• Nie Znaleziono Wyników

Placówka : powieść

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Placówka : powieść"

Copied!
418
0
0

Pełen tekst

(1)

BOLESŁAW PRUS

P O W I E Ś

j Rady Polonii Amerykańskiej

Nakładem 1 poIlsb War Relief of u łSłAf

(2)

Dar

R ady Polonii A m erykań skiej Polish W ar R elief of U.S.A.

(3)
(4)

BOLESŁAW PRUS

PLACÓWKA

Ł* D A R

RADY POLONII AMERYKAŃSKIE,

PO W IEŚĆ

• _* \ ! t W-'' ' S t

M t l c k i U r i ^ s y t - t 1

k i » 4 F i l * V » K “ f 1

jnteb in Tub United States of America

(5)
(6)

PLACÓWKA

(7)
(8)

I

Z pod pagórka, nie większego od chaty, wypływa źródło rzeki Białki. W opo czystym gruncie wyżłobiło ono kotlinę, gdzie wod#

burzy się i kipi, jak rój pszczół, gotujący się do odlotu. Najniespokojniejsze cząstki wodnej masy odrywają się od jej powierzch­

n i; w dzień niewidzialne, podczas nocy zgę- szczają się i tworaą m glisty tum an nad źró­

dłem.

Tuman włóczy się nad polami i, dla odpływu wody, upatruje najlepszego miej­

sca. Gdziekolwiek z o b a c z y s z mgłę, rozwala­

jącą się w powietrzu, tam woda albo drze­

mie w bagnach, albo k ry je się niegłębok#

pod ziemią, albo, wykopawszy sobie łodyż­

ek o. płynie strumieniem.

W tym kształcie woda przestaje być rzeczą m artw ą; je st raczej istotą aywą,

która kędyś dą&y i czegoś szuka z pośpie­

chem. Gdy je j drogę zasd^pi kamień, pod­

mywa go, napada ze wszech stron, obrzuć*

żwirem, wciska się do szczelin, a* go w koń­

cu na bok odsunie alł>o skruszy. Gd.y spot­

ka pagórek — okrąża go. Gdy natknie sif na g ru n t wzniesiony — zmienia kierunek,

(9)

6 PLACÓWKA

> » ^ ,

dzieli się na strum yki, czasem udaje, że zwraca się wstecz. Ale dopóty n u rtu je i zwo­

dzi ziemię, aż w końcu znajdzie właściwą ścieżkę i płynie dalej, gdzie chciała. N aw et przepaść jej nie trwoży. Bez wahania wlewa się tum całą masą i z siebie samej robi most, po którym przesuw ają się następne fale, niestrudzone, niepowstrzymane w cichym biegu.

Między wodą a niebem zdaje się istnieć jak aś tajem nicza sympatya. Niebo z upodo­

baniem przegląda się w powierzchni rzeki, promienie słońca srebrzą i złocą jej zmarsz­

cz ki, kąpią się w niej i oświetlają je j dno.

Może chcą dopomódz, afcy łatw iej porządko­

wała piasek i kamyki, tam ując ruch na­

przód. To te®, gdy w iatr wschodni rozpędzi najweselszą ludność nieba — obłoki, i przez długi czas, w górze, widać tylko ziejącą u- pałem, lazurową pustynię, wtedy rzeka mi­

zernieje, a niekiedy usycha z tęsknoty. Lecz gdy znowu obłoki odzyskują swoje dziedzi­

ctwo, wnet ich legiony śpieszą na pomoc obumarłej przyjaciółce. Strumienie niebie­

skie podsycają wfyschły strum ień ziemski, woda zapieniona występuje z łożyska i swo­

je przebudzenie zaznacza na ziemi powodzią.

Wkrótce jednak uspokaja się. Obłoki znowu rozpoczynają wieczną wędrówkę, a u- kojona rzeka znowu biegnie naprzód, mię­

dzy łąki, wzgórza i lasy. Płynie po ostrych

(10)

PLACÓWKA 7 kamieniach, po czarnoziemie, albo przez śro­

dek bagnisk, snem ujętych, jakby goniła polne koniki, albo chciała uciec od garbatych

wierzb, które, najeżywszy się, smutnie pa­

trz ą w wodę wypróchniałemi oczyma.

Na przestrzeni mili, Białka płynie rów­

niną. Lasy, wsie, drzewa w polu, krzyże na drogach, wszystko widać jak na dłoni, zmniejszające się w m iarę odległości. Oko­

lica wygląda jak okrągły stół w którego środku stoi człowiek jak mucha, przykryta niebieskim kloszem. Wolno mu jeść, co znajdzie i czego inni nie zabiorą, byle nio chodził za daleko i zbyt wysoko nie latał.

Ale po przejściu mili w stronę południa, znajdujem y inny kraj. Płaskie brzegi Biał- ki wznoszą się i oddalają od siebie, gładkie pole nabrzmiewa pagórkami, ścieżka to idzie do góry, to spada na dół, znowu idzie w górę i znowu spada coraz gwałtowniej

i częściej.

Równina znikła, jesteś w wąwozie i, za­

m iast rozległego horyzontu, spotkasz na pra­

wo i na lewo, przed sobą i za sobą, wzgó­

rza, wysokie na kilka pią.tr, łagodne lub spadziste, napie lub zarosłe krzakami. Z te­

go wąwozu przechodzisz w drugi wąwóz, jeszcze dzikszy i ciaśniejszy, potem w trze­

ci, czwarty... dziesiąty... Ogarnia cię chłód i wilgoć; wdrapujesz się na pagórek i widzisz że je st to ogromna sieć wąwozów, rozwidla­

(11)

8 PLACÓWKA

jących się i poplątanych. Całość ich robi w ra te nie mia&ta, zasypanego ziemią i roślinno­

ścią. Oto plac, na którym stoi dzika róża w miejscu, gdzie niegdyś był wodotrysk:

to rozłożyste wzgórze może jest grobem tea­

tru , a tam to, spadziste, może ukrywa w so­

bie ruiny kościoła. Tu biegnie ulica główna:

dwa szeregi gmachów, gdzieniegdzie )ddzie­

lonych parterowemi domkami; tu ślady mo­

stu . który niegdyś przeskakiwał rzekę. Tam labirynt uliczek, po których możnaby cały dzień błądzić; zapewne stare m iasto; tam gzezątki bulwaru, a d a l e j __bram a m iej­

ska, po której zostały tylko dwa wzgórz*

firruzów.

Jeszcze paręset kroków z biegiem rzeki, i znowu zmienia się krajobraz. Zasypane m iasto i fantastyczne ulice znikły! pagórki są coraz niższe i sto ją oddzielnie, podobne do wielkich mrowisk. Blask południowego słońca uderza cię prosto w oczy; z k raju wą­

wozów dostałeś się w obszerną dolinę Biał- Ici.

