• Nie Znaleziono Wyników

Na wymowie. Dramat z życia ludu w 4 aktach

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Na wymowie. Dramat z życia ludu w 4 aktach"

Copied!
192
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

>Y

, (j ^ —r -jćru. /-\> *-*-C

y / i f A ^ Z y

1

H

?

<•

NA WYMOWIE

P?f

D R A M A T Z Ż Y C IA LU D U W 4 A K T A C H

N A P IS A Ł

M A C I E J S Z U K I E W I C Z

K R A K Ó W 1937

S K Ł A D G Ł Ó W N Y w K S IĘ G A R N I F R . E B E R T A W D O W Y ul. S ła w k o w s k a 3

(6)

L?” U

ftołłe Ł

t | 'X w d r - .

i w

(7)

O D A U T O R A .

Między życiem przed- i powojennym i pom iędzy p rzed - i powojennym piśm iennictwem legła tak a przepaść, że publi­

kowanie dziś utworu, pow stałego na długo przed krwawym potopem lat 1914— 1918 zakraw a na nonsens. T oteż kiedy dyrektor zakładów graficznych „M ichalineum" w Miejscu Piastow ym , ks. Jan G órecki, ośw iadczył mi się z chęcią w y­

drukow ania m ego ludow ego dram atu „N a wym owie", o d ra ­ dzałem Mu chybionego wydawniczo przedsięw zięcia. A toli po chwili zastanow ienia przyjąłem przyjacielską propozycję, dostrzegłem bowiem, że na dnie spraw y zgoła błahej, kryje się pew ien ogólniejszy problem kulturalny. N a czym on p o ­ le g a ? — wyjaśnię pokrótce.

„N a wymowie" napisałem w 1903 roku. Sytuacyjnej fabuły sztuki nie potrzebow ałem wym yślać; dało mi ją życie.

Sądownictwo galicyjskie b. A ustrii miało w swej prakty ce aż nazbyt częste w ypadki, w których przez pijanego chłopa pcbity do krwi arendarz doprow adzał napastnika do ruiny.

Miało to swoją sp ecjalną technikę, po legającą na cierpliw ym przy w arowaniu i przechodziło n astępujące etap y : 1) pobicie, połączone z cielesnym uszkodzeniem , 2) visu m repertum , 3) skarga do sądu i przyznanie poszwankowanem u naw iązki, 4) paroletnie jej nieegzekw ow anie i czekanie na narost p ro ­ centów, 5) nagłe, na przednów ku lub po klęsce żywiołowej, zaskarżenie pretensji, kończące się dla pow oda przyznaniem mu praw a w spółw łasności i zahipotekow aniem go na mieniu pozwanego, najczęściej na dom u m ieszkalnym. Brzmiało to na pozór niewinnie, a jednak w iodło zazwyczaj do katastrofy, wyekstabulow anie bowiem współw łasności, niew ykonalne bez

3

(8)

było dla nieśw iadom ego ustaw B artk a czy Kuby czczą for malnością. „A niech-ta, a mnie co wadzi, że jaką-si belkę mojej chałupy przysądzą żydow i? — ze ściany mi jej prze­

cie nie w ydrze" — i na tym poprzestaw ał. Dzięki temu sp ra­

wa — mówiąc językiem sądowym — czas jak iś „spoczyw ała".

A le nie spoczyw ał Shyllock i nie zapom inał o funcie m ięsa;

przez sw ego pełnom ocnika w mieście, oczywiście w spółwy­

znawcę, wybrawszy moment, gdy pozwany nie m ógł ab so ­ lutnie uiścić mu się z długu, dochodził go przez likw idację idealnej części swej własności, tkw iącej w ścianach zagrody dłużnika, i w ystaw iał ją na sprzedaż z licytacji, na której przez tegoż sam ego adw okata, ukrytego za m afią „kradni- k ó w "1), nabyw ał cały obiekt za byle co. Pomimo obyw atel­

skich pouczeń, dorad i przestróg sędziów , przed którym i ta ­ kie spraw y się toczyły, zarów no B artek jak K uba, nie p rz e­

czuwając, że perfidnie wyzyskany p arag ra f kodeksu może go d la małej stosunkowo przewiny pozbaw ić w arsztatu pracy, zasypiał gruszki w popiele i w końcowym rezultacie szedł na żebry. — W ypadki takie bywały tak częste, że nie trzeba było być sędzią, ażeby znać d okładnie ich przebieg.

T ak ą to fabułę sytuacyjną przyszło mi w ypełnić kon­

fliktami charakterów . P rzy odrobinie tw órczej w yobraźni za­

danie to nie jest zbyt trudne, z w arunkiem atoli, ażeby ta tw órcza wyobraźnia nie ssała z palca, lecz gruntow ała się na „przeżyciu". Nie musi to być realne, osobiście zrobione d ośw iadczenie; dość skorej do skojarzeń i do pełnień o b ser­

wacji. A tej m iałem spory zasób. Letnie wywczasy 1902 roku spędziłem we wsi Hyżne w pow iecie rzeszowskim jako gość tam tejszej pocztm istrzyni. D zień w dzień schodziło się do niej m nóstwo ludzi po rad ę lub inform acje, a przy tej

') H a ła s tr a lic y ta n tó w , n ie d o p u s z c z a ją c a in n y c h o f e r e n tó w d o g ło s u a n a w e t d o w n ę t r z a h a li lic y ta c y jn e j i n ie w y c h o d z ą c a w s w y c h z a o f ia r o w a n ia c h p o z a p e w n ą , z g ó r y m ię d z y s o b ą u m ó w io n ą k w o tę ,

(9)

sposobności spow iadało z trosk i kłopotów , nadziei i zawo­

dów, radości i zgryzot. A że im bliżej pługa, tym mniej m askowania się i obłudy, więc starczyło m iesiąca, ażebym życie całej wsi poznał z bliska i dokładnie.

P o powrocie do m iasta na zimowe leże 1902/03 roz­

biłem fabułę na akty, konflikty charakterów ująłem w dialogi i spisałem je w języku literackim . W literackim nie dlatego, że wieś H yżne leżąc na pograniczu językowym między L a­

chem i Rusem, wcale nie m azuruje i praw ie że nie zna gwary, lecz dlatego, że liczyłem się ze słuchaczem i czytel­

nikiem językowo ukulturow anym , którego nuży słuchanie lub czytanie utworu, zredagow anego konsekw entnie w gwarze, a już w prost drażni, jeśli tę gw arę po d a mu się w pisowni fonetycznej, jak to zrobił autor „M arcyny", p. Juliusz K ę­

dziora. C hciałem przy tym osiągnąć inne jeszcze ce le ; po pierw sze: ażeby — nie znając dostatecznie dokładnie gw ar polskich — nie popełnić lingw istycznej gaffy w rodzaju osław ionego „bych“ w Reym ontowskich „C h ło pach "; po w tóre: ażeby przez leciuchne tylko sproszenie tekstu w yra­

żeniam i gwarowymi przypom inać jednak czytelnikow i raz po raz, w jakim środow isku toczy się akcja; po trzecie: ażeby

— o ile by rzecz poszła na scenę — nie podsuw ać aktorow i fonetycznych zjaw isk gw arow ych, których on przew ażnie zu­

pełnie nie rozumie i nie wyczuwa. Toć nie byle gdzie, jeno na scenie T eatru Słow ackiego w Krakow ie i w ustach ruty­

now anego aktora (co praw da semity z urodzenia) słyszałem raz takie fonetyczne horrendum jak wyraz „morze" (zbioro­

wisko wód) wygłoszone „mozie"!!!

G dzież jednak w tym wszystkim jest „problem k u ltu ­ ralny", który — rzekomo — wiąże się z drukiem w książce mego d ra m a tu ? O wszem , związek taki istnieje i wykażę go, skoro przejdziemy do kwestii scenicznej sztuk reprezentacji.

Pierwszy spośród teatrów polskich zag rał „Na wymowie"

Teatr hr. S karbka we Lwowie. Jak ie były priora i okolicz­

ności tej premiery, opowiem — jeśli mi życia starczy — in­

(10)

że mimo dobrych chęci dyr. H ellera, który się do sztuki nie żartem zapalił, sztuka padła. N aw et dość srom otnie. Złożyło się na to parę przyczyn, w pierw szej jednak linii zasadniczo mylne ujęcie przez aktorkę roli Maryny, k tó ra z postaci, dźw igającej na sobie cały ethos sztuki, zrobiła w iejską la­

dacznicę, wcale nie lepszą od pasierbicy Jag i. T akie p o sta ­ wienie postaci dram atu mogło i musiało zmylić recenzentów.

