Bogdan Mazan
Credo na kredyt [odpowiedź na
ankietę]
Pamiętnik Literacki : czasopismo kwartalne poświęcone historii i krytyce literatury polskiej 93/1, 59-66
Pamiętnik Literacki X C III, 2002, z. I PL ISSN 0031-0514
BO G D A N M A Z A N
CREDO NA KREDYT
Nie mając zaufania, gdy idzie o ankiety, do wtórnych odruchów, zawierzę pierw szemu odczuciu, jakie mi się nasunęło a propos sekwencji pytań zaaplikowanych przez Redakcję „Pamiętnika Literackiego”. Sygnalizuję je w tytule jako zaobser wowany punkt moich spotkań z historią literatury, mających zaś taką przeszłość - a więc będą stosowne retrospekcje („moje uniwersytety”) - że już nic innego, poza owym hasłem, nie chciało mi się równie nachalnie wbić w pamięć. Do tego dołą czą się obserwacje niektórych znaków dawnego i obecnego czasu oraz postulaty, zapewne idealistyczne, jak byłoby można wypłacić się literaturoznawstwu bez- kredytowo. Zatem odpowiedzi na ankietowe pytania wysupłują mi się właśnie, jako z odskoczni, z porządku wspomnień zapisanych na twardym dysku. Zacznę więc od nich i od upodobań, które mówią: „to lubię” w dawnym i współczesnym literaturoznawstwie.
Jako ilustracja tego, czego mi dzisiaj brakuje - nasuwa się wspomnienie daw nych częstych spotkań w Instytucie Badań Literackich, organizowanych przez prof. Janusza Maciejewskiego. Ich niegdysiejsi uczestnicy to dzisiejsza profesura, kie rownicy katedr i zakładów, redaktorzy poważnych pism, autorzy interesujących opracowań. Stwarzały owe spotkania niepowtarzalną atmosferę osobliwych na prężeń myśli, nieposzanowania dla autorytetów nie mających nic do powiedzenia oraz zasłuchań, jakich od tamtego czasu nie miewam, i sporów, jakich już nie prowadzę. Ta magia miejsca krystalizowała się i odrywając się od podłoża prze nosiła się wraz z nami na konferencje, gdzie wcale nie stanowiliśmy bractw wza jemnej adoracji. Wniknęła też zapewne do publikacji i była niesłychanie inspiru jąca. Skończyła się z wolna, naturalną (biologiczną) koleją rzeczy, a także zgodnie z rytmem rozmaitych zdarzeń. Zaowocowała rozprawami habilitacyjnymi i nie ocenionymi publikacjami, np. Dobrosławy Świerczyńskiej. Przez pamięć i niewy- brzmiały impuls z tamtych lat zbieramy się jeszcze i wspólnie mobilizujemy, spo glądając na racje i postawy nowego pokolenia polonistów: czy wznowi spór? czy warto wznawiać spór?
Z tamtych lat bardzo sobie cenię rozmowy z Mistrzem - prof. Zdzisławem Skwarczyńskim, kandydatem na dyrektora IBL-u, rektorem Uniwersytetu Łódz kiego, na koniec kierującym instytutem i katedrą. Był to prawdziwy koneser lite ratury i arystokrata ducha, niepodległy wewnętrznie mimo warunków PRL-u ciągle wymuszających jakieś koncesje. Zapamiętałem zarówno skrzypienie jego butów, gdy zbliżał się do pokoju asystenckiego nadzwyczajnie zachęcając do wszelakich
60 B O GDAN M AZAN
poczynań, jak i wskazówki poprawnościowe oraz „chwyty” stylistyczne (nazywa łem je „szefizmami”), staromodnie piękne, treściowo nieomylne, zabarwione fi nezyjną ironią. Chociaż był dyrektorem Instytutu Filologii Polskiej, nieoficjalnie wspierał strajk studencki (wczesny okres „Solidarności”), przekazując na moje ręce środki płatnicze z własnej kieszeni i udzielając rad; wszystko to działo się w łódzkim centrum ogólnopolskiego niezależnego ruchu studentów. W ymagał konsekwencji i posłuszeństwa, nawet kiedy nic nie mówił na ten temat. Ale cenił też umotywowaną niezależność. Dzięki jego zachętom szybko nauczyłem się pi sać na maszynie (ówczesna sprawność odpowiadająca, przy zachowaniu propor cji w porównaniu, dzisiejszej obsłudze komputera). Jednak nie nauczyłem się, wbrew inspiracjom, jidysz, potrzebnego do pracy nad dawnymi łodzianami, cze go trochę żałuję. I mimo pozytywnych wyników testów, na jakie skierował mnie Profesor, odstąpiłem od doskonalenia sztuki szybkiego czytania, prezentując swój pogląd na ten temat, który sprowadzał się do argumentu, że skoro potrafię już prędko dotrzeć do określonych informacji, na tym trzeba poprzestać, kładąc na cisk na czytanie dobre, efektywne jakościowo, a nie tylko ekspresowe w przyswa janiu wątków i fabuł, a nawet pozostające poniżej tego poziom u'. Pozytywista poparłby mnie słowami: „Im kto więcej czyta z konieczności [...], tym łatwiej do chodzi do tej wprawy, że może przeczytać książkę lub rękopis w czasie dziesięć razy krótszym niż zazwyczaj” 2.