Jeżeli ziemia je st stołem, na którym Opatrzność dla stworzeń przygotowała ucz­

tę. to dolina Białki je st olbrzymim półmi­

skiem, mającym bardzo wydłużoną formę i mocno zadarte brzegi. Tylko w zimie pół­

misek ten je st biały; w każdej innej po­

rze wygląda ja k inujolika, ozdobiona mu<ł-

(12)

PLACÓWKA 9

stwem barw i kształtów surowych i niere­

gularnych, lecz pięknych.

Na dnie owego naczynia boski garncarz umieścił łąkę i w całej długości z północy na południe przeciął ją wstęgą Białki, na której tle sza i f rowem, czerw onawe fale po­

łyskują zrana i wieczorem, złote w dzień, a srebrzyste podczas jasnych nocy.

Tak urobiwszy dno. zabrał się do lepie­

nia brzegów, pilnie bacząc, ażeby każdy po­

siadał całkiem odrębną fizyognomię.

Więc zachodni wygląda dziko. Łąka do­

tyka tu ściany wzgórz spadzistych, poszar­

panych wąwozami i zasypanych wa piennym żwirem. Gdzieniegdzie rośnie krzak #łogu, karłow ata brzoza, albo trześnia tak chora, że już nie rodzi owoców. Często widać płaty ziemi, jakby odartej ze skóry. N ajw ytrzy­

malsza roślina uciekła stąd, a miejsce zie­

loności zajm ują gliny, siwe pokłady piasku, albo opoka, wyszczerzająca na łąkę trupie

*ęby.

Wschodni brzeg je st zupełnie inny;

tworzy óh jakby a m fiteatr o trzech kondy- gnacyach, łagodnie wznoszących się jedna na drugą. Pierwsze piętro, tuż nad łąką, zbu­

dowano z czarnoziemu, w j-ednem miejscu widać na niem długi, pogięty szereg chałup, otoczonych drzewami; jest to wieś. Drugie piętro ukształtowało się z ziemi gliniastej?

tu stoi .dwór, prawie nade wsią, z która h

(13)

10 PLACÓWKA

czy go sta ra aleja lipowa; na prawo i na le­

wo, jak zajrzy oko, ciągną się dworskie/

łany, w postaci wielkich prostokątów, żół­

tych pod pszenicą, piaskowych pod żytem, zielonych pod grochem, albo szarych i po- karbowanych zagonami pod ugorem. Naresz­

cie trzecią kondygnacyę tworzą g ru n ta pia­

szczyste, obsiewane owsem lub żytem, a jesz­

cze wyżej — czerni się las sosnowy, podpie­

rający niebo.

W północnym krańcu, gdzie dziki brzeg zachodni prawie styka się ze wschodnim am- fiteatrem , widać gromadkę pagórków, sto­

jących pojedynczo, jak kopce. Trzy z nich (między niemi jeden najwyższy w okolicy, z sosną na szczycie) należą do gospodarza Józefa ślimaka.

N ..* - -

Jest to posiadłość ja k pustelnia; do wsi z niej daleko, a jeszcze dalej do dworu.

Obejmuje dziesięć morgów gruntu, od wschodu przytyka do rzeki Białki, od za­

chodu do gościńca, który z tego miejsca prze.

eina wukos dolinę i biegnie do wsi.

Przy owej drodze mieszczą się budynki ślimaka. Je st tam chata, zwrócona jednemi drzwiami do gościńca, drugiemi do podwór­

k a ; jest stajn ia z oborą i chlewkiem, nakry­

te jednym dachem; je s t stodoła i wreszcie szopa na wozy. Wszystko ustawione wzdłuż boków kwadratowego dziedzińca.

(14)

PLACÓWKA 11

Chłopi dolińscy żartowali ze ślimaka, że mieszka na wygnaniu, jak Sybirak.

— Prawda, że do kościoła __ mówili

— bliżej mu, niż nam; ale zato nie ma do kogo gęby otworzyć.

P ustka wszelako nie była tak bezludną.

W jesieni, przy ciepłym diiiu, można było widzieć na wzgórzu białą figurę parobka, jak w parę koni orał ziemię; albo żonę śli­

maka i dziewczynę najm ilkę, obie w czer­

wonych spódnicach, jak kopały kartofle.

Między wzgórzami trzynastoletni Jędrek ślimak zwykle pasł krowy, wyprawiajac przytem dziwne łamańce. Lepiej zaś poszu­

kawszy, znalazłbyś jeszcze ośmioletniego Staśka, z białemi jak len włosami, któ ry

włóczył się po wąwozach, albo, siedząc na pagórku pod sosną, zamyślony patrzał w do­

linę.

Zagroda ta, kropla w oceanie ludzkich interesów, była jednak odrębnym światem, który przechodził różne fazy i posiadał wła­

sną historyę.

Był naprzykład czas, że Józef ślimak miał ledwie siedij morgów gruntu, a w chat

cie tylko żonę. w krótce jednak spotkały go dwie niespodzianki: żona powiła syna Jędr­

ka, a gospodarstwo, skutkiem układu o ser­

w ituty, powiększyło się o trzy morgi ziemi.

Wypadki te wywołały dużą zmianę w ży cia chłopca; dokupił bowiem krowę i wie­

(15)

18 PLACÓWKA

prza i począł wynajmować wiejskich komor­

ników do robót około swej ziemi.

W kilka lat później przyszedł na św iat drugi syn. Wówczas Ślimakowa zgodziła so­

bie do pomocy starą wyrobnicę Sobieską, sposobem próby, na pół roku. Próba prze­

ciągnęła się do trzech kw artałów ; potem, stęsknić; na do karczmy, Sobieska uciekła w nocy na wieś. jej zaś miejsce zajęła “głu­

pia Zośka”, znowu na pół roku. ślimakowej zdawało się, że po ukończeniu najpHniejszej roboty, będzie mogła obejść się be* sługi.

“Głupia Zośka” przesiedziała u nich około sześciu lat, lecz choć następnie poszła

na służbę do dworu, w chacie jednak robo­

ty nie ubyło. Przyjęła więc gospodyni pięt­

nastoletnią sierotę Magdę, która, lubo miała swoją krowę, kilka zagonów ziemi i pół cha­

ty , wolała jednak pójść między ludzi, niż

s ie d z ie ć na ojcowiźnie. Mówiła, że stry j za mocno ją bijał, dalsi zaś krewni umieli tyl­

ko zachęcać ją do pokory, twierdząc, że im stry j więcej kijów połamie tem dla niej bę­

dzie lepiej.

ślimak wciąż sam pracował około rołi, rzadko w ynajm ując robotników Mimo to, tyle jeszcze miał czasu, że chodził z końmi do dworu, albo żydkom, mieszkającym w o-

sadzie, przywoził towary z miasta. Dwór jednak coraz częściej wzywał go do roboty, więc Ślimakowi już nie wystarczali dzienni

(16)

P L A Gó W K A 1S

najemnicy, i począł oglądać się za pomocni­

kiem stałym.

