• Nie Znaleziono Wyników

Pawilon szósty

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Pawilon szósty"

Copied!
296
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)
(6)
(7)

A. C Z E C H O W

PAWILON SZÓSTY

Z rosyjskiego przełożyło M. G R A B O W S K A *

WARSZAWA -

1936

TOWARZYSTWO

WYDAWNICZE „ R Ó J "

(8)

100663

(9)

I.

W szpitalnym dziedzińcu gnieździ się niew ielka oficyna, otoczona całym lasem ostów, pokrzyw i d zi­ kich konopi. D ach m a zardzew iały, kom in do połow y zaw alony, schody p rz ed gankiem zbutw iałe i porosłe tra w ą , zaś z o ty n k o w an ia pozostał jen o ślad. F rontem o ficynka zw rócona je st do szp itala, ty ln ą fa sa d ą w p a t­ ru je się w pole, od którego dzieli j ą szary szpitalny, n a b ija n y ćw iekam i p a rk a n . Owe ćwieki, skierow ane ostrzem ku górze, i p a rk a n , i sam a oficynka m a ją ten specyficznie p rz y g n ęb iający , p rzeklęty w yg ląd, który p o sia d a ją u nas je d y n ie budynki szpitalne i w ięzienne.

O ile p aństw o n ie lę k a ją się o p arzen ia pokrzyw ą, to idźm y w ąską ścieżką, p ro w a d ząc ą do oficynki i zo­

baczm y, co się d zieje w ew nątrz. Po uchyleniu p ie rw ­ szych drzw i, w chodzim y do sieni. T u ta j w zdłuż ścian i p o d piecem spiętrzono stosy szpitalnych rupieci. M a ­ terace, sta re zd a rte szlafroki, p an talo n y , koszule w błęk itn e paski, doszczętnie zniszczone obuwie, — w szystkie te łach m an y stłoczone n a kupę, przerzucane w ielok ro tnie, stochłane, g n iją i z ie ją duszącym fe to ­ rem .

N a ru pieciach , zawsze z fa je czk ą w zębach, leży stróż N ik ita , sta ry dym isjo n o w an y żołnierz ze zrud zia- łem i naszyw kam i. M a szeroką, p ija c k ą gębę, krzaczaste brw i, n a d a ją c e tw arzy w yraz stepow ego ow czarka, i

(10)

k arm azynow y nos; nie je s t wysoki, w y g lą d a n a szczup­ łego i żylastego, lecz postaw ę m a w z b u d zającą szacunek, zaś pięści n a schw ał. N ależy do liczby tych prostak ów statecznych i obow iązkow ych, którzy ze w szystkiego n a świecie k o c h a ją n a jb a rd z ie j ła d i wobec tego są p rz e ­ konani, że należy bić. B ije więc po tw arzy , piersiach i plecach, w co tra fi, i jest przekonany, że bez bicia nie byłoby tu ta j porządku.

D a le j państw o w chodzą do dużego, obszernego pokoju, zajm u jąceg o poza sienią, ca łą oficynę. Ściany są tu pom alo w ane n a kolor b rudno-n iebieski, sufit z a ­ kopcony, niczem w k u rn e j chacie, — w idać, że w zim ie dym ią piece i m usi być często naczadzone. O kna od strony zew nętrznej są oszpecone k ra ta m i. P o d ło g a sza­ ra, p e łn a zadr. Czuć kw aszoną k ap ustą, kopciem , p lu s­ kw am i oraz am oniakiem , i odór te n w pierw szej chw ili robi w rażenie, ja k b y się weszło do zw ierzyńca.

W pok oju sto ją łóżka przyśru bow ane do podłogi. N a łóżkach siedzą i leżą ludzie w szpitalnych g ra n a to ­ w ych szlafrokach i, zgodnie ze starośw ieckim zw ycza­

jem , w szlafm ycach. T o w a rja c i.

Je s t ich razem pięciu. J e d e n tylko — po cho­ dzen ia szlacheckiego, reszta m ieszczanie. P ierw szy od drzw i, w ysoki szczupły m ieszczanin o ru d y ch p ołysk ­ liw ych w ąsach i zap łak an y ch oczach, siedzi z p o d p a rtą głow ą i p a trz y w je d e n punkt. Sm uci się w dzień i w nocy, kiw a głow ą, w zdycha i gorzko uśm iecha się; rzadko bierze u d ział w rozm ow ie, n a p y ta n ia zaś z a ­ zw yczaj nie o dpow iada. J e i p ije m ach in aln ie, w ted y kied y d a ją . M ęczący, szarpiący nim kaszel, w ychu dze­ n ie i w ypieki n a tw arzy n a su w a ją m yśl, że człowiek te n m a początki gruźlicy.

(11)

Po nim idzie m ały, żyw y, ogrom nie ruchliw y s ta ­ ruszek o o strej bródce i czarnych, skręconych, ja k u m urzyna w łosach. W ciągu d n ia sp ac eru je po p a w ilo ­ n ie od okna do okna lub siedzi z podw iniętem i po tu - recku nogam i n a swem posłan iu i bezustannie, niczem gil, pogw izduje, cichutko śpiew a i śm ieje się. W esołość dziecięcą i żywość usposobienia w ykazuje rów nież w nocy, gdy w staje poto, by się pom odlić do Boga, czyli, by uderzyć się k ilk ak ro tn ie pięściam i w pierś i p o d łu ­ bać palcem w drzw iach. T o je st żyd — głupi M osiek, któ ry zw arjo w ał ze dw adzieścia la t tem u, kiedy spło­ n ęła m u p raco w n ia czapek.

Z pom iędzy w szystkich m ieszkańców 6-go p a w i­ lonu, tylko jem u jed n em u w olno w ychodzić z oficyny, a n aw et z dziedzińca szpitalnego n a ulicę. Z d a w n a cie­ szy się już tym przyw ilejem , praw dopodobn ie, jak o sta ­ ry w iaru s szpitalny i jak o spokojny, nieszkodliw y g łu p ­ tak, błazen m iasteczkow y, którego daw no już p rzyzw y ­ czajono się w idzieć n a ulicach w otoczeniu chłopaków i psów. W szlafroczynie, w śm iesznej szlafm ycy i w p an to flach , czasem n a bosaka, a n aw et bez p a n ta lo - nów włóczy się po ulicach, za trzy m u jąc się przed b r a ­ m am i i sklepam i i żebrze o kopiejeczkę. T u m u d ad z ą kw asu, tam chleba, gdzieindziej kopiejkę, więc p o w ra ­ ca zazw yczaj do p aw ilonu syty i bogaty. W szystko, co przynosi ze sobą, zab iera m u N ik ita n a swój w łasny użytek. Ż ołnierz czyni to b ru taln ie, ze złością, w yw raca m u kieszenie i w zyw a B oga n a św iadka, że ju ż n ig d y w ięcej nie puści żyda n a ulicę i że n ajg o rsz ą rzeczą n a świecie je st d la ń niestosow anie się do przepisów .

M osiek lubi usługiw ać. P o d a je swym w sp ó łto w a­ rzyszom w odę, otu la ich gdy śpią, obiecuje każdem u

(12)

przynieść z ulicy kopiejeczkę i uszyć now ą czapkę; M o - siek też k arm i łyżeczką swego sąsiad a z lew ej strony, k tó ry je st p arality k iem . C zyni tak M osiek nie ze w spół- czucia a n i też z jakichkolw iekbąd ź innych pobudek h u m an itarn y c h , lecz n a ś la d u ją c i m im ow oli p o d a ją c się swem u sąsiadow i z p ra w e j strony, G rom ow ow i.

Iw a n D m itrycz G rom ow , trzydziestotrzyletn ' szlachcic, ex kom ornik i sekretarz g u b ern ialn y , cierpi n a m a n ję prześladow czą. A lbo leży n a łóżku, zw inięty w kłębek, albo sp ac eru je z k ą ta w kąt, ja k b y w celach leczniczych, siedzi zaś n a d e r rzadko. J e s t zawsze p o d ­ niecony, zdenerw ow any, n aelek tryzow an y podśw iado - mem, nieokreślonem oczekiw aniem czegoś. W y starczy n ajm n iejszy szelest w sieni lub krzyk n a dziedzińcu, by uniósł głow ę i j ą ł nasłuchiw ać: czy aby nie po niego idą? Czy n ie jego szukają. Z aś n a tw arzy jego w tak iej chw ili m a lu je się bezgraniczny niepokój i w stręt.

P odoba m i się jego szeroka, zawsze b la d a i u d rę ­ czona tw arz, o w y d a tn y c h kościach policzkowych. T w a rz, o d zw ierciad lająca, niczem lustro, duszę u m ę­ czoną przez w alkę i n ieu stan n y lęk. Człowiek ten w y ­ k rzyw ia się dziw acznie i chorobliw ie, lecz subtelne lin je , w yrzeźbione n a jego tw arzy przez głębokie i szczere cierpienie, są m ąd re i in telig en tn e, oczy zaś m a ją ciepły, zdrow y blask. P odoba m i się on sam , tak i ugrzeczniony, usłużny i niezw ykle d elik atn y w obco­ w a n iu ze w szystkim i, prócz N ikity. G d y ktoś upuszcza guziczek, czy łyżkę — n aty ch m iast z łóżka i podnosi. Co ran o p o zd raw ia swych tow arzyszy n a dzieńdobry, k ład ąc się do snu — życzy im d o b rej nocy.