Tak już po swojemu czytając, poznałem nieomalże wszystko, co napisał Święto chowski, a były tego dziesiątki roczników dawnych czasopism, nieraz całe w postaci mikrofilmów, jak np. warszawski ultrapostępowy dziennik „Nowiny” z 1880 ro ku, niedostępny w kraju 3. Ale też rozszerzały się konteksty spraw, jakim poświę całem uwagę, więc rozprawa doktorska zaczęła się objętościowo rozrastać i mo głaby tak w nieskończoność, gdybym właśnie korzystając z przyzwolenia na uza sadnioną samodzielność, nie powiedział stanowczo (po sienkiewiczowsku): J a m
satis!”.
W szkole Skwarczyńskiego można było nauczyć się szacunku dla badań ma- teriałowo-źródłowych i faktów okołoliterackich, a także widzenia szerokiego, horyzontalnego, krytycznie otwartego na nowinki metodologiczne; wreszcie lite raturoznawczej klasyki akademickiej, w tym szlifowania ujęć i myśli, by osiągały maksymalną celność i przejrzystość. Dlatego potem już, gdy Mistrz odszedł - a by łem ostatnim wypromowanym przez niego doktorem i jedynym badaczem pozy tywizmu - mogłem w mojej polonistycznej drodze, którą zinterpretowałem jako kształcenie permanentne, uczyć się samodzielnie na przykładach wzorowych warsz tatów literaturoznawczych. Od tamtego czasu - do dziś - w ogóle chętniej czytam prace jednych autorów niż innych. Wzory trwałe, przechodnie i lektury doraźne zapewnia mi biblioteka, może nie tak obszerna jak ta pięknie i nawet czule opisa
1 W łaśnie przeczytałem w lokalnej gazecie ( Tysiące słó w na minutę. „Express Ilustrow any” 2001, nr z 27 VIII, s. 1. Podkreśl. B. M .), że 15-letnia zw yciężczyn i regionalnego konkursu szyb k ie go czytania osiągnęła w ynik „10 498 słów na minutę przy p i ę ć d z i e s i ę c i o p r o c e n t o w y m z r o z u m i e n i u tekstu”. C zy warto było? C zego nie zrozumiała?
2 J. O c h o r o w i c z , Z dziennika psych ologa. Wrażenia, u w agi i sp o strzeżen ia w cią g u d zie
sięciu lat spisan e. Warszawa 1876, s. 212.
3 W początkach stanu w ojennego przysłano mi w trybie pilnym zm ik r o film o w a n y rocznik z Biblioteki im. Sałtykow a-Szczedrina w Leningradzie, w zorow o reagując na prośbę o pom oc.
