• Nie Znaleziono Wyników

Dziś i Jutro : katolicki tygodnik społeczny, 1946.02.25 nr 8

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Dziś i Jutro : katolicki tygodnik społeczny, 1946.02.25 nr 8"

Copied!
8
0
0

Pełen tekst

(1)

4Ł-

2 © £ * •

7 m t

« ■ I C I f l T Y C O D N I I i

Drmłntii Horodyński

GDZIE O C A L E N I E ?

&&o fc z o s łe n iw a M i ł o s z e r f i s * o t w a r t y

Chciałem Cię odwiedzić, Poeto. Chcia- łem rozmowy z Tobą» o . Ocaleniu“ . Szu­

kałem Cię bezskutecznie, aż wreszcie po­

wiedziano mi, że Cię nie ma — że wyje­

chałeś z kraju — daleko i na długo. Dla­

tego proszę, wybacz m i ten list, — może do Ciebie dojdzie, może będziesz mógł m i odpowiedzieć. Boję się, że mnie źle zrozumiesz. List ten nie jest krytyką wierszy. Oceną ich wartości literackiej i estetycznej czy analizą formy, zajmą się napewno inni, bardziej powołani. Ja mo­

gę Ci tylko podziękować za ogromne przeżycie artystyczne, za prawdziwą po­

ezję. Wiersze Twoje są dla mnie tak pię­

kne, tak bliskie, że prowokują ten list — może jako samoobronę. Nieważny jest w tym Twój wyjazd. Mój Boże — czy mo­

żna się dziwić czyjemukolwiek wyjazdo­

wi? Zresztą, widzisz, Twój zwłaszcza w y­

jazd mnie zasmucił — tylko bardzo za­

smucił, ale nie zdziwił. Bo cóż? Lepiej jeśli się jest konsekwentnym i w sło­

wach i w czynach, a wyjazd Twój jest prostą konsekwencją Twój ej książki, je ­ dynie słuszną konsekwencją Twojej po­

stawy i całej oceny tego co się stało.

Właściwie mogłoś tylko wyjechać. Jakoś przecież trzeba ratować własną duszę.

I właśnie o ten ratunek, o to Twoje

„ocalenie“ m i chodzi. W czym Ty w i­

dzisz ocalenie? W czasach, gdy w ięk­

szość łudzi w tym kraju z uporem, z roz­

paczą, szuka ocalenia, ocalenia w sobie i poza sobą, gdy wieln już straciło wiarę w uratowanie sensu i godności życia, w odnalezienie jakiejkolw iek trwałej war­

tości — danie takiego tytu łu książce, jest w pewnym stopniu zobow iązujące. Wzią­

łeś na siebie to zobowiązanie świadomie i ryzykujesz wyraźną koncepcję. Jaką?

By móc ją zrozumieć, trzeba wpierw zastanowić się nad Twoim przeżyciem i odczuciem wojny. Czem dla Ciebie była ta wojna?

„Depczący gruzy w pokrzywach i mię­

tach“ — pytaszc

„Więc któż

Winien? Kto sprawił, że m i odebrano Młodość i wiek dojrzały, że m i zapra­

wiono Moje najlepsze łata przerażeniem?

Któż?

Ach któż jest winien, kto winien, o Bo­

że?“

(„Pieśń obywatela“ )

I jedyną treść tych strasznych lat w i­

dzisz tylko w bezsensownym męczeń­

stwie, zbrodni i krzywdzie.

„A n i im własnej nędzy wspominać _

¿wiekowej 1« dochodzić, dlaczego ka rki im przy­

gina Siła władcy, skąd kara ani ezym jest wina“ . („Rzeka“ )

I tak ja k mogło by się skarżyć całe na­

sze pokolenie — skarżysz się w „Bied­

nym poecie“ :

„Bo odkąd otworzyłem oczy nie w i­

działem nic prócz łun i rzezi,

Prócz krzywdy, poniżenia i śmiesznej hańby pyszałków“ .

(„Biedny Poeta“ )

. Widziałeś tyle k rw i i łez, widziałeś ty ­ le okrutnych, niepotrzebnych śmierci, że sam nie wiesz czy wolno Ci dalej żyć, czy masz do tego prawo, czy to jest w porządku.

».Ty, żyjący nie pytaj tamtych co to znaczy, Z pól, gdzie hełmy im rdzawią topnie­

jące śniegi, Z barykad, z placów traw ą zarosłych powstaną,

Życia Twojego; żaden ci z nich nie przebaczy“ . („Miasto“ )

Widziałeś w tych dniach nocy różnych ludzi, którzy jakoś chcieli się ratować, czy może oszukać. Jedni brali

„Natchnienie nienawiści za piękno l i ­ ryczne, Siłę ślepą za dokonany kształt“ .

(„Przedmowa“ )

„Jeszcze inni znajdują spokój w bał­

wochwalstwie ojczyzny, Które może trwać długo.

Chociaż nie wiele dłużej, niż trwa je­

szcze dziewiętnasty w iek“ . („Biedny Poeta“ )

Mówisz, że to są wszystko fałszywe źródła siły, fałszywe wartości, że to jest samookłamywanie się, że naprawdę nie ma się o co oprzeć, że nie ma o co wal­

czyć. Sądzisz, że nie znajdzie się „żadna zbawcza moc“ . I przechodzisz z obrzydze­

niem przyglądając się tej wojnie — dla Ciebie tylko potwornej, zakłamanej i o- szukańczej, zchlastanej krw ią i zbrodnią, oświetlonej łunami, znaczonej cmenta- rzyskanąi i zgliszczami, jęczącej skargą mordowanych matek i konających dzie­

ci, w dymach krematoriów i oparach non­

sensu ohydnej ¡wojnie, bez żadnej j- dei, bez żadnej wielkości, bez żadnego heroizmu. I jesteś strasznie samotny i skrzywdzony, zagubiony cierpiący czło­

wiek, cierpiący nie wiedząc za eo i po co

— a losem Twoim jest przeżyć. I cóż Ci pozostaje?

„Synu mój, wierzaj mi, nie zostaje nic.

Tylko trud męskiego wieku, Bruzda losu, na dłoni.

Tylko trud.

Nic więcej“ . ■

Odpowiadasz w „Pożegnaniu“ . Ale choć nie zostaje nic, trzeba dałej żyć. _ Trzeba mimo wszystko szukać ocalenia.

Więc szukasz.

„Towarzyszko serdeczna krwawego po­

chodu, Przez kraj ognia i wojny, powietrza i głodu, Oby serc nam nie zmogły wołania n i­

czyje“ . („Życzenie")

A więc zapomnieć, odwrócić się. Myśl ta staje się wyraźnie programem w „U - cieczce“, wierszu będącym wstępem do całego zbioru. Uchodząc z płonącego mia­

sta — a wiemy, że miastem tym jest War­

szawa — wołasz „wstecz zwracając oczy“ :

„Niechaj w ogniu umilkną wrzeszczący prorocy, Niech um arli umarłym mówią co - się stało, Nam znaczono gwałtowne, nowe zro­

dzić plemię, Wolne od zła i szczęścia, które tam ,

drzemało“ . Absolutna konieczność oderwania się od przeszłości, od wspomnień wojny, od tych wszystkich nieludzkich doznań, któ­

re ciążą Ci straszliwie —- to jedna droga ocalenia. Podkreślasz tó jeszcze dobitniej w „Przedmowie“ :

„Sypano na mogiły proso albo mak Żywiąc zlatujących się umarłych —

ptaki.

Tę książkę kładę tutaj dla ciebie, o dawny, Abyś nas odtąd nie nawiedzał więcej“ . W ten sposób chcesz się odciąć od tego co było. A ku czemu chcesz iść, czym żyć — ja k i widzisz cel?

„To, że chciałem dobrej poezji, nie umiejąc,.

To, że późno pojąłem jej wybawczy cel,

(„Przedm ow a“ )

Wielka, naprawdę dobra poezja to du­

żo, ale czy to wystarcza — C2y to może ocalić nawet poetę? Zaraz zobaczymy.

Zamykasz swój zbiór wierszem „W War­

szawie“ :

„Jakże mam mieszkać w tym kraju, Gdzie noga potrąca o kości

Niepogrzebane najbliższych?*.

I nie możesz. Przegrywasz podwójnie.

Okazuje się, że nie sposób oderwać się od przeszłości, że ciągle będziesz o nią potrącał i że nie sposób ocalić się tylko dobrą poezją, nawet Tobie to nie wystar­

cza. A przecież tu, w tym kraju, napraw­

dę „potrącając o kości niepogrzebane naj­

bliższych“ , muszą żyć i zostać ludzie, musi ich zostać jaknajwięCej i jeśli ten naród ma istnieć, ci Łodzie muszą być o- caleni.