Pewnej jesieni, kiedy zona najmocniej suszyła mu głowę o parobku, zdarzyło się, Ee wracał ze szpitala Maciek Ow-czarz, któ­

rem u wóz wykręcił nogę. Kalece wypadła droga koło chaty ślimaków, a że był nędzny i zmęczony, więc usiadł na kamieniu przjr w rotach i miłosiernie zaczął spoglądać na gień chałupy. Tam właśnie gospodyni tarła

<Wa trzody gotowane kartofle, takie dobre, że ich smak, razem z kłębami pary, rozchodził aię po całym gościńcu. Owczarza aż w dołku nakręciło od tych zapachów, i już wcale nie mógł podnieść się z kamienia.

%

— To wy, Owczarzu? — odezwała się Ślimakowa, ledwie poznawszy nieboraka w łachmanach.

— Jużci j a __odpowiedział nędzarz.

— Gadali we wsi, że was zabiło.

— Gorzej mi zrobiło, __ westchnął Ma­

ciek — bo mnie oddali do szpitala. Ozemużem ja nie został na miejscu pod wozem! Miał­

bym już dziś niezawodny nocleg i głodubym nie cierpiał.. .

Gospodyni zamyśliła się.

__ żeby człowiek był pewny, — rzekła po chwili — że nie zamrzesz, to możebyś i u nas został parobkiem?...

Biedak zerwał się z kamienia i praeszedł do chaty, wlokąc za sobą nogę.

(17)

14 PLACÓWKA

— Co mam zamrzeć? — zawołał. Zęby przecie mam zdrowe i robić mogę za dwu, byłem się trochę odgryzł. Dajcie mi barsz­

czu z chlebem, a ino zjem, urąbię wam bo­

daj furę drzewa. Potrzym ajcie mnie z ty ­ dzień na próbę, a wszystkie te góry zao­

ram . Będę wam służył za stare odzienie i łatane buty, byłem się miał gdzie przytulić na zimę...

Tu Owczarz zamilkł, zdziwiony, że tak dużo nagadał, bo z n atu ry był małomówny, ślimakowa obejrzała go ze wszystkich stron, nakarm iła, a zobaczywszy, że zjadł miskę barszczu, a drugą kartofli, kazała mu umyć się w rzece. Gdy za*ś mąż wrócił wieczorem do domu, przedstawiła Maćka jako parobka, który już drew urąbał i nakarm ił bydło.

ślimak w milczeniu wysłuchał tego, co się stało. A że miał serce pełne litości, więc rzekł po namyśle:

— To se zostań u nas, człowieku. Nam będzie lepiej, tobie będzie lepiej; nam bę­

dzie gorzej, tobie będzie gorzej. A ja k kie­

dy, Boże nie daj, całkiem zabraknie chleha w chałupie, to trafisz se tam, gdziebyś tr a ­

fił i dzisiaj. Wypoczętego zresztą każdy prędzej weźmie do roboty.

Takim sposobem dostał się do zagrody nowy mieszkaniec. Cichy jak mrówka, wier­

ny jak pies, i, choć kaleka, pracowity za dwa konie.

(18)

PLACÓWKA 15 Od tej pory, t wyjątkiem ióttega psa Burka, nic już nie przybyło w ślimajcowem gospodarstwie, ani z dzieci, ani ze służby, ani z dobytku, życie zagrody ułożyło się do

doskonałej równowagi. W szystkk prace, nie­

pokoje i nadzieje, wszystkie dusze ludzkie krążyły około jednego celu — utrzym ania bytu. Dla tego celu najm itka znosiła drwa na komin, albo śpiewając i skacząc, biegła po kartofle do lochu. Dlatego gospodyni zrywała się przede dniem do swoich krów, albo piekła się przy ogniu, odsuwając i przy*

suwając wielkie garnki. Dlatego, schylony nad pługiem, pocił się Owczarz, albo ciągnął kulawą nogę za broną. Dla tego wreszcie celu — ślimak, szepcząc ranne pacierze, chodził o ś wiecie do dworskich stodół, albo

sprzedane zboże odwoził żydkom do m iasta.

Z tej samej przyczyny, odpoczywając po robocie, narzekali oni zjmą, że mato oży śniegu na życic, albo troszczyli się ikąd wziąć paszy dla bydła? Z tej przyczyny w m aju prosili Boga o deszcz, a w końcu czerwca o pogodę. Z tej — po żniwach zga­

dywali: ile ćwierci wyda kopa i jakie będą ceny? Niby pszczoły koło ula, roiły się ich myśli około wielkiej sprawy powszedniego chleba. Zboczyć z tych kierunków było im trudno, całkiem wydobyć się niepodobna.

Nawet mawiali z dumą, że jak pan je s t poi

(19)

Ki PLACÓWKA

to, ażeby bawił się i rozkazywał, tak chłop je s t po to, ażeby karm ił innych i siebie.

II.

By] kwiecień. Po obiedzie rodzina Śli-

m aka zaczęła rozchodzić się do swych za­

jęć. Gospodyni, mocniej ścisnąwszy czerwo­

ną chustę na głowie, zarzuciła na siebie płachtę upranej bielizny i pobiegła do rze­

ki. Za nią poszedł Stasiek, przypatrując się obłokom, które dziś wydały się inne, niż

wczoraj. Magda najm itka wzięła się do my­

cia naczyń po strawie, nucąc coraz głośniej:

"O j! da! da!...” — w m iarę oddalania się gospodyni od chaty. Wresz-cie Jędrek po­

pchnął Magdę, psa targ n ął za ogon i prze­

raźliwie gwiżdżąc, poleciał z m otyką do sa­

du kopać grzędy.

Ślimak siedział pod piecem. Był to chłop średniego wzrostu, z szeroką piersią i po- tęźnemi ramionami. Miał tw arz spokojną, wąsy krótko podcięte, na czole grzywkę, a z tyłu długie włosy, spadające na kark.

W zgrzebnej koszuli czerwieniła mu się pod szyją spinka szklana, oprawna w mo­

siądz. Łokieć lewej ręki oparł na prawej pięści i palił fa jk ę ; gdy mu się za- oczy przymknęły, a głowa zanadto pochyliła na­

przód, poprawił się na lawie, oparł łokieć

(20)

prawej ręki na lewe i pięści i znowu palił fajkę.

Puszczał siwy dym i drzemał, spluwając niekiedy na środek izby, albo przekładając ręce. Lecz gdy cybuszek zaczął mu skwier­

czeć, jak młody wróbel, uderzył parę razy fa jk ą o ławę dla wysypania popiołu i prze­

tk a ł ją palcem. Wreszcie podniósł się, i zie­

wając, położył fajkę nad kominem.

Spojrzał z pod oka na Magdę i wzruszył ramionami, żwawość dziewczyny-, wyskaku­

jącej przy myciu statków, budziła w nim politowanie. Onby już tak nie wyskoczył, bo on wie, ja k ciążą ręce. nogi i głowa, kie­

dy człowiek dobrze się napracuje.