Prócz ciągłego po d n iecen ia i w ykrzyw iań się, w a rja c tw o jego p rz e ja w ia się w sposób n astęp u ją cy :

(13)

od czasu do czasu, z w ieczora, o tu la się szczelnie swym szlafrokiem i dygocąc calem ciałem , szczękając zęba­

mi, rozpoczyna pośpieszny spacer z k ą ta w k ąt oraz p o ­ m iędzy łóżkam i. W y g lą d a to tak, ja k b y p o d leg ał sil­ nem u atakow i febry. Z tego, że się ra p to w n ie zatrzy m u ­ je i sp o g ląd a n a tow arzyszy, w idać, że chciałby po w ie­ dzieć coś ogrom nie w ażkiego lecz, n ajw id o czn iej, z d a ­ ją c sobie spraw ę, że zostanie niew ysłuchany lub n ie ­ zrozum iany, po trząsa ze zniecierpliw ieniem głow ą i p o d e jm u je nanow o swój m arsz. W k ró tce je d n a k chęć m ów ienia przew aża n a d wszystkiem i rozum ow aniam i i G rom ow puszcza wodze, m ówi zapalczyw ie i n a m ię t­ nie. M ow a ta jest bezładna, gorączkow a, niczem m a ­ ligna, u ry w a n a i niezaw sze zrozum iała, ale zarów no w słow ach, ja k w głosie p rz e b ija się jakieś niezw ykłe piękno. G d y m ówi — p o zn a je się w nim i w a rja ta i człowieka. T ru d n o przelać n a p a p ie r te szaleńcze p rz e ­ m ów ienia. G rom ow mówi o podłości ludzkiej, o g w a ł­ cie, który pogn ębia praw d ę, o pięknie życia, które k ie ­ dyś za p a n u je n a ziemi, o za kratow anych oknach, p rz y ­ pom in ający ch mu co chw ila bezm yślność i okrucieństw o gw ałcicieli. S p la ta się to w bezładne, n iekształtn e pot- pourri ze starych, lecz jeszcze niew yśpiew anych p io ­ senek.

II.

Ze 12-15 la t tem u, n a p ry n c y p a ln e j ulicy m iasta, w dom u w łasnym m ieszkał u rzędnik G rom ow , człek stateczny i zam ożny. M iał dw óch synów: S ie rg ieja i Iw an a. B ędąc ju ż studentem czw artego kursu, S ierg iej

(14)

dostał galopujących suchot i um arł. Śm ierć ta, zd a się, zapoczątkow ała szereg nieszczęść, które n ag le ję ły się sypać n a rodzinę G rom ow ych. W tydzień po pogrzebie S iergieja, ojciec G rom ow został o d d an y pod sąd za fałszerstw a i nadużycia, zaczem niezadługo zm arł w szpitalu w ięziennym n a tyfus. D om i wszystkie ru c h o ­ mości zostały zlicytow ane, zaś Iw a n D m itrycz i m a t­ ka pozostali bez jakichkolw iek środków .

P rzed tem , za życia o jca Iw a n D m itrycz, m ieszka­ ją c w P etersb u rg u , gdzie uczęszczał n a uniw ersy tet, o trzym yw ał od 60-u do 70-u rubli m iesięcznie i nie m iał pojęcia, co to nędza, obecnie zaś m usiał krańcow o odm ienić swój try b życia. M usiał od ra n a do nocy udzielać groszow ych lekcyj, podejm ow ać się przep isy ­ w a n ia i, mimo wszystko, p rzym ierać głodem , gdyż cały swój zarobek w ysyłał m atce n a utrzym anie. T ego r o ­ d z a ju życia Iw a n D m itrycz nie zniósł; u p a d ł n a duchu, zdrow ie jęło szw ankow ać, rzucił więc u n iw ersy tet i w rócił do dom u. T u, naskutek p ro tek cji, o trzy m ał p o ­

sadę nauczyciela w szkole pow iatow ej, lecz nie za p rzy ­ ja ź n ił się z kolegam i, nie spodobał się uczniom i w k ró t­ ce rzucił tę posadę. M atk a u m arła . Z pół roku w ałęsał

się bez pracy, żyw iąc się je d y n ie chlebem i w odą, n a ­ stępnie został kom ornikiem . Stanow isko to zajm ow ał aż do zw olnienia naskutek choroby.

N ig d y , n aw et za m łodych la t studenckich nie r o ­ bił w ra żen ia zdrow ego człowieka. Z aw sze by ł b lad y , chudy, skłonny do przeziębień, m ało ja d a ł, m arn ie sy­ p iał. P o jed n y m kieliszku już m u się kręciło w głow ie i do staw ał histerycznych ataków . M iał zawsze pęd do tow arzystw a, lecz dzięki sw ej drażliw ości i imaginacyj-

(15)

prz y ja ció ł nie p osiadał. O obyw atelach m iasteczka odzyw ał „się zawsze pogard liw ie, u trzy m u jąc, iż ich b ru ta ln y obskurantyzm i ospałe, zwierzęce życic budzą w nim w stręt i obrzydzenie. M ów ił tenorem , głośno, z p rzejęciem i nie inaczej, niż o b u rzając się i p om stując, lub też z zachw ytem i zdum ieniem — zawsze je d n a k szczerze. Bez w zględu n a to o czem się rozpoczynało rozm ow ę, zawsze w ra cał do tego sam ego: że w m ias­ teczku życie je st duszne i n udne, społeczeństw o nie m a żadnych wyższych zainteresow ań, pędzi bezm yślne w yblakłe życie, u ro zm aicając je sobie gw ałtam i, o rd y ­ n a rn ą ro zpu stą i obłu d ą; ła jd a c y są syci i przyodziani, uczciwi zaś k a rm ią się okruszynam i; po trzebne są szko­

ły, g azeta o przyzw oitym kierunku, te a tr, odczyty p u b ­ liczne, skupisko sił in telig en tn y ch ; trzeba, żeby społe­ czeństwo poznało siebie i przeraziło się. W sw ych są ­ dach o ludziach używ ał b arw intensyw nych, b iałej i czarnej jed y n ie, nie u z n a ją c żadnych odcieni; lu d z­ kość d zield n a uczciw ych i łajd ak ó w ; pośredniości nie uznaw ał. O kobietach i o miłości m ów ił zawsze n a m ię t­ nie i z zachw ytem , zakochany je d n a k nie b y ł an i razu. M im o krańcow ości p ogląd ów i nerw ow ości, lu ­ biono je d n a k w m ieście G rom ow a i nazyw ano go za oczy pieszczotliw ie „ W a n ia ” . W ro d zo n a delikatność, usłużność, uczciwość, czystość m o ra ln a oraz w yszarza- n y surducik, w y g ląd chorobliw y i ro d zinne nieszczęścia w zbudzały dobre, serdeczne i m elan c h o lijn e uczucia; prócz tego zaś G rom ow by ł w ykształcony, oczytany, w iedział, zdaniem m ieszkańców m iasta, wszystko i był u w ażany za coś w ro d z a ju chodzącego słow nika in fo r­ m acyjnego.

(16)

bie. ta rg a ją c nerw ow o bródkę i p rz erzu cając dzienniki, oraz książki; z tw arzy zaś znać, że nie czyta, lecz w prost łyka, zaledw ie n a d ą ż a ją c przeżuć jak o tako. N ależy przypuszczać, że czytanie było jed n y m z jego chorobliw ych naw yków , bow iem z jed n ak o w ą żarło cz­ nością rzucał się n a wszystko, co m u w p ad ało w ręce, n aw et n a zeszłoroczne gazety i kalendarze. W dom u zawsze czytał w pozycji leżącej.

III

P ew nego jesiennego poran k u , nastaw iw szy k o ł­ nierz u p a lta , G rom ow człapał po błocku zaułków i dziedzińców , p rz em y k ając się do jakiegoś oby w atela m iasteczka po odbiór należności, zgodnie z nakazem egzekucyjnym . Był w p o n u ry m n a stro ju , ja k zw ykle rano. W je d n y m z zaułków n a p o tk a ł dw óch w ięźniów w k a jd a n a c h , w otoczeniu czterech konw ojentów z k a ­ rab in am i. P rzed tem Iw a n D m itrycz bardzo często s p o ­ ty k a ł w ięźniów i zawsze budziło to w nim uczucie l i ­ tości i pew nego zażenow ania, obecnie je d n a k spotkanie w yw arło jak ieś szczególne, dziw ne w rażenie. R ap tem , c niew iadom o czemu, w ydało m u się, że on rów nież może być zaku ty w k a jd a n y i p row adzon y w ten w łaśn ie sposób po błocie do w ięzienia. P o w rac ając , po b y tn o ś­

ci u owego obyw atela do dom u, spotkał koło poczty znajom ego rew irow ego, któ ry p rz y w ita ł się z nim i o d prow adził kilk a kroków po ulicy. Iw anow i D m itry - czowi w ydało się to, niew iadom o czemu p o d ejrz an e. W dom u, w ciągu całego d n ia nie w ychodzili m u z głow y w ięźniow ie i żołnierze z k arab in am i, zaś n iew

(17)

tłum aczony niepokój w duszy przeszkad zał w czytan iu i skupieniu się. W ieczorem nie zap alił św iatła, w nocy nie sp ał i w ciąż m yślał o tern, że go m ogą aresztow ać, zakuć w k a jd a n y i zapakow ać do w ięzienia. Z d a w a ł sobie spraw ę, że nie zaw inił niczem i m ógłby ręczyć, że w przyszłości nie zabije, nie p o d p ali i nie u k ra d n ie ; ale czyż to ta k tru d n o popełnić zbrodnię niechcący, m im ow oli i czyż nie je st m ożliw e fałszyw e oskarżenie, sądow a om yłka wreszcie? W szakże nie bez p odstaw y poucza w iekow e dośw iadczenie ludow e, by się k ija że­ braczego i lochu w ięziennego nie zarzekać. Z aś p rzy obecnej p ro cedurze sądow ej om yłka n a d e r jest p ra w ­ d o podobna i nie byłoby w tern nic n adzw yczajnego. L udzie, p o zostający w służbow ym , o ficja ln y m stosunku do cierpień cudzych, d a jm y n a to sędziow ie, p o lic ja n ­ ci, lekarze, z biegiem czasu, naskutek o trzask an ia się, zn ieczu lają się do tego stopnia, że n aw et gd y p ra g n ą , nie p o tra fią ustosunkow ać się inaczej do swych k lije n - tów, niż fo rm alistycznie; pod tym w zględem nie ró ż­ n ią się niczem od chłopa, zarzy n ająceg o n a podw órku b a ra n a czy cielaka i nie d ostrzegającego n aw et krw i. Z aś przy form alistyczn ym bezdusznym stosunku do j e d ­ nostki, by pozbaw ić niew innego człow ieka p ra w oby­ w atelskich i by skazać go n a k ato rg ę , sędzia potrzeb u je tylko jed n eg o w aru n k u : — czasu. T ylko czas jest p o ­ trzebny d la zachow ania pew nych form alności, za k tó ­ re sędzia p o b iera p en sję i — k lam k a zapada. Szukaj potem , człeku, spraw iedliw ości i obrony w te j m ałej, b ru d n e j m ieścinie, o dw ieście w iorst odległej od k o ­ lei! I czyż n ie śm ieszną rzeczą są rozw ażania o s p ra ­ w iedliw ości wówczas, gdy każdy g w a łt zostaje p o w i­ ta n y przez społeczeństw o, jak o rozsądna i celow a k o ­

(18)

nieczność, zaś każdy ak t m iłosierdzia, n ap rzy k ład w y ­ rok u n iew in n iając y , w yw o łu je w ybuchy niezaspoko­ jo nego uczucia zem sty?