C R ED O NA K R ED Y T 61
na przez Henryka M arkiewicza4, ale równie droga. W sympatiach książkowych jestem w iem y pewnemu kanonowi, a oprócz tego zmienny i otwarty, ciągle gotów do kochania (jak w serdecznych afektach Wołodyjowski z Trylogii), jednak nie znajdując innego „hajduczka” poza bezkonkurencyjną Księgą Ksiąg. Stąd się bio rą wzory i preferencje, skupione przede wszystkim wokół prac nad literaturą dru giej połowy XIX wieku. Gdyby je rozłożyć na jakieś pierwiastki składowe, tak by wyglądały jak wymienione dalej według autorów ułożonych w porządku alfabe tycznym, bardzo przydatnym, jeśli się nie wie, od czego, tj. od którego autora, zacząć. Od razu dodam, że uwarunkowania lub różnice światopoglądowo-ideowe nic tu nie m ają do rzeczy; co dobre, przebija każdą skorupę, a jedynie by mnie odstraszył brak jakichkolwiek skrystalizowanych przekonań. A więc prace Józefa Bachorza cenię za innowacyjność, jasne widzenie trudnych spraw i niepowtarzal ne spatynowanie XIX-wiecznością (atmosferą domów, językiem ojców); Tadeu sza Bujnickiego - za osobność, zdystansowany zmysł syntezy i analizy oraz cel ność w kreowaniu i rozwiązywaniu problemów istotnych a ciekawych; Stanisła wa Fity - za doświadczenie polonistyczne oraz literaturoznawczą mądrość i warsztat „ewangelicznego pozytywisty”, bo może jako jedyny wybitny prusolog ma on tę umiejętność (dar Boży?) pokrewną autorowi Lalki; Michała Głowińskiego - za horyzonty myślowe, wyjątkowe wyczucie problemów oraz łączenie zainteresowań teoretyczno literackich z historycznoliterackimi, co zapewnia nader użyteczne „dłu gie trwanie”; Janusza Maciejewskiego - za przenikliwość i common sense; Hen ryka M arkiewicza - za erudycję i sztukę (w tym odwagę) wielkiej syntezy; Janu sza Tazbira - za łączenie zainteresowań historycznych i literaturoznawczych mo gące właśnie inspirować historyka literatury. Są jeszcze inni, nie tylko z kręgu pokoleniowego (B. Bobrowska, G. Borkowska, T. Budrewicz, B. Burdziej, S. Bur- kot, E. Ihnatowicz, A. Martuszewska, E. Paczoska, E. Pieścikowski, A. Stoff...), których bardzo cenię za wszechstronność zainteresowań, przejrzystość wykładu oraz pisanie o rzeczywiście ważnych problemach. Ale to nie jest, mimo wielo kropka, lista perpetua. Samokrytycznie patrząc lubię to, czego mi nie dostaje.
Orzeszkowa pisała kiedyś a propos takich parcjalnych uzdolnień i zróżnico wanych osobowości, że „gdyby dwie [...] indywidualności [tj. jej i Sienkiewicza] zlać w jedną, byłby - szyk pisarz!” 5 Ale nie zamieniłbym swojej mozaiki na jakąś hipotetyczną, wyobrażalną całość. Nawet gdybym się z moimi wzorcami wewnętrz nie lub na piśmie spierał, czułbym „żywego” człowieka, a nie hipostazę; a „to lubię”, jak rzekłby poeta. Może więc dlatego, chociaż w miarę możliwości staram się być „na bieżąco” co do ważnych spraw w humanistyce (szczególnie w literatu roznawstwie), z trudem przyszłoby mi wskazać ściśle współczesne książki zmusza jące do ciągłych powrotów lub spoczywające na półce jako strażniczki dóbr. Wolę
doraźne z nimi obcowanie oraz ich podręczną obecność. Bez nadmiernego scep tycyzmu czy melancholii, dowodzącej, że „słońce już zaszło” i „uśpiły się” akcep tujące nowość władze umysłu, widzę jednak w literaturoznawczych innowacjach i zwrotach ostatniej dekady XX wieku jakby olbrzymie złoża weksli z cząstko
4 Zob. H. M a r k i e w i c z , O m ojej bib lio tece i trochę o mnie sam ym . W: Z a b a w y literackie. Kraków 1992, s. 190: „co do jednego nie mam wątpliwości: biblioteka jest najlepszym dziełem naukow ym m ojego życia”.
