem . I te ra z chcę tak że wypróbow ać me siły.
38 Henryk Ibsen.
Czy i ty nie mógłbyś — pójść ze m ną razem . K rollu?
K ro ll. N igdy, póki życia mego, nie będę pró bow ał układów z niszczącym i żywiołam i spo łeczeństw a.
R o sm er. Pozw ól więc przynajm niej w alczyć nam szlachetną bronią, jeżeli już w alczyć musimy.
K ro ll. K to w najw ażniejszych życiowych sp ra w ach na jednym zemną nie stoi g ru n c ie ,— tego nie znam więcej. I nie poczuwam się wobec niego do żadnych w zględów .
R o sm er. Czy i do mnie to tak że się odnosi? K ro ll. Sam zerw ałeś ze mną, Rosmerze. R o sm e r. Ależ czyż to je s t zerw anie!
K ro ll. Czy to je s t zerw anie! T ak , to zerw a nie ze w szystkim i, z którym i blizkie dotąd łączy ły cię zw iązki. Musisz ponosić skutki.
R eb ek a W est w chodzi z prawej strony, otw ierając drzw i na oścież.
R e b e k a . A więc je st 011 ju ż na drodze do swego w ielkiego ofiarnego św ięta. A te ra z mo żemy zasiąść do stołu. P ro szę bardzo, panie rektorze.
K ro ll biorąc kapelusz. Dobranoc pani, panno W est. Nie mam tu nic więcej do roboty.
R e b e k a zdumiona. Co to ma znaczyć? Zamyka drzwi i przystępuje bliżej. Czy pall pow iedziałeś w szystko?
Rosmer. Teraz wie on już wszystko.
http://dlibra.ujk.edu.pl
Rosmersholm. 8 9 Kroll. My nie zostaw im y cię ta k , Rosm erze. Zmusimy cię, byś do nas powrócił.
Rosmer. T am ja ju ż nigdy nie wrócę.
Kroll. Zobaczymy — ty nie jesteś człowie kiem , k tó ry b y był w stanie pozostać sam otnym na swem stanow isku.
Rosmer. Zupełnie sam otnym nie pozostanę.— J e s t tu nas dwoje, i samotność tę znieść po trafim y.
Kroll. Ali! — podejrzenie zaczyna w nim wzrastać.
A więc i to jeszcze! Słowa B e a ty — !
Rosmer. B e ata?
K ro ll odpędzając podejrzenie, Nie, nie, --- to było haniebnem . — P rzebacz.
Rosmer. Co?
K ro ll. Nie mówmy o tern więcej. Fuj.! P rz e bacz. B yw aj zdrÓW! Idzie do drzwi przedpokoju.
Rosmer idzie za nim. K roll! T a k nie pow in niśm y się rozstaw ać. J u tr o p rzy jd ę do ciebie.
K ro ll w przedpokoju zwracając się do niego. Niecił noga tw a nie p rze stąp i progu mego domu! B ie rze laskę i wychodzi.
Rosmer stoi przez chwilę w otwartych drzwiach, po tem je zamyka i zbliża się do stołu. To Ilic, Rebeko. Zniesiem y to jakoś. My oboje. T y i ja.
Rebeka. Co on mógł mieć n a m yśli, kiedy pow iedział: „ F u j“ ?
4 0 Henryk Ibsen.
Rosmer. N ajdroższa, nie troszcz się o to. Sam nie w iedział, o co mu idzi. Ale iu tro pójdę do
niego. Dobranoc!
Rebeka. Czy i dzisiejszego w ieczora ta k w cze śnie idziesz do siebie? Po tem w szystkiem ?
Rosmer. Dziś, ta k ja k zawsze. T a k mi spo kojnie, że to w szystko ju ż przeszło. W idzisz — jestem zupełnie spokojny, d roga Rebeko. I ty przyjm to ze spokojem. Dobranoc!
Rebeka. Dobranoc, drogi przyjacielu! Śpij
Spokojnie! Rosmer w ychodzi do przedpokoju, po ch w ili słychać jeg o kroki n a schodach. R ebeka pociaga za sznur od dzw onka koło
pieca. W n et potem wchodzi pani H elseth .
Rebeka. Może ju ż pani kazać zdjąć nakrycie ze stołu, pani H elseth. P a sto r nie chce nic jeść, — re k to r zaś poszedł do domu.
P. Helseth. R ek to r poszedł? Cóż mu się sta ło ? R e b e k a biorąc robotę szydełkow ą. P rzepow iadał, że g roźna b u rza nadejdzie.
P. Helseth. D ziw na rzecz. P rzecież jednej chm ury nie ma na niebie.
Rebeka. Żeby tylko nie spotkał białego konia. Obawiam się bowiem, że w net usłyszym y znowu o takim upiorze.
P Helseth. Nieeh panią Bóg ma w swej opiece. J a k można mówić ta k straszn e rzeczy.
Rebeka. No, no, no.