R ano Iw a n D m itrycz w stał z łóżka p ełen w e­ w nętrznego przerażen ia, z zim nym potem n a czole i c a ł­ kow icie ju ż przekonany, że w każdej chw ili m ogą go zaaresztow ać. Skoro w czorajsze p o n u re m yśli ta k d łu ­ go go n ie o puszczają — rozw ażał — to w idocznie jest w nich k ro p la praw dopodobieństw a. Bo i czyż m o g ły ­ by pow stać bez jak iejk o lw iek przyczyny?

P o lic ja n t zw olna przeszedł się pod oknam i: n ie bez kozery. O to d w a j ludzie zatrzy m ali się p rz ed dom em i m ilczą. D laczego m ilczą?

I d la Iw a n a D m itrycza n a stą p iły d n ie i noce u d ręk i. K ażdy, kto przechodził pod oknam i, lu b w stę­ po w ał n a dziedziniec, w y d a w ał m u się szpiegiem albo w yw iadow cą. W p o łu d n ie zazw yczaj p rz ejeżd ż ał przez u lice w p a ro k o n n ej bryczce ispraw n ik ; jeźd ził ta k ze swego podm iejskiego m a ją tk u do u rzęd u policyjnego. A le Iw an o w i D m itrow iczow i w y d aw ało się teraz, źe jedzie jak o ś zbyt pospiesznie i że m a jak iś szczególny w y raz tw arzy, n ajw id o cz n iej w ięc podąża, by zako­ m unikow ać, że w m ieście stw ierdzono obecność w ie l­ kiego zbrodniarza. Iw a n D m itrycz w zd ry g ał się n a dźw ięk dzw onka lub k o ła ta n ia do bram y , m ęczył się n iew y po w ied zian ie, gdy spotykał u sw ej gospodyni kogoś nieznajom ego? przy sp otkaniu z p o licjan tam i lub ża n d arm am i uśm iechał się i gw izdał, żeby się w y ­ daw ało , że go to n ic nie obchodzi. N ie zm rużał oczu w ciągu calu tkich nocy, oczekując aresztow ania, ch ra p a ł je d n a k rozgłośnie i w zdychał niby przez sen, żeby gospodyni m yślała, że śpi: bo gdyby nie spał. to wszak

(19)

oznacza to, że go n ę k a ją w yrzuty sum ienia — cóż za poszlaka! F ak ty i zdrow a logika przeko nyw ały go, że w szystkie te strachy, to g łu p o ta i zboczenie. Źe areszt i w ięzienie, o ile te p o jęcia tra k tu je się w szerszem znaczeniu, nie z a w ie ra ją w sobie nic przerażająceg o — byleby tylko m ieć czyste sum ienie. Lecz im m ą d ­ rze j i logiczniej rozum ow ał, tern o k rutniejszy i b a r ­ dziej m ęczący staw ał się niepokój w ew nętrzny. Był ja h ów pustelnik, któ ry p ra g n ą ł w y rą b ać sobie p o la n ­ kę w dziew iczym lesie: im zaw zięciej je d n a k ciął sic kierą, tern gęstszy i m ocniejszy w y ra sta ł las. W re sz ­ cie, w idząc że to wszystko n a nic się n ie zd a, przestał Jw an D m itrycz rozum ow ać i p o g rą ży ł się całkow i­ cie: w rozpaczy i strachu.

Z ac zął szukać sam otności i unik ać ludzi. Z aję cie je.;jo ju ż p o przednio w zbudzało w nim w stręt, obecnie zali stało się nie do zniesienia. O baw iał się, że go w ja k iś sposób p o d e jd ą , że m u ktoś w łoży nieznacznie do kieszeni łapów kę i n astęp n ie zdem askuje, albo też Iw a n D m itrycz sam popełni niechcący w urzędow ych p a p ie ra c h om yłkę, ró w noznaczną z fałszerstw em , albo też zgubi cudze pieniądze. D ziw ne, że n ig d y d aw n iej m yśl jeg o n ie b y ła tak elastyczna i w ynalazcza, ja k oliecnie, g d y co d n ia w y n a jd y w a ł tysiące n a jró ż n o ­ ro dniejszy ch pow odów ku tem u, by móc pow ażnie obaw iać się u tra ty w olności i honoru. Z ato znacznie obniżyło się zainteresow anie do św iata zew nętrznego, w szczególności zaś do książek, a pam ięć ję ła n ie d o ­ pisyw ać.

W io sn ą, g d y sto p n iał śnieg, znaleziono w w ąw o­ zie opodal cm en tarza dw a n aw p ó ł zgniłe tru p y — slare j kobiety i chłopca, z oznakam i śm ierci n ie n a tu ra l­

(20)

n ej. W m iasteczku o niczem w ięcej nie m ów iono, ty l­ ko o ty ch tru p a c h i o nieznanych zbrodniarzach. Iw a n D m itrycz, żeby n ie m yślano, że to on zabił, sp acero ­ w a ł po ulicach i uśm iechał się, zaś p rzy spo tkaniu ze zn ajom ym i b lad ł, to znów czerw ieniał i zaczynał d o ­ wodzić, że niem a nikczem niejszej zbrodni p o n a d z a ­ bójstw o istot słabych i bezbronnych. K łam stw o to je d ­ n ak w krótce go znużyło, doszedł więc po pew nym n a ­ m yśle do prześw iadczenia, że w d a n e j sy tu acji n a j ­ lep iej będzie ukry ć się w piw nicy gospodyni. S iedział w piw nicy przez cały dzień i przez noc i dzień n a stę p ­ ny, zm arzł potężnie i, doczekaw szy się zm roku, ch y ł­ kiem , niczem złodziej p rzem k n ął się do swego pok o­ ju. D o św itu stał pośrodku pokoju, n asłu ch u ją c bez ruchu. R ankiem , p rz ed w schodem słońca przyszli do gospodyni zduni. Iw a n D m itrycz w iedział dobrze, że przyszli p rz era b ia ć piec w kuchni, ale strach po d p o w ie­ d ział m u, że to są p olicjanci, p rz eb ra n i za zdunów . W y ­ szedł p o k ry jo m u z m ieszkania i op anow any p rz e ra ż e ­ niem , bez czapki i m ary n a rk i, j ą ł uciekać w zdłuż ulicy. Z u ja d a n ie m pęd ziły za nim psy, ja k iś chłop w rzesz­ czał coś daleko w tyle, w uszach czuł świst pow ietrza. I w y d ało się Iw ano w i D m itrow iczow i, że w szystkie g w a ł­ ty św iata stłoczyły się poza jego plecam i i pęd zą za

nim.

Z atrz y m an o go, odprow adzono do dom u i p o sła­ no gospodynię po doktora. D októr, A n d rie j Jefim ycz,. 0 któ ry m będzie m ow a poniżej, zalecił zim ne ok łady n a głow ę oraz lau ro w e krople, pokiw ał sm ętnie głow ą 1 odszedł, pow iedziaw szy gospodyni, że już w ięcej tu n ie p rzy jd zie, bow iem nie należy ludziom przeszkadzać w procesie w a rjo w a n ia . P oniew aż w dom u nie b yło z

(21)

czego żyć a n i leczyć się, więc Iw a n a D m itrycza w krótce odesłano do szp itala i umieszczono w p aw ilo n ie d la w e- neryków . N ie sy piał tam po nocach, k ap ry sił i d e n e r­ w ow ał chorych, w krótce więc, naskutek rozporządzenia A n d rie ja Jefim ycza, został przeniesiony do paw ilonu N r. 6.

Po upływ ie roku w m ieście zupełnie zapom niano o Iw an ie D m itryczu, zaś książki jego, zw alone przez gos­ p odynię w szopie n a saniach, porozw lekali chłopacy.

IV.

Sąsiadem Iw a n a D m itrycza z lew ej strony jest, ja k rzekłem , żyd M osiek, zaś sąsiad z p ra w ej strony to opasły, ku listy p ra w ie chłop, o tę p e j, n ajz u p e łn ie j bezm yślnej tw arzy. J e s t to nieruchaw e, żarłoczne i n iech lu jn e stw orzenie, które daw no ju ż zatraciło zd ol­ ność m yślen ia i odczuw ania. Z ieje odeń w ciąż feto r ostry i duszący.

N ik ita, któ ry po nim sprząta, b ije go okrutnie, z rozm achem , n ie szczędząc swych pięści. I straszne jest ; nie to, że je st b ity — do tego m ożna się przyzw yczaić — lecz to, że owo p rzytępione byd lę nie od p o w iad a n a bicie żad n y m dźw iękiem , a n i n aw et w yrazem oczu, ty l­ ko zatacza się zlekka, niczem ciężka beczułka.