wym pokryciem, swoiste credo na kredyt; a po drugiej stronie - właśnie dinozau rów z ich potomstwem, niestrudzenie rekonstruujących i pracujących na gruzowi sku, wytworzonym ze zrelatywizowania podstawowych kategorii, terminów i na rzędzi. Co szczególne, nie jest to - zdaje się - przedział pokoleniowy, związany z metryką. Również początkujący poloniści, krążący ruchami satelitarnymi, np. jako doktoranci, wokół promotorów i określonych szkół, wożą z sobą na konfe rencje rozmaity bagaż własnych i przyswojonych postaw wypracowanych na kan wie wzorów, które albo nakłaniają do poddania się „terrorowi ostatniej nowości”, albo mają wbudowane liczne otamowania - non possumus w rozmaitych zakre sach - przywodzące niezmiennie na myśl tradycje i szkoły bezprefiksalne: jakby wszelkie „post” i „po” ich nie objęły. Co najwyżej rygory akrybii nieco osłabły i weryfikowalność zmalała, i to jest zjawisko ogólniejsze, nad którym - sądzę - warto się zastanowić. Słowem, nie wszystko było złe w przeszłości, podobnie jak nie wszystko jest dobre w „globalnej wiosce”, której medialna i potoczna świado mość balansuje, paradoksalnie, między najszerszymi horyzontami technicznych udogodnień a mentalnością zaścianka czy wprost troglodyty, tak ucywilizowane go, że puszką szczeropolskiego „stronga” rozbija kosmopolityczny mózg inter nauty. Temu ogólniejszemu stanowi rzeczy odpowiada w literaturoznawstwie i kry tyce literackiej pewien atroficzny styl, choć na szczęście nie w całej rozciągłości. Gołym okiem widoczna jest bezkrwistość i jałowość literaturoznawczych oraz krytycznoliterackich sporów, o ile się zdarzają. Spierać się można w imię czegoś widzianego bez światłocienia, choć z nastawieniem, że trzeba ustąpić wobec lep szych argumentów. Któżby jednak chciał na serio bronić np. jakiegoś tradycyjne go „izmu” 6, gdy dominują jego wersje unowocześnione, afirmatywnie prefiksal- ne, jakby magnetyzujące wyznawców samym dźwiękiem, przecież - spójrzmy spokojnie - sygnalizujące również ogrom treści wartych przepatrzenia i przyswo jenia, bardziej już selektywnego. Gdybym chciał rozmnożyć dziedzinę bytów ter minologicznych (niepotrzebnych), nazwałbym literaturoznawczą współczesność postpozytywizmem, jako epokę zmodernizowaną, ale ciągle przejściową, niego- tową i niepewną swego, od strony teorii obracającą się w błędnym k ole7 lub w gra nicach zakwestionowanych „schematów kategoryzacyjnych” 8, hołdującą meto dologii bricolage, w czym nie byłoby nic złego - „majsterkowiczem” jest z ko nieczności każdy literaturoznawca szukający metody adekwatnej do zbadania nowego obiektu - gdyby to „majsterkowanie” nie uchodziło np. za tym bardziej hipertekstualne i pożądane, im bardziej jest uprawiane na podstawie nieprzetra- wionych, zgruzowanych i zrelatywizowanych elementów, zmistyfikowanych w tej niekompletności i pozomości. Chwiejność i ograniczoność metodologii nie jest jednak zjawiskiem nowym, lecz tylko - współcześnie - wyrazem natężonej samo
świadomości, pamiętającej, że kolejne perfekcjonistyczne próby ukazania najbar dziej sekretnych, ale i oczywistych mechanizmów literatury okazały się tymcza
6 Choć w odosobnieniu zdarzają się w zniośli, posągow i praktycy, których nazw isk nie w y mieniam {primum non nocere).
1 Zob. H. M a r k i e w i c z , Rzut oka na najnow szą teorią badań literackich za gran icą. W zb.: W spółczesna teoria badań literackich z a gran icą. A n tologia. Oprać. H. M a r k i e w i c z. T. 4. Cz. 1.
Kraków 1996, s. 26.
8 Zob. D. U 1 i c k a, Synteza „ d la E uropy". „Przegląd Hum anistyczny” 2000, nr 6, s. 65 (pod- rozdz. C zy j e s t je s z c z e m ożliw a historia literatury?).
C R ED O NA K RED YT 63
sowe. Możliwości względnie pewnej czy satysfakcjonującej refleksji literaturo znawczej są współcześnie tak obwarowane, że bodaj lepiej nie wszystko wiedzieć, by się po prostu nie obezwładnić. Bodaj lepiej, ale to już jest program maksymali- styczny, mieć określone rudymenty światopoglądowe i literaturoznawcze, „otwarte” na konfrontacje i warsztatowe udoskonalenia. I po prostu: robić swoje, rozwiązu jąc ważne problemy, konstatując ewidentne rezultaty i niedoskonałości metodolo gicznych mód, trwanie historii i poezji, mimo prorokowania ich końca i wypędza nia poetów - już przez Platona. A nic tak dobrze nie zapewnia poczucia stabilno ści i trw ania wśród przeciwieństw - w epoce systemowej niepewności - jak ugruntowana a chłonna wiedza i serce ciągle nienasycone.