Wzuł grube buty z podkowami, wziął sztywną sukmanę, przepasał się twardym rzemieniem, na głowę włożył wysoką czap­

kę z barana i poczuł, że ręce, nogi i cała o- soba ciążą mu jeszcze bardziej. Przyszło mu ■ na myśl, że po ogromnej misce krupniku, a drugiej klusków z serem, byłoby stosow­

niej Jedz na słomie, aniżeli iść do roboty.

Ale zmógł się i powoli wyszedł na podwór­

ko. W tabaczkowej sukmanie i czarnej cza­

pie wyglądał, .lak nizki pień sosnowy, okop­

cony u wierzchy.

W rota stodoły były otw arte, i jeszcze, jak by na przekór, wyglądało z nich kilka

snopów słomy, w a łia rw h ślimaka do drzem­

ki. Ale chłop odwrócił głowę i spojrzał na

PLACÓWKA 17

(21)

18 PLACÓWKA

jedno ze swych wzgórzy, gdzie tego właśnie ra n k a zasiał owies. Zdawało mu się, że na zagonach widzi żółte ziarna, bardzo w ystra­

szone i darem nie usiłujące skryć się pod ziemię przed stadem wróbli, które dziobały owies.

— Zjadły wybyście mnie do szczętu!

— m ruknął ślimak.

Ciężkim krokiem zbliżył się do szopy i wydobył dwie brony, jak by k ra ty okienne, najeżone dębowemi palcami. Potem wypro­

wadził ze sta jn i swoje kasztanki. Jeden

« nich ziewał, drugi ruszał w argą i patrzał na ślim aka przymrużonemi oczyma, mówiąc w duchu:

“Nie wolałbyś, chłopie, sam zdrzemnąć się i nas nie włóczyć po górach? Małoż to nabiegaliśmy się wczora?”

ślim ak na tak ą radę pokiwał głową. Za­

przągł kasztanki do jednej brony, przycze­

pił do niej drugą, i pojechali zwolna. Minęli zieloną łączkę za stajnią, wdrapali się na po­

pielaty bok wzgórza, wreszcie dosięgli szczy­

tu .

P atrząc na nich przez wierzch stajn i, zdawało się, że krępy chłop i p ara k asztan ­ ków ze zwieszonemi łbami włóczą się po

błękicie niebieskim, sto kroków tam i sto kroków napowrót. Ile razy dochodzili grani­

cy zasianego pola, zrywało się przed nimi gniewnie świergocące stado wróbli, i ja k

(22)

PLACÓWKA 19

chm ura, leciało poza nich na kraniec prze­

ciwny. Czasami siadano z boku, zawsze krzy­

cząc i dziwując się, że ślimak zasypuje zie­

mią tyle pięknego ziarna.

“Głupi chłop! głupi chłop!... Cóż to za- głupi chłop!...” — wołały wróble.

— A ha! — m ruknął ślimak, wywijając batem. żebym ja słuchał was, darmozja­

dów, to nawet wy zmiamielibyście pod pło*

tem. Oni tu jeszcze będą wydziwiali, próż­

niaki!...

Już to wesela nie miał ślimak przy swej pracy, ani uznania. Nie dość, że wróble z wrzaskiem krytykowały jego robotę, że kasztanki wzgardliwie wywijały mu ogona­

mi pod nosem, jeszcze brony, zamiast iść naprzód, opierały mu się z całych sił, i łada kamyk, lada g arstk a ziemi na swój sposób staw iały mu przeszkodę. Oto co kilkanaście kroków u ty k ają znudzone kasztanki, a gdy Ślimak krzyknie: “Wio, dzieci!” — konie wprawdzie ruszą, ale znowu brony b u n tu ją ich i w ty ł ciągnął. Gdy zmordowane wy­

siłkiem, puszczą brony, to znów kamienie włażą koniom pod kopyta, a jemu pod nogi, albo zapychają bronom zęby, a często i ła­

mią niejeden. Nawet ziemia stawia mu opór, niewdzięcznica.

— Od świni gore z a ś ! — oburzył sif chłop. — żebym tak świnię skrobał zgrze­

błem, ja k ciebie bronami, nietylko spokoj-

(23)

20 PLACÓWKA

nieby się u kładła, ale jeszcze chrząknęłaby na podziękowanie. A ty wciąż się jeżysz, jakbym ci robił krzywdę!...

Za znieważoną ujęło się słońce i rzuci­

ło ogromny snop światła na popielatą rolę, na której tu i owdzie widać było plamy ciemne albo żółtawe.

“Oto patrz! — mówiło słońce. — Wi­

dzisz ten płat czarny? Tak czarne było cal#

wzgórze, kiedy twój ojciec siewał na niera pszenicę. A teraz spojrzyj na ten żółty p ła t:

tu już glina wychyla się z pod czarnoziemu i niezadługo obsiędzie ci wszystkie g ru n ta ”.

— A cóżem ja temu winien? — odparł Ślimak.

“Nie tyżeś winien? — s-zeptała z kolei ziemia. — Sam jadasz trzy razy na dobę, a mnie _ jak często karmisz?... Daj Boże raz na Ov4m lat! A dużo mi dajesz? Piesby zdechł na takim wikcie. I czego ci żal dla mnie sieroty?... Oto — wstyd powiedzieć

— skąpisz mi bydlęcej mierzwy!...”

Skruszony chłop zwiesił głowę.

“Sam sypiasz, jeżeli cię żona nie spę­

dzi, i po dwa razy na dobę; a mnie — jaki daje&z wypoczynek? Ras na dziesięć lat, i to jeszcze bydło mnie depcze. I ja mam być z twojego bronowania kontenta? Spró­

buj nie dać siana, nie wyściel obory kro­

wom, tylko je skrob szczotką, a zobaczysz, czy będziesz miał mleko? Padnie ci stworze­

(24)

PLACÓWKA 21

nie, gmina przyszłe weterynarza, żeby wy­

bił resztę dobytku, i nawet żyd skóry z te­

go nie kupi!’”

__Oj, la Boga, la Boga!... — wzdychał chłop, uznając, że ziemia ma racyę.

Ale pomimo skruchy, nikt go nie poża­

łował w strapieniu. Owszem, chwilami zry­

wał się w iatr zachodni, i zaplątany między zeschłe badyle na miedzy, świstał mu w li­

cho:

‘‘Nie bój się. dam ja ci, da?n!#.. Spro­

wadzę taki deszcz, taki potop, że resztę czar- noziemu wypłócze ci na gościniec, albo na dworską łąkę. żebyś własnemi zęł>ami bro­

nował, i tak jeszcze z roku na rok będziesz miał coraz mniej pociechy. Wszystko wy­

jałowię!”’