Toteż w ytykając autorow i raz po raz naśladow nictw o R ey­

monta, odmówili sztuce wszelkiej wartości, a jeden z nich

— był nim dzisiejszy senator p. F eliks Gwiżdż — recenzję swą rozpoczął w ten sp osób: „Psia krew — prostytucja

— ciem nota — jezuityzm — łajdactw o — złodziejstwo

— sznur i nareszcie noworoczna gw iazdka1). A ż tyle zoba­

czył p. Szukiewicz na wsi i z tym pośpieszył na scenę.

C hłopu o nic nie idzie, jeno o brzuch i kieszeń, jeno o ten od wielu lat plątający się po dram acie „ g ro n t“. C iem no ta?

— niechże będzie najciem niejsza, tem p eram ent? — to już po chłopsku ognisty, do krwi rozlewu doprow adzający, to p ó r?

— to już największy, sznur? — to już wytrzymały, żeby się

„trefunkiem “ nie przerw ał. I tak w kółko aż do znudzenia, aż do obrzydzenia". O zw ały się jednakże już i wtedy sądy o sztuce korzystne. R edaktor „P rzeg ląd u ", Ludwik M asłowski, krytyk bystry i w ym agający, zauważył w swej recenzji (18.

X 1907), że „N a w ym ow ie“ nie odkradło nic Reym ontowi, a lwowski korespondent Feldm anow skiej „K ry ty k i”, zdając relację z całorocznej kam panii teatru lwowskiego, dostrzegł w utworze poważne walory artystyczne. W szystko to jednak nie mogło zmienić faktu, że sztuka na razie przepadła z kretesem .

*) P i e r w o t n ie k o ń c z y ło s z t u k ę p o ja w ie n ie s ię w o k n ie , p r z e z k t ó r e M a ry n a w z y w a Judzi n a p o m o c , p a r u w y r o s tk ó w „z g w ia z d ą "

i ś p ie w a m i. O s ła b ia ło to g r o z ę o s ta tn ie j s c e n y i p s u ło z a k o ń c z e n ie c a ło ś c i, z o s ta ło t e ż z d a ls z y c h r e p r e z e n t a c y j u s u n ię te .

(11)

Blisko w dwa lata potem zjaw ił się u mnie p. Zelw e­

rowicz z tym, że, m ając objąć dyrekcję teatru w Lodzi, układa rep ertu ar i rad by w nim zam ieścić którąś z moich sztuk. Zaproponow ałem mu dw ie: „Po szarym dniu słońce"

(sztukę, której ak t czwarty przerobiłem później i przechrzci- łem ją na „Przedw iośnie"), oraz „N a wymowie". Po zapo ­ znaniu się z obiem a p. Zelwerowicz pierw szą odrzucił, na­

tom iast z pew ną dozą entuzjazmu wziął d ru g ą i zagrał ją w Teatrze „V ic to ria “. W k apitaln ej obsadzie. Sp- Siemaszko jako Budyka, p. Żmijewska jako Maryna zagrali rzecz k on ­ certowo i sztuka — chłopska sztuka na scenie niem iecko-ży­

dow skiego przew ażnie m iasta! — poszła przy wyprzedanej widowni 10 razy z rzędu i m iała zarówno w polskiej, jak zwłaszcza niem ieckiej prasie n ad e r pochlebne recenzje. T ak samo a bodaj jeszcze korzystniej oceniła sztukę p ra sa ro­

syjska, gdy Zelwerowicz zjechawszy ze swą tru p ą do P e te rs ­ burga, d ał szereg wzorowych reprezentacyj. D ało mi to pew ne zadośćuczynienie za te cięgi, którymi m ię obdarzyli rodacy, ale — jakkolw iek T ea tr O drodzony na P radze pod dyrekcją Turowiczówny, w dob rej obsadzie i starannie sztukę znów zagrał (8. VII 1926) — nie zdobyła już ona rangi

„pozycji" w rodzimym dorobku dramatycznym , którym „Na wymowie" mimo w szystko jest i p o z o s t a n i e , choćby p a­

nowie P. T. Recenzenci dom orosłego chowu i pokroju jesz­

cze kilka szaflików pomyj na nią wylali.

S kądże to dobre o sobie mniemanie, b al pew ność nie- le d w o ? W ypada mi się z tego wytłumaczyć.

N a zjaw isko, które obejm ujemy mianem piśm iennictw a, przydałyby się nam dw a odrębne term iny. Jeden na g rafe­

mami utrw aloną treść duchow ą jednostek, udzielających ze siebie otoczeniu w łasnow łasne tzn. im tylko właściw e stany św iadom ości odkryw czego intelektu, zgodnego w nich cał­

kowicie z sensy ty w ą; drugi na podobnież utrw alone, ale obcowłasne tzn. od poprzednich przejęte, podpatrzone, p o d ­ słuchane i t. p. myśli i uczucia. Do pierw szej kategorii na-

7

(12)

leżą zakonodawcy i filozofowie oraz wielcy artyści słow a-idei;

do drugiej tacy jak ja pisarze tj. w ielotysięczna m isera p leb s w szelakich skrybów, którzy b io rąc na swe krosna dorobek pierw szych i co najwyżej w snuw ając weń jakąś w łasną niteczkę, opisują w milionowych kom binacjach to tylko, na co p atrzą. P ierw si — tw orząc — k s z t a ł t u j ą życie ludzkości; drudzy — pisząc — r o b i ą l i t e r a t u r ę . t S ub specie a etern ita tisu ta druga kategoria, kateg oria skry­

bów, nie bogacąc życia i tylko je przeżuw ając, m ogłaby wcale nie istnieć, a owoc ich działalności, belletrystykę, można by bez żadnej dla św iata straty zniszczyć.

A le tu zjaw iłby się dość poważny szkopuł. L iteratura jest reportażem ze zdarzeń i nastrojów przem ijającego bez­

pow rotnie dzisiaj i przekazyw aniem ich dalekiem u jutru.

Toć gdyby nie epigram y pieczeniarza M arcjalisa, a u nas fraszki sobiepana W acław a P otockiego, nie wiedzielibyśm y jak się żyło w Rzymie I, a w P o lsce XVII wieku. Jeżeli tedy przyznamy historii — choć nikt cudzym dośw iadczeniem nie był, nie jest i nie będzie mądry — istotną w artość d la życia, protest Klio przeciw zniszczeniu literatury byłby uza­

sadniony.

To, co się odnosi do liryczno-epicznych epigram atów i fraszek, przystaje jeszcze lepiej do wiernych swej epoce dram atów i ich scenicznej reprezentacji na teatrze, „którego przeznaczeniem, jak daw niej tak i teraz, było i jest służyć niejako za zw ierciadło naturze, pokazyw ać cnocie — jej własne rysy, złości — żywy jej obraz, a światu i duchow i wieku — postać jego i piętno.

A żeby te a tr tak sform ułowane przez W yspiańskiego przeznaczenie swe m ógł spełnić, potrzeba pieczołow itej nad nim opieki i rozsądnej ekonom iki w zakresie repertuaru.

D ram at polski pieczołow itości takiej dziś nie zaznaje; prze­

ciwnie pada od szeregu lat ofiarą bezmyślności lub sp ecjal­

nej „polityki teatraln ej". Bo czyż nie dowodzi bezmyślności,

(13)

cza, Słow ackiego, K rasińskiego, F redry i W yspiańskiego, dram at potężny i przystający do oblicza polskiej rasy — nie zdobyliśmy się dotąd, po dw udziestu latach własnej państw o­

wości! na stały, „żelazny rep ertu ar" dla sceny stołecznej, z której pow inien rozbrzm iew ać klasyczny polski język i pro­

mieniować polskie n atchnienie? Czyż nie jest głu po tą, iż społeczeństw o na dorobku będące, wyrzuca k ro c ie1) na p re ­ zentow anie na swych scenach obcych zupełnie naszemu życiu elukubracyj pp. V erneuil’ów, Bontem pellich, K aiserów , Bus- Feketych, Dymowów i im podobnych b a z g r a c z ó w , kiedy równocześnie — obok setek wybornych nieraz, a całkow icie na śm ietnik m akalatury wyrzuconych jednoaktów ek — m ar­

nieją utwory sceniczne C hęcińskiego, N arzym skiego, K orze­

niowskiego, F aleńskiego, Zalewskiego, P rzybylskiego, Lubow- skiego, R uszkow skiego, D o b rzań skiego 2), a dziś już częś­

ciowo Blizińskiego, B ałuckiego, R ydla i tylu, tylu innych wcale nie gorszych, przeciw nie bezw ględnie lepszych od jakiejś V icki Baum czy W erfla, przekładanych w niepolskich

') M ały s to s u n k o w o K ra k ó w w b u d ż e c ie n a r o k 1936, w ię c p o r e s tr y n k c ja c h i h e ro ic z n y m s k o m p r y m o w a n iu s a m o r z ą d o w y c h w y d a t ­ k ó w , w y a s y g n o w a ł i w y d a ł n a t e a t r S ło w a c k ie g o 258.000 z ł! T e n sa m K ra k ó w p r z e d k o m p r e s ją b u d ż e tó w m ie w a ł w p o z y c ji „ t e a t r “ p o 350.000 zł, n ie b ę d z ie w ię c p r z e s a d y , g d y p rz y jm ie m y , ż e z a w o l­

n e j P o ls k i w y d a ł tr z y d o c z t e r e c h m ilio n ó w z ło ty c h !