Widzisz, w koncepcji Twojej jest jakiś błąd, łatwo odnalazłby go tylko człowiek już ocalony, ale czy taki w ogóle jest i gdzie go szukać? Wiesz teraz dlaczego chciałem Cię widzieć. Pozwól, że jeszcze trochę Cię ponudzę — przecież ja właści­

wie raczej z sobą rozmawiam.

Wydaje mi się, że nadzieja na oderwa­

nie się od przeszłości, na rozpoczęcie zu­

pełnie nowego życia, jest złudna, ¿ycie jest chyba jedną całością. Mauriac mówi v „nigdy nie dostaniesz już innych kart, ja k te, które trzymasz w ręku“ — i my­

ślę, że to jest słuszne. Ciągłe będziemy o coś co było potrącać, a to boli, bardzo boli. Chyba inaczej trzeba się z tym za­

łatwić. Zapomnieć napewno się nie uda.

Rozmyślając nad Twoim światem, do­

chodzę do wniosku, że źródłem tego tra- ( gicznego klimatu, jest sposób w ja ki 1 przeżyłeś wojnę. Nie ma u Ciebie, ani je ­

dnego jedynego słowa o walce, o heroiz­

mie czy poświęceniu. A to nie są puste dźwięki, naprawdę coś znaczą.

B ył taki robotnik w powstaniu na Wo­

li, któremu spłonął dom, zginęła żona i dziecko. M iał ciężką ranę w kolanie i amputowano mu w jakichś ruinach no­

gę — bez znieczulenia, na. żywo.' Ten człowiek ani razu nie jęknął, ani razu się nie poskarżył, wpół przytomny pytał tylko ciągle „ja k idzie akcja? — „ja k idzie akcja?“ . Powiedz — ja k on rozu­

m iał wojnę?

U Ciebie jest tylko ciemność koszmar- na ” żadnego światła. Jesteś człowie­

kiem samotnym, który patrzał i nie ro ­ zumiał. Jak idzie akcja, to nie interesuje Ciebie — a może jej nie widzisz? A prze­

cież nawet Conrad, ten w ielki piewca absolutnej samotności człowieka wobec losu, mówi o wojnie jako o „rzeczywisto- i tragicznej, lecz bardziej jeszcze okru­

tnej niż tragicznej i bardziej podniosłej niż okrutnej“ . A Conrad nie przeżył w oj­

ny w Warszawie. Jak to się stało, że mie­

szkając w Warszawie, zauważyłeś tylko męczeństwo i potworność, a nie widzia­

łeś bohaterstwa i piękna, nie widziałeś całego ogromu i intensywności przeżyć, całej wielkości polskiej wojny. Przecież właśnie Polacy wynieśli z tej wojny wspomnienia przede wszystkim heroicz­

ne. Dla wielu z żyjących to właśnie mo­

że być potężnym źródłem siły i nie tylko siły, ale i wielkim zobowiązaniem. Te la­

ta to z jednej strony męczeństwo i stra­

szna, dławiąca krzywda, która ciągle po­

wraca i z którą niewiadomo co zrobić — z drugiej, to w ielki heroiczny epos. Nie sposób ocenić całą naszą walkę w kraju, jako lekkomyślne tylko szafowanie krw ią

— ja k widzieć.

„Nieszczęsne narody łagodne, BMre w myślach stawiają pół kroku, A za to granic nie znają w szafowaniu

krw ią “.

(„Na pewną książkę")

Gdyby przyjąć, że te wszystkie śmierci były nikomu niepotrzebne, że to jedno wielkie nieporozumienie —- to tra filib y ­ śmy nie na drogę ocalenia, ale ostatecz­

nej klęski. Napewno za wiele było lekko­

myślności, napewno za wiele niepotrzeb­

nych strat, ale czy to zmienia istotny sen*

przeżyć, czy to umniejsza podniosłe pię­

kno stylu? Przecież w tych śmiertelnych walkach, w tych nadludzkich trudach, wyrastał człowiek, wyrastał nowy czło­

wiek — przede wszystkim znacznie mniej samotny. Człowiek, który zrozumiał wie­

le rzeczy, między innymi sens takich słów, jak słowa „solidarność, „przyjaźń“ ,

„poświęcenie“ . 'Wiem napewno, że he­

roizm rodzi heroizm, że poświęcenie ro­

dzi poświęcenie — a to są chyba niewąt­

pliwe wartości. Powiedz, dlaczego Ty nie chcesz widzieć bohaterskiej strony w o j­

ny, dlaczego nie zauważasz bohaterów?

Czy od ich wspomnień też chcesz się oder wać, chcesz żeby .pozostali:

„Jak wodzowie Massagetów, o których nie wie się nic — Choć upłynął zaledwie rok, dwa albo

trzy lata“ .

„Kaw iarnia“ )

W iem — Przysięgałeś, że-nigdy nie do­

tkniesz

„Ran wielkich swego5 narodu, Aby nie zmienić ich w świętość, Przeklętą świętość, co ściga Przez dalsze wieki potomnych“ .

(„W Warszawie“ )

Wiem, dlaczego składałeś te przysięgi.

Chciałbyś obronić pokolenia następne przed kultem szaleństwa, chciałbyś by były rozsądniejsze. Wydaje m i się, że trud Twój jest niepotrzebny. Romanty­

czna^ zasada duszy polskiej — której się boisz" — i tak jest zagrożona.

Przeżyliśmy w pewnym sensie polską Białą Górę. Straciliśmy najlepszych. Lo­

sem bohaterów, losem ludzi watki — w alki często szaleńczej i'romantycznej _ była śmierć. I znacznie bardziej, niż k u lt haroizmu, grozi nam zbytni oportunizm.

Przecież rodzić się będą przede wszyst­

kim dzieci oportunistow. A powiedz, co nad Wisłą jest bardziej niebezpieczne:

bohaterstwo czy oportunizm?

Tyle o wojnie. Myślę, że jeśli uda nam się dojrzeć tę je j drugą, podniosłą stro­

nę, to będzie to już pierwszy krok ku o- ealeniu — nie zaś ucieczka. Choć właś­

ciwie tę prawdę trzeba było samemu przeżyć.

Jest u Ciebie jeszcze parę zawiłych spraw. Dziwnie mówisz o tym głupim

„bałwochwalstwie ojczyzny“ . Jest rzeczą oczywistą, ze na naszych oczach wiele po­

jęć ¿mienia swą treść — między inr_vnii i ojczyzna. Ale przecież to pojęcie sie nie , kończy, nic nie rozwiązuje, bo rozwiązać nie może, naszego z nim kontraktu i za­

wsze służba ojczyźnie będzie jednym ze - słusznych źródeł spokoju — przynajm­

niej spokoju sumienia. Tak jak niegdyś celem była rodzina czy szczep, a potem doszedł naród i ojczyzna, a mimo to w ięź i obowiązki wobec rodziny pozosta­

ły. równie naturalne — tak samo będzie i z ojczyzną. Naprawdę nie wiem, dla- wiążesz .to pojęcie.z dziewiętnastym

/ ✓ 'ęABUO

MiłSTYMij «AtlYCK

(2)

Str. 2. D Z I Ś I J U T R O N r 8 (14)

A teraz sprawa najbardziej może bole­

sna, najtrudniejsza. „U m arli rządzą na­

m i“ — mówi August Comte. O ileż to było wtedy mniej aktualneKTy nie wiesz, czy oni wybaczą nam nasze życie, czy wybaczą nam, że czasem się jeszcze śmie­

jemy. Któż to wue? — To problem tak bardzo osobisty. Tak różnie rozumieć można i przeżywać fakt śmierci. Odpo­

wiedzią może być chyba tylko - pytanie:

jakie życie? Jakie ma być to nasze ura­

towane życie? Są takie dwa piękne w ier­

sze u Ciebie, które może częściowo wska­

zują rozwiązanie.: To „Pieśń Adriana Zie­

lińskiego“ i „Miłość“ . Wskazują one ty l­

ko jedne z kierunków ocalenia, kierun­

ków tych zapewne jest więcej — jest wiara w Boga. Ale czy istnieje możli­

wość pełnego ocalenia? Jakkolwiek bym się z Tobą nie spierał, jakkolw iek bym nie występował jako człowiek mocny, jako człowiek, który wie — część prawdy

jest po Twojej stronie. Jakże budować szczęście na gruzach klęski, w poczuciu krzywdy i nieszczęścia? — Mary będą wracały, będą wracały w dzień i w noc

— co z nim i zrobić — ja k się obronić?

Osobiste, słoneczne i jasne szczęście — takie za jakim tęsknisz, nie jest udziałem naszego pokolenia. Ale cóż?

„Ludzkie serce jest tak obszerne, że zdoła zawrzeć cały świat. Dość jest dziel­

ne, by dźwigać swe brzemię; czyż znaj­

dzie się człowiek odważny, który by je rzucił“ — mówi tragiczny Conrad. Tak, nie pozostaje nic innego jak „pchać swo­

ją taczkę“ — „Lecz nie ustawajmy“ — doradza Sokrates. A na zakończenie przypomnę Ci Twoje własne słowa:

„Tak, tak poeto. Kto w tym kraju zo­

stał,

• Kto za pomyślność/nie płacił tęsknotą,

Najcięższym dniom niech teraz umie sprostać.