P ią ty i ostatn i m ieszkaniec paw ilo n u szostego to m ieszczanin ongiś p ra c u ją c y n a poczcie w c h a ra k te ­ rze sortow nika, m ały, szczupły blondyn, o dobrotliw ej, lecz nieco filu te rn e j tw arzy. W nosząc z rozum nych, spokojnych oczu, p atrzący ch jasn o i wesoło, jest to sp ry ­ ciarz, któ ry p o siad a jak ąś bardzo w ażną i m iłą ta je m

(22)

nicę. P o d poduszką i po d m ateracem m a coś takiego, czego nie pok azu je nikom u, nie ze strach u je d n a k , że m u m ogą odebrać, czy skraść, tylko przez w stydliw ość. Czasem sta je p rz ed oknem i obrócony plecam i do w spółtow arzyszy, w k ła d a sobie coś n a pierś i p rz y p a tru ­ j e się, p rz ek rz y w iając głow ę; gdy się w tak iej chw ili ktoś zbliży do niego, peszy się i zryw a coś z piersi. Lecz tajem n icę jego o d g ad n ąć łatw o.

— N iech m i p a n pow inszuje — zw raca się często do Iw a n a D m itrycza: — Jestem p o d an y do odznacze­ n ia ord erem S ta n isław a drugiego stop nia z gw iazdą. D ru g i stopień z gw iazdą je st n a d a w a n y je d y n ie cudzo­ ziem com, ale d la m nie, nie w iem czemu, chcą zrobić w y jątek . — U śm iecha się, w zruszając ze zdziw ieniem ram ionam i. — W y z n a ję , żem się tego obsolutnie nie spodziew ał!

— N ic się nie znam n a tern. — P o nuro ośw iadcza Iw an D m itrycz.

— A le w ie pan , czego w cześniej czy później d o p ­ nę? — C iągnie ex-sortow nik, m rużąc filu te rn ie oczy. — B ezw zględnie muszę otrzym ać szw edzką ’’G w iazdę P o la rn ą “ . T e n o rd e r w a rt je st zabiegów . B iały krzyż i czarn a w stęga. T o je st nadzw yczaj ładne.

P raw d o p o d o b n ie nigdzie życie nie up ły w a tak je d n o sta jn ie , ja k w tej oficynce. Z ra n a chorzy, prócz p a ra lity k a i tłustego chłopa, m y ją się w sieni w dużym szafliku i w y c ie ra ją się połam i szlafroków ; potem p iją z ołow ianych kubków h erb atę, k tó rą przynosi z głów ­ nego b u d y n k u N ik ita. N a każdego chorego p rz y p a d a je d e n kubek h erb aty . W połu d n ie je d z ą k apuśniak z kw aszonej k apusty i kaszę, w ieczorem n a ko lację zn o­ w u kaszę, k tó ra pozostała z obiadu. W m iędzyczasie

(23)

leżą, śpią, w y g lą d a ją przez okna i w łóczą się z k ą ta w kąt. I ta k co dnia. N a w e t ex-sortow nik m ów i w ciąż o tych sam ych ord erach.

N ow ych ludzi paw ilo n N r. 6 w id u je rzadko. W a r - ja tó w now ych doktór o d d aw n a nie p rz y jm u je już, zaś am atorów , p ra g n ący c h zw iedzać dom y w a rja tó w , m ało je st n a tym świecie. Raz n a d w a m iesiące by w a w p a ­ w ilonie fry z je r Siem ion Ł azarycz. W ja k i sposób strzy ­ że w a rja tó w i ja k N ik ita pom ag a m u to robić, i w iaki popłoch p o p a d a ją za każdym razem n a w idok p ijan eg o , uśm iechniętego fry z je ra chorzy — opow iadać n ie b ę­ dziem y.

Prócz fry z je ra n ik t nie z a g lą d a do oficynki. C ho­ rzy są skazani n a codzienne o g ląd an ie je d y n ie N ikity. C opraw d a, n iedaw no po szpitalu w ionęła dziw na wieść.

Puszczono pogłoskę, jak o b y doktór zaczął od p ew ­ nego czasu odw iedzać paw ilo n N r. 6.

V. D ziw n a pogłoska!

D októr A n d rie j Jefim ycz R ag in — je st to człowiek n ie ­ zw ykły w swoim ro d z aju . P o w ia d a ją , że w e wczesnej m łodości by ł ogrom nie pobożny i p rzygotow yw ał się do k ar je ry d uchow nej, oraz że po skończeniu w roku 1863-im g im n azjaln eg o kursu, m iał zam iar w stąpić do ak a d em ji d uchow nej, lecz jak o b y ojciec jego, doktór m edycyny i chirurg, w yśm iał go zjad liw ie i ośw iadczył kategorycznie, że go przestan ie uw ażać za swego syna, o ile ten p ó jd zie n a popa. Ile w tem p ra w d y — nie

(24)

wiem , ale A n d rie j Jefim ycz sam nieraz w y znaw ał, że n ig d y nie czuł p o w o łan ia do m edycyny an i wogóle do ża d n ej w iedzy fachow ej.

Bez w zględu n a to ja k tam było, po skończeniu fa k u lte tu m edycznego n a p o p a n ie w yśw ięcił się. Poboż­ ności sw ej nigdzie nie p o d k re śla ł i n a początku sw ej k a rje ry lekarsk iej rów nież m ało p rz y p o m in a ł osobę duchow ną, ja k obecnie.

W y g lą d p o siad a o rd y n a rn y , zg ruba ciosany, g m in ­ n y ; tw arz, b ro d a, przypłaszczone włosy i m ocna, n ie ­ z g rab n a bud ow a ciała, przy p o m in a raczej k arcz­ m arz a przy w ielkiej drodze, obżartu ch a n ieu m iark o w a- nego i gw ałtow nego. P rzy w y b u jały m w zroście i rozło­ żystych ram io n ach — olbrzym ie ręce i nogi; jed n em u derzen iem pięści, zda się m ógłby uśm iercić. Lecz krok jeg o je s t cichy, chód zaś ostrożny, s k ra d a ją c y się; przy spotkaniu w w ąskim k o ry tarzu zawsze pierw szy za trz y ­ m u je się, żeby u stąpić z dro g i i nie basem , ja k należało się spodziew ać, lecz w ysokim , łag o d n y m tenorkiem m ó­ wi: „p rzep raszam ” . N a szyi m a n iew ielkie obrzm ienie, k tó re m u u tru d n ia noszenie sztyw nych krochm alonych kołnierzyków , wobec czego zawsze chodzi w m iękki

2

j p łóciennej, lub p erk alo w ej koszuli. U b ie ra się w ogóle nie po doktorsku. Je d e n i ten sam g a rn itu r nosi po dziesięć lat, now e zaś u b ra n ia , k tóre zazw yczaj k u p u je w żydow skim sklepie, o drazu w y d a ją się n a nim tak sam o w ygniecione i znoszone, ja k stare ; w je d n e j i tej sam ej m a ry n a rc e p rz y jm u je chorych, siad a do obiadu, sk ład a w izyty; n ie je st to je d n a k w ynikiem skąpstw a, lecz całkow itej abn egacji.

G d y A n d rie j Jefim ycz zjec h ał do m iasta d la o b ję ­ cia posady, „ Z a k ła d dobroczynności“ zn a jd o w ał się w

(25)

po tw ornym stanic. N a salach, k o ry tarzach i szpitalnym dziedzińcu ciężko było odetchnąć ze sm rodu. P o słu g a­ cze, posługaczki i ich dzieci sypiały n a salach w espół z chorym i U skarżano się, że żyć nie m ożna z pow odu karaluchów , pluskiew i myszy. N a od dziale chiru rgicz­ nym nie w y g asała róża. W całym szpitalu były tylko d w a skalpele i an i jed n eg o term om etru, w w a n n ach przechow yw ano k arto fle . In ten d e n t, gospodyni i felczer rab o w ali chorych, o stary m zaś doktorze, pop rzed niku A n d rie ja Jefim ycza, opow iadano, że m iał jak o b y tr u d ­ nić się p o ta je m n ą sprzedażą spirytusu szpitalnego oraz że zorganizow ał sobie z posługaczek i z chorych kobiet cały harem . W m ieście doskonale w iedziano o tych n ie ­ p o rządk ach i n aw et w yolbrzym iano je, lecz trak to w an o to spokojnie. N iektórzy u sp ra w ied liw ia li to tern, że przecież w szpitalu k u ru j ą się je d y n ie m ieszczanie i chłopi, którzy n ie m ogą być niezadow oleni, boć w szak­ że w dom u pęd zą jeszcze m izerniejsze życie, niż w szpitalu; nie chodzi chyba o to,, żeby ich karm ić ja rz ą b ­

kam i! In n i znów w ch arak terze u sp raw ied liw ien ia stw ierd zali, że sam o m iasto bez pom ocy ziem stw a nie może utrzy m ać przyzw oitego szpitala; B ogu niech b ęd ą dzięki, że chociaż tak i m a rn y istnieje. M łode zaś ziem - stwo n ie o tw ierało lecznicy ani w m ieście, ani w pobliżu m iasta, tłum acząc się tern, że m iasto ju ż m a swój szpi­ tal.

P o obejrzen iu szpitala, A n d rie j Jefim ycz doszedł do w niosku, że jest to in sty tu c ja n iem o ra ln a i w n a j ­ wyższym stopniu szkodliw a d la zdrow ia m ieszkańców. W e d łu g jego zdania, n a jm ą d rz e jsz a rzecz, k tó rą n a le ­ żało uczynić, to w ypuścić chorych w św iat, szpital zaś zam knąć. Lecz zrozum iał, że jego w ola tu ta j nie w y sta r­

(26)

czy i że się to n a nic nie zda, bo skoro się spędzi b ru d y fizyczne i m o raln e z je d n eg o m iejsca, to przenio są się n a m iejsce inne. T rz e b a czekać, aż się sam e ulo tn ią.

P rócz tego, skoro ludzie otw orzyli szpital i znoszą go u siebie, to je st to dow odem , że ten szpital je st im p o ­ trzebny. P rzesądy, oraz ca ła ta życiow a oh y d a i obrzy­ dliw ość je st potrzeb n a, poniew aż z biegiem czasu p rz e ­ istacza się ona w coś innego, celowego, tak, ja k naw oź p rzeistacza się w czarnoziem . N a ziem i n iem a nic tak dobrego, coby w swem zaczątku nie zaw ierało o b rz y d li­ wości.