2) J a k w ie lk ie w ich s z tu k a c h tk w ią je s z c z e d o t ą d w a r to ś c i t e a t r a l n e , d o w o d z i w s k r z e s z o n y p r z e z p . O s t e r w ę „ F ir c y k w z a lo ­ ta c h " Z a b ło c k ie g o , k tó r y w y p e łn ił z g ó r ą s to k ilk a d z ie s ią t d o c h o ­ d o w y c h w ie c z o r ó w , d o w o d z i o m ie c io n a z p a ję c z y n p r z e z p . W y ­ s o c k ą „ P a n n a m ę ż a tk a 11 K o r z e n io w s k ie g o , k tó r a w y p e łn iła s a le t e a ­ t r a ln e r ó ż n y c h m ia s t k ilk a d z ie s ią t ra z y , d o w o d z i K a z im ie rz a Z a le w ­ s k ie g o „ P r z e d ś lu b e m " , k t ó r a d a ła p o w z n o w ie n iu je j w k ra k o w s k im t e a t r z e tr z y d z ie ś c i k ilk a d o b r y c h w ie c z o r ó w a n a w e t ta k a s ła b iu tk a k o m e d ia ja k J o r d a n a „M y szy b e z k o t a “, w y d o b y ta z la m u s a p r z e z G rz y m a łę S ie d le c k ie g o , p o s z ła za je g o d y re k c ji p r z e z s z e r e g w ie c z o ­ ró w . A le n a t o tr z e b a , a ż e b y d y r e k to r o w ie t e a t r u m ieli z r o z u m ie n ie je g o m isji i a m b ic ję is to tn y c h b u d o w n i c z y c h ro d z im e g o t e a t r u i d r a m a tu , k t ó r e j n ie p o s ia d a ją .

9

(14)

żywego słowa" robią rozgłośnię niechlujnego języka prasy brukow ej lub m iejsce popisu miłych dla ich uszu, ale dla polskiego słuchacza w strętnych „szmoncesów". Jak dalece już i w tej dziedzinie, dziedzinie kulturalnej, nie jesteśm y więcej u siebie, dowodzi incydent ze „Zburzeniem Jerozo­

limy" T adeusza Konczyńskiego. Sztuka pod każdym w zglę­

dem tęga, napisana z wrodzonym Konczyńskiem u nerwem dramatycznym i oparta na wnikliwych studiach historycznych, skoro znajomość ludzi i epoki pochw alił w niej europejskiej sławy uczony, prof. T ad. Zieliński, złożona została dyrekcji T eatru P olskiego w W arszaw ie. D yrektor Szyfman, jakkol­

wiek osobiście zapalił się do sztuki, nie chciał o niej sam decydow ać i oddał ją lojalnie swoim doradcom literackim , pp. Gorczyńskiem u i Pom irowskiem u, którzy nader gorąco polecili sztukę do zagrania. Z kolei reżyseria i d ekoratornia wykonały najstaranniej wszystko, co do nich należało, re­

prezentacja też w ypadła doskonale. A toli prasa żydow ska i pokum ane z nią dzienniki polskie — jakkolw iek „Zburze­

nie Jerozolim y" nie ma w sobie ani źdźbła antysem ickich tendencyj — rzuciła się na sztukę i autora z tak ą zajadłością, że rzecz zdjęto z afisza i dopiero po w ystąpieniu prof. Zie­

lińskiego, ośm ielono się przedstaw ienia kontynuować.

Nie lepiej przedstaw ia się tzw. „polityka teatraln a", której na stanowisku recenzenta miałem sposobność przyj­

rzeć się bliżej. O bszerniejsze jej omówienie odkładam sobie na później; tu wystarczy przypom nieć głośny przed kilku laty konkurs dram atyczny m. K rakow a za dyrekcji p. Zy­

gm unta N ow akow skiego z prem iow aną na nim „Niespo- d zianką“ K arola H. R ostw orow skiego, „W iosną ludów w za­

kątku" A. N ow aczyńskiego i „Sam uelem Zborowskim " F.

G oetla, w którym to konkursie — prócz śp. prof. K allen­

b acha — wszystkie jego czynniki: dyrekcja, większość jury i autorow ie rozminęli się ś w i a d o m i e z obow iązującą

(15)

Jakże więc w takich w arunkach może się rozwijać ro­

dzimy dram at p o lsk i? jak m ogą przem ówić ze sceny m łode talenty, kiedy tę scenę opanow ała albo protekcja albo za­

graniczne przybłędy, forytow ane przez pilnujące sw ego tylko interesu agentury te a tra ln e ? K siążka tedy staje się n iejed no ­ krotnie jedynym refugium dram aturga polskiego i ona jedna zdolna będzie dać odpow iedź, gdy bliższe czy dalsze jutro rzuci pod adresem dzisiejszych literatów tw arde p ytan ie:

gdzież wyście byli w latach 1870— 1920, gdy po trzech pow ­ staniach Polska krzepiła się w sobie i zw olna dojrzew ała do wywalczonej wreszcie niezależności p o lity czn ej? czyście dostrzegli i dali wyraz podgłębnym myślom i nastrojom , nurtującym wówczas waszą O jczy zn ę? dobre chw alili a złe p o tęp iali? czy „służyliście za zw ierciadło n atu rz e? pokazy­

wali cnocie jej własne rysy, złości jej żywy obraz, a duchowi wieku jego postać i p iętn o ?" N iechże wtedy za odeszłych dawno w zaświaty pisarzów odpow iedzą zadrukow ane czcionką karty: owszem, nie zbyw ało Polsce wtedy ludzi pióra, którzy to wszystko widzieli i jak umieli dali tem u wyraz, lecz nie­

db ałe o sens teatru czynniki nie dały im spełnić ich misji.

I oto pod takim kątem widzenia, gdy za lat k ilkadziesiąt badacz naszych dziejów zapragnie w iedzieć jak na progu XX wieku w yglądała niesfałszow ana wieś polska, jak nie znajdując nigdzie oparcia i pomocy „zalew ała ro b a k a", a po­

padłszy w konflikt z kodeksem , traciła ziem ię na rzecz ob­

cego intruza — jak w szponach wódki, aren d arza i żandarm a natury bujniejsze m arzyły wzorem Maryny Budyczki o lepszej doli, o daniu kształtu drzem iącem u w nich człow ieczeństw u,

— jak za mękę rozstania się ze wszystkim, co serce uko­

chało, szły na poniew ierkę za morze, byle ocalić w sobie godność ludzką, wtedy sięgnie nie po rom antycznych „K ar­

packich górali" K orzeniow skiego, nie po czuw ającą nad in ­ teresem obszarników „Em igrację chłopską" A nczyca, nie po ckliwy sentym entalizm „D la świętej ziem i” Sew era, a tym bardziej po podszytą egotycznym kajaniem się „K lątw ę"

11

(16)

po .N iesp o d zian k ę " K. H . R ostw orow skiego, po „Burzę"

Kędziory oraz po sztuki ludow e O rk a n a i wtedy znajdzie się wśród nich także właściw e i należne m iejsce d la „Na wymowie". W tych sztukach bowiem , mniej czy więcej udoi- nie pochw ycone in fla g ra n ti, pulsuje tętno dążenia do „śle- body*, do której tęskni we „Franku Rakoczym " w iejska bie­

dota, pulsuje w ola w darcia się na wyższy poziom kultury i o degran ia w odrodzonej Polsce tej roli, jak a się należy trzem czwartym ludności, dobyw ającej pługiem z ojczystej ziemi lepsze jej jutro, — ta sam a tęsknota, która przyświe­

cała niestrudzonej a jakże nikczem nie skopanej działalności X. Stojałow skiego a dziś przyśw ieca W incentem u W itosow i i tym wszystkim, co u kopca bohaterskiego P y rza znaleźli się w Now osielcach. T ylko wysiłek ich tw ardej garści może zapobiec, ażeby ziemia naszych ojców została przy nas, a nie przechodziła w ręce obce, często w rogie naszej tra ­ dycji i kulturze. Jeżeli w jednym tylko 1935 r. w ręce obce przeszło w samym tylko wojew ództwie lwowskim 300.000 hektarów najurodzajniejszej ziemi i takie w ypieranie nas z ojczystych pieleszy pójdzie dalej w tym samym tem pie, może n adejść dzień, w którym w yparte ze swych odw iecz­

nych siedzib niedobitki narodu — jacyś d ru dzy sascy Ł u­

życzanie — zapytają: jak się to stało, żeśmy na własnej ziemi w obcą po p ad li zależność i nieledw o w niew olę? to jednę z odpow iedzi na to pytanie znajd ą w akcji i sytu­

acjach dram atu „Na wymowie".