Jeżeli zostać chciał — to chyba po to“ . Choć nie jestem poetą, ale często, bar­

dzo często powtarzam sobie ten Twój czterowiersz. Można by zacytować jesz­

cze wiersz Kiplinga, ale skończmy już z tym. Popatrzmy jasno naprzód.

Wszystko, co przeżyliśmy w czasie tej wojny — i to obnażenie bestii ludzkiej do jej jaskiniowych rozmiarów dzikości

— i to apogeum wielkich cnót poświęce­

nia i bohaterstwa, na które lnie było m iej­

sca w gnuśnej dobie pokoju, — właśnie pokoju dziewiętnastego wieku, to nam pozwoliło oczyścić wiele fu n kcji ludzkich z nalotów konwenansu i frazesu — cof­

nąć je do najpierwszych, dawnych, ale istotnych praw i obowiązków.

Poezja powstała z. zachwytu nad pięk­

nem — opiewa piękno i sama piękno

tworzy. Ale urodziła się także jako pieśń zagrzewająca człowieka do w alki i jako rapsod wojenny śpiewany w czasie po­

koju. Poeta był — i czyż nie jest dotąd?

— nieodstępny człowiekowi w alki od chwili, gdy zacznie rozumieć słowa ludz­

kie, do momentu, gdy zamknie na zawsze powieki.

Bez poezji polskiej nie byliby ci, co zginęli, osiągnęli tych wyżyn, które da­

nym im było posiąść. Dziś, ci co przeżyli, inaczej, jeszcze hartowniej niż przedtym, muszą popatrzeć przed siebie. Poeci czy­

nu i siły ducha, nie piewcy ucieczki i de­

zercji, roztoczą nad żyjącymi swe rapso­

dy. Gdy ci, którzy widzieli tylu padają­

cych za Polskę wielką i wspaniałą — ze-, wrą się w szeregi — by tym bardżićj Jej służyć, im bardziej wydaje się — Lu- iłziom małej wiary — pognębiona i słaba.

Tam ocalenie.

Dominik Herodyński

Andrzej Staronka

M u m a n i M € M c i € M p j ^ e s r e ® #

Dewey: Humanizmu trzeba szukać nie w czasach i przeszłości, lecz. w pracy i teraźniejszości.

Nie podpisuję się pod powyższym zda­

niem...

Jestem przeciwnikiem krańcowości.

Nie mniej uważam, że odsłania ono no­

wy, bodaj, że jeszcze w modnej obecnie dyskusji nad humanizmem nie poruszany aspekt.

Bo przecież chyba trudnoby mówić o renesansie idei humanistycznej w tera­

źniejszej dobie bez humanizacji, tak wa­

żnej domeny życia, jaką jest praca. « Poniższe zdania nie mają bynajmniej pretensji do wyczerpania tematu, mają , tyłka na celu rzucić, względnie przypom­

nieć pewne myśli, mogące mieć znaczenie przy praktycznym rozwiązywaniu proble­

mu postawionego w tytule. Pochodzą one nie od humanisty zawodowego, ale od technologa, który czuje się bezpośrednio zainteresowany ich realizacją.

a) Społeczna strona pracy.

Drzewo ma podwójny kontakt z glebą macierzystą: Przez korzenie, którym i z ziemi wyrasta, przez które czerpie, z niej.

pokarm i przez owoce,- które ziemi od­

daje.

Podobnie praca łączy się z macierzy­

stym podłożem społecznym przez praco­

wników, otrzymujących za swą pracę wynagrodzenie od społeczeństwa oraz przez produkt, który pośrednio lub bez­

pośrednio dociera do społeczeństwa. K ie­

dy mowa jest o pracownikach, potrącamy o indywidualny pierwiastek prący, który obszerniej będzie później potraktowany.

W tej części artykułu chciałbym podnieść tylko te kwestie, odnoszące się do praco­

wników, które wiążą bezpośrednio pracę ze społeczeństwem — czyli sprawę wy­

nagrodzenia.

Zagadnienie wynagrodzenia za piraeę, występujące w różnorakiej formie, ma, ja k wiadomo, b. szerokie znaczenie spo­

łeczne, toteż w historii przemian spo­

łecznych odgrywało ogromną rolę. Nie miejsce tu opisywać różne etapy, na któ­

rych odbywało się jego praktyczne roz­

wiązywanie — chodzić m i będzie racgej o podanie ogólne najważniejszych przy­

kładów, obrazujących czy i w ja k i spo­

sób, realizowana była dotychczas idea humanizacji pracy pod względem wyna­

grodzenia. ‘

Przedtem jednak trzeba załatwić się.

jakoś z, trudnością, wynikającą z samej terminologii. Termin „humanizacja pra­

cy“ będzie m iał znaczenie oczywiście tak­

że w dalszych rozważaniach. Będę go o- kreślał stopniowo, w różnych zastosowa­

niach, w miarę nasuwającej się potrzeby, już to odwołując się do in tu icji czytelni­

ków, już to czyniąc odpowiednie założe­

nia. W wypadku, o który mi w tej chw ili chodzi, przez humanizację pracy trzeba- by rozumieć przede wszystkim ludzki sto­

sunek społeczeństwa do pracowników, z tym dodatkiem, że ludzkość uważam za nieodstępny i zasadniczy atrybut praw­

dziwego chrześcijaństwa.

Kontakt praco\Vnika ze społeczeństwem przez pracę był w średniowieczu o wiele bliższy, niż to jest możliwe obecnie. Przy­

czyną tego była przede wszystkim pro­

stota ówczesnych metod produkcji.

Od czaąn jednak powstawania, począw­

szy od X IX -g o wieku, obok istaiejajcych dotychczas drobnych w arsztatów rzęsa»«

ślniczych, wielkich zakładów fabrycznych, kontakt powyższy stał się już tylko po­

średni.

Miejsce samoistnego wytwórcy, znoszą­

cego się bezpośrednio, lub przy pomocy braterskich organizacji cechowych, ze społeczeństwem, zajął w znacznej mierze przedsiębiorca - kapitalista, który zagar­

nął w swoje ręce monopol pośrednicze­

nia między społeczeństwem a całą grupą pracowników. Odtąd zależało wszystko od tego, jakim człowiekiem był przedsiębior­

ca. Rzadko,' niestety, obyło się bez nadu­

życia przywileju pośrednictwa. Człowiek nie ma na ogół zbyt mocnej głowy i wielka łatwość zysków materialnych pro­

wokuje do wyzbycia się skrupułów mol ralnyęh, nie pozwalających na bezwzglę­

dne wykorzystywanie „okazji“ . '

Rezultat powyższych stosunków nie dał na siebie długo czekać, czego dowodem jest niesłychany wyzysk kapitalistyczny pracowników, zwłaszcza w okresie tak zwanego liberalizmu gospodarczego.

Pracownik, szczególnie fizyczny, prze­

stał być faktycznie uważany za człowie­

ka — stał się „siłą roboczą“ . Wynagro­

dzenie jego spadło, w większości wypad­

ków do wielkości minimalnej (spiżowe prawo płac roboczych!), potrzebnej do rekonstrukcji sił zużytych przy pracy.

Czas zaś pracy dziennej wzrósł do normy częstokroć znacznie przewyższającej pół doby. Trudne nad wyraz warunki mate­

rialne, w których znalazła się warstwa robotnicza, zmuszały, mimo panoszącego się często bezrobocia, do ciężkiej pracy zarobkowej kobiety i dzieci. Przyczyniało się-to w w ielkim stopniu do upadku tak podstawowej dla człowieka instytucji, ja ­ ką jest rodzina.

Walkę z wyzyskiem podjęto na dwa za­

sadnicze sposoby: za pomocą związków zawodowych, których znaczna część ideo­

logię swą oparła na zasadach radykali­

zmu chrześcijańskiego i socjalizmu w różnych jego postaciach.

Zdobycze świata pracy na skutek tej w alki były wielkie i dzisiaj sama zasada sprawiedliwego wynagrodzenia wszelkie­

go rodzaju pracowników, straciła wiele nr ostrości, nie przestając >dnąV wciąż

Andrzej Augustowski

' «■¡'•Wi ; F O i S I i / I

Nabrać oddechu

i milionowymi oczami spojrzeć:

słońce jednostronnie czerwieni

pola orne, lasy i strzechy. / Żeby tylkó, mój Boże,

(wracają, dym z chałup, a kosa o kosę) żeby tylko poszło dobrze ze zbożem.

Żeby kłosy zaciężyły ja k powieki wieczorne.

Gwiazdy wiejskie . są bliżej i wsi, ' (rzeki płyną bez przerwy)

a pieśń flisaków drży po wodzie,

ja k płasko rzucony kamień.