Niepróżno w iatr groził. Za ojca nietiosz- ezyka, za starego ślimaka, zbierano w tern

miejscu po dziesięć korcy pszenicy z mor­

gi. Dziś i za siedem korcy żyta trzeba dzię­

kować Bogu; a co będzie za dwa, za trzy- lata?...

— Ot, chłopska dola! — mruknął śli­

mak. — Pracuj, pracuj, a zawsze tylko z je­

dnej biedy wleziesz w drugą. Inaezejbym ja gospodarował, żeby tak doczekać jeszcze

jednej krowiny i choćby tak tej oto łączki...

Wskazał batem łąkę przy Białce.

‘■(iłupi chłop! Cóż to za głupi chłopi”

świergotały wórble.

(25)

22 PLACÓWKA

“P atrzaj, jak glina wypycha ci czarno- ftiem!” — pokazywało słońce.

“Głodzisz mnie, nie dajesz wypoczyn­

ku...” — stękała ziemia.

“Durny, ty durny!”’ — warczały z gnie wem zębate a leniwe brony.

“Chi! chi!” — śmiał się w iatr w ze­

schłych badylach.

__Ot dola! — szepnął ślimak. — żeby to dziedzic, żeby choć ekonom tak cię, człe­

ku, posponował, jeszczeby żalu nie było. Ale nieme stworzenie!... i to już nie daje ci do­

brego słowa...

Utopił paloe we włosy, aż mu czapka zsunęła się na lewe ucho, i wstrzym ał konie chcąc rozejrzeć się i sm utne myśli pogubić gdzie na polach.

Między chatą a gościńcem Jędrek kopał ziemię m otyką i rzucał niekiedy kamienia­

mi na ptaki, albo śpiewał fałszywie:

Ucha!... jak ja se urżnę Krakowiaka z nogi,

Pójdą wiechcie z butów, A drzazgi z podłogi!

Albo pukał w okno chaty i wrzeszczał naprzekór Magdzie:

Widzi Bóg, dalibóg, żem cię nie poznała,

(26)

PLACÓWKA 23

Bobym ja ci, Stasiu, Otworzyć kazała!

A ona mu z izby na tę sam ą nutę:

Chociaż ja uboga, Ubogiej matusie, Nie będęć dawała

Po kątach gębusie!

ślim ak odwrócił się ku łące i zobaczył swoją kobietę, jak schylona pod mostem, w koszuli i lekkiej spódnicy, prała szmaty kijanką, że aż echo rozlegało się po dolinie.

Na łące był i Stasielr, ale już opuścił m atk?

i szedł w górę rzeki, do jarów. Niekiedy klękał nad brzegiem, i oparty na ręku, dłu­

gą chwilę patrzał i patrzał w wodę.

— Ciekawość, co on tam w ypatruje?

— szepnął chłop z uśmiechem.

Stasiek był to jego syn ukochany, a przytem dziecjco osobliwe, które często wi­

dywało rzeczy niedostępne dla zwykłego oka.

ślimak wywinął batem, i konie ruszyły.

Znowu zawracały brony, wróble znowu furk- nęjy mu nad głową, w iatr znowu świstał w badylach, ale Chłopu już inne myśli za­

częły snuć się po duszy.

__Ileż ja mam g ru n tu ? — medytował.

— Dziesięć morgów, a w tem łąki ani okru-

(27)

cha. Gdybym obsiewał oo rok tylko sześć albo siedem morgów, a resztę ugorował, z czegóżbym wykarmił moją biedotę? A pa­

robek — on tyle zjada, co i ja, i choć kula­

wy, bierze piętnaście rubli zasług. Magda mniej zje, ale i tyle robi, co pies napłakał.

Całe szczęście, że mnie choć wołają do dworu, czy jaki żydżina zgodzi z furm anką, czy kobieta sprzeda masła i ja j, albo wieprz­

ka utuczy. I co z tego razem ? Miłosierdzie Boskie, jeżeli schowasz do skrzyni za ca­

ły rok pięćdziesiąt rubli. A przecie kiedy­

śmy się pobrali, i setce nie dziwował się człowiek... Dajże tu ziemi nawozu, kiedy ci7 4/

ledwie starczy chleba dla własnej gęby, a siano i owies musisz kupować we dworze.

Niechby dworowi przyszła ochota nie sprze­

dać ci paszy, albo nie zawołać cię do robo­

ty, to co? Choć zdechnij z głodu, a bydło wypędź na rynek...

Przecie ja — dumał ślimak — nie mam tyle gruntu, co Grzyb, albo Łukaszek, albo Czarnecki. To panowie. Jeden ze swoją babą jeździ do kościoła wózkiem, drugi chodzi w kaszkiecie jak bednarz, trzeci co rok chciałby wójta obalić i sam przyczepić się do łańcucha. A ty, człeku, bieduj na dzie­

sięciu morgach i jeszcze ekonomowi kłaniaj się do ziemi, żeby pamiętał o tobie.

Niech tam se już idzie, jak i szło do tych czasów! — zakonkludował chłop. — L a.

24 PLACÓWKA

(28)

PLACÓWKA 25

twiei być księdzem na włóce, niż dziadem

#

na zagonie. Żebym ia tak miał więcej bydła i łąkę to dworu nie prosiłbym o łaskę i koniczynybym nawet posiał... na gościńcu za rzeką podniósł się tum an pyłu. ślimak spo­

strzegł go i poznał, że ktoś jakby ode dwo­

ru, jedzie konno do mostu. Była to osobli­

wa jazda. Tuman kurzu posuwał się naprzód ale niekiedy i cofał się wstecz, nawet na kil­

kanaście kroków. Czasem tak opadał, że chłopskie oczy mogły dojraeć konia i jeźdź­

ca; czasem tak powiększał się i kotłował na gościńcu, jakby zrywała się burza.

ślimak w strzym ał konie, przysłonił o- cay ręką i rozmyślał:

— Osobliwości, jak on jedzie i kto to?

Ni to dziedzic, r i furm an, nawet chyba nie katolicka dusza, ałe i nie żyd!... żyda rych- ty g tak wykręca na szkapie, jak onego; ale

żyd nie wypuszczałby znowu konia tak śmia­

ło. Musi, że to jakiś nietutejszy, albo wa*

ryat...

Tymczasem jeździec zbliżył się do m-ostu tak, że ślimak mógł mu się lepiej przypa­

trzyć. Był to pan szczupły, w jasnem odzie­

niu i aksam itnej dżokiejce na głowie. Miał szkła na nosie, w ustach papierosa, a pod pacha szpicrutę. Cugle zaś trzym ał w obu pięściach, które mu wciąż skakały między końską szyją, a własną brodą. Wykrzywio­

nymi nogami tak mocno obejmował siodło.

(29)

26 PLACÓWKA

że spodnie podwinęły mu się do kolan, i by­

ło widać nad kamaszami bez cholewek białe płótno.