I oto powód, dla którego zgodziłem się, ażeby sztuka ta w trzydzieści przeszło lat po jej napisaniu ukazała się w książce.

(17)

O s o b y :

M A C IE J B U D Y K A , ro ln ik , la t 60 M A R Y N A , jego żona, la t 32

Z O Ś K A , c ó rk a B udyki z p ie rw sz e g o m ałże ń stw a

JA G A , „ ,, „ „

W A Ł E K S A M K Ó W , zięć B udyki G R Z E Ś B U K A Ł A ,

P R O B O S Z C Z

B A Z A N , są sia d B u d y k ó w K U B U Ś , jego syn

JA S IE K K A W A L E C , w y ro s te k B A R T U Ś , p a ro b e k B udy ków D IA K , d ziad w siow y

W A L A S K A , s ą sia d k a B u dyk ów .

(18)
(19)

A K T 1.

Izba o dwóch oknach w głębi. — W ścianie lew ej pośrodku d rzw i do sieni, na przeciw nich pod praw ą ścianą piec bielony z kapą i kominem; z a nim, w części tylk o widne, łóżko z poduszką i p ierzyn ą ; p rzed nim, w tejże samej ścianie, drzw i do komory, z m ałym oszklonym okien­

kiem. — W głębi pod oknami ław a niemal p r z e z całą dłu­

gość ściany, przed nią stół, w pobliżu pieca ławka. M ię­

d zy drzw iam i z lew ej a tyln ą ścianą szafa odkryta z p ó l­

kami, na niej talerze, misy, dzbanki, fla szk i, latarka. Po kątach trochę statku jak: cebrzyki, niecki, kijanka do p ra ­ nia, i t p z lew ej w proscenium to czyd ło z kamiennym bru­

sem, na to czyd le trochę p rzyo d ziew y. — Z pułapu zw isa

„świat" z opłatków i kolorowych papierów sklejony. — Nad oknami w górze szereg groszow ych obrazów treści religijnej;

przed środkowym ampułka. — We w szystk im widoczne ubóstwo, ale i ład.

S C E N A 1.

BUDYKA

(iodziany w płócienne gacie i koszulę, bosy, z zarostem kilka dni nlegolonym, siedzi na ławie w głębi i pogląda

p rzez okno. W ychylając się).

Latocha, nawróć się. Latocha, heee! wrócisz się psia p a r o !... Jaski, Jasiu!

Głos JAŚKA KAWALCA.

Coooo?

15

(20)

Nawróć Łatochę. Nie chce się paść kole domu, ino jej W alasowe żyto pachnie. — Nawróć mi ją, — dam ci py- knąć z młotka.

KAWALEC (ukazując się w oknie). Dacie?

BUDYKA.

Co bym nie dał, — dam, na mój dusiu.

KAWALEC

(odstępując od okna k rzyc zy w głąb). O-he, bezkurcyjo, o-he!

BUDYKA

(pozierając za nim). A kijem-że ją, nie żałuj. Gziłaby się ino, sobacza . . .

{pauza) KAWALEC

(w tykając znów głow ę w okno). Zagoniłem.

BUDYKA.

No to chodź, dam ci pyknąć, ino nie mam siarników.

Musisz ich sam poszukać. (K A W A L E C niknie za oknem).

Zawdy je Maryna gdziesi zadzieje (z łew ej w chodzi K A ­ W ALEC) a takie ci od północka mam bolenie w gicza- lach, co niech ręka boska broni. — Na psotę idzie.

KAWALEC.

Nijakiej nie będzie.

(21)

BUDYKA.

Będzie burza. — No chodź, tyś ta dobry chłopak.

{Dobywa z z a pazuchy glinianą fajeczkę na krótkim cy- buszku). W idzisz? — ino ognia do niej.

KAWALEC.

Najdzie się iskierka w kominie (idzie w stronę pieca).

BUDYKA.

Gdzieby się nalazła od rania (ukazując na ścienną szafę). Poszukaj hań na półce, a jak nie, to gdziesi tu przy lampce. Pewnikiem zarzuciła, co bym nie mógł dostać. Zawdy mię tak ostawi samego, — nie pomyśli, co się nijak ruszać nie mogę, — ej-hej! hej, h e j . . .

KAWALEC

(myszkując na dolnej półce sza fy). Ja bym ta moją babę takich śpasów wnet oduczył.

BUDYKA (.dobrodusznie). Oj, ty mleczaku, t y . . .

KAWALEC

{p rzesta w szy szukać w szafie i biegnąc po ławie w głębi ku ampułce) Tam ich nie ma, chyba t u . . . Są, są! (zeska­

kuje z ła w y p rzed Budyką).

BUDYKA

{z głuchym jękiem). A bodaj c ię ! . . . Jezu, J ezu sie. . . (chwy­

cił się za owinięte szm atam i kolana).

N a w y m o w i e 2

17

(22)

Trąciłem w as?

BUDYKA.

No, no, nie chciałeś przecie. Tyś ta dobry chłopak.

— Dajże siarnika, abo sam zakurz. (w idzą c, że się ociąga).

No, no, niechże ta, zakurz, kiej ci mówię.

KAWALEC

(p rz y ło ży w sz y płonącą zapałkę do fajki). Nie ciągnie.

BUDYKA.

Co by nie ciągła, ino pary nie masz.

KAWALEC.

No, nie ciągnie (oddaje mu fajkę).

BUDYKA.

Co by nie ciągła, (rozpa liw szy fajkę) No ne, pyknij i ty.

KAWALEC.

Eh, już ja ta wolę papirusa (w ydobyw a z kieszonki niedopałek).

BUDYKA.

Ho, ho, toś ty pan.

KAWALEC.

Karbowemu wypadł w błoto.

BUDYKA.

To nijakiej mocy nie ma.

(23)

KAWALEC.

No, co by miało — (p rzez chwilę palą obaj w milczeniu).

BUDYKA.

Dużo już z połednia?

KAWALEC.

Będzie pięć godzin, jak nie więcej, (pauza) Boli was jeszcze?

BUDYKA.

No, no, nie chciałeś, przecie. Tyś ta dobry chłopak.

(w sta ł z trudem, z barloga w łóżku dobył okrągłe, gro­

szow e lusterko). Kiedysi tu pani poczciarka była u nas i zgubiła w sieni. Ne, weźmij se to.

KAWALEC

(przeglądając się w lusterku). Takie maluśkie i jakiesi puklaste, a całą twarz w nim ujźry. — Smyślne.

BUDYKA.

No, wiadomo, pańskie. (nagle słychać za sceną gnie­

wny gło s W ALASKI).

Głos W ALASKI.

A ty hamanie sakramencki! Ą bijże ją gdzie dopad­

niesz! A to haman sak ram en ck i!... (słychać w dalszym ciągu w rzaski).

BUDYKA.

ldź-no, idź Jasiu. — Utrapienie z tą gadziną.

19

(24)

(.sp ojrza w szy p rze z okno). W żyto wlazła.

BUDYKA.

Syków?

KAWALEC.

A ino.

BUDYKA.

Po teli czas już się napasła. Idź-no, idź i zagoń.

(KA WALEC wybiega, w oknie ukazuje się głow a WALASKI).

WALASKA.

A bodaj was wciórnaści z waszą krową. A co w y se m yślicie, hę? a m yślicie, co was nie będę szkodować?

A będę, ma sie wiedzieć, co bedę.

BUDYKA.