Płyną barki z drzewem

— wniebowpięte chojaki — i śpiewaniem,

jadą wozy z cegłą, już rano,

jeden za drugim, jeden za drugim drogą, wozami z cegłą rozjechaną, Szlaban.

Raz, dwa, pięć, dziesięć, długi pociąg, długi pociąg z węglem.

Stalowy, śląski dźwięk biegnie po szynach kilometrami ' i ląduje w centrum.

Słońce lepi się do ciała, a niebo białe.

Zanim słońce jednostronnie poczerwieni mur

będzie wyższy czerwoną cegłą, a stalowy, śląski dźwięk wdrapie...się kominami wzwyż, żeby naprać tchu i odetchnąć morzem.

Trzeszczą ramiona dźwigów, prędzej,

potem nawet przemocą nie zmieni się :\

węgiel wyrówna się z nocą, (sygnały palą się na dworcach) w której znika pokój.

Jak dym w ije się w radiu daleka muzyka.

Oczy otwierają się szeroko:

tak dziś uęe mnie wezbrało Polak*.

jeszcze być aktualną. Tym .samym huma­

nizacja, na tym odcinku pracy, w znacz­

nej, choć nie całkowitej, mierze została zrealizowana.

Cóżby z kolei oznaczała humanizacja pracy, jeśli idzie o produkt?

Zamiast teoretyzować zacznę od przy­

kładu:

Czy może być w jakimś produkcie więk­

szy „ładunek“ humanizmu niż w dziele artysty? Jeśli zgodzimy się, że nie — to już łatwo wyprowadzimy sobie, jakim warunkom musi zadośćuczynić produkt, żeby go można było uważać za w ynik pra­

cy pojętej humanistycznie.

Powinien więc możliwie nosić na sobie indywidualne piętno pracownika. Powi­

nien dalej być dziełem możliwie dosko­

nałym i to zarówno co do materiału, ja k i wykonania. Obok najwyższej wartości użytkowej, powinien być również piękny.

Ktoś mógłby fu zaoponować, że dzieło artysty nie musi posiadać wartości użyt­

kowej. Oczywiście nie posiądą jej naogół w znaczeniu trywialnym . Nie posiada jej w tym sensie, ja k np. młotek, ławka i t. p.

Wartość użytkowa np. pięknego pejzażu pokrywą się wyjątkowo dokładnie z pięk­

nem formy. Obraz jest tym bardziej uży­

teczny,' im piękniejszy. Tym lepiej bo­

wiem spełnia swoje zadanie — wzrusze­

nia naszej wyobraźni, wywołania uczuć estetycznych i t. p. Po tej dygresji w yja­

śniającej wracam do tematu. Nasuwa się pytanie, czy wszystkie wyżej wymienio­

ne cechy, wyabstrahowane z dzieła arty­

stycznego, jako najbardziej typowego pro­

duktu pracy pojętej humanistycznie, są do spełnienia w przypadku większości wytworów, wykonanych przy zastosowa­

niu współczesnych metod pracy. — Są­

dzę, że nie.

Weźmy np. warunek piętna indywidu­

alnego. Musielibyśmy się chyba cofnąć do średniowiecznych metod produkcji, od­

rzucić maszyny, a co za tym idzie fak­

tycznie zrezygnować z wyrabiania pew­

nych przedmiotów, których produkcja ręczna jest w ogóle niemożliwa, nie wcho­

dząc już bliżej w inne trudności. Je­

dnakże dla przykładu pomyślmy przez chwilę, jakby wyglądało — powiedzmy—

dobieranie części rowerowych lub samo­

chodowych przy produkcji nie znorma­

lizowanej, lecz z piętnem indywidual­

nym... /

Zarówno ze względów technicznych, ja k i ekonomicznych nie możemy zerwać . z normalizacją istniejącą w wielu dzie­

dzinach przemysłu. Przeciwnie, patrząc na sprawę racjonalnie, musimy się raczej spodziewać, a nawet W wielu wypadkach życzyć sobie .rozszerzenia normalizacji na dziedziny produkcji, nią nie objęte.

Pewne przygaszenia malowniczej roz­

maitości, idące za .standaryzacją produk­

cji, są zrekompensowane znacznymi uła­

twieniami ekonomicznymi i technicznymi, które, zmniejszając wysiłek w alki o byt, pozostawiają człowiekowi pewien nad­

miar energii, konieczny do pracy nad wła­

snym rozwojem duchowym.

Tak więc zasada humanistyczna piętna indywidualnego na produkcie pracy, da się utrzymać w pełni tylko v/ niektórych formach pracy artystycznej lub nauko­

wej. Rozmaite bowiem gałęzie w ytw ór­

czości chałupniczej i rzemieślniczej, to raczej już prawdopodobnie tylko rezer­

waty średniowiecznych metod pracy, któ- 5jKh bjrt fest uwarunkowany istnieniem

(3)

■i

Nr. 8 (147 D Z I Ś I J U T R O Str. S.

pewnych, przejściowych lu k fabrycznego uprzemysłowienia. Nie znaczy to jednak oczywiście, by np. produkcja maszynowa była absolutnie pozbawiona indywidual­

nego piętna człowieka.

Piętno to tylko przesuwa się z samego produktu na narzędzie wytwórcze. Umysł ludzki stwarza pomysł maszyny i ręka ludzka rzeźbi matryce, służące do .pro­

dukcji seryjnej!

Z kolei przejdźmy do następnego wa­

runku, któ ry m 'je s t doskonałość produk­

tu. Materiał. — W sądach popularnych o doskonałości materiału musimy się w praktyce nieraz liczyć ze snobizmem i sentymentalnymi, nie uzasadnionymi ra­

cjonalnie, przyzwyczajeniami

Częstokroć sąd wypada w ten sposób:

im materiał jest droższy — tym jest lep­

szy, piękniejszy! A czy takie stanowisko jest słuszne? Czy zegarek niklow y musi być „brzydszy“ , gorszy od złotego? Czy meble stalowe, nie bardziej harmonizują do pewnych pomieszczał, niż wykonane z drogocennego mahoniu, przewyższając je w dodatku wytrzymałością.

Warunek doskonałości odnośnie do ma­

teriału, może, a więc powinien być zasa­

dniczo spełniony także w nowoczesnej produkcji.

Pozostaje piękno i użyteczność.

Norwid m iał wiele ra c ji gdy powie­

dział: „że użyteczne nigdy nie jest samo, że piękne, wchodzi nie pytając bramą“ .

(„Bogum ił“ ).

Niestety, wiemy dobrze, że choć często tak jest — niekiedy bywa inaczej!

Nieraz coś najpierw jest użyteczne, pó­

źniej zaś dopiero otrzymuje piękny kształt, albo na odwrót, najpierw jest sobie . długo tylko piękne,! zanim stanie się także pożyteczne.

Weźmy pierwsze „fo rd y“ — mocne i pożyteczne, ja k rzadko. Jakże im jednak daleko do wytwomości estetycznej no­

woczesnej, opływowej „lanci“ ! Jeśli idzie 0 wypadek odwrotny: np. diament, który . długo zdobił tylko korony królewskie, za­

nim się znalazł w koronach świdrów gór­

niczych.

W każdym razie i dzisiaj, nawet przy produkcji maszynowej, postulat doskona­

łości pod względem form y i użyteczności jest osiągalny.

Społeczny charakter pracy mieści się także w zachodzącym często fakcie współ­

pracy. Humanizacja współpracy może chyba oznaczać przede wszystkim pracę W atmosferze pełni przyjaznych uczuć humanitarnych współpracowników, ja k i opartą na celowo zorganizowanym współ­

działaniu.

Jej urzeczywistnienie zależy wyłącznie od dobrej w oli współpracujących oraz zdolności organizatorskich kierownika za- v kładu pracy.

Należy podkreślić nadzwyczajny w pływ wychowawczy współpracy na pracowni­

ków — wiąże się to jednakże z drugą częścią artykułu: o indywidualnej stronie pracy.

Dlatego tam też ten ostatni moment bę­

dzie jeszcze raz uwzględniony.

b) Strona indywidualna pracy.

Praca, jak wspomniałem, posiada ró­

wnież charakter indywidualny.

Człowiek pracując, tworzy nie tylko produkt, ale także siebie samego. Rozwi­

ja swą zręczność, kształci swój umysł, i charakter.

W średniowiecznym systemie produkcji właściciel warsztatu sam sobie był ro ­ botnikiem, sam , buchalterem i techni­

kiem. M iał możność najszerszego rozw ija­

nia swej indywidualfiości.

1 Produkcja maszynowa, począwszy od ’ X IX -go wieku, wprowadzała . ścisły po­

dział pracy, nie tylko oddzielając funkcje fizyczne od umysłowych, ale wywołując jeszcze o wiele dalszą specjalizację zawo­

dową.