Historyk literatury jest w sytuacji o tyle bardziej komfortowej (a może nie wdzięcznej?) wobec np. teoretyka literatury, kultury, nauk społecznych, sztuki albo filozofa czy językoznawcy, że - jak przystało na antykwariusza prowadzącego wielki skład, a nie kramik - szukać musi na różnych półkach, w rozmaitych ob szarach znaczeń i refleksji estetyczno-krytycznej; zarówno jeśli chodzi mu o peł ny objaśniający opis (np. komentarz edytorski), jak i o rzeczywiste - a nie pozoro wane - rozwiązanie jakiegoś problemu. Są wprawdzie określone nisze, jakby przechowalnie lub wieczne poczekalnie problemowo-tematyczne, pozwalające na ogół spokojnie trwać przy swoim, raz na zawsze utrwalonym kanonie zaintereso wań i metod. Ale nie o nich chciałbym mówić myśląc o przyszłościowej historii literatury, mogącej radykalnie przeobrazić obowiązki zbieracza i wygląd antykwa riusza. Jakkolwiek by więc tę skuteczną metodologię nazwać (bricolage, bric-à-
-brac, palim psestow ąitp.), metodologię nie tyle wypracowaną, co wypracowywa
ną lub przynajmniej sprawdzaną za każdym razem, trzeba powiedzieć - na po chwałę historii literatury, jaką właśnie chciałbym jeszcze trochę u p ra w ia ć -ż e jest na pewno absorbująca, wyczerpująca i nie gwarantuje lawinowego przyrostu pu blikacji. Ale może zapewnić badaczowi, w co wierzę, coś w rodzaju odmładzają cego eliksiru i ożywczego ducha, który pragnie za każdym razem zmierzyć się z czymś nowym i nawet to oswoić. Przyszłość historii literatury widzę więc jako ewolucję postawy otwartej i sceptycznej, poszukującej i wspartej na klasycznym kanonie, nastawionej na kreacyjne rozwiązywanie problemów, a nie na lotną eg- zemplifikację według „terroru ostatniej nowości”. Byłaby ta postawa przygotowa na na olśnienie lub prawdziwą przygodę, ciągle z siebie niezadowolona, niespo kojna. Jest jednak taki niebezpieczny punkt - do którego się dochodzi (zwłaszcza w ramach opcji, którą nazywam credo na kredyt) lub nie, gdy szczęśliwie on się oddala jak linia horyzontu - kiedy bardziej jest w cenie „uchwyt”, metoda, założe nia aniżeli np. rejestr faktów, nowe złoża materiałowe czy świeżo przeczytana książka. Tak kiełkuje utajony paseizm, np. w następującej reakcji na postawę pa sjonata: „Gniewała go ta ufna pilność, ten badawczy upór, sam bowiem doszedł był w pisaniu do tego stadium, gdzie już gorączka opada, gdzie się nie materiałów, ale poglądów i wyrazów szuka” 9.
Już od dawna, a przynajmniej od kilkunastu lat, za nowymi teoriami literacki mi, metodologiami, nowinkami teoriopoznawczymi, nie mówiąc już o wielkich teoriach humanistów, nie idą przekonujące literaturoznawcze (myślę głównie o hi storycznoliterackich) realizacje w formie analiz, syntez, kreowania nowych pro
blemów lub proponowania zaskakujących rozwiązań. Najlepsze pośród syntez wy wodzą się zwykle z kręgu czasowego, jak też intelektualnego, jakby opóźnionego przynajmniej o jedno tempo, próbując to nadrobić z niewczesną gorliwością neo fity. Jakby nie było do końca zaufania czy wiary w samą potrzebę wykonanej ro boty, jakby pracowano ze świadomością, że wyznawczość {credo) jest w dużym stopniu i ciągle na kredyt. Ale z drugiej strony, która na szczęście istnieje, ta powściągliwość dobrze nieraz czyniąc, ustanawia i weryfikuje istotny praktyczny i ogólnodostępny kanon - wystarczy przejrzeć, jako publikacje probiercze, ostat nie roczniki „Pamiętnika Literackiego”, „Ruchu Literackiego”, „Przeglądu Hu manistycznego” oraz rozmaite zbiory prac polonistycznych o lokalnym zasięgu. Tylko „Teksty Drugie” są, przynajmniej werbalnie i programowo (zwłaszcza w ar tykułach wstępnych), najbardziej i na ogół „w tempie”, hic et nunc, chociaż ich szczegółowa zawartość prezentuje już wdzięczne - acz nie bez istotnych wartości - pomieszanie opcji: nowoczesności z tradycją.