Po objęciu posady, A n d rie j Jefim ycz pozornie p o trak to w a ł n ieporządki szpitalne dość obojętnie. P o ­ p rosił je d y n ie posługaczy i posługaczki o nienocow anie n a salach i w staw ił dw ie szafy z instru m en tam i. In te n ­ d en t zaś, gospodyni, felczer oraz róża chiru rg iczn a p o ­ zostały n a sw ojem m iejscu.

A n d rie j Jefim ycz ogrom nie ceni rozum i uczci­ wość, ale n a zorganizow anie w okół siebie rozum nego i

ucziw ego życia n ie starcza m u c h a rak teru a n i w iary w p rzy słu g u jące m u p raw o. Rozkazyw ać, w ym agać i z a ­ b ra n ia ć obsolutnie nie um ie. W y g lą d a to tak, ja k b y ślubow ał sobie n ig d y nie podnieść głosu i nie używ ać try b u rozkazującego. P ow iedzieć „ d a j” , czy „p rzy n ieś“ je st m u tru d n o : kiedy chce jeść — chrząka niezdecy do ­ w anie i p o w iad a do kucharki: „m ożebym ta k w ypił h e r­ b a ty ” ... A lbo: „m ożebym ta k z ja d ł o b iad ” . P ow iedzieć zaś intendentow i, żeby p rzestał kraść, albo go w ypędzić, czy też zgoła skasow ać to pasorzytnicze stanow isko— to już całkow icie przew yższa jego siły. G dy ktoś oszukuje /W łdrieja Jefim ycza, albo m u pochlebia, albo p o d a je do podpisu zdecydow anie nieuczciw y ra chunek — czer­

(27)

w ieni się, niczem ra k i czuje się, ja k w inow ajca, lecz ra ch u n ek m im o to p o d p isu je; gdy chorzy u sk a rż a ją się n a głód, lub n a b ru taln o ść posługaczek — m iesza się i m ruczy w poczuciu w iny:

— D obrze, dobrze, rozp atrzę to później... P ra w d o ­ podobnie jak ieś niep o ro zu m ien ie...

tW pierw szym okresie A n d rie j Jefim ycz praco w ał n am w yraz pilnie. P rzy jm o w ał codziennie od ra n a do obiadu, w ykonyw ał o peracje, a n aw et tru d n ił się p ra k ­ ty k ą aku szery jn ą. P a n ie m ów iły, że je st u p rzejm y i doskonale rozpo zn aje choroby, szczególniej dziecięce i kobiecie. Lecz z biegiem czasu p ra c a n ajw id o czn iej znudziła go sw ą jed n o sta jn o śc ią i oczyw istą bezużytecz- nością. D zisiaj p rz y ję to 30 chorych, ju tro zaś, p atrz y człek, a tu zw aliło się 35, p o ju trz e 40 i tak z d n ia n a eii, z roku n a rok; śm iertelność zaś w m ieście nie zm niejsza się i chorzy n ie p rz e s ta ją przychodzić. Z a ła t­ w ić przyzw oicie 40 chorych od p o ra n k a do obiad u jest rzeczą fizycznie niem ożliw ą, a zatem m im ow oli w k ra ­

cza się w dziedzinę oszustwa. W roku spraw ozdaw czym p rz y ję to 12.000 chorych am b u lato ry jn y ch , czyli że ro ­ zum ując poprostu, oszukano 12.000 ludzi. P rzy jm o w ać zaś pow ażnie chorych n a sale i obchodzić się z nim i zgodnie z p ra w am i n au k i rów nież nie m ożna, bow iem p ra w a istn ie ją , ale nau k i b ra k ; gdyb y zaś puściło się k antem filo zo fję i pedan ty czn ie przestrzegało praw , ja k czynią in n i lekarze, to do tego celu przedew szyst- kiem n iezbędna je st czystość i w e n ty lac ja, n ie zaś b ru d, — zdrow e pożyw ienie, nie kap u śn iak n a cuchnącej k w a­ szonej kapuście, — i uczciwi pom ocnicy, nie złodzieje.

Z re sztą pocóż przeszkadzać ludziom w um ieran iu , o ile śm ierć m a być n o rm aln y m i praw om ocnym k o ń ­

(28)

cem d la każdego? Cóż z tego, że jak iś h a n d la rz czy urzęd n ik przeży je n ad e ta to w o 5 albo 10 la t? O ile zaś będzie się w idziało cel m edycyny w tern, że lek arstw a niosą ulgę cierpieniom , to m im ow oli n asu w a się p y ta ­ nie: nacóż ta u lg a? Popierw sze, p o w ia d a ją , że cierp ie­ n ia w io dą człow ieka do doskonałości, p o d ru g ie zaś, o ile ludzkość rzeczyw iście nauczy się nieść ulg ę cierp ie­ niom sw ym p rzy pom ocy pigułek i m ikstur, to wówczas poniecha zupełnie re lig ji i filozofji, w których d o ty ch ­ czas z n a jd o w a ła nietylko schronienie od w szelkich klęsk, ale n aw et szczęście. P uszkin p rz ed śm iercią cierp iał straszliw ie, biedaczysko H ein e k ilk a la t leżał sp araliżo w an y ; czem użby nie m iał pochorow ać nieco jak iś A n d rie j Jefim ycz, czy M a tre n a Saw iszna, k tó ­ rych życie jest pozbaw ione treści, byłoby zaś zupełnie puste i p rz y p o m in a ją ce życie am eby, gdyby nie cier­ p ie n ia w łaśnie?

P rzytłoczonem u przez tak ie rozum ow ania, A n - d riejo w i Jefim yczow i o p ad ły ręce; zaczął przychodzić do szp itala nie codziennie.

VI.

Życie jego szło tak im trybem . W sta n ie sobie z a ­ zw yczaj o ósm ej rano, u b ie ra się i p ije h erb atę. N a stę p ­ n ie zasia d a w sw ym gabinecie do czytan ia, albo idzie do szpitala. W szpitalu, w w ąskim ciem nym k o ry ta ­ rzyku siedzą chorzy a m b u la to ry jn i, oczekujący n a oględziny. Koło nich, łom ocąc b u tam i po podłodze z cegły, p rz e b ie g a ją posługacze i posługaczki, sn u ją się w szlafrokach w ychudli p ac je n ci szpitalni, przenosi

(29)

się ciała zm arłych i naczynia z odchodam i, płaczą dzieci, dm u cha p rzeciągły w icher. A n d rie j Jefim ycz wie, źe d la m alarycznych, suchotników i w ogóle d la w rażliw ych chorych tego ro d z a ju otoczenie je st m ęczą­ ce, ale cóż zrobić? W p rzych odni spotyka go felczer S iergiej Siergiejew icz, m ały, tłu sty człowieczek, o w y ­ golonej, czysto um y tej p u lch n ej tw arzy, o m iękkich, zaokrąglonych ru ch ach , przy o d zian y w now y obszerny g a rn itu r, i p rz y p o m in a ją cy sw ym w yg ląd em raczej

sen a to ra niż felczera. Siergiej S iergiejew icz m a w m ieście olbrzym ią p rak ty k ę, nosi b iały k ra w a t i u w a-

że siebie za b ard ziej biegłego w m edycynie od dokora, który w cale nie m a p ra k ty k i. W kącie przycho dn i stoi n a o łtarzyku duży obraz święty, p rz ed nim ciężka la m p a oliw na, obok k a ta fa lk w b iały m pokrow cu; n a ścianach w iszą p o rtre ty arc h ije re jó w , fo to g ra fja klasztoru Św iatogórskiego i w ian k i z uschłych b ła ­ w atków . S iergiej S iergiejew icz je st re lig ijn y i p rz e ­ p a d a za d ew o cjo n aljam i. J e s t fu n d a to rem w y m ien io ­ nego św iętego obrazu; w niedzielne w ieczory z ro z­ kazu S ie rg ieja S iergiejew icza któryś z chorych odczy­ tu je głośno w p rzychodni pieśni re lig ijn e, po czytaniu zaś, S iergiej Siergiejew icz sam obchodzi wszystkie sale i okadza je kadzidłem .

C horych je st w ielu, czasu zaś m ało, więc sp raw a ogranicza się do kilku za p y ta ń i do w y d a n ia jakiegoś lek arstw a, w guście lin im en tu m v o latilae, czy ry c y n /. A n d rie j Jefim ycz siedzi ze w sp a rtą n a d łoni tw arzą, i m ach in a ln ie z a d a je p y ta n ia . S iergiej S iergiejew icz rów nież siedzi, zaciera rączki i od czasu do czasu w trą ­ ca słówko.

(30)

bow iem , zbyt m ało m odłów do M iłosierdzia Boskiego zanosim y. O!

W czasie przy jęcia, A n d rie j Jefim ycz nie doko­ n y w a żad nych zabiegów lekarskich: daw no odzw ycza­ ił się od tego, w idok zaś krw i sp ra w ia m u przykrość. G d y m usi otw orzyć dziecku usta, by zajrzeć do g a rd ła , a dziecko krzyczy i bro n i się rączkam i, to A n d rie jo w i Jefim yczow i kręci się w głow ie od krzyku, n a oczy zaś w y stę p u ją łzy. Pośpiesznie w y p isu ję receptę i m acha rękam i, żeby b a b a ja k n a jp rę d z e j z a b ra ła dzieciaka.

N a d e r p rędk o b rzy d n ie m u podczas p rz y jęcia onieśm ielenie i głu p o ta chorych, bliskość pobożnego S ie rg ie ja S iergiejew icza i w łasne p y ta n ia , zadaw ane

od przeszło dw udziestu la t bez zm iany. O dchodzi więc po p rz y ję ciu pięciu czy sześciu chorych. P ozostałych p rz y jm u je felczer bez A n d rie ja Jefim ow icza.