Wydawałoby się, że odtąd rozwój czło­

wieka przez pracę nie może się już od­

bywać tak harmonijnie, ja k w czasafch nieskomplikowanej produkcji średniowie­

cznej. Rzeczywiście w nader wielu w y­

padkach obserwujemy ujemne skutki psychiczne i fizyczne takiej przymusowej jednostronności zajęć ludzkich. Szczegól­

nie rażąco występują one y tak wpływo­

wych i ważnych dzisiaj zawodach, jak zawody techniczne. Maniakalny odruch, nabyty przy zmechanizowanej pracy fa- . brycznej Charle-Chaplina w słynnym f i l ­

mie przedwojennym „św iatła i cienie wielkiego miasta1', otumanienie i apatia, jako skutek bezdusznej atmosfery fa­

brycznej, Kazimierza Zaliwskiego, boha­

tera „Fachowca“ Berenta — to symbo­

liczne przykłady.

Przeprowadzana w zawodach technicz­

nych ścisła specjalizacja wywołuje w re­

zultacie częstokroć znaczne przytępienie wrażliwości na wartości kulturalne, nie związane ściśle z uprawianym fachem.

Następuje do pewnego stopnia jakiś po­

nury i niesamowity mimetyzm człowieka względem maszyny. Człowiek nim do­

tknięty, nie zatracając zresztą, a może na­

wet wyostrzając w wąskim! zakresie fa­

chowości umiejętność logicznego myślenia

— traci wszakże zdolność do szerszej o- rientacji światopoglądowej, reagując w

( ■ , i

tych dziedzinach automatycznie, wg. na­

bytych przyzwyczajeń i tradycji.

Jeśli uważamy religię za jeden z naj­

ważniejszych składników naszego świato­

poglądu,, to powinniśmy sobie zdać jasno sprawę z tego, że zupełne i jednostronne zaabsorbowanie umysłu nie tylko troska­

m i materialnymi, ale również i specjal­

nymi problemami fachowymi, stanowi poważną przeszkodę W rozwijaniu ’ zdol­

ności skupienia się nad sprawami — na­

zw ijm y ogólnie ,— duchowymi, a co za tym idzie w pogłębieniu wewnętrznego życia religijnego.

Guglielmo Ferrero, w jednej ze swych

Ks. K. Żarnowiecki

W ięcej pozytywizm u w nauce kato lickiej i życiu

Najczęstsze zarzuty życzliwych i nie­

życzliwych katolicyzmowi dają się w wielkiej mierze sprowadzić do jednego mianownika! Katolicy wśród zmagań wo­

jennych zbankrutowali w wielu dziedzi­

nach życia codziennego! Obiektywizm nasz każe, po rzetelnym zastanowieniu się, przyznać tym zarzutom wiele słusz­

ności! Kiedy zaś zgłębić jeden czy drugi przejaw porażki, to stwierdzimy, że w życiu naszym przejawia się chroniczny brak pozytywizmu życia katolickiego.

Myślę w tej chw ili o katolikach!

Nie ulega bowiem wątpliwości, że ka­

tolicyzm w swej sumie transcedentalnych prawd, zaczyna odnosić zwycięstwa. Do­

wodem wybory we Francji, Austrii, Wę­

grzech, gdzie ilość zdobytych mandatów stronnictw katolickich zwiększyła się ko­

losalnie. Nigdy też świat wymowniej nie przeżywał fiaska ateizmu. Nadto zaś twarde życie milionów zbudziło wśród częstych refleksyj tęsknotę za prawdą zawartą w nauce Kościoła Powszechnego.

Woła się jednak innego życia katolickie­

go. Dowodem znowu Francja, w której zwyciężyła partia „Postępowych“ K atoli­

ków. Już sama nazwa „postępowy kato­

lik “ ma coś z odmienności i trochę z pa­

radoksu. W poprawnym bowiem pojęciu mieści się bezprzecznie także postępo­

wość. Jeśli zaś zostaje szczególnie akcen­

towana, to musi w tym być pewna przy­

czyna.

Słusznie! Katolicy muszą być owiani nowym duchem!

K to słyszał rozgłośnię paryską, nada­

jącą uroczystą akademię w dzień Chry­

stusa Króla, ten zaczyna rozumieć, że za Chrystusem kroczy w świecie nowy , czło­

wiek. Człowiek, który zaparł się stopa­

mi o ziemię, zacisnął pięści, spogląda odważnie na rzeczywistość. Człowiek, co ma jasno w głowie, a Boga w sercu, we krw i, w mózgu... w całym sobie. M iliony wnoszą, w zbankrutowane wojną życie, dobrą wolę, która szuka dróg wśród dnia codziennego, gdzie realizm staje jakby w sprzeczności z idealizmem katolickich zasad. Wydaje się, że akcja katolicka, która w wielu wypadkach okazała się krótkotrwałą pasją katolicką, nie ode­

grała swej roli. Okazuje się bowiem, że w ierni w przeważającej większości, wie­

dzieli i wiedzą czego' nie należy czynić, ale nie wiedzieli i nie wiedzą, do czynić należy. Praktycznie biorąc, uigrzęźliśmy w negatywiźmie naszych przykazań: nie kradnij; nie zabijaj; nie cudzołóż; nie .m iej bogów cudzych przed sobą! Wielu powtarzają wyświechtane już użytkiem zdanie, że nie kradnie i nie zabija, więc nie ma też właściwie niczego więcej do zrobienia. Są to ofidry negatywizmu!

Zapominamy o tym, że praktycznie biorąc, dopiero po dokonaniu negatyw­

nej pracy, zaczyna się właściwa budowa doskonałości chrześcijańskiej. Piaca* tru ­ dna, ale piękna, bo realizująca pełnię życia Bożego w nas i w czynach naszych.

Dopiero tjita j zaczyna się realizacja po­

wołania indywidualnego. Więcej! nauka .Chrystusowa jest w ybitnie pozytywna!

Nógatywizm w, postępowaniu jest bo­

wiem najłatwiejszym odcinkiem pracy...

.ale dalekim jeszcze od doskonałości chrze­

ścijańskiej. T kw i on właściwie tylko w zakresie sprawiedliwości starozakonnej, a doskonałość chrześcijańska domaga się czegoś więcej*, bo nie tylko negatywnej ale i pozytywnej cnoty.

To mało ja k ,na 1katolika, nie mieć bo­

gów cudzych przed sobą, ale nielada w y­

czynem jest mieć Boga zawsze w sercu i przed oczyma wśród zmagań.

Pominąć daremnego wzywania imion bożych jest łatwiejsze, aniżeli poprawnie wzywać Boga.

My nie zabijamy, ale kto nas uczy u- ko’chania życia, tego największego z da­

rów Stwórcy!

Nie cudzołóż — znamy to przykazanie i mówiących o tym nakazie. Jak mato jest tych, co potrafią zarazić ukochaniem czy­

stości, co uczą nieskazitelności myśli, rąk i serca...., co uczą Boga oglądać!

K to nas nauczył hojności? Nas co jesteś­

my przebogaci w dary boże, co moglibyś­

m y się dzielić sercem, ja k chleben co­

dziennym. Pamiętając, by nie kraść, zapo­

minamy, że należy obdarzać.

Unikamy fałszywego świadectwa o b li­

źnich, dlaczego więc milczymy, kiedy nam trzeba dobrze mówić o bliźnich naszych.

Negatywizm, to defenzywa w życiu we­

wnętrznym, bardzo wskazana...„ ale w po­

zytywizmie, w ofenzywie życia wewnętrz­

nego leży pełnia doskonałości chrześcijań­

skiej.

Zbytnie akcentowanie negatywizmu sprawia, że religia wydaje się być religią abnegacji. Jaki to w ie lki błąd! Negaty­

wizm jedynie i przeważnie stosowany w życiu katolika .zacieśnia do ram osobi­

stych, a naszym powołaniem jest wyjść poza siebie, w życie społeczne.

Realny negatywizm, a zarazem nieprze­

parta tęsknota za w ybitnie pozytywnym działaniem sprawia, że jesteśmy z naszej katolickości niezadowoleni; Większość w y­

czuwa, że coś jest nie w porządku, część się załamuje. Rażąca różnicą- pomiędzy istotą, a istnieniem ich niepokoi. Ale co będzie dalej! Wyczekuje się tych, coby by­

l i tacy jak my, ale zarazem zupełnie inni.

Zaczyna się rozumieć wzrastający dyna­

mizm działania, jego rację życiową, kie­

runek wyraźny, ale kto go sprecyzuje; kto go rozgłosi wszem i wobec; kto tej idei nada kształty i materie?

Nigdy bodaj tyle przerażonych oczu nie y zwracało się ku kościołowi’ i kapłanom!

W rogow ie upatrują, że negatywizm i abnegacja są iftotą katolicyzmu i dyskwa- - łifik u ją go, jako religię słabości i niedoro­

zwoju aktywnego.