Ale nowa, inna, alternatywna lub konstruktywna historia literatury zawsze jest możliwa; dopóki piszą. Ona tworzy się niezależnie od deklaracji i teorii, choć zwykle ewolucyjnie, nie rewolucyjnie. Wystarczy spojrzeć na fundamentalne dzieła historycznoliterackie dotyczące poszczególnych epok literackich: średniowiecza (T. Michałowska), renesansu (J. Ziomek), baroku (Cz. Hemas), oświecenia (M. Kli mowicz), romantyzmu (A. Witkowska i R. Przybylski), pozytywizmu (H. Mar kiewicz), Młodej Polski (A. Hutnikiewicz), Dwudziestolecia (J. Kwiatkowski), okresu drugiej wojny światowej (J. Święch). Granicą zrozumienia i porozumienia jest tutaj przecież zawsze obszar - niezmierzony - intersubiektywnej weryfiko- walności, choć np. bardzo subiektywna i własna jest część dzieła dotyczącego romantyzmu napisana przez Ryszarda Przybylskiego. A pierwiastkiem oczekiwa nym przez odbiorcę, dotąd nie całkiem zaspokojonego, jest praktyczne wypełnie nie konsekwencji wynikającej z Gadamerowskiej, zdaje się, nieuchronnej, „fuzji horyzontów”, tj. jasne uprzytomnienie, przecież bez prezentyzmu, jak zmieniają się wizje odległych czasów w każdopokoleniowej zależności od optyki patrzące go, ile z tej przeszłości wniknęło we współczesny genotyp, a ile bezpowrotnie prze padło lub straciło wmawianą atrakcyjność. Granice rysują się bowiem czasem bar dzo wyraźnie, a hołubione wpływy wyglądają na wątpliwe, np. dość prawdziwie, a w każdym razie zastanawiająco brzmią słowa: „Młodzi badacze nie czująjedno- ści z dziedzictwem romantyzmu. Zanika przekonanie, że można z niego czerpać projekt dostępu do przyszłości” l0.
Słowem, „fuzja” bezwiedna mogłaby w większym stopniu, bo takie są wymogi utylitarnego czasu, przeistoczyć się w „stapianie horyzontów” bardziej świadome i spragmatyzowane, odpowiadające również na proste pytania w rodzaju: co mam lub mieć mogę z pozytywisty lub romantyka; czemu ich obu, dołączając nadto oświe- ceniowców i modernistów, nie pomieścić w jednoczącej formule XIX-wieczności albo nie wyłamać jeszcze większego bloku literatury nowożytnej następującego po piśmiennictwie staropolskim. Niedługo o taki bilans może się upomnieć dydaktyka akademicka, szukająca usamodzielnionych naukowo specjalistów, zdolnych - jak w reklamie - pomieścić nieomalże wszystko „w jednym”; nb. jako dziekan m usia
64 BO G D A N M AZAN
10 L. K a c z y ń s k a , D ra m a t rom antyczny w teatrze w spółczesnym . „Ruch Literacki” 2001, z. 2, s. 145.
C R ED O NA K R ED Y T 65
łem ju ż zadysponować zamianę „literatury współczesnej” na „XX-wieczną”, ubo lewając, iż teraźniejszość skurczyła się do Faustowskiego „trwaj, chwilo!” Jak widać, nowe widzenie epok literackich wymaga powiększenia kompetencji (do wiedzy polihistora?) i opiera się na schemacie wyobraźniowym, który wydatnie spłaszcza apmlitudę sinusoidy ilustrującej znaną koncepcję („sinusoidalną”) Ju liana Krzyżanowskiego dwufalowości prądów literackich11.