Człowiek najmniej obeznany z hipiką mógł zgadnąć, że jeździec po raz pierwszy

dosiada konia, a koń, po raz pierwszy dźwi­

ga podobnego jeźdźca. Chwilami obaj w pię­

knej harmonii jechali kłusem ; wnet jednak w yskakujący na siodle kawalerzysta tracił równowagę, szarpał lejce, a koń, czuły na każde dotknięcie, skręcał w bok, albo sta­

wał na miiejscu. W takiej chwili jeździec zaczynał cmokać i kolanami gnieść siodło, a widząc, że to nie skutkuje, usiłował z pod pachy wydobyć szpicrutę. Wówczas koń, domyśliwszy się, o co chodzi, poczynał znowu biedź kłusem, pobudzając do nadzwyczaj­

nych ruchów ręce, nogi, głowę i tułów jeźdź­

ca, który robił się podobnym do lalki, zszy­

te j z kilkunastu źle przy pasowanych kawał­

ków.

Niekiedy zdesperowany, choć łagodny koń zrywał się do galopa. Wtedy jeździec jakim cudem odzyskiwał równowagę na sio­

dle i podniecony biegiem, puszczał wodze fan tazyi. Marzył, że je s t kapitanem jazdy,, i że na czele szwadronu pędzi do ataku. Ale w net ręce, jeszcze nienawykłe do oficerskie­

go stopnia, wykonywały jakiś ruch zbytecz­

ny, i — koń nagle stawał, a pan uderzał go w szyję nosem i papierosem.

(30)

PLACÓWKA 27

Wszystko to jednak nie psuło mu hu­

moru, od dziecka bowiem wzdychał do kon­

nej jazdy, a dziś dopiero miał okazyę na­

cieszyć się nią do syta.

Czasem koń, gdy mu zupełnie zwolnio­

no cugli, zam iast iść naprzód, zwracał się w stronę wsi. Wówczas jeździec widział gro­

madę psów i dzieci, goniących go z oznaka­

mi zadowolenia, a w jego demokratyczne serce wstępowała życzliwa radość. Oprócz bowiem popędu do rycerskich ćwiczeń, na­

miętnie kochał on lud, k tó ry znał w tym sa­

mym stopniu, oo i sztukę utrzym ywania nóg w st/zemionach. Po chwili jednak opa­

nowywał wybuch miłości dla ludu, znowu budził w sobie kaw aleryjskie instynkty i za pomocą skomplikowanych usiłowań skręcał napowrót do mostu. Widocznie miał zam iar przejechać wszerz dolinę.

— E hej! musi to szwagierek dziedzica, ten, co miał przyjechać z W arszawy!

zawołał sam do siebie rozweselony ślimak.

— żonkę wybrał se nasz pan galantą i na­

wet długo za nią nie jeździł; ale za takim szwagrem to musiał dużo św iata oblecieć...

W naszych stronach prędzej by spotkał niedźwiedzia, niż kogo, co tak siedzi na ko­

niu. Toż on głupszy od pastucha, choć pań­

ski szwagier... Ale zawsze pański szwa­

gier!...

Gdy ślimak w ten sposób taksował przy

(31)

28 PLACÓWKA

jaciela ludu, jeździec dostał się na most.

Łoskot kijanki zwrócił jego uwagę, skręci!

bowiem konia do poręczy i z wysokości sio­

dła wytknął głowę nad wodę. Cieniutki tu ­ łów i zadarty daszek dżokiejki robił go po­

dobnym do żórawia.

— Czego on tam chce? — pomyślał ch łop.

9

Panicz, widać, zapytał o coś kobietę, Ibo powstała z klęczek i podniosła głowę do góry. Jej spódnica była wysoko podwinięta, i ślimak teraz dopiero spostrzegł, jakie ta niewiasta ma białe i piękne kolana. Aż go zimno przeszło.

— Czego on u parał u sza chce od mojej baby? __ powtarzał ślimak. — Siedzi to na koniu jak nieborak, a kwapi się zaczepiać kobiety!. Mogłaby i moja, co prawda, opu­

ście trochę malowanki, nie zaś uginąć się tak brzydko. Zawszeć to pański szwagier...

Pański szwagier zjechał z mostu, z nie­

małym trudem skierował konia do wody i stanął tuk obok Ślimakowej. Chłop ju£

nie mruczał, tylko przypatrywał się im co­

raz pilniej. Kolana żony wydawały mu się jeszcze bielsze.

W tem stała się rzecz dziwna. Panicz wyciągnął rękę jakby do paciorków na szyi ślimakowej niewiasty, ona zaś machnęła kijanką tak energicznie, że spłoszony koń

(32)

wyskoczy! z wody na gościniec, a jeździec kolanami objął go za szyję.

— Co ty robisz, Jag n a! — wrzasnął Ślimak. — Przecież to pański szwagier, ty

głupia!...

Ale krzyk jego nie doleciał do Jagny,

& panicz wcale nie obraził się za manewtf

% kijanką. Przesłał rękę pocałunek ślimako­

wej, i poprawiwszy się w strzemionach, Bpiął konia piętami. Mądry zwierz odgadł jego zamiar. Łeb wyrzucił w górę i ostrym głusem ruszył w stronę chaty ślimaków.

I^ecz szczęście znowu nie dopisało paniczowi:

noga wysunęła mu się ze strzemienia, więc oburącz chwycił rum aka za grzywę i na całe gardło począł wołać:

Tpru!... stój, ty dyabłe!...

Jędrek usłyszał krzyk i wdrapał się na w r o ta ; zobaczywszy zaś dziwnie ubranego

panicza, wybuchnął śmiechem. Wtedy koń- skoczył w lewo i tak zawinął jeźdźcem, że mu spadła aksam itna dżokiejka.

— Podnieś-no czapkę, kochanku!...

Bawołał panie/ do Jędrka i pędzffł dalej.

— A to se pąn podnieś, kiedy gubisz...

C ha! c h a ! __śmiał się Jędrek i klasnął w rękę, ażeby lepiej spłoszyć bieguna.

W szystko to widział i słyszał jego oj­

ciec. W pierwszej chwili zuchwalstwo chłop­

ca mowę mu odjęło, ale wnet oprzytom­

niał i krzyknął z gniewem:

PLACÓWKA 29

(33)

SG PLACÓWKA

Ty kondlu Jędrek!... A podaj krym ­ kę jaśnie paniczowi, kiej ci każe!

Jędrek wziął we dwa palce dżokiejkę, i trzym ając ją zdaieka od siebie, podał jeźdź­

cowi, który już powściągnął konia.

— Dziękuję, bardzo dziękuję... — rzekł panicz, śmiejąc się nie gorzej od Jędrka.

— Ję d re k ! psia wiaro, a czemu ty czap­

ki nie zdejmiesz przed jaśnie paniczem?...

wołał z góry ślimak. __Zdejmij zaraz!

— A co ja mam każdemu czapkować?

odparł zuchwały wyrostek.