P. H e ls e th ciszej. Czy pani napraw dę p rz y puszcza, że w net znowu tu kogoś stracim y ?
Rosmersholm. 4 1 Ilebeka. W cale tego nie przypuszczam . Ale ty le je s t rodzai białych koni na świecie, pani H elseth. — A więc dobranoc. Idę ju ż do mego pokoju.
P. Helseth. D obranoc!
Rebeka wychodzi na prawo z robotą szydełkow ą. P. Helseth przykręca lampę, potrząsa głow ą i mru czy do siebie. Je z u — Jezu . T a panna W est. Co ona czasem mówi!
K O N IE C AKTIT I.
II-G ab in et R osm era.
P rzy śc ia n ie z lew ej strony drzwi w ch od ow e. W ty le d rzw i p row adzące do sy p ia ln i zak ryte za sło n ą . N a pra w o okno przed niem stó ł do p isa n ia p o k ry ty k sią ż k a m i i papieram i. Szafy z k sią żk a m i i p u łk i przy śc ia n ach . M eble skrom ne. N a przodzie po lew ej stronie
starom odna kan ap a, przed nią stó ł.
J a n R osm er w ubraniu dom ow em siedzi przy stole w k rześle z w y so k ą poręczą. R ozcin a k artki j a k ie jś
broszury, p rzegląd a j ą i czy ta od czasu do czasu. K toś puka do drzwi z lew ej strony. Rosmer nie odwracając się P roszę wejść.
R ebeka W est w stroju porannym wchodzi.
Rebeka. D zień dobry.
R o s m e r przegląda broszurę. Dzień dobry, moja droga. Czy życzysz sobie czego?
4 2 Henryk Ibsen.
Rebeka. Chciałam się tylko dowiedzieć, czy dobrze spałeś.
Resmer. O, spałem ta k dobrze, ta k spokojnie. Żadnych snów. — Odwraca się. A t y — ?
Rebeka. D ziękuję. T a k nad ranem .
Rosmer. Nie pam iętam , by mi kiedy ta k swo bodnie było na sercu ja k te ra z. T ak , rzeczyw iście to dobrze, że mu w szystko powiedziałem .
Rebeka. Nie powinieneś był k ry ć się z tem ta k długo, Rosmerze.
Rosmer. Sam nie pojm uję, ja k mogłem być tak im tchórzem .
Rebeka. No, nie pochodziło to znowu z tchó rzostw a.
Rosmer. O, ta k , ta k , — gdy dobrze rozw ażę, było tam ta k ż e i tchórzostw o.
Rebeka. Tem w iększej trz e b a było odw agi do
przecięcia węzła. — Siada na krześle przy stole do
pisania. Ale te ra z chcę ci opowiedzieć, co uczyni łam — ale nie powinieneś się gniewać.
Rosmer. G niew ać się? Ależ, moja droga, ja k możesz przypuszczać?
R e b e k a . Bo było to może zb y t samowolnie z mej strony, ale...
Rosmer. Mów, słucham.
Rebeka. W czoraj wieczorem gdy U lry k B ren del w ychodził od nas, napisałam przez niego k il k a słów do M ortensgarda.
Rosmersholm. 4 3 Rosmer trochę zaniepokojony. Ależ kochana Re
beko. — No i co napisałaś?
Rebeka. N apisałam , że w yśw iadczyłby ci miłą przysługę, gdyby zechciał zaopiekować się tro chę tym nieszczęśliwym człowiekiem i pomóc mu w edług możności.
Rosmer. Nie pow innaś była czynić tego, R e beko. Zaszkodziłaś tylko Brendlow i. A M ortens- g a rd je s t człowiekiem, którego chcę trzym ać od siebie zdaleka. W iesz, co niegdyś zaszło między nami.
Rebeka. Czy nie sądzisz jed n ak , że o wiele lepiej byłoby, gdybyś z nim na przyjaźniejszej pozostaw ał stopie?
Rosmer. J a — z M ortensgardem ? skąd ci to przyszło?
Rebeka. Bo przecież nie możesz w zupełnym pozostać spokoju, — odkąd m iędzy tobą a tw o imi przyjaciółm i...
R oSllier spogląda na nią i potrząsa głow ą. Czy nap raw d ę m ogłabyś przypuszczać, że K roll lub ktokolw iek inny zechce się mścić? — Że byliby w sta n ie— ?
R e b e k a . W pierw szem rozdrażnieniu, mój drogi — n ik t napew no zaręczyć nie może. — S ądzę ta k — ze sposobu, w ja k i re k to r p rz y ją ł wiadomość.
Rosmer. M usiałabyś lepiej go poznać. K ro ll jest naw skróś człowiekiem honorowym . D ziś po
4 4 Henryk Ibsen,
południu pójdę do niego do m iasta i rozmówię się z nim. Chcę z w szystkim i się rozmówić. Zo baczysz, ja k to łatw o pójdzie.