Niemniej bardziej fortunną, aniżeli nowa czy alternatywna, etykietą dla syn tezy historycznoliterackiej wydaje mi się prosta, staromodna dewiza: dobra, tj. złożona z uogólniających zdań finalnych (jakby każde było ostatnim), ufundo wana na bogatej empirii i krystalicznie przejrzysta w formie - czytać ją mógłby również nieprofesjonalista. Albo dobra w wersji raczej inicjującej aniżeli scala jącej, a więc prezentująca nowe problem y i paradygmaty, nieoczekiwane roz wiązania, nowe nazwiska i punkty widzenia, rewaloryzacje zastanych mniemań, a wszystko to również na kanwie uaktywnienia własnego, oryginalnego zaple cza m ateriałow o-źródłow ego i dokumentacyjnego, które, zdaje się jednak, nie jest silną stroną współczesnego literaturoznaw stw a12. Albo dobra z tytułu for
my eseistycznej, ale nie wymuszonej i nierynkowej, bo jest to - sądzę - pewien dar, stopień dojrzałości i um iejętność popularyzacji na wysokim naukowym poziomie. Eseistyczność albo ma się w genach, uzdolnieniach, albo nabywa cier pliwie wraz z obrastaniem w wiedzę i doświadczenia, nie zawsze jednak. Więc pozostali, inaczej rozwijający się naukowo i wyposażeni przez naturę, niechaj się nie trapią, lecz robią swoje. Gdyby rynek piśm ienniczy zapełnił się samymi literaturoznawczymi esejami, rygorystyczna scjencja stałaby się rarytasem; cho ciaż dzieło „wprowadza artysta”, literaturoznawcza rzecz nie polega, oczywi ście, na „wypow iedzeniu” 13, lecz na usensownieniu. Piękna i pożądana jest w ła śnie - rozm aitość stworzenia. Byłaby to pozytywna strona wspomnianej prakty ki bricolage'u. Nie tylko zresztą synteza może przyjąć formę eseistyczną, skoro takie są potrzeby i postulaty, coraz wyraziściej artykułowane, najpierw pod ad resem twórców, którym „lżejsze pisanie” zaleca się jako w dzisiejszym modelu pisarstw a prawie nieuniknione 14.
A chciałoby się jeszcze widzieć syntezę mądrą i dojrzałą, która odznacza się samodzielnością przyswojonych lektur, doświadczeniem nieapodyktycznym, ak sjologią fundamentalną (lecz nie: fundamentalistyczną), a przy tym poczciwością - ja k o gotowa ustąpić miejsca lepszej następniczce. Nie byłaby to „historia” wszyst kiego stłoczonego „w jednym ”, ale np. prądu, nurtu czy paradygmatu, weryfikują ca ustalenia, hierarchie i nazwiska; należałoby więc podjąć stosowne ryzyko. Ileż bowiem jest nieraz (auto)powieleń i pożyczek, mówiąc eufemistycznie, w prze pełniających rynek ć/Mtfsz-syntezach niekonkurencyjnych i niealtematywnych, ale cudownie kompatybilnych, w czym kryje się cała ironia skomputeryzowanej
kul-11 J. K r z y ż a n o w s k i , Nauka o literaturze. W rocław 1969, s. 334 n.
12 M oże z tego pow odu, iż ciągle brakuje np. przeglądów bibliograficznych, a istniejące nie są należycie studiowane. Wolno tak w nioskow ać z w ielu prac i dezynwoltury (utajonej, ale też i ja w nej, wyrażającej się w niechęci do finansowania), jaką się przejawia w ob ec kom pendiów oraz p o trzeb bibliograficzno-dokum entacyjnych.
13 M ikrocytataty z: S. W y s p i a ń s k i , Wyzwolenie. W: D zieła zebran e. Red. zespołow a pod kier. L. P ł o s z e w s k i e g o. T. 5. Kraków 1959, s. 19-20.
tu ry l5, wyobraźni i scjencji. A propos osiągnięć w syntezach, chciałbym bardzo, ażeby ktoś zrealizował dawny zamiar Prusa i napisał itEmancypanta”, słowem, upomniał się o emancypację mężczyzn: rozsądnych i mądrych, wskazując nieuza sadnione roszczenia pozostałych, zupełnie nie przygotowanych do polemik z Kingą Dunin („Wysokie Obcasy”, dodatek do „Gazety Wyborczej”). Ale patrząc chłod nym okiem przyznaję, że jedne z najciekawszych osiągnięć we współczesnej pol skiej humanistyce trzeba przyznać pracom (G. Borkowskiej, I. Iwasiów, K. Kłosiń skiej i innych) związanym z refleksją feministyczną, odsłaniającym prawdziwą ziemię nieznaną i obiecaną, istotnie nowe obszary wrażliwości i doznań estetycznych.