. — Wybornie!... bardzo dobrze!... — cie­

szył się panicz. — Poczekaj, dam ci zło­

tówkę. Wolny obywatel nie powinien upo­

karzać się przed nikim.

ślimak nie podzielał demokratycznych teoryi panicza. Rzucił lejce kasztankom i z czapką w jednej, a batem w drugiej rę­

ce, biegł ku Jędrkowi.

— Obywatelu! — zawołał panicz do ślimaka __ obywatelu, proszę cię, nie rób mu krzywdy... Nie stłum iaj niepodległego ducha... Nie...

Chciał prawić jeszcze, ale znudzony koń uniósł go w stronę mostu. W drodze

jeździec minął wracającą do chaty ślimako­

wą, i zdjąwszy zakurzoną dżokiejkę, zaczął wywijać nią i wołać:

— Niech pani nie pozwala bić chło­

pca

(34)

PLACÓWKA 31

Jędrek zniknął już między budynkami, panicz przejechał most z powrotem, ale ślim ak jeszcze stał na miejscu z batem w jednej i czapką w drugiej ręce, zdumiony tem, co się stało. Jakiś cudak, który zacze­

piał mu żonę i cieszył się zuchwalstwem Jędrka, ten sam, jego uczciwego chłopa, przezwał “obywatelem”, a kobietę “panią”..,

— F arm a zon! — mruknął.

N akrył głowę i gniewny wrócił do koni.

— Wio, dzieci!... To ci św iat nastaje, nie bój się! Chłopski syn nie chce ukłonić

się panu, a pan mu to jeszcze chwali. Taki on i pan! Prawda, że szwagier dziedzica, ałe m usi coś ma zepsute w głowie... o, ma!

Wio, dzieci! Niezadługo zabraknie panów, a ty, chłopie, choć zd y cn aj! Ha, może Jędrek jak urośnie, da sobie inną radę, bo on chło­

pem nie będzie, co nie, to nie! Wio, dzieci!...

Zdało mu się, że widzi Jędrka w butach bez cholew i aksam itnej dżokiejoe.

— T f u ! __splunął. — Już dopóki j a o- czu nie zamknę, ty się, kundlu, tak nie o- dziejesz. Wio, dzieci! Zawdy trzeba mu dziś sprawić basarunek, bo tak się z narowi, że jeszcze kiedy przed samym dzi' Jzicem nie

zdejmie czapki, a ja stracę zarobek. Dopie- rożbym miał!. A wszystko przez babę, co wciąż bim tuje chłopaka. Nic nie pomoże, trz a mu porachować gnaty!...

Teraz ślimak spostrzegł znowu pył na

(35)

32 PLACÓWKA.

gościńcu, ale od strony równin, i zobaczył dwa jakby cierne, jeden wysoki, a drugi podługowaty. Podługowaty szedł za wyso­

kim i kiwał głową.

— Ktoś krowę wiedzie, — pomyślał chłop — ale przecie nie na targ?... Trza zbić chłopaka, i święty Boże nie pomoże...

Co to za krowa... Wio, daiecil Oj, %ebym ja tak miał jeszcze jedną kro winę i choć ten oto kęs łąki!...

Zjechał ze szczytu wzgórza i począł bronować jego spadek, swróoony do Białki.

Nad rzeką zobaczył Staśka, ale za to stra ­ cił z oczu swoją zagrodę i tajemniczego chłopa z krową. R?ce opadały mu, nogri le­

dwie wlokły się ze zmęczenia, ałe najbar­

dziej ciążyła mu niepewność, ja k ą miał w duszy, że on nigdy dobrze nie odpocznie.

Skończy swoją robotę, musi iść do miastecz­

ka, ł#> i z czegoby żył?

— żeby też człowiek mógł się kiedy do­

brze wyleżeć 1 — pomyślał. — B a ! żebym m iał więcej gruntu, albo choć jeszcze jedną krowinę i tę łąkę, tobym leżał...

Już z pół godziny chodził po nowem miejscu za bronami, cmokając na konie, al­

bo marząc o wyleżeniu się, gdy nagle usły­

szał:

— Józef! Józef!...

I zobaczył na wzgórzu swoją kobietę.

— No, a co tam ? — spytał chłop.

(36)

— Wiesz ty, co się stało?... — rzekła zadyszana gospodyni.

_Skądże mam wiedzieć? — odparł chłop zaniepokojony.

“Czyby nowy podatek?”' — przemknę­

ło mu przez głowę.

— Przvs7/edł do nas stry j Magdy, wiesz ten Grochowski, Wojciech...

— Może chce zabrać dziewuchę?... To niech ją bierze.

— Aie, jemu tam ak u rat dziewucha w głosvie! Przyszedł z krową i chce ją sprze­

dać Grzybowi za trzydzieści pięć rubli pa­

pierkami i srebrnego rubla na postronek, śłiczności krowa, mówię ci.

— Niech ją sprzedaje; cóż mnie do niej ?

— To ci do niej, że my ją kupimy rzekła ślimakowa stanowczym tonem.

Chłop spuścił bat ku ziemi, i przychy­

liwszy głowę, spoglądał na żonę.

Jakkolwiek dawno wzdychał do trzecie.?

krowy, przecie wydatek kilkudziesięciu rubli i tak nagła zmiana w gospodarstwie wyda­

ły mu się rzeczą potworną.

— Złe w ciebie wstąpiło? czy co? — za­

pytał.

B aba ujęła się pod boki.

Co we m nie miało złe wstąpić?

mówiła, podnosząc głos. — Cóż to, m nie

już nie stać na krow ę? To Grzyb sw ojej

PLACÓWKA 33

(37)

34 PLACÓWKA

babie kupił wózek, a ty mi bydlęcia żału­

jesz?... Są przecie dwie krowy w oborze, a boli cię o nich głowa?... A miałbyś ty ca­

łą koszulę, żeby nie te btworzenia?

— O la Boga! __jęknął chłop, któremu szybka wymowa małżonki poczęła mieszać myśli. — A czemże ty ją wykarmisz ?... bo mi przecie ze dworu więcej paszy nie sprze­

dadzą. No, czem?... — pytał.

— Weź od dziedzica w arendę tę oto łą­

kę, a będziesz miał paszę — odpowiedziała żona, wskazując płat traw y między g ru n ta­

mi ślimaka i Białka.

Bliskie urzeczywistnienie najśmielszych marzeń przeraziło chłopa.

— Bój się Boga, Jagna, co ty gadasz?

Jakże ja wezmę łąkę w arendę? — spytał.

— Pójdź do dworu, poproś pana, za­

płać czynsz za rok i tyle.

— Zwaryowała baba, jak mi Bóg miły!

Przecie dziś nasze bydlę z tej samej łąki szczypie traw ę darmo, a ja k zapłacę czynsz, to co?... To już nie będzie darmo.

— Jak zapłacisz czynsz, to będziesz miał trzecią krowę.

— Choroba mi po niej, kiedy i za nią i za łąkę trzeba płacić! Nie pójdę do dzie­

dzica...