Pilnujcie waszych kur, co by mi nie lazły w pszenicę.

WALASKA.

A zechlały wam cały zagon, hę? zechlały? W ściekłe choroby!

BUDYKA.

Syki!

WALASKA.

Moje kury! — patrzcie go, krówski ogón.

(25)

BUDYKA.

Stulcie gębę, bo jak wstanę . . . (w s ta ł postękując, chw yta się za kolana).

WALASKA

[po pa s wciskając się w okno). Co stulcie? kto stulcie?

A to nie zechlały?

BUDYKA.

Moją pszenicę.

WALASKA.

A wasza Latocha to nic? poźryjcie ino. Jak — nie daj Boże — po gradzie. Mało cholerze, co zeżre w polu, jesz­

cze w raciach zabiera do ob ory. . . (ze zwróconą w pole głow ą). Józek! pójdziesz po wójta, co by przyśli i szkodę obejźreli.

BUDYKA.

Zaraz wójta... Dalibyście pokój, Walaska — WALASKA.

A ja go mam od was?

BUDYKA.

Toli wiecie, co nijak nie mogę chodzić.

WALASKA.

Co bym nie wiedziała. A jeszcze lepiej wie Maryna, jaki z was niezgulak.

21

(26)

Nie darmo zwą was Syki.

WALASKA.

A was krówski ogón. Ino się ta plątacie, a Marynie w to graj.

BUDYKA.

Niechajcie moją Marynę.

WALASKA.

Co bym jej nie niechała, co mi do niej. Ja nie Bartuś.

BUDYKA.

A on wam co wadzi?

WALASKA.

Mnie nic, ale Marynie może ta gdzie i w co już uwadził. Bartuś walny chłop. Brzemię siana weźm ie i z Ma­

ryną naokrak. A Maryna nie od tego, a jej co po krówskim ogonie.

BUDYKA.

Ja wam tu powiem! (sycząc z bólu, zm ierza ku oknu).

WALASKA.

Przed wójtem se pogadamy, przed wójtem . . . (cofa głow ę i znika).

BUDYKA.

Hej, co by nie to darcie, co by nie to darcie . . . Sprał bym psią parę do s in o śc i. . . Syki p y sk a te. . . (siada na

(27)

łóżku tu ż p r z y oknie). No, będą szkodowali. A to nie może Maryna przywiązać bydlęcia? (pauza). Będzie psota, — nic ino na psotę to darcie . . . Skaranie b o sk ie . . . (słychać dzwon, — B U D Y K A z westchnieniem odkłada fajkę na f u ­ trynę okna, żegna się i odm awia pacierz. Słychać g w iz ­ daną p rze z BA R TU SIA piosenkę; po chwili drzw i otw ierają się szeroko; pogw izdując wchodzi do izby).

S C E N A 2.

BARTUŚ (obcierając tw a r z z potu). Pu!

BUDYKA.

Taki gorąc?

BARTUŚ.

Parzy, co j e j . . .

BUDYKA.

Na psotę.

BARTUŚ.

Może . . . (pije z w zię te j spod komina konewki, — pauza) BUDYKA.

Dużo wam jeszcze ostało?

BARTUŚ.

Kawalce dziś zwożą i nie chcą dać kónia. Bez po­

jutrze zwiezłoby s i ę . . . Pu! dla bydlęcia taka robota.

Domordowałem się do siódmego potu.

23

(28)

O, o! domordował się jednym brzemieniem.

BARTUŚ.

Ale wam dobrze siedzieć w chłodku.

BUDYKA.

Myślałby kto, że tu nie ja, ino ty gospodarz.

BARTUŚ.

Gospodarstwo, psia k r e w ! ... Robić rób, a opatrzenia nijakiego. Żreć nawet nie dadzą na porę. — Dajcie choć skrętki zakurzyć.

BUDYKA.

Kup se u Lejby.

BARTUŚ.

Kiej mi się nie chce.

BUDYKA.

To nie kurz.

BARTUŚ.

Kiej mi się chce.

BUDYKA.

To se radź.

BARTUŚ.

A właśnie. Nie mam to waszego m łotka? (bierze z fu tryn y okna fa jk ę Budyki).

(29)

BUDYKA.

Połóż to skącTeś wziął.

BARTUŚ.

E-o! (ssie a cybuszka, by fa jk ę rozjarzyć).

BUDYKA.

Pókim dobry.

BARTUŚ.

Co mi zrobicie? (podśmiechuje się z bezradnego) BUDYKA.

Co ja ci zrobię?

BARTUŚ.

No co?

BUDYKA.

Gnaty zprzetrącam! (podnosi się i z jękiem chw yta za kolana).

BARTUŚ.

M usielibyście zdoleć.

BUDYKA.

Zprzetrącam (sycząc z bólu id zie ku niemu z wielkim wysiłkiem ).

BARTUŚ.

(ledwo że ledw o umykajac się, drw iąco). Na mój dusiu, dobrzeście ją nabili, ino za tęgo.

25

(30)

Bartuś, nie bądź podufały.

BARTUŚ.

Widzicie, com nie kupił u Lejby, a kurzę se.

BLJDYKA.

Słuchaj, Bartuś.

BARTUŚ.

Kurzęcy se słucham.

BUDYKA.

Słuchaj, bo jak cię dopadnę. . . BARTUŚ.

(w yciągając ku niemu rękę z fajką). Ano, weźcie mi ją.

BUDYKA.

(chwytając go z a rękę). Oddaj!

BARTUŚ.

Weźcie.

(we drzwiach ukazuje się M A R Y N A B U D Y C Z K A ; zesu­

n ą w szy p rze z g ło w ę w ę ze ł chusty od brzemienia z koni- czem, popraw ia chustkę na głowie).

BUDYKA.

Oddaj, mówię ci, ty w łóczykiju. . . BARTUŚ.

Kiej mi się nie chce.

(31)

BUDYKA.

Oddaj, psia p a r o !... (chw yta go za gardło).

BARTUŚ.

(.zdławionym głosem). No ! . . .

S C E N A 3.

MARYNA.

(przyskakiijąc do szamocących się). Puść go, Maciek. Co masz do niego? słyszysz? (B U D Y K A pu szcza B A R TU SIA ).

Maciek, weź baczenie, bo ja wam dwom dam rady.

BUDYKA.

A cóż on tu z pyskiem do mie? Jeszcem tu ja go­

spodarz.

MARYNA.

{z bolesną ironią). A cóż ty robisz, gospodarzu? Siedzi i chleje, a czasem se zakurzy. Parobkowi do gardła, to hej, ale ognia na warzenie naczynie — gdzieby zaś!

BUDYKA.

A to nie zadziałaś kajsi siarników?

MARYNA.

Ale zafajczyć m iałeś czym, nicpotem.

BUDYKA.

Jasiek Kawalców zajźrał na mnie przed oczymieniem i pomógł krowę zagnać.

(32)

A to sameś nie mógł?

BUDYKA.

Strasznie mię dziś wierci w giczalach.

MARYNA.

Retyści! Mnie krzyże niew iele a spadną się i mu­

szę robić. A on nie może.

BARTUŚ.

(który tym czasem sia d ł kolo komina). Wiadomo, n ic o ta ...

BUDYKA.

Zamknij gębę.

BARTUŚ.

(pod nosem). Nicota.

MARYNA.

Ciehaj, cichaj.

BARTUŚ.

Nicota i tyło. No, bo co z was więcej?

BUDYKA.

Ale mój chleb jesz!

BARTUŚ.

(zły). Nie widziałem go od rania, krówski o . . .

(33)

MARYNA.

(która krzątała się koło komina, odwraca się i w ym ierza B A R T U SIO W I sia rc zy sty policzek). Co! a ty se tu kim będziesz gębę wycierał, hę?

BARTUŚ.

(chwytając się za tw a rz). Za cóż w y mnie bijecie?

MARYNA.

Ja ci powiem, za co! Tu masz, chlepnij mleka i ra­

zowca.

BARTUŚ.

To ci obiad, jak u dziadów.

MARYNA.

Obetrzeć ci gębę z drugiej strony? obetrzeć? — Nie ma czasu na warzenie. — Będę ci czekać, aż mi Kawalce raczą konia dać, jużci! Dziś pod dach zniesiem y sami.

BARTUŚ.

Ja nie kóń.

MARYNA.

Psota będzie, musisz. (łagodnie) No jedz, jedz, Bar­

tuś, a duchem. Kupię ci za to tabaku u Lejby, całą skrętkę, no, na mój dusiu. Jedzże, jedz. Ino wydoję, le­

cimy wraz. Trza łapać, co suche, (ze skopkiem wybiega).