W p rzy jem n em poczuciu, że dzięki Bogu, p ry w a t­ n e j p ra k ty k i ju ż daw no nie p o siad a i że n ik t m u teraz n ie przeszkodzi, A n d rie j Jefim ycz po pow rocie do d o ­ m u n aty ch m iast za sia d a w gabinecie p rzy b iu rk u i z a ­ b ie ra się do czytania. C zytuje bardzo dużo i zawsze z w ielkiem zadow oleniem . Połow ę p e n sji w y d a je n a książki, z pośród zaś sześciu pokoi w jego m ieszkaniu, trzy są zaw alone książkam i i starem i pism am i. N a j ­ b ard ziej lubi dzieła historyczne i fizoloficzne; z za­ kresu m edycy ny p re n u m e ru je tylko „ L e k arz a” , k tó ­ rego zawsze zaczyna od końca. C zytanie zawsze trw a po k ilk a godzin bez p rzerw y i nie męczy A n d rie ja Jefim ow icza. A n d rie j Jefim ycz czyta bez takiego pośpiechu i n a p ię c ia ,ja k to niegdyś Iw a n D m itrycz,

lecz powoli, ze zrozum ieniem , p o w ra c a ją c częstokroć do ustępów , k tóre m u się p o d o b a ją , albo są nie dość

(31)

jasn e. Obok książki zazw yczaj stoi k a ra fk a z w ódką i w prost n a suknie, bez talerza, leży solony ogórek, lub m oczone jabłko. Co pół godziny, n ie o d ry w a jąc oczu od książki, doktór n alew a sobie kieliszek w ódki, zaczem nie p atrząc, n am ac u je ogórek i o dgryza k a ­ wałeczek.

O godzinie trzeciej zbliża się ostrożnie do k u ­ chennych drzw i, chrząka i m ówi:

— D a rju siu , m ożebym ta k z ja d ł obiad... Po obiedzije dość m arn y m i nieestetycznym , A n d rz ej Jefim y cz ze skrzyżow anem i n a piersiach rękam i sp ac eru je po p o k o ju i rozm yśla. B ije godzina czw arta, potem p ią ta , on zaś wciąż chodzi i m yśli. O d czasu do czasu skrzypią kuchenne drzw i i u k az u je się czerw ona, zasp an a tw arz D a rju si.

— A może ju ż czas n a piw o, A n d rie ju Je fim y - czu? — Z a p y tu je troskliw ie.

— N ie, ieszcze nie czas... — O d p o w iad a doktor. — Poczekam jeszcze... poczekam ...

P o d w ieczór zw ykle przychodzi naczelnik pocz­ ty, M ichaił A w erjanow icz, je d y n y człowiek w całem mieście, którego tow arzystw o nie je st d la A n d rie ja Jefim ycza przykre. M ichaił A w erjan ow icz by ł ongiś bardzo bog atym ziem ianinem i służył w k a w a le rji, lecz został zru jn o w an y i b ied a zm usiła go n a starość do o bjęcia stanow iska n a poczcie. M ichaił A w e rja ­ now icz w y g lą d a n a zdrow ego zucha, m a przepyszne

siwe bokobrody, św ietne m an iery i donośny, m iły głos. Je s t dob ry i uczciwy, lecz zapalczyw y. G d y n a poczcie jak iś in te re sa n t p ro testu je, nie zgadza się, czy też w p ro st zaczyna rezonow ać, — wówczas M i­ chaił A w erjan o w icz p u rp u ro w ieje, dygoce całem

(32)

ciałem i w ykrzyku je grzm iącym głosem : ,,M ilczeć!” T o też u rz ą d pocztow y o d d aw n a uzyskał re p u ta c ję

instytucji, w k tó rej strac h je st byw ać. M ich aił A w er- janow icz szan u je i kocha A n d rie ja Jefim y cza za to, że je st w ykształcony i p o siad a szlachetną duszę, resz­

tę zaś obyw ateli tra k tu je zgóry, niczem swych p o d ­ w ładnych .

— Otóż jestem ! — O św iadcza, wchodząc do A n d rie ja Jefim ycza. — W ita j, m ój kochany! Z p ew ­ nością obrzydłem ju ż p an u , hę?

— P rzeciw nie, cieszę się ogrom nie, — o d p o w ia­ d a doktór. — Z aw sze ra d jestem p anu.

P rzy jac iele sadow ią się n a k an a p ie w gabinecie i jak iś czas p a lą w m ilczeniu.

— D a rju siu , m ożebyśm y się tak n a p ili piw a! —P o w ia d a A n d rie j Jefim ycz.

P ierw szą butelkę w y p ija ją rów nież w m ilcze­ niu: doktór je st zam yślony, zaś M ichaił A w e rja n o - wicz m a w y g ląd w esoły i ożyw iony, ja k człowiek, któ ry m ógłby coś b ardzo ciekaw ego opow iedzieć. R ozpoczyna rozm ow ę zawsze doktór.

— J a k a szkoda — z a g a ja pow oli i cichutko, k i­ w a ją c p rzy tem gło w ą i nie p atrz ąc w oczy w spółbie­ siadnikow i (doktór n ig d y nie p a trz y w oczy) — ja k a w ielka szkoda, szanow ny M ichaile A w erjanow iczu, że w naszem m ieście niem a zupełnie ludzi, którzyby p o tra fili i lu b ili p ro w adzić m ą d rą i ciekaw ą p o g a ­

w ędkę. B rak ten d a je się n a m ogrom nie we znaki. N a w e t in te lig e n c ja n ie w y ra sta p o n a d zw ykłą m ie r­

notę; poziom rozw oju je j, zapew niam p an a , b y n a j­ m niej n ie je st wyższy, niżeli u niższych w arstw spo­ łeczeństw a.

(33)

— N a jz u p e łn ie jsz a ra c ja . Z g ad z am się.

— Sam p a n w szak raczy w iedzieć — ciągnie doktor półgłosem i z przestan k am i — że n a tym świecie wszystko je s t nieciekaw e i bezw artościow e z w y jątk iem w zniosłych, uduchow ionych p rzejaw ó w ludzkiego rozum u. Rozum kreśli ja sk ra w ą g ran icę m iędzy zw ierzęciem a człow iekiem , nap o m y k a o bos- kości tego ostatniego, a n aw et do pew nego sto p n ia z a ­ stęp u je m u nieśm iertelność, k tó ra nie istn ieje. O p iera- ra ją c się n a powyższem , w nioskujem y, że je d y n ie ro^- zum je s t dostępnem d la nas źródłem radości. Ż e zaś nie w idzim y i n ie słyszym y w okół siebie rozum u, — w ięc jesteśm y pozbaw ieni radości. M am y w p raw dzie książki, lecz to n ie może zgoła zastąpić żyw ego słow a i obcow ania. G d yby p a n zezw olił n a uczynienie n ie ­ zbyt u d atn eg o po ró w n an ia, rzekłbym , iż książki — to n u ty , rozm ow a zaś — je st śpiewem .

— N a jz u p e łn ie jsz a r a c ja .(cą / / A • / N a stę p u je m ilczenie. Z kuchni w ychodzi D a rju s ia i w bezm yślnem zasm uceniu, p o d p arłszy p ią stk ą o bli­ cze, za trzy m u je się w e drzw iach, by posłuchać.

— Et! — w zdycha M ich aił A w erjanow icz. — Bo też p a n ż ą d a rozum u od dzisiejszego pokolenia!

I rozpoczyna opow iadać, ja k ie to pędziło się d a w ­ n ie j zdrow e, w esołe i ciekaw e życie, ja k a m ą d ra in te lig e n c ja istn ia ła w R osji i ja k w zniośle p o jm o ­ w a ła ho n o r i p rz y ja źń . P ieniędzy użyczano bez w ek­ sli i h a ń b ą było n ie w yciągnąć pom ocnej d ło ni ku będącem u w p otrzebie koledze. A ja k ie b yły m a r­ sze, przygody, potyczki, co za koledzy, co za kobie­ ty! A lbo K aukaz — cóż za zdu m iew ający k ra j! A lbo żona pew nego dow ódcy b a ta ljo n u , dziw na ko­

(34)

b ieta, u b ie ra ła się w m u n d u r oficerski i je c h a ła so­ bie w ieczorem w góry, sam a bez przew odnika. M ów io­ no, że w au łach rom an so w ała z jakiem ś - ta m k sią­ żątkiem .

— M atko Boska św ięta... — W z d y ch a D a rju sia . — A ja k pić p o tra fili! J a k jeść! A ja k im i byli siarczystym i liberałam i!

A n d rie j Jefim ycz słucha i nie słyszy; rozm yśla o czemś i p o p ija piwo.

— Ś nią m i się często ludzie m ąd rzy i rozm ow y z nim i — odzyw a się rap tem , p rz e ry w a ją c M ich ai­ łowi A w erjanow iczow i. — O jciec m ój d a ł m i dos- Jconałe w ykształcenie, lecz pod w pływ em ideałów la t sześćdziesiątych zm usił m nie, bym został lekarzem . P rzypuszczam , że gdybym go wówczas nie usłuch ał — zn a jd o w ałb y m się dzisiaj w centrum ruchu um ysło­ w ego. B yłbym , p raw dopodobnie, członkiem któregoś

fa k u lte tu . Oczywiście, rozum rów nież nie je st w iecz­ n y i niezm ienny, ale p a n ju ż wie, czemu m am do ń słabość. Życie je st dokuczliw ą p u łap k ą. G d y czło­ w iek m yślący dochodzi do w ieku m ęskiego i n a b ie ­ ra d o jrz a łe j św iadom ości, wówczas m im ow oli czuje się tak, ja k w p u łap ce bez w yjścia. Bo też istotnie, w brew w oli sw ej został p ow ołany jak im ś zbiegiem okoliczności z n ieb y tu do życia... Poco? P ra g n ie p o ­ znać sens i cel swego istnienia, lecz tego m u nie tłu - jn aczą, albo też g a d a ją jak ieś b an ialu k i; kołacze — n ie o tw ie ra ją m u; śm ierć doń przychodzi — rów nież w brew jego w oli. I oto, ta k ja k w w ięzieniu złączeni w spólnem nieszczęściem, ludzie lep iej się czu ją bę- d ą ^ a z e m , ta k też w życiu nie dostrzega się p u łap k i w te ­ dy; gijjy ludzie, ob darzeni skłonnością do analizy i

(35)

uogólnień, m og ą spotkać się i spędzić czas n a w y­ m ian ie dum nych, w olnych m yśli. W dan em znacze­ n iu rozum je s t n ieza stąp io n ą radością.