Puzony i „cymbał brzmiący”, komputer w każdym domu (a co z bezdomny mi?), „sieć” internetowa w rękach mentalnego analfabety - to są podtekstowe kulturowe znaki naszego czasu, który wcale się nie przeżywa ani nie pełza po ziemi, lecz z chyżością Farysa i bezwrażliwością Kalibana dopina się do każdej nowej myśli. Strawi i ukształtuje jeszcze niejedną historię i teorię literatury. Za kończenia historii, poezji, książek, wreszcie jakiejś nierynkowej formy m ultim e dialnej jeszcze długo będą tematem dnia. Znakiem naszego czasu jest również alternatywny i konfliktowy status doktoranta oraz pracownika naukowego; to czło wiek będący w ciągłym niedoczasie, na etatach i rozjazdach, lub (bez)wolny naj mita pozostający na zasiłku najbliższych osób. Swoistym znakiem kulturowym naszego czasu jest również to przekonanie - opinio communis i zarazem forma trudnego, bo zachowawczego pokrzepienia - że nauka w obliczu kryzysowych sytuacji sama się obroni, tj. asekurancko sfalsyfikuje się i ukonstytuuje, zwłaszcza w autorytatywnych szkołach i środow iskachl6.
Wśród bezlotków zawsze były motyle i tym się trzeba - „contra spem spero” - pocieszać, wierząc nawet w nowy historyzm, który się już postarzał, i w dekon- strukcję, którą pożegnano l7, nim zaowocowała dziełami literaturoznawczymi o względnie „długim trwaniu”. Potencjał intelektualny młodych polonistów, zda je się - na razie i mimo wszystko - rośnie. Świadczą o tym nieraz doskonałe roz prawy doktorskie, których nikt nie publikuje. Oby tylko nie stało się ich autorów ambicją i dorobkiem (w ogóle, na dłużej, wyłącznie) pasywne, skredytowane cre
do l8. Gdybym nie ufał, że będzie inaczej, już bym duchowo nie żył.
6 6 B O GDAN M AZAN
15 K iedyś nazywano ją zhom ogenizow aną, co w yw oływ ało jeszcze w iększy dyzgust, gd yż naj bardziej się nasuwająca podstawa porównania (serek biały) nie zachw ycała wyglądem ani sm akiem .
16 Impuls dało d zieło T. S. K u h n a The Structure o f Scientific R évolutions (Chicago 1962). 17 Zob. A . B u r z y ń s k a , „Żegnaj, dek.onstruk.cjo!" „Ruch Literacki” 1999, z. 3. P rzecież wzorem innych „izm ów ”, w tym najbardziej intertekstualizmu, zostaw iła trwały osad, przynajmniej sceptycyzm u.
18 To ostatnia chw ila na jakiś uw sp ółcześn iający przykład lub nośną metaforę. C redo na kre dyt, niepew ne sw eg o lub opóźnion e przynajmniej o jed n o istotne tem po, z nadmiarem rezerw y przechodzącej w nieopatrzność, jest jak polski sam ochód (rzucony bez serw isu na krańce św iata), jaki w idziałem pod czas sw ojej niedawnej polonistycznej przygody w Chinach. O tóż z jakąś sar
macką niefrasobliw ością, ufni w europejskość, jakiej nam je sz c z e oficjalnie nie zadekretow ano (choć, zdaje się, od zaw sze ją m ieliśm y), sprzedaliśm y onegdaj C hińczykom nasze polon ezy, je d nak bez osprzętu i zaplecza technicznego. Teraz w ięc stoją tam, m uzealne, albo poruszają się jako egzem plarze doprawdy osobne, zaniedbane zaś przez nas m iejsce zajęły dobrze zorgan izow an e zachodnioeuropejskie koncerny, o czy w iście z serw isem . W naszym p olon ezie sam otny klakson, który gdy się zepsuje, nie zostanie naprawiony, to sym b oliczn y „cym bał brzm iący” - akom pania ment do credo na kredyt.