29

(34)

BARTUŚ.

(żując chleb i popijając mlekiem). Służba, psia kr e w. . . (pauza).

BUDYKA.

Poskładaliście w kopy?

BARTUŚ.

Idźcie pojźreć.

(pauza).

BUDYKA.

Może jako wydolecie dzisiak?

BARTUŚ.

(w ciąż mrukowato). Ino nam jeszcze po dwie ręce do­

dajcie. (zabiera ja d ło i w ychodzi drzw iam i w lewo).

S C E N A 5.

BUDYKA.

(sam). Pyskaty, p y sk a ty . . . Ino go osłowić, zaraz werczy.

— W yścigać g o ? . . . Sama by nie poradziła wszyćkie- m u . . . (przesiadł się z łóżka na ław ę pod oknem). Łazarz, ł azarz. . . (sp o jrza w szy w okno). He, jak się macie, kumie?

Głos BAZANA.

Dziękować Bogu. A w y? (ukazuje się za oknem).

(35)

BUDYKA.

Jednako. — Do łasa idziecie?

BAZAN.

Do Klamki, do Jaśka. Zawziąnem siekierę, bo mię prosił, co by mu studnię naprawić. Od w iesny cembrowina spaduje mu do wody.

S C E N A 6.

MARYNA.

(wbiegając). A cóżeś ty Łatosze zrobił, człeku? a cóżeś ty jej zrobił?!

BUDYKA.

Co bym jej miał zrobić.

MARYNA.

Ah, żebyś ty już raz był w ziemi, żebyś raz już do niej poszedł.

BAZAN.

Jak wam nie wstyd tak mówić.

MARYNA.

(teraz dopiero spostrzegając B A Z A N A). Co ja z tym chłopem mam, co ja z tym chłopem mam, dla Boga, dla Boga! Ro­

boty nijakiej nie może, pomóc nie może, — przeciec się nie ozerwę Chory jest, — niechże choć krowinę pasie. Upasł

31

(36)

zdrowa i piękna? No, słyszeliście co takiego, — bydlęciu oko wybić!

BUDYKA Musiał ją Józek Syków skalecyć.

MARYNA.

Co Walasom do nas? co ma Józek Syków do mojej Latochy?

BUDYKA.

Wlazła im w żyto i będą szkodować.

MARYNA.

Ja będę szkodować, ja, ja na nich, — w mieście będę szkodować!

BAZAN.

I cóż w sądzie wygracie? honór?

MARYNA.

Abo i kilka śrebnych.

BAZAN.

To bydlęciu oka nie wróci.

MARYNA.

Oj, nie wróci, nie wróci... Aby jej ino bez to mleka nie ubyło (zabierając się do rozpalania ognia na kominie).

(37)

Co ja z tym chłopem mam, dla Boga, dla Boga! — Urób się, umorduj, nagoń, naharuj, no i co z tego mam? co z tego mam? Kole domu jednej krowy nie dojźry.

BAZAN.

Zdrowia, widzicie, nie ma.

MARYNA.

Oh, żebym go już raz na gnój mogła wynieść...

BUDYKA.

Tybyś to chciała, Maryna.

MARYNA.

Bo już nie wydolę nijak. Podatki płać, chłopa-gnoja żyw, parobka żyw...

BUDYKA.

A parobka pilniej niż chłopa.

MARYNA.

Bo robotny, bo robi za siebie i za ciebie.

BUDYKA.

Bacz ino, co by on wszyćkiego za mnie nie robił.

MARYNA.

A cóżeś ty, plątało, wart?

BUDYKA.

Bacz ty na to, bo ja patrzę...

Na w y m o w i e 3

33

(38)

Byłeś durny, ta i jesteś... Będziesz co jadł?...

BUDYKA.

Nie chce mi się...

MARYNA.

Widzicie? Jeszcze go grzecznie proś, co by se pojadł.

BAZAN.

Toście dziś nie obiadowali?

MARYNA.

Mam to czas? Od rana siano obracam. Chmura się i trza się zwijać.

BAZAN

(ido Budyki). Nie mogłaby Zośka przyjść wam pomóc?

BUDYKA.

A puszczą to ją z wyrobku?

BAZAN.

Mówiła mojej wczoraj, co tu dziś zajźry na was.

MARYNA.

A cóż ona tu chce? Ona nie ma tu co robić.

BAZAN.

No, jako córka...

(39)

MARYNA.

Nie chcę jej, ani towarzystwa z nimi. Ma swego Walka, niech se go pilnuje, m y się tu bez niej obędziemy.

— Ale nie czas na pogwarkę, kie robota w polu stoi.

BUDYKA.

A toć zjedz co pierwej.

MARYNA.

Patrzaj ino, co by ci mleko nie wykipiało, o mnie się nie staraj. (otw iera drzw i w lewo). Bartuś, bierz płachtę. Idziewa (wychodzi).

S C E N A 7.

BAZAN

(poglądnjąc w pole za w ybiegłą Maryną). Ino się za nią kiecki fertają, pojźryjcie.

BUDYKA

(nie bez dumy). No, baba jak rzepa. Bukową sajtę na kolanie ino raz! i złamie.

BAZAN.

Żeby to moja była taka, tobym dziękował Bogu.

BUDYKA.

Raczej dziękujcie co jej nie macie. Bylibyście jak ja, łazarz.

BAZAN.

A cóż ona winna waszej chorobie?

35

(40)

W szystko bez nią na mnie przyszło. Zachciało mi się drugiej baby i nowych izbów dla niej. M ieliśm y na dzia­

łach kilka świercków. Śnieg już był, poszedłem ściąć. Rosło na zbyrku, że go z góry nijak rąbać, musiałem z dołu.

Ukląkłem na śniegu. Dobrze było ciąć, alem golenie het przemroził W nocy spuchły mi jak dynie i wciąż takie baniaste. A bolą! A jeszcze jak na psotę, Jezusie ratu j!

BAZAN.

Trza na to jako radzić.

BUDYKA.

Diak mi maści nosi.

BAZAN.

On pono umie nogi naprawiać, ino je kazuje za dużo w gorzałce kąpać.

BUDYKA Jeszcze mi ni nie kazował...

BAZAN.

Ja wiem, ino się tak śmieję, co każde jego leko- wanie bez gorzałki się nie obywa.

BUDYKA.

Lubi się napić, co prawda, to prawda.

(drzw iam i z lew ej wchodzi ZO ŚK A ).

(41)

S C E N A 8.

ZOŚKA.

Pochwalony.

BAZAN.

No, nie mówiłem? — Na wieki.

ZOŚKA.

Jak się macie, tatusiu? (całuje go w rękę).

BUDYKA.

Jak zawdy. Stękam i stękam. A u was co słychać?

ZOŚKA Jednako.

{pauza) BAZAN.

A Dziopak jak się miewa?

ZOŚKA.

Dzięka Bogu zdrowieje pomału, ino zaś Samkową chrześnicę cosi w nogę użarło i po brzuch zapuchła. — Pewnikiem żmija.

BAZAN.

Ino w maślance moczyć, to wyciągnie i stęchnie.

ZOŚKA.

To też moczą. —

(pauza).

37

(42)

Nie widziałaście po drodze, rozbierają studnię u Klamki?

ZOŚKA.

Cosi tam robią.

BAZAN.

Beze mnie nie poradzą. Pójdę, bo jeszcze mogłoby kogo przysypać. — Pozdrówcie ode mnie Walka, a wy, kumie, ostańcie z Bogiem.

BUDYKA.

Boże was prowadź. A zajźryjcie znów wkiedy na mnie.

BAZAN.

No, no, zajźrę... (znika za oknem).

(idłuższa pauza).

BUDYKA

(nieco podejrzliw ie). Cóż cię tu przygnało?

ZOŚKA.

...Co by miało... O, m leko wam wyleci... (podbiega do komina i odsuwa garnek) Macocha pośli?

BUDYKA.

W pole do siana.

ZOŚKA.

Sama?

(43)

BUDYKA.

Z Bartusiem. A bo co?

ZOŚKA.

Nic, tak się ino pytam. Ku Brzezówce?

BUDYKA.

A ino. A bo co?

ZOŚKA.

Ni c. ..

BUYKA.

Co nic? Cóż ci gęba zarosła?

ZOŚKA.

Co by mi miała zaróść...

BUDYKA.

Słuchaj, Zośka!

ZOŚKA.

Co?

BUDYKA.

Słuchaj Zośka! ja wiem, co se ty m yślisz.

ZOŚKA.