.Cała bieda upozytywienia pracy leży nie, ja k to w innych wypadkach bywa, w braku literatury, ale w meskoncentrowa- niu uwagi na tym zagadnieniu. Skupić ją trzeba wpierw na własnym życiu we­

wnętrznym, by wyjść na drogę pozytywiz­

mu, która prowadzi do'pełni życia dosko­

nałego i społecznego. Gratia urget.... z pu­

stego i Salomon nie /nalał! Praca ta nie wymaga orłów, ale miłośników, sprawy Bożej. Kiedy się raz wejdzie na tę drogę . i ją umiłuje, wtedy łaska dalej prowadzi;

odsłania przed oczyma wielkie pole pracy.

Więcej, przekonamy się, że tylko ta droga życia jest najlepsza, na której się zwalcza zło potęgą dobra.

Wydaje się, że dookoła Kościoła stoją dziś niezliczone, bezczynne rzesze katoli­

ków, które na ewangeliczne pytanie Zba- wicielowe odpowiedzą, że n ik t ich nie za­

trudnia. Tyle zaś jest pracy w dziedzinie pozytywnego życia wewnętrznego! Bezro­

bocie w tej dziedzinie^ było plagą minio­

nych lat i jest klęską współczesnych dni.

Walkę zaś trzeba podjąć przez większy zwrot uwagi na pozytywizm w pracy nad reformą życia osobistego“ .

Ks. K. Żarnowiecki.

książek czyni następującą uwagę: „Pra­

wdziwym wrogiem re lig ii nie jest już bezbożność, lecz ciągłe roztargnienie o- raz duchowe i uczuciowe rozproszenie, w którym wszyscy żyjemy“ .

Jestem głęboko przekonany, że zapano­

wanie w Europie ponurego szaleństwa Niemiec hitlerowskich, jakie dopiero przeżywaliśmy, było w znacznej mierze wynikiem „zglajchszaltowania“ umysłów w Niemczech jeszcze przed Hitlerem, przez jednostronnie, bo zbyt materiali- stycznie, pojętą cywilizację. Poprostu znaczny postęp techniczny okupiono tam uwstecznieniem kulturalnym społeczeń­

stwa.

Już w X IX -ym wieku Stuart M ili zau­

ważył w jednym ze swych listów do Gustawa d‘Eichtal, mówiąc o 'Auguście Comte:

„Jakiż to potworny błąd przypuszczać, że prawo cywilizacji wymaga ciągłego postępu! Dlaczego nie przypuścić, że w miarę ja k ludzkość postępuje pod niektó­

ry m i względami, jednocześnie cofa się1 pod innymi?".

Tutaj, jeśli nie wcześniej, Mógłby nie­

cierpliwy czytelnik zrobić m i zbyt po­

śpiesznie zarzut, że popadam w sprzecz­

ność z wyrażonym poprzednio stanowi­

skiem, w którym broniłem pewnej ‘ stan­

daryzacji produkcji, pozostającej wszak­

że w związku z postępem technicznym—

Nie jestem jednakże przeciwnikiem po­

stępu technicznego — przeciwnie.

Uważam jednakowoż, że ważniejszy jest postęp duchowy, gdyż ten ostatni u- ważam za cel, poprzedni zaś za środek.

Postęp techniczny powinien bowiem tylko służyć do ułatwienia człowiekowi w alki o byt, a przez to zwolnić w życiu ludzkim pewien zapas czasu i energii na kontemplację prawdy i piękna. — I to pozostaje w zgodzie z tym, co mówiłem przedtem o standaryzacji produkcji.

Trudno jest zdać sobie już obecnie spra­

wę z rzeczywistości powojennej — w ka­

żdym razie — najbliższy nam okres przed­

wojenny znaczył się na terenie pracy pa­

nowaniem produktywizmu i ekonomizmu

— pojęć, które oznaczają prymat pro­

duktu nad pracownikiem. I tak pełniło się w tej dobie to, co Norwid nazwał nie­

wolą: „postawienie form y na miejsce celu“ .

Przejdźmy teraz z zastrzeżeń i k ry ty k i do wniosków pozytywnych.

Możemy tu się znów powołać na wy­

suwany dzisiaj coraz śmielej z różnych stron, mniej lub więcej konsekwentnie, postulat humanizmu. Humanizm — poję­

cie bardzo szerokie i dlatego może różnie rozumiane. W każdym jednak razie, my­

ślę, że nie będę w sprzeczności ze zda­

niem większości, gdy z pojęciem huma­

nizmu zwiążę najściślej postulat możli­

wie pełnego rozwoju człowieka. Jeżeli przystajemy na zasadę, że celem pracy jest nie tylko produkcja zewnętrzna, ale i ta niejako „wewnętrzna produkcja“ , czyli doskonalenie w sobie wszelkich war­

tości osobowych pracowników, biorących udział w danym procesie wytwórczym—

to musimy uznać, że pracą zawodowa po­

winna dawać ja k największe możliwości wszechstronnego rozwoju człowieka. O- czywiście nie uniknione są tu pewne o- graniczenia, wynikające z daleko posunię­

tego podziału czynności przy współcze­

snym systemie produkcji. Uważam jed­

nak, że czujność i uwaga organizatorów pracy, zwrócona ku chęci dostarczenia pracownikom największych i wszech­

stronnych możliwości rozwojowych, na dalszą metę nie tylko nie ohniży, ale podwyższy wartość produkcyjną danego zakładu. Jako jeden z prostych środków do tego wiodących, możnaby wymienić np. okresową wymianę funkcji między pracownikami (zwłaszcza, gdy funkcje te są bardzo jednostronne). Sposób ten jest stosowany, ale dotychczas .— raczej tylko przy szkoleniu — nowego „narybku“ .

Jest dalej doświadczeniem naukowej organizacji pracy, że praca ludzka do- • piero wtedy osiąga największą wydaj­

ność, kiedy wszystkie pobudki, a więc także pochodzące z instynktu twórczego, mają otwarte pole działania. Toteż za­

daniem dobrego, organizatora jest znale­

zienie, nawet przy zupełnym zmechani­

zowaniu produkcji, możliwości wyżycia się instynktu twórczego każdego praco­

wnika. f s

Również i dbałość o piękno miejsca pracy, ja k wiadomo, nie jtylko zwiększa radość twórczą i możliwości rozwoju du­

chowego pracowników, ale wywiera naj-

(4)

\

Str. 4. y D Z I Ś I J U T R O Nr 8 (14)

lepszy w pływ na wydajność i tym sa­

m ym opłaca sowicie wszelkie koszty sta­

rań o estetykę, poniesione przez praco dawcę. Ruskin mimo utopijności niektó­

rych swych pomysłów społecznych (np, odbudowa warstwy rycerskiej), doceniał należycie znaczenie piękna w pracy. In i­

cjatywa jego doprowadziła, jak wiadomo, między innym i do tworzenia w Anglii t. zw. miast - ogrodów, czyli nowocze­

snych osiedli robotniczych, na miejsce-da­

wnych ponurych miast przemysłowych.

Norwid w Promethidionie kładzie na­

cisk na ścisły związek sztuki i piękna z pracą:

„Bo nie jest światło, by pod korcem stało, A ni sól ziemi do przypraw kuchennych, Bo piękno na to jest, by zachwycało Do pracy — praca, by się zmartwych­

wstało“ .

Jerzy Chram Piórkowski

Rozszerzenie podstaw humanistycznych wykształcenia technicznego oraz przyro­

dniczego i na odwrót, zaznajamianie o- gólne zawodowych humanistów z najwa-^

żniejszymi współczesnymi zagadnieniami przyrodniczymi i technicznymi, byłoby również b. ważnym krokiem przygoto­

wawczym do humanizacji wszelkiej pra- - cy zawodowej.

Czy jednak nie straci na tym praca za­

wodowa?

Człowiek zupełnie jednostronny może być dobrym rutynistą w swym zawodzie

— wątpię, by mógł być twórcą.

Życiorysy wielu wybitnych pracowni­

ków w przeróżnych dziedzinach wiedzy i przemysłu, nie o czym innym nas pouczą, ja k o znacznej wszechstronności ich za­

interesowań, obok wybranego szczególnie kierunku. Foerster w książce pod ty tu ­ łem „Stare i nowe wychowanie“ pisze, co następuje:

„Wiem od wielkich technicznych kie­

rowników w Niemczech, że na podstawie swych doświadczeń z młodymi ludźmi bez Wykształcenia humanistycznego, dzi­

siaj stanowczo dają pierwszeństwo lu ­ dziom z tym wykształceniem“ .

Nie inne opinie przytacza prof. A. B.

' Dobrowolski w swym artykule p. t.

„Sprawa ogólnego wykształcenia in te li­

gencji“ , (zamieszczonym w „Odrodzeniu“

N r 49):

„W Stanach Zjednoczonych kierownicy naukowi wyższych zakładów technicznych przestrzegają przed zbyt wąskim trakto­

waniem specjalności (o ile wiedza i u- miejętność zawodowa nie powiększa wie­

dzy ogólnej i ogólnego treningu umysłu, to odwrotnie, wykształcenie ogólne i je ­ go owoc ogólna kultura zdają się oddzia­

ływać korzystnie na pracę zawodową)“ . Obok możliwie . wszechstronnego w y­

kształcenia umysłu, nie wykluczającego wcale racjonalnej specjalizacji zawodo­

wej przyszłego pracownika, nie mniej ważną jest sprawa kształcenia w oli (rola sportu), ja k i również kultura uczucia (kontakt z przyrodą).