— N a jz u p e łn ie jsz a ra c ja .

N ie p a trz ą c w oczy gościa, w olno i z p au zam i A n d rie j Jefim ycz ciągnie swe w yw ody o ludziach m ąd ry ch i o biesiadzie z nim i, zaś M ichaił A w e rja - nowicz słucha uw ażnie i zgadza się: „ N a jz u p e łn ie j­ sza r a c ja ” .

— A p a n n ie w ierzy w nieśm iertelność duszy? — Z a p y tu je n ag le naczelnik poczty.

— N ie, szanow ny M ichaile A w erjanow iczu, nie w ierzę i n ie m am p odstaw do w ierzenia.

— W y z n am , że i j a m am w ątpliw ości. C ho­ ciaż je d n a k m am tak ie uczucie, jak b y m n ig d y nie m iał um rzeć. O j, m yślę sobie, czas um ierać, stary pierniku! W duszy zaś jakiś głosik m i nuci: nie w ierz tem u, nie um rzesz!...

O dziesiątej M ichaił A w erjanow icz w ychodzi. U b ie ra ją c się w p rzed p o k o ju w fu tro, p o w iad a z w estchnieniem :

— J e d n a k do ja k ie j dziury w pędził nas los! N a j ­ gorsze to, że tu ta j też pew nie zam rzeć trzeba będzie. Ech!...

V II.

P o o d p row adzen iu p rz y ja ciela, A n d rie j J e f i­ mycz siad a p rzy biurku i znow u zaczyna czytać. C i­ szy w ieczornej, n astępnie nocnej nie m ąci żaden dźw ięk, czas, zd a się za trzy m u je się i k am ien ieje n ad książką w raz z doktorem . I w y d a je się, że nie istn ie­

(36)

O rd y n a rn ą , chłopską tw arz d o k to ra rozprom ien ia zw olna uśm iech roztkliw ienia i zachw ytu wobec p o ­ stępu rozum u ludzkiego. O, czemuż człow iek nie je st n ieśm iertelny ? — M yśli doktór. — N acóż ośrodki mózgowe i zw oje, naco wzrok, m ow a, sam opoczucie, genjusz, skoro to wszystko je st skazane n a w siąk n ię­ cie w ziem ię i, w końcu ostatecznym , n a oziębienie w raz ze skoru pą ziem ską, n astęp n ie zaś, w ciągu m il- jonow la t n a bezcelowe w irow anie z ziem ią dookoła słońca? By oziębić, a potem w irow ać nie trzeb a b y ­ ło w cale w yw oływ ać z niebytu człow ieka o tak p o d ­ niosłym , p ra w ie boskim rozum ie i następnie, ja k n a kpiny, przeistaczać go w glinę.

P rze m ia n a m aterji! Cóż za tchórzostw o pocie­ szać się tym surogatem nieśm iertelności! N ie ś w ia d o ­ me procesy, zachodzące w przyrodzie sto ją niżej n a ­ wet, niżeli g łu p o ta ludzka, bow iem głupota, m im o wszystko, zaw iera św iadom ość i wolę, w procesach zaś niem a absolutnie nic. Je d y n ie tchórz, p o s ia d a ją ­ cy w ięcej strachu przed śm iercią, niż godności, może pocieszać się tem , że ciało jego z czasem odżyje w traw ie, w kam ieniu, w żabie... U p a try w a n ie swej n ie ­ śm iertelności w przem ian ie m a te rji jest takiem sa­ m em dziw actw em , ja k p ro rokow anie św ietnej p rz y ­ szłości fu terało w i wówczas, gdy drogie skrzypce zo­ stały strzaskane ju ż i do niczego niezdatne.

G d y b ije zegar, A n d rie j Jefim ycz odrzuca głow ę n a o parcie fo te la i zam yka oczy, by porozm yslac chw ilkę. M im ow oli, pod w pływ em w zniosłych m yśli, w yczytanych w książce, rzuca okiem n a sw o ją p rz e ­ szłość i teraźniejszość. T eraźniejszo ść zaś je st ta k a

(37)

sam a, ja k przeszłość. A n d rie j Jefim ycz wie, że w ów ­ czas, gdy jego m yśli w iru ją w raz z za m a rłą ziemią dok d a słońca — w w ielkim budynku, obok m ieszka­ n ia doktora, m ęczą się ludzie w chorobach i w b ru ­ dzie fizycznym ; m ożliwe, że któryś z nich n ie śpi i w alczy z insektam i, ktoś inny zaraża się różą, lub j ę ­ czy z pow odu zbyt ciasno nałożonego b a n d a ża; m oż­ liw e, że chorzy g r a ją w k a rty z posługaczam i i p iją w ódkę. W roku spraw ozdaw czym oszukano 12.000 osób; całe prow ad zen ie szpitala, ja k 20 la t tem u, ta k też obecnie, o p iera się n a złodziejstw ie, niesnaskach, plotkach, pokrew ieństw ach, n a o rd y n a rn e j sza rlata- n e rji, szpital zaś n a d a l je st in sty tu c ją n iem o ra ln ą i w najw yższym stopniu szkodliw ą d la zdro w ia oby­ w ateli. D októr w ie, że w p aw ilo nie N r. 6 poza k r a ­ tam i N ik ita tłucze chorych i że M osiek codziennie w łóczy się po m ieście i żebrze.

Z d ru g iej strony, doktór znów wie doskonale, iż w ciągu o statnich 25 la t w m edycynie n a stą p iły nie- w iaro g o d n e zm iany. G d y się kształcił n a u n iw ersy te­ cie, przypuszczał, że m edycynę spotka niezad ługo los a lch e m ji i m etafizyki, obecnie zaś, gdy zaczytuje się w nocy m edycyna w zrusza go i zdum iew a, a n aw et w zbudza zachw yt. Istotnie, ja k a ż niespodziew ana błyskaw ica, co za rew olucja! D zięki antyseptyce są dokonyw ane o p eracje, których w ielki P irogow nie uw ażał za m ożliw e, n aw et in spe. Pospolici lekarze ziem stw d e c y d u ją się n a dokonyw anie rezekcji staw u kolanow ego. N a sto ła p a ra to m ij tylko je d n o zejście śm iertelne, kam ica zaś n erkow a uw ażan a jest za t a ­ k ie głupstw o, że się n aw et o n iej nie pisze. Syfilis je st leczony ra d y k aln ie. A te o rja dziedziczności, h yp

(38)

-notyzm, odkrycia P a ste u r’a i K och’a, h ig je n a i sta ­ tystyka, a nasza ro sy jsk a m edycyna ziem stw ? P sy ch - j a t r j a z je j obecną k lasy fik ac ją cierpień, m etodam i rozpoznaw an ia i leczeniem — w p o ró w n an iu z tern. co było d aw n ie j — to w prost E lbrus. T e ra z w a rja to m nie le je się zim nej w ody n a głow ę i nie u b iera się w k a fta n y bezpieczeństw a; obchodzą się z nim i po lu d z ­ ku, a n aw et, ja k pisano w gazetach, u rz ą d z a ją d la nich p rz ed staw ien ia i bale. A n d rie j Jefim ycz wie, że p rzy obecnych p o g ląd ac h i gustach ta k a ohyda, ja k pow ilon N r. 6 je st m ożliw a je d y n ie chyba w o d le g ­ łości 200 w iorst od to ru kolejow ego, w m ieścinie, k ę ­

dy b urm istrz i wszyscy ra d n i są n aw pół a n a lfa b e ­ tam i, u w ażający m i lek arza za w yrocznię, w k tó rą n a ­ leży w ierzyć bez jak iejk o lw iek krytyki,, gdyby n aw et la ł do ust ołów. W innej zaś m iejscow ości p ublicz­ ność oraz gazety o d d aw n a rozszarpałyby n a strzępy tę m aleń k ą B asty lję.

,,A le cóż? — Z a p y tu je siebie A n d rie j Jefim ycz, o tw iera jąc oczy. — Cóż z tego? Je st anty sep ty k a, je st Koch, je st P asteu r, lecz istota rzeczy b y n a jm n ie j nie u leg ła zm ianie. L iczba zachorow ań i śm iertelności wciąż ta k a sam a. U rz ąd za się d la w a rja tó w p rz e d sta ­ w ienia i bale, ale n a swobodę n ie wypuszcza się ich m im o wszystko. Czyli że wszystko to nonsens i m i- zerja, różnicy zaś pom iędzy n ajlep sz ą kliniką, a m oim szpitalem w rzeczywistości niem a ż a d n e j.”

Lecz sm ętek i uczucie, p rz y p o m in a ją ce zazdrość, przeszk ad zają m u trw a ć w obojętności. P ew nie to skutek przem ęczenia. O ciężała głow a pochyla się n a d książką, doktó r p o d k ład a pod tw arz dłonie, żeby b y ­ ło m ięcej i m yśli:

(39)

„Służę złej spraw ie i biorę p en sję od ludzi, k tó ­ rych oszukuję; jestem nieuczciw y. Lecz w szakże j a sam jestem tylko niczem,. ja m tylko cząstką koniecz­ nego zła społecznego: wszyscy u rzędnicy pow iatow i są szkodliw i i darm o b io rą pieniądze... C zyli że to, że jestem nieuczciw y nie m o ją je st w iną, tylko obec­ nych czasów... G dybym się u ro d ził o dw ieście la t później, byłbym in n y .”

K iedy b ije trze cia godzina, d októr gasi lam p ę i idzie do sypialni. Spać m u się n ie chce.

V III.