A nie wiecie.

Wiem.

BUDYKA.

(44)

Że się macocha z Bartusiem bośkają? Ja wam na to przysięgnę, co nie. Jest ci tam jeden pilnowacz od niej. Ino se poziera z łasa i na wszystko uważuje.

BUDYKA.

Po coś tu przyszła? staremu mącić życie? starego truć?

ZOŚKA

(.z widocznym smutkiem). Każdy ma swoją truciznę, — hej, m a ! . . . Tatusiu, ja was przyszła prosić...

BUDYKA.

0 co?

ZOŚKA.

Co byście...

BUDYKA.

Toli gadaj.

ZOŚKA.

Przyszłam was prosić, cob yście...

BUDYKA.

No, nie zarosła ci gęba?

ZOŚKA.

Przyjdzie tu Jaga ze swoim i mój Wałek też. No wiecie, skróny tego przepisania.

(45)

BUDYKA.

A ja co będę jadł? Twój zdrów, Jagi zdrów, wyście obie zdrowe, a ja co będę? kamienie gryzł?

ZOŚKA.

Wy na to nie przystańcie, tatusiu.

(pauza, — zw olna mrok zapada).

BUDYKA (,zdziw iony je j prośbą). A dla., cze.. go?

ZOŚKA.

No, nie przystańcie.

BUDYKA.

Jużci nie przystanę — (po chwili) A dlaczego nie chcesz?

(.Zośka milczy).

BUDYKA.

Czyście ka jaką dziedzinę wzięni? To by ci na mor­

gu siać źle było, hę?

ZOŚKA.

Nie mówię o gruncie.

BUDYKA.

No, więc co?

ZOŚKA.

Nic.

41

(46)

To ci u Dziopaków lepiej siedzieć na wyrobku?

(Zośka milczy).

BUDYKA.

To wolisz na wyrobku u obcych niż u ojców?

ZOŚKA.

Nie samiście tu.

BUDYKA.

E, jakie to złe, psia para. „Nie samiście tu”!.. Chciało mi się ożenić i ożeniłem się, wiesz.

ZOŚKA.

Toście się ożenili. A dużoście wiana w zięni?

BUDYKA.

A dużom wam dał, tobie i Jadze?

ZOŚKA.

To też dziadujemy.

BUDYKA.

No, to bez co nie chcesz tego przepisania?

ZOŚKA.

No, nie chcę.

BUDYKA.

A właśnie, że przystanę.

(47)

ZOŚKA.

Nie lepiej jak ten grunt przyjdzie na nas dziedzic- twem.

BUDYKA (zły). Jeszczem żyw!

ZOŚKA.

Jako chcecie. A le na wyrobek do was nie pójdę.

BUDYKA.

To idź do żyda, jak ci tu źle.

(wchodzą JA G A , je i m ąż B U K A ŁA , potem W AŁEK, m ąż Zośki).

S C E N A 9.

JAGA Witajcie, ociec.

GRZEŚ.

Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

BUDYKA.

Na wieki... Cóż słychno?

GRZEŚ.

Co by było.

JAGA.

Robota i bieda, tyle słychno.

43

(48)

A ty, Grześ/ przy nijakiej robocie?

GRZEŚ.

Po niedzieli zaczniem żyto siec.

BUDYKA.

To już dośpiało? — Człek tu siedzi nikiej w jamie, to i światu nie widzi. Będzie psota.

GRZEŚ.

Jak Bóg zechce, to będzie.

(pauza) JAGA.

Macocha doma?

BUDYKA

Na Brzezówce siano z Bartusiem obraca.

JAGA (zjadliwie).. Na sianie miętko.

ZOŚKA (wybuchowo). Wypróbowałaś?

JAGA (urażona). Do ciebie gadam?

ZOŚKA.

Ale ja do ciebie gadam.

(49)

JAGA.

A ty co masz do mnie? a widziałaś m ię? (p rzy sk a - kuje do niej).

GRZEŚ

(rozwodząc je), Co wam? Zawdy ino obraza boska. A Pan Bóg widzi wszystko, wszystko wie. Przed Panem Bogiem nic się nie ukryje.

JAGA.

Ani próżniak.

GRZEŚ.

Ale na wszystko jest wym odlenie. Siedemdziesiąt i siedem razy bez dzień nawet sprawiedliwy upadnie, a nie dopiero człowiek grzeszny. Na wszystko jest wym odle­

nie, a jużci. A to ci powiem przykład, co mi w Kalwaryi jeden pustelnik opowiadał. Możecie się go spytać, bo słyszę, co jeszcze żyje i siedzi jak siedział w jamie. — Korzonki ino je i modli się bez dzień, bez noc, a to skroś tego, że jak był młody, tak ciężko, śm iertelnie zgrzeszył. Tak mu się na śnie pokazał wilk. Z oczu mu ogień buchał, a z pa- szczęki piana. Tak on poczuł, że to musi być Zły i zaczął niby to w e śnie uciekać przed nim. A wilk nic, ino go goni a goni...

(z lew ej strony wchodzi WAŁEK S A M K Ó W ).

S C E N A 1 0 . WAŁEK.

Witajcie. — Rychtyk pod dach, bo już zaczyna po­

krapiać.

45

(50)

Domoczy nam i tę odrobinę.

WAŁEK.

Macocha się tam uwijają, ale próżno. Bieda tak we dwoje, a jeszcze z parobkiem nicpotem, — skapiejecie lada rok.

BUDYKA.

To na swojem.

WAŁEK.

Najlepiej na wyrobku. Kłopotu nijakiego. Swoje rób, a w sobotę fasuj. Wykubkują pan rzońca: są trzy siągi, wykubkuje niemiec psubrat: już ich trzy bez ćwierci,

— mór na nich! A le jakeś zrobił, to ino fasuj, jak cesar­

skie dziecko. A ino — (dobyw a papierosa i zapala — Pauza). Cóżeście w szyscy milczka zjedli?

ZOŚKA.

Za to tyś howorny.

WAŁEK.

Wadzi ci to? — nie do ciebiem howorny.

(błyska się, w szy sc y prócz W A L K A żegnają się).

BUDYKA.

Zaświeć, Zośka, światło u obraza.

(Z O Ś K A w staje, za pa la ampułkę, JA G A w yziera p rzez okno i zam yka je. B U D Y K A znów się żegna i zaczyn a mó­

w ić pacierz. WAŁEK podchodzi do G RZESIA, który usiadł na ławce koło komina, i trąca go nieznacznie).

(51)

WAŁEK.

Gadaliście co ze starym?

GRZEŚ.

Czekaliśmy na ciebie.

WAŁEK.

Słuśnie. (odstępuje od niego, dobyw a fla s z k i z ka­

bata). Ojciec, przyniosłem tu cosi dla was.

ZOŚKA.

Znać, co dzisiaj sobota.

WAŁEK.

Garści od siekiery nie czuję, jeszcze bym się nie napił? — Do was, ojcze. (podchodzi doń z flaszką).

BUDYKA.

Nie chcę. Jak masz, to mi cygar daj, bo mię cni.

WAŁEK.

Necie papierosa. (daje mu papierosa i ognia od swego, potem pije). Nie macie kieliszka?

BUDYKA.

Jest, ale Maryna zawdy gdziesi zadzieje. Jest i g o ­ rzałka, ale d e dla mnie, ino na juzyne dla Bartusia.

GRZEŚ.

U was to tylko za parobka być.

47

(52)

Już ja bym ta was za czeladź nie chciał mieć.

JAGA.

Szkoda, bo byłoby się do czego przyżenić, jakby ojciec zamkli oczy.

BUDYKA.

A bodaj ci język sparszał, ty, ty! (sili się powstać).

WAŁEK.

Dajcie pokój, ojciec. Napijcie się, no, napijcie... Aby raz, toż to nie trucizna.

BUDYKA

(ochłonąwszy z uniesienia). Pokaż. — (pije z flaszki, tym ­ czasem WAŁEK staje na ław ie i zd ją w s zy z niej za obra­

zem ukrytą fla szk ę z wódką sta w ia na stole).

WAŁEK.

Jest kieliszek, a i kanciatka (podchodzi do BU D YKI).

Napijcie się ojciec.

BUDYKA (iotrzą sn ą w szy się). Piłem.

WAŁEK.

Powiadam wam, napijcie się, zaraz wam ulekczy.

(do GRZESIA). A ty będziesz pił?

GRZEŚ.

To jeszcze nie wiesz, com ślubował?

(53)

WAŁEK.

Ja ta nie ślubował i tak m yślę, co w poczciwej kom­

panii, jako to we famielii, jeden kieliszek nie grzech.