Tu wreszcie miejsce wrócić do tego, co było powiedziane przy końcu pierwszej części artykułu o współpracy.

.Wychowawcze znaczenie współpracy ma tak wielkie znaczenie, że temat ten wymagałby właściwie osobnego opraco­

wania.

Dobrzfe pojęta współpraca może być dla pracowników najlepszą szkołą czyn­

nej miłości bliźniego. Kóieżeńskość, u- czynność^ wyrozumiałość — oto niektóre cnoty społeczne, których współpraca i współdziałanie jest kuźnią.

Foerster w wspomnianej wyżej książ­

ce podaje, że pewien sławny wychowaw­

ca amerykański na drzwiami swego za­

kładu kazał umieścić napis: „Nie chcę zrobić ludzi stolarzami, ale stolarzy lu ­ dźmi“ .

Może nie będę zatem odosobniony, gdy Stwierdzę, że pewien uniwersalizm, zaró­

wno w pracy, ja k i wychowaniu, jest nie­

zbędnym czynnikiem harmonijnego roz­

woju człowieka. -

Odbudowa zaś człowieka w naszym kraju, po latach wojny, musi być brana równie poważnie pod uwagę, ja k odbudo­

wa zniszczonych obiektów materialnych.

Budując jedno, nie zapominajmy o dru­

gim.

Andrzej Staronka

' . 1.IX.1944 r.

Nie wiem, jak zacząć pisać do Ciebie ten list, który nigdy nie będzie przez Ciebie czytany, ten list, który piszę poto, by powiedzieć sobie i innym. Byłeś, walczy­

łeś i umierałeś, jak należy. '.

Pamiętam ostatnie obrazy przed nami.

Z ziemi szedł blask chwiejny i smukły.

Wdzierał ,się on w niebieskość nieba smu­

gami, podobnymi do^wytryskąw niemiec­

kich reflektorów spod Saskiej Kępy.

Tylko barwa krw aw iła niebo przy lin ii widnokręgu i znużona rozpływała się, W

leniwość fioletu, a potem w spokój i ciszę zmierzchu.

Wokół krąży ogień. Jest czujny czujno­

ścią- jaskółek przed deszczem. Poczwarne-, podbite ciepłem płomienia, kłęby, dymu idą spokojnie i miękko. To ofiarny dym, k tó ry . nie będzie m iał końca, jak i nie miał początku. Tylko mury są niezdobyte, niepodległe. Przeszedł po nich ogień, by oczyśpić. Teraz' błądzą wyłupionymi oczo­

dołami po niebie. Ale skarga jest samotna.

Placyk, na którym stoimy, jest nie­

chlujnie zarośnięty spóźnioną gnijącą zie­

lenią. Wyważona, zardzewiała krata bra­

my leży rozkrzyżowana przed wejściem na piasku. M ur jest potrzaskany od pe- panców. Przez te wyłomy widać cień krzyży sąsiednich grobów. Ziemia jest niezgłębiona. Zmierzch nadchodzi skłę­

bioną falą, która jak wściekłość nagle odżyła, kąsając, skacze do gardła. Widzę sylwetki chłopców. Jest w nich albo znu­

żenie, albo rezygnacja, albo tylko żałość .pochylonych pleców i skurczonej twarzy.

Na noszach Ty —■ skrwawiona panter­

ka, w okół— my.

Zrzuciłem hełm do tyłu, przyklękam, przyklękam i sercem.

Chciałbym wziąć Twoją strzaskaną czaskę, która żyła przecież miłością i od­

dać ją miłości: Polsce.

Obszedłbym tak z Nią cały kraj, za który walczyłeś i zginąłeś.

Byś wiedział: Za co?

Byś wiedział: Po co?

A gdyby nawet nie, to przecież wiesz, zgodziliśmy się wszyscy na ten znak, któ­

ry mówi: Wierz!

Słychać kroki. To idą chłopcy naj ba­

rykadę. Właściwie są tylko cieniami zmierzchu. Ostrym grafionem rysują się świetliste zarysy hełmów i szczurze, w y­

chudzone twarze o zgorączkowanych o- czach. Potem jedyny blask tnący postać, to srebrzysta rysa broni.

Młody osiemnastoletni podchorąży ma na piersiach Schmeissera, ręce zawinięte do łokcia. Krzyczy ostrym, przenikliwym głosem, w którym czuć już odzew bary­

kad. Ludzie zbijają się, idą jeden przy drugim.

— Przeszli.

Nie odwróciłem nawet głowy. Przecież i tak byłby tylko ból, co ciśnie,! dusi, dła­

wi, rozrywa piersi, tłucze, ach, jak tłucze ' sercem!

Ta^ chciałbym przygaijnąć ten biedny rozbity czerep. To wszystko, co tyle lat ramię w ramię ze mną walczyło, cierpia­

ło, wierzyło? .

Czym jesteś teraz Ty i te tysiące i ba­

rykad opuszczonych i te tysiące z tych barykad, które trzeba będzie opuścić?

Chłopcy poszli na barykadę, będą wal­

czyć, będą umierać. , ' Cóż po nich zostanie?

Oto patrz: powstaję i pochylam się nad Twoim ciałem — jednym w ielkim krzy­

kiem w noc.

Jesteś taki sam, jakim i byłeś gdyśmy Cię wygrzebali. Czym mówisz do nas, lu ­ dzi w mroku.

Otwartym półkolem rozbitych ust, przedśmiertnym skurczem' wbitych w brzuch kolan, czy tylko cedrowym odbla­

skiem skóry?

Prześcignąłeś mnie, bracie. Tyle razy mówiłem: prześcignie mnie tylko śmierć, nie wy... A przecież Wy — prawie wszy­

scy śmierć — a ja?

— Druhu w dobrym i złym, idzie noc.

Chciałbym chwycić Cię ja k tyle razy, za ramię, obrócić ku sobie, a potem spaść wzrokiem na wzrok. (Wszak my ludzie mocni, nie?

Tyle razy pytałeś się, czy Maeterlinck ma rację?

Teraz ja chciałbym wydrzeć ze źrenic tę odpowiedź, nad którą męczy się i tru ­ dzi świat.

\ ‘ •

My naszej śmierci nie baliśmy się n i­

gdy. Wierzyliśmy w nią, iż przyjdzie) Dla nas młodych prędzej niż dla innych. Taki jest przywilej tego, co walczy.

Najpierw były Konelagry. Pamiętasz, ulecieli w niebo w tym potwornym dymie ofiarnym i Dunin i Habdank i Korab.

Cóż, gdy skończyła się. zemsta za nich, pozostały’ tylko wyblakłe fotografie i po- czücie ich męki, a naszej samotności.

Aid było jedno: Była ‘wiara w ich śmierć. Ta wiara — to wszystko.' Potęr pialiśmy dwudziestolecie. Sam mówiłem.

A gdyby nawet udało się, to gdzieżby przybił ten święty nowej w iary do pol­

skiego portu ze swoją kotwicą nadziei?

Dostałby kulą w czoło jak Narutowicz, poszedłby precz na wygnanie ja k 'S ik o r­

ski, czy tylko m ył wychodki brzeskiej twierdzy ja k DubuoLs?

W wasze kotwice wierzyłem, tak jak wierzyłem, gdy strzelałem na ulicach, jak wtedy, gdy trzeba było patrzyć na czyjeś drogie, wijące się ciało, i nie móc pod­

biec, nie ochronić, nie zabrać.

— Cóż mogliśmy dać - żywi?

Życie jest tanie. Opoka, do której trze­

ba przybić, skalista i naga. Czyż starczy kotwic? Czyż starczy k rw i i ciała?

Potem przyszły ceglaste i szare mury Warszawjń Przyszliście wy, nowi. Tych, których znałem, nie zliczę...*

Gips na ustach. Usta ja k sklęśnięty pła­

tek róży, to wszystko? Kule w ustach, postrzępiony gips, na nim krew.

To śmierć na codzień. W tę śmierć wie­

rzyłem. I gdy czekałem na nią, gdy przyj­

dą związać ręce drutem, gdy uderzą kol­

bą, a potem strzelą w łeb, że runą na- wprost w stos drzewa, w którym skończę, kotwica bez ramion...

Wierzyłem.

Było lato, gdy przyszły barykady, żoł­

nierska śmierć i ogień. Wtedy; już wie­

dzieliśmy wszyscy. Są dwa światy. My wszyscy, ludzie dobrej woli, . miłujący wolność i ci z przeciwnej strony, którzy chcą nihilizmu. Wiedzieliśmy: w tej w o j­

nie-nie ma ciepłości cichych sympatii i słodyczy wielokrotnych wahań.