Pani Helseth wchodzi drzwiami z lewej strony. Rebeka. Czego sobie pani życzy, pani H elsetli?
P. H elsetli. R ek to r K roll je s t na dole w p rzed pokoju.
Rosmer zrywa się z miejsca. K roll!
Rebeka. R ektor! Nie, — pom yśl ty lk o — !
P. Helseth. P y ta się, czy może wejść na gó rę i w idzieć się z panem pastorem .
Rosmer do Rebeki. A co, czy nie mówiłem! N atu ra ln ie, że może. Idzie do drzwi i w oła przez schody. B ardzo cię proszę, drogi przyjacielu! W i tam cię Z CałegO serca! Rosm er stoi przy drzwiach Pani H elsetli w ychodzi R ebeka zaciąga zasłonę na drzw i prowadzące do sypialni. Później tu i ów dzie coś poprawia. Rektor Kroll w cho dzi z kapeluszem w ręku.
Rosmer cicho, ze wzruszeniem. W iedziałem dobrze, że wczoraj nie byłeś tu raz ju ż ostatni.
Kroll. Dziś w idzę w szystko w innem zupełnie św ietle jak w czoraj.
Rosmer. N iepraw daż, K ro ll? T eraz kiedy mo głeś się zastanowić...
Kroll. Źle zupełnie tłum aczysz sobie me słowa.
Kładzie kapelusz na stole przed kanapą. W Ważnej spraw ie chciałbym z tob^, w cztery oczy po mówić.
Rosmer. D laczegożby panna W e st nie m ia ła — ?
Rebeka. Nie, nie, panie Rosm erze. Idę już.
Rnsmersholm. 4 5 K roll mierząc ją oczyma. MllSZę jeszcze prosić pan ią o przebaczenie, że przyszedłem ta k wcze śnie i że zeszedłem panią, zanim pani m iała czas...
Rebeka zmięszana. J a k to ? Czyżby pan uw ażał za niestosowne, że tu w domu chodzę w p o ran nym stro ju ?
Kroll. B roń Boże! J a przecież nie mogę wie dzieć, ja k i te ra z obyczaj panuje w Rosmersholmie.
Rosmer. A leż K rollu — je ste ś dziś ja k b y zmienionym.
Rebeka. Polecam się, panie rektorze. W ychodzi na lewo.
Kroll. Pozw ól, Że Usiądę. Siada na kanapie. Rosmer. T ak , drogi przyjacielu, usiądźm y tu i poufnie pomówmy ze SObą. Siada na krześle na przeciw rektora.
Kroll. Od w czoraj oka zm rużyć nie mogłem. P rz e z całą noc nie spałem i rozm yślałem .
Rosmer. I jakiego dziś je ste ś zdania?
K roll. To długa spraw a, Rosm erze. Pozw ól, że zacznę pewnym rodzajem w stępu. Mogę ci coś powiedzieć o U lryku B rendlu.
Rosmer. Czy był u ciebie?
Kroll. Nie. Poszedł do jakiegoś szynku, n a tu ra ln ie w ja k najgorszem tow arzystw ie. P ił i czę stow ał ta k długo, dopóki miał pieniądze. Później nazw ał całe tow arzystw o zbieraniną i hołotą. Miał w tem zre sz tą racyę. Ale też oni go obili i w yrzucili n a ulicę.
4 6 Henryk Ibsen.
Rosmer. A więc je s t on je d n ak niepopraw nym .
K roll. U branie swoje zastaw ił. Z nalazł się je dnak ktoś, kto mu je w ykupi. Czy nie dom yślasz się kto?
Rosmer. Czy nie ty sam może?
Kroll. Nie. T en szlachetny pan M ortensgard.
Rosmer. Ali, tak.
Kroll. Opowiadano mi, że pierw szą w izy tę złożył U lry k B rendel idyocie i plebeuszowi.
Rosmer. B ardzo to je d n a k szczęśliwie dla niego.
Kroll. Zapewne. Przechyla się do Rosmera przez
stół. T e ra z zaś przychodzim y do rzeczy, przed k tó rą, w imię naszej sta re j — naszej dawnej p rzy jaźn i, chciałbym cię przestrzedz.
Rosmer. Cóż to takiego, drogi p rzy jacielu ?
Kroll. Idzie tu o to, że w tw ym domu ktoś po za tw em i plecam i knuje in try g i.
Rosmer J a k możesz w ierzyć w coś podobnego? Czy to do Rebeki — czy to do panny W est, odno
szą się tw e słow a?
\
Kroll. T a k w łaśnie. Pojm uję zupełnie jej po stępow anie. Ona tu by ła panią czas ta k długi. Mimo to jednak...
Rosmer. Je ste ś w zupełnym błędzie, mój dro gi. Ona i j a nie taim y przed sobą niczego.
Kroll. Czy i o tem tak że cię uw iadom iła, że rozpoczęła korespondencyę z redaktorem „ L a ta r ni m o rsk ie j"?