BUDYKA.

No jużci, jeden nie jest nijaki grzech.

WAŁEK.

A drugi ino krzepi (nalewa i podchodzi do BUDYKI).

BUDYKA

(nie p rzyją w szy podawanego kieliszka i p o p iw szy z bu­

telki, którą W A ŁE K przyn iósł, a której z ręki nie w yp u ­ ścił). A prawda, że krzepi.

WAŁEK

(z kieliszkiem, w ręku, do JAGI). A ty Jaga?

JAGA.

Pijcie, pijcie.

WAŁEK.

Starczy dla wszystkich (podchodzi do JAGI, podaje je j kieliszek nalany, JAGA za sło n iw szy się fartuchem ,

wypija. — pauza).

BUDYKA.

Hu, cieplej w kościach.

WAŁEK.

A nie m ówiłem ? — a po trzecim oczy się ozwierają.

N a w y m o w ie 4

49

(54)

Tu mię cni, — t u . . .

W A ŁEK.

Po trzecim ustanie.

BUDYKA.

Ustanie? (■w ypija z fla szk i resztę — chwila milczenia) {za oknami dalekie je szc ze i słabe błyskawice).

BUDYKA

{pow stając z łóżka). Lekcej mi w giczalach i nie tak dre.

Nie warzyli m y obiadu, juzynym nie jadł i zesłabłem do- krzty. A le ter a z . . . Ino mi dajcie Bartusia, psią p a r ę . . . Ino mi go dajcie!... {do W ALKA) Masz jeszcze kapkę?

ZOŚKA.

Dosić, dość tatusiu.

JAGA.

Żałujesz ojcu? — a jabym nie żałowała.

BUDYKA

{biorąc kieliszek z rąk W A LK A ). Tyś był zawdy dobry dla mnie, Wałek.

WAŁEK.

Toć 'eście ojciec. — Ino waszej Maryny nie mam rad {silna błyskawica).

(55)

ZOŚKA

(pod adresem męża). Judasz srebrniki lic z y . . . WAŁEK

(ze złością). Przeżegnaj się, miasto językiem mleć. Je- szczem nic mądrego z twojej gęby nie słyszał. — No, ojciec, wypijcie ostatek.

BUDYKA.

D aw aj. . .

( WAŁEK nalewa resztę do kieliszka, błyska się, — B U ­ D Y K A ju ż pijany nie może donieść kieliszka do ust).

ZOŚKA

(chcąc mu go odebrać). Nie pijcie, tatusiu, dość macie.

BUDYKA.

A mam! Gruntu — mało chybia — dwa morgi, izby też, a i chlewek. W szystko moje (uderza pięścią w pierzynę) moje! (odrzucając na izbę kieliszek) Małom was wywia- nował, to wywianuję jeszcze . . .

JAGA

{podbiegając i całując go w rękę). Aby po dwa zagonki.

WAŁEK.

Jako ojciec chcą.

BUDYKA.

Miałby jaki włóczykij, dziadowska to r b a ...

(56)

GRZEŚ.

No właśnie.

BUDYKA.

Z pyskiem do mnie, do gospodarza, dziadowska tor­

b a ... (pauza) A ty, Zośka, czemu nie chcesz?

ZOŚKA.

Co nie chcę? Co zrobicie, to będzie. Przepiszecie, to będzie przepisane.

BUDYKA.

A przepiszę . . .

JAGA

(całując g o w rękę). Tatusiczku, będzie wam u nas jak w niebie. Jak to Bałuki na wym owie u dzieci siedzą, a nie dobrze starym?

ZOŚKA.

Bo starzy, a Maryna dużo starsza od ciebie?

WAŁEK

(odciągając j ą na bok). Słuchaj, Zośka, ino raz gębę otwórz, a porachuję ci zęby palicami. Ino raz!

ZOŚKA.

Pachnie ci w jednych izbach z Maryną siedzieć.

WAŁEK (zb ity z tropu). Id ź -ż e , głupia!

(57)

ZOŚKA.

Za toś ty mądral. — Nie będzie z tego nic.

BUDYKA.

A ty, Zośka, dlaczego nie chcesz?

ZOŚKA.

A cóż tak na mnie nacieracie? Co zrobicie, to będzie.

BUDYKA.

A przepiszę!

JAGA.

Przepiszcie, tatusiczku. W szystko wam odrobimy jak sobie, abo i lepiej. Bo choć macocha r o b o tn a ...

BUDYKA.

Ooo, robotna i jak jesz c z e . . . JAGA.

No robotna. A i Bartuś, bo liczy już jako swoje.

BUDYKA.

Wszystko tu moje!

JAGA.

No, wasze. A jak przepiszecie, będzie też do nie daj Panie Boże śmierci wasze, ino co my na tym będziemy robili. Dziecków nie mamy, nie będziem y wam wadzić.

Ino kąt na barłóg. Bartusia odprawicie, i czworo nas bę­

dziecie m ieli za jednego parobka.

53

(58)

Dla niego zawdy ma juzynę, a i masną. Jużci że przepiszę, ale z wym owy nic.

WAŁEK.

No, m y się ta nie napraszamy. Abo to na wyrobku źle? swoje rób, a fasuj jak cesarskie dziecko.

BUDYKA.

A-ha! to chcecie mię ostawić z Maryną i tym włó­

czykijem? A właśnie chcę wymowy.

GRZEŚ.

Ino przepiszcie, a resztę to już Pan Bóg.

BUDYKA.

Resztę Pan Bóg, to się w ie . . . Powiedziałem, co przepiszę, to przepiszę. Na św. Michał odpust w m ieście. . . Przepiszę, a jużci. A cóż on mi tu będzie młotek z ręki wydzierał? Przepiszę, a Marynie n i c . ..

(chwila milczenia).

ZOŚKA.

(która podczas p o w y ższe j rozm ow y pozierała p rze z okno, podchodząc do B U D YK I). Ostańcie z Bogiem, tatusiu.

WAŁEK.

Śpieszno ci?

ZOŚKA.

Mam tu nocować? — już ciemno.

(59)

WAŁEK.

Ostań!

ZOŚKA.

Wyjźryj oknem, czy Bartusia już nie widać za wodą (wychodzi).

WAŁEK

(półgłosem). Grześ! Jaga! zbierajcie się. Bartuś idzie.

GRZEŚ.

Pódźmy. — Z Bogiem, ojciec.

BUDYKA.

Posiedźcie. — Na deszcz idzie.

JAGA

No właśnie, — póki mały, trza do chałupy. — Tak to już pewnikiem na św. Michał, tatusiczku?

BUDYKA.

Ja bym i przódziej, co by nie te nogi.

GRZEŚ i JAGA (wychodzą).

WAŁEK.

Już m y wam w półkoszku wym ościm y miętko.

BUDYKA.

Zawdyś był dla mnie dobry, toż cię rad widzę (obej­

muje go).

55

Cytaty

Powiązane dokumenty

I przez cały czas bardzo uważam, dokładnie nasłuchując, co się dzieje wokół mnie.. Muszę bardzo uważnie słuchać, ponieważ nie mam zbyt dobrego

nach i czarach ludu naszego, ale zostawię sobie to na później, boby się gospodynie bardzo wstydziły i na mnie gniewały, jakbym wszystko opowiedział

Mieszkanie Kuleszy. Na stole pali się lampa.. A rano to dobudzić się nie będzie można... Niech Janow a opowie nam jaką bajkę.. stara zasnęła..... JÓ ZIO. zróbmy jej

fotostarzenie się skóry (ang. Termin ten oznacza przed- wczesne starzenie się skóry oraz uszkodzenia, które w niej zachodzą pod wpływem promie- niowania UV. Główną

Chopina: otwarte zajęcia z siatkówki dla dziewcząt z klas 4-7 SP, młodziczka i ze szkół średnich (Prowadzi: KS Stocznia M&amp;W).. Zajęcia taneczne dla dzieci klas

MAGDALENA MISZEWSKA: I to jest ten bezpośredni wpływ wstąpienia Polski do Unii Europejskiej na nasz język i temat jeden do wyboru właśnie do tego się trochę

Jak się zostaje rodzicem, to z jednej strony zmienia się wszystko, owszem. Ale nagle nie stajesz się zupełnie innym człowiekiem. Nie chciałem iść w stronę bycia nudnym,

Normą w całej Polsce stał się obraz chylącego się ku upadkowi pu- blicznego szpitala, który oddaje „najlepsze” procedury prywatnej firmie robiącej kokosy na jego terenie..