Wierzyliśmy po żołniersku: Wiara jest jedna; ona mówi:

—• Umiej o mnie walczyć! Ona mówi:

Umiej za mnie umierać!

Chłopy poszli na barykadę. Będą strze­

lać, będą ginąć. Nie jestem w gorączce.

Chłodny, jarzący się krąg światła po­

wstaje wokół nas, ja k widmo. Przez strza­

skany pepancem m ur prześwieca, hory­

zont. Patrzę na chłopców. Marek już da­

wno odłożył hełm i ziemistą, jakby spu- chłą, twarz spuścił do^iem i. Wygląda, jak po nocnej zmianie. Znużenie i bezwład.

Tylko ta zmiana — to barykada. Witold jest mocny i twardy w wyciosanej grubo sylwetce. Stoi szeroko na nogach z oczy­

ma wlepionymi w noc, ja k na posterun­

ku. A właściwie wiem, czeka na moje sło­

wo, gest, znak..

Nie powiem nic, nie' powiem nic.

— Czy wierzę w prawdę sierpniowej barykady?

Właściwie chodzi o jedno:

— Czy w tym olbrzymim, gotującym się kotle dzisiejszego czasu, Twoja krew i Twoja ofiara zamieni się także w pożyw­

kę dla nowego świata? Bo przecież ina­

czej ja k i jest wogóle sens ofiary?

Bo przecież inaczej ja k i jest wogóle sens walki?

Bo przecież inaczej ja k i jest wogóle sens śmierci?

I bez naszego udziału i bez naszej w oli wytrysną nowe krynice.

Historia jest olbrzypiką, której nie zwalisz z nóg bagnetem, ani nie rozstrze­

lasz serią z Tommiguna. N ik t ci nie da­

wał przydziału rnobu, mogłeś wybierać.

My wybraliśmy jeden przydział zaraz po wrześniu. Potem b ył rozkaz. Sam uczy­

łem was przecież:

Podchorąży, dowódca drużyny, niema śmierci, jest rozkaz.

Każda mogiła, to okop, każdy trup — to drogowskaz...

Okop, drogowskaz... Tak było. Czy tak jest?

Wiem, sam się męczę.

Dzisiaj w Warszawie potrzeba ‘ dobrego oka, mocnej pięści i słów krótkich, jak wystrzał: rozkazów — meldunków, mel­

dunków — rozkazów.

\

Tam, w Anglii, dawno już o nas po­

wiedzieli: odważni, ale głupi. Myślę, że okopów nam nie potrzeba, wystarczą spalone mury, barykady i ludzie, tego jeśt dużo. A drogowskaz? Jest noc, nic nie widzać prócz nieba, wspartego na ko­

lumnach płomieni i domów — odprysków płonących meteorów?

Tak samo płonęła Troja, tak samo mu­

siała ginąć Kartagina.

Ale pocóż wielkie słowa dla rzeczy dla nas jak codzień.

Tylko ten codzień to właściwie wsczyst- ko.

Pamiętasz tę rozmowę z Twoim znajo­

mym, Czechem. B ył mały, krępy, o sze­

rokiej, tłustej1 twarzy, obciągniętej na po­

liczkach rumianą, błyszczącą skórą. Mó­

w ił śmiesznie szybko, niespodziewanym basem.

— Pocóż wam te sraszliwe ofiary, to kosztuje tyle krw i, to żadna ekopornika sił narodowych, to żadne trzeźwe spoj­

rzenie na świat, to.,.

— to nie Hacha,'przerwałem twardo, z okrucieństwem w głosie.

Zmieszał się na moment i zająknął na moment.

— Ja, ja, z punktu widzenia prawa—

Przerwałem brutalnie:

— My właśnie uważamy — mówiłem przeciągając- wyrazy powoli, z naciskiem

— że za wolność trzeba płacić, inaczej staje się ilu z ją ' i nowym... zawahałem się — protektoratem. Kto jej nie ocenił, nie umie w nią teraz wierzyć...

Biedny K a rlik odwrócił głowę i m il­

czał. W kilka miesięcy potem powiedzia­

łeś mi, że K arlika rozstrzelili, gdy chciał przejść do Włoch. Uczułem coś, jak w y­

rzut.

Chłopcy poszli na barykadę. Będą strzelać, będą umierać.

Tutaj na tym podwórzu zrudziałej tra­

wy i ledwo «przygasłej śmierci czeka ci­

sza. Podnoszę oczy. Słychać kroki. Od­

wracam głowę. Jakaś postać cała w cie­

mnościach idzie od gruzów. Widzę, gdy podchodzi bliżej. Ma twardy, kanciasty tułów,, spłaszczoną, jakby sprasowaną twarz i świdrujące niecierpliwie ślepia człowieka, który je s t wszędzie. Idzie za­

taczając się ja k kaczka z rękoma w kie­

szeniach. Byłaby tylko noc i szelest kro­

ków, gdyby nie blask rzeźbiący jego b ry­

łę. Gdy podszedł bliżej widać było, jak uginał lekko nogi w kolanie, ja k niecier­

pliwy, spieszony kawalerzysta..

Stanął tuż przy nim. Podniosłem się z półkłęku i odwróciłem twarzą. Poznałem.

B ył to lekarz batalionowy. Co było w moim spojrzeniu, że spłoszył się i unika­

jąc spadł wzrokiem na pantefkę. A potem niby w poczuciu w iny za to rozdarcie sa­

motności u kląkł i szeroko przeżegnał się.

Na jego łysej czaszce chwiał się od­

blask księżyca niepewny i chłodny.

Potem milcząc powstaje i zgarbiony odchodzi, kołysząc się ja k marynarz. Za ceglasty mur, gdzie są jeszcze ludzie, co walczą.

Słychać urywane jakby z zadyszką granie peemów, potem ciężki i niecierpli­

wie gdaczący powstańczy Maxim, a potem śpiew wypełniający powietrze, jak kon­

chę: granat.

Pamiętasz? Szliśmy od Alej. Na przo- dzie Norwina, tuż pod murem, z rękoma w kieszeniach, człowiek czekający na strzał. Z tyłu my. Trzeba było być Tobą, przeszło dwumetrowym drągalem o o- czach z chabru, by ujrzeć chłód światła na hełmach żandarmów.

Blada, ściągnięta twarz zapulsowała.

Ręka błyskawicznie w kieszeni, a potem Ty, ja k człowiek skręcony nagłym, nie­

miłosiernym bólem. W ytrysk nad głową z ręką sprężoną jak lina. Wpadliśmy pod dom. Ogień rozdarł noc. Jękliwy obcy głos.

I znów sprężyna mięśni wytrysła nad głową i ogień ja k piorun. Dunin i Korab odskoczyli w Mokotowską. Szliśmy ż po­

wrotem do parku. Po ulicy trzaskały spó­

źnione bramy. Ktoś piszczał na schodach:

boję się, boję się.

Tubalny głos 'krzyknął z balkonu:

— znowu, cholera! I zatrzasnął okno.

Ktoś strzelił raz, drugi. Cisza. My. w parku liczyliśmy drzewa, śnieg'chrzęścił pod butem. Drzewa szły do. nieba, śpie­

wałeś zadyszany trochę, choć po staremu ciągnący olbrzymimi, płynnym i susami:

Cytaty

Powiązane dokumenty

Jest rzeczą bodaj najważniejszą, że Ju ­ gosławia, reprezenetowana w Paryżu przez wicepremiera K ardelja, zgadza się na kompromisowy projekt F rancji w sprawie

Dlatego właśnie stoimy na stanowisku nie uciekania od tego/ co się dzieje w Polsce, ale staramy się wobec rzeczywistości rewolucyjnej, którą pojmujemy tak, jak

Obecność dwóch wybitnych fachowców, jakim i są kustosze: Gośrim- ski i Chojnacki, zmieni, ja k należy się spodziewać, oblicze tego pisma. Nie mniej ważną

Zresztą sława przyszła zaraz, już bowiem następne przedstawienia „C yrulika“ cieszyły się ogromnym powodzeniem, publiczności, jest pierwszym, który powstał na

Wydaje nam się jednak, że postawa katolików stanowczo daleka jest od niej, i że w wie­.. lu Wypadkach należałoby poddać rewizji swoje

Aż w pewien wieczór gwiaździsty Ktoś pocztą dostał koniczynki listek I wtedy się żołnierz Rzepa rozczulił I list napisał do swej matuli,.. List zaprawiony

cuski i głupia komedia niemiecka, może więc strzelający Kanadyjczycy są naj- lę-pcj?.. Taniość ludz kiego życia siała się faktem. Przez kontrast trzeba wykazać,

Naodwrót, o ile któryś z obecnie małych narodów potrafi twórczo służyć wyższym od swego egoizmu celom, można z pew­. nością o nim powiedzieć, że