D w a la ta tem u ziem stwo w przystępie hojności uchw aliło w ch a rak terze zapom ogi coroczną w y p łatę dw ustu ru b li, n a pow iększenie p ersonelu lekarskiego- go w m iejskim szpitalu aż do chw ili o tw arcia szpi­ ta la ziem skiego. P rzy słan y więc został do pom ocy A n d rie jo w i Jefim yczow i, zaangażow any przez m iasto lekarz po w iatow y, Jew g ie n ij Fiodorow icz Chobotow. Je s t to jeszcze bardzo m łody człowiek — nie m a n a ­ w et trzydziestki — w ysoki b ru n e t o w y stający ch koś­ ciach policzkow ych i m alutkich oczkach; przodkow ie jego p ra w d o p o d o b n ie byli obcokrajow cam i. P rzy b y ł do m iasta bez grosza, z niew ielkim je d y n ie kufrem i z m łodą, n ie ła d n ą kobietą, k tó rą nazy w a sw oją k u ­ charką. K obieta ta m a dziecko przy piersi. Je w g ie n ij F iodorow icz nosi czapkę z daszkiem i długie buty, zim ą przy w d ziew a „połuszubok” *). N a w ią z a ł zażyłe

(40)

stosunki z felczerem S iergiejem Siergiejew iczem , oraz ze skarbnikiem , pozostałych zaś urzędników nazyw a, niew iadom o czemu, ary sto k ratam i i boczy się n a nich. W całem m ieszkaniu p o siad a tylko je d n ą książkę: „N ajn o w sze recepty w iedeńskiej klin iki n a rok 1881-y.” G d y idzie do chorego, zawsze zab iera ze sobą tę książkę. W klubie w ieczoram i g ra n a b ilardzie, a le k a rt nie lubi. Z saty sfa k cją używ a w rozm ow ie takich w yrażeń, ja k „z aw ra can te s” , „ a w a n tu ra z ch rzanem ” , „n ie za w racaj k o n tra fa łd y ” i t. p.

W szp italu b yw a dw a razy tygodniow o, robi obchód sal i p rz y jm u je chorych. A bsolutny b ra k a n ­ ty sep tyki oraz cięte bań k i o b u rz a ją go, lecz now ych porządków n ie w p row adza, b o jąc się u razić A n d rie ja Jefim ycza. U w aża swego kolegę za starego ło tra , p o ­ d ejrzew a, że A n d rie j Jefim icz p o siad a znaczne k a p i­ ta ły i w cichości duch a zazdrości mu.

C hętnie zgodziłby się n a zajęcie jeg o m iejsca.

IX .

P ew nego w iosennego w ieczoru w końcu m arca, g d y n a ziem i nie było śniegu, zaś w szpitalnym ogro ­ dzie śpiew ał szpak, doktór w yszedł, b y odprow adzić do fu rtk i swego p rz y ja ciela. .W łaśnie w tym czasie w szedł n a dziedziniec żyd M osiek, p o w ra cają cy z że­ brów . M osiek był bez czapki, w płytk ich kaloszach n a bosych stopach, w rękach trzy m a ł n iew ielk ą torbę

(41)

— D a j kopiejeczkę! — Z w ró cił się do doktora, drżący z zim na i uśm iechnięty.

A n d rie j Jefim ycz, który nie um iał n igdy o d m a­ w iać, d a ł m u dziesiątkę.

„Jak ież to p rzykre. — P om yślał, p atrz ąc n a j e ­ go bose nogi o czerw onych, w ychudłych łydkach. — P rzecież je st w ilgoć.”

I pow odow any przez uczucie, p rz y p o m in ające i litość i obrzydzenie, pod ąży ł za żydem do paw ilonu , p o g lą d a ją c kolejno n a łysinę i n a łydki M ośka. N ik ita zerw ał się ze stosu rupieci i w yprężył się przed w cho­ dzącym doktorem .

— D zieńdobry, N ikito, — rzekł u p rzejm ie A n ­ d rie j Jefim ycz. — M ożeby ta k tem u żydow i dać b u ­ ty, czy co, bo się jeszcze przeziębi.

— Rozkaz, p an ie doktorze. Z a m e ld u ję in te n d e n ­ towi.

— P rosiłbym bardzo. P oproś go w m ojem im ie­ niu. P ow iedz, że to j a prosiłem .

D rzw i z sieni do sali b yły otw arte. Leżący n a łóżku Iw a n D m itrycz uniósł się nieco, o p ie ra ją c się n a łokciu i z trw o g ą w słuchiw ał się w niezn an y głos; aż ra p te m po zn ał doktora. W strz ą sn ą ł nim gniew , zerw ał się, z p u rp u ro w ą, w ściekłą tw arzą, z w ytrzesz- czonem i oczym a w ybiegł n a środek sali.

— P rzyszedł doktór! — W y k rzy k n ął i roześm iał się. — N areszcie! P anow ie, g ra tu lu ję , d októ r czyni nam zaszczyt sw ą w izytą! G adzie przeklęty! — W r z a ­ snął i w za p am iętan iu , jak ieg o jeszcze nie w idziano w paw ilo n ie n ig d y , tu p n ą ł nogą. — Z abić tego gada! N ie, zabić to m ało! Z ato p ić w kloace!

(42)

Słysząc to, A n d rie j je fim y c z w ysunął się z sieni do sali i z a p y ta ł łagodnie:

— Z aco?

— Z aco? — K rzyknął Iw a n D m itrycz, zb liżając się do d o k to ra groźnie i kurczow o o tu la ją c się swym szlafrokiem . — Z aco? Z łodzieju! — W y k rztu sił ze w strętem , sk ła d a ją c w argi, ja k do splunięcia. — S zar­ latan ie! O praw co!

— N iech się p a n uspokoi, — rzekł A n d rie j J e ­ fim ycz z uśm iechem w inow ajcy. — Z ap e w n iam p a ­ na, że n ig d y nic nie ukradłem , co do reszty zaś p a n zapew ne m ocno przesadza. W idzę, że p a n się n a m nie

gniew a. Proszę bardzo niech się p a n uspokoi, o ile p a n m oże i niech p a n z zim ną k rw ią w yzna: o co się p a n n a m nie gniew a?

— A zaco m nie p a n tu ta j trzym a? *— Z a to, że p a n je st chory.

— T ak , jestem chory. Lecz wszakże dziesiątki, setki w a rja tó w sp a c e ru ją n a w olności, bow iem wasz

obskurantyzm nie p ozw ala w am odróżnić ich od lu ­ dzi zdrow ych. Czemuż więc j a i ci oto nieszczęśnicy m usim y tu siedzieć, niczem kozły o fiarne? P an , felczei, in te n d e n t i cała ta w asza szp italn a k an a ł j a w znacze­ n iu m oralnem stoi nieskończenie niżej od każdego z nas, czemuż m y siedzim y, w y zaś nie? G dzież logika?

— Z naczen ie m oraln e a n i logika nie m a ją tu ­ ta j nic do rzeczy. W szystko zależy od przy p ad k u . Siedzi ten, którego zam knięto, ten zaś, którego nie zam knięto — nie siedzi, oto wszystko. W tern, że j a jestem lekarzem , p a n zaś chorym um ysłow o, niem a

(43)

an i m oralności, ani logiki, je st tylko zw ykły p rz y ­ padek.

— N ie rozum iem tego nonsensu — rzekł stłum io­ nym głosem Iw a n D m itrycz i siad ł n a swem łóżku.

M osiek, którego N ik ita k rępow ał się rew idow ać w obecności doktora, rozłożył n a swem posłaniu k ro m ­ ki chleba, p ap ierk i i kości i, w ciąż jeszcze dygocąc z zim na, j ą ł o czemś pośpiesznie i śpiew nie rozpow iadać po żydow sku. P raw d o p o d o b n ie w yobrażał sobie, że otw orzył sklepik.

— N iech m nie p a n wypuści, — pow iedział Iw an D m itrycz, a głos m u d rg n ą ł.

— N ie mogę.

— A le czemu? Czemu?

— T em u, że to nie je st w m ej mocy. N iech się p a n zastanow i sam , co p a n u z tego przyjd zie, gdybym p a n a w ypuścił? N iech p a n idzie. Z a trz y m a ją p a n a m ieszkańcy, czy p o lic ja i sprow adzą spow rotem .

— T ak , tak, to p ra w d a... — W y rzek ł Iw a n D m i­ trycz i p o ta rł czoło. — T o okropne! W ięc cóż m am r o ­ bić? Co?

Jeg o głos, jego m łoda rozum na tw arz z nerw ow e- m i skurczam i spodobały się A n d rie jo w i Jefim yczow i. Z a p ra g n ą ł okazać serdeczność m łodzieńcow i i u spo ­ koić go. S iadł więc obok niego n a łóżku, zastanow ił się i rzekł:

— P y ta p an , co robić? W p ańskiej sy tu acji n a j ­ lep iej byłoby uciec stąd. Lecz, n a nieszczęście, to jest bezskuteczne. Z a trz y m a ją p an a . Społeczeństw o je st niezw yciężone w w ypadku, gdy zabezpiecza się p rzed przestępcam i, p rz ed chorym i um ysłow o i w ogóle p rzed ludźm i niew ygodnym i. P ozostaje więc p a n u jed n o :

Cytaty

Powiązane dokumenty

1. Kasia mieszka w Warszawie, ... Wy mieszkacie w Berlinie, ... Ty mieszkasz w Paryżu, ... My mieszkamy w Londynie, ... Hiromi mieszka w Tokio, .... Ile to jest? Proszę uzupełnić

Proszę przeprowadzić ankietę i wpisać odpowiedzi, a następnie zaprezentować je w klasie?. Pytania Przykład Ty Twój kolega

Co dzień rano, po śniadaniu, Zbiera się to zacne grono, By powtórzyć na cześć mistrza Jego piosnkę ulubioną [...].. „Trala

Proszę obejrzeć komiks i opowiedzieć, co się wydarzyło.. Lubię chodzić do szkoły, ale jeszcze bardziej

12. Zimą zwykle jeździmy na ………. Postanowiłam, że będę chodzić na ………., bo chcę nauczyć się dobrze pływać... 7. Na naszym osiedlu jest nowe ………. i wszyscy

Trzeba też mieć na względzie, że metody stosowane do badania zmian pracy i struktury mózgu w trakcie i pod wpływem psychoterapii są stosunkowo świeżej daty, stąd trudno w

Częstość występowania zespołu Mauriaca zmniej- szyła się zdecydowanie, jednak nadal opisywano po- jedyncze jego przypadki.. Dzieci z T1DM i złą kontrolą metaboliczną nadal

Szkoła Podstawowa w Boguszynie.