żożna przysunęła się i zajrzała mu w oczy.

s— Nie pójdziesz? — spytała.

(38)

__ Nie pójdę.

— No. to ja i w domu zdybię paszy, wtedy pójdziesz do samego dyabła, nie tyl­

ko do dziedzica, jak ci zbraknie dla koni.

A tej krowy z chałupy nie wypuszczę i ku­

pię ją...

_ To se kupuj.

— Kupię, ale ty s ta rg u jesz, bo ja nie mam czasu namawiać Grochowskiego i nie będę z nim piła wódki.

— P i j ! nam aw iaj! kiedy ci się zachcia­

ło krowy! — wołał ślimak.

żwawa kobiecina wyciągnęła rękę i, gro żąc nią, mówiła:

— Józek, ty mi się nie buntuj, kiedy sam nie masz dobrego zastanowienia! Ty mnie słuchaj. Frasujesz się codzień, że ci nie starczy nawozu, klekoczesz mi głowę, że ci trzeba bydlęcia, a kiedy przyszedł czas, kupić go nie chcesz. Przecie te krowy, co już są, nic cię nie kosztują i jeszcze dają pieniądze z nabiału; więc i tam ta pieniądze ci przyniesie, ino się słuchaj. Mówię ci: słu­

chaj się!... Kończ robotę, przychodź do izby i krowę mi w ytarguj, bo inaczej znać cię nie chcę...

To powiedziawszy, odeszła, a chłop por­

wał się za głowę.

—A dolaż moja z tą babą! — lamento­

wał. — Gdzie ja nieszczęśliwy potrafię wziąć łąkę w arendę?... Toż dziedzic nawet

PLACÓWKA 35

%

(39)

36 PLACÓWKA

gadać ze mną o tern nie zechce... I traw ę do tych pór mieliśmy darmo, ile jej bydlątko uszczypnęło, a teraz co?... Uparła się baba mieć krowę, zacięła się, a ty choć bij łbem o ścianę... Pocóżem ja się nieszczęśliwy u-

rodził, po com na ten świat przyszedł, żeby ino z każdej strony mieć zm artwienie!.- Wio, dzieci!

Machnął balem, targnął lejce i bronował dalej. Zdawało mu się, że kamienie i grudy ziemi znowu warczą: “Durny ty, durny!...”

a w iatr śmieje się w7 badylach i szepce.

“Zapłacisz trzydzieści pięć rubli pa­

pierkami i jeszcze rubla srebrnego na po­

stronek. Goś odłożył dzień po dniu, tydzień po tygodniu, przez dziewięć miesięcy, to dziś wydasz od razu, jak orzech zgryzł. Gro­

chowskiemu nowiuteńkiemi pieniędzmi na- pęcznieje kieszeń, ale twój kapciuch schud­

nie. Musisz jeszcze zrobić bydlęciu żłób i dra binę, z niepewnością i strachem schylać się do nóg dziedzicowi, zapłacić za łąkę i g>o-

dzinami czekać na ekonoma, żeby wydał kwit na arendę...”

— O ja nieszczęśliwy, o ja nieszczęśli­

wy! — mruczał chłop. — Wio, dzieci!... Ile to groszy człek zbiera na złotówkę, ile zło­

tówek w a rubla, iłe to się nachodzi, nim wy­

dostanie nowy papierek... Wio, dzieci!... A tu jeszcze pewnie dziedzic nie zechce oddać łą­

k i.-

(40)

PLACÓWKA 87

‘‘Nie gadaj, nie gadaj, bo wiesz, że ci ją odda” — świergotały wróble.

__ Jużci odda, — odparł ślimak z go­

ryczą __ale każe se płacić czynsz. A prze­

cie i bez tego nieraz bydlę uszczypnęło t r a ­ wy po sąsiedzku, grosza nie wydawszy. Bo­

że mój miłosierny, cóż ja mam za zm artw ie­

nie dnia dzisiejszego!... co ja wydam goto­

wizny!... Wolał bym najcięższe boleści, ani­

żeli tak straszny pienądz marnować na głup­

stwo.

Słońce już chyliło się ku zachodowi, kiedy Ślimak przeniósł brony na ostatnie poletko, tuż przy gościńcu. W tej chiwili krowa, któ­

r ą miał kupić, ryknęła; głos je j podobał się chłopu i nawet trochę pogłaskał go po sercu.

— Juźci co trzy krowy, to nie dwie pomyślał. — Po tyłim dobytku, to i ludzie inaczej uszanowaliby człowieka. Tyłko naj­

gorzej z pieniędzmi i łąką, Ha, samem s*>- bie winien...

Przyszło mu na myśl, Ile razy, układs&y się na ławie, zam iast spać wymyślał różno projekty i opowiadał o nich żonie! Ile razy mówił, jako musi zaprowadzić seeść pól i siać koniczynę! A ile razy chwalił się, jak:

to mu ludzie radzą, żeby zimą robił wozy i gospodarskie statki, do czego miał tyle zgrabntości ?... Wreszcie, nie onże sani wzdy­

(41)

38 PLACÓWKA

chał do trzeciej krowy? nie on chciał brać

łąkę w arendę?...

żona słuchała tego cierpliwie, słuchała rok, dwa, trzy lata, aż nareszcie dzisiaj — każe mu kupić bydlę i wynająć łąkę zaraz, natychm iast. Jezu miłosierny, jak a to tw ar­

da kobieta! Ona jeszcze napędzi go kiedy do siania koniczyny, albo do robienia wo­

łów...

.Dziwny był chłop ten ślimak. Na wszystkiem się rozumiał, nawet na żniwiar­

ce; wszystko zrobił, nawet naprawił mło- earnię we dworze; wszystko sobie w głowi#

ułożył, nawet przejście do płodozmianu na swoich gruntach, ale — niczego sam nie o- śmielił się wykonać, dopóki go kto gwałtem nie napędził. Jego duszy brakło tej cienkiej nitki, która łączy projekt z wykonaniem, ale za to istniał bardzo gruby nerw posłuszeń­

stwa. Dziedzic, proboszcz, wój, żona — wszyscy oni zesłani byli od Boga po to, aże­

by ślimakowi wydawać dyspozycye, których sam sobie wydać nie umiał. Był on rozsąd­

ny i nawet przemyślny, ale samodzielności bał się gorzej, niż psa wściekłego. Miał na­

wet przysłowie, że: “chłopska rzecz — robić, a pańska — bawić się i rozkazywać innym.”

Słońce dotknęło czubów gór, otaczają­

cych dolinę, ślimak docierał już bronami do gościńca i rozmyślał nad tem, jak

(42)

PLACÓWKA 89

targować się z Grochowskim, gdy nagle u- słyszał za sobą gruby głos:

— H e j! h e j !

Na gościńcu stało dwu ludzi. Jeden si­

wy, ogolony, w granatowej kapocie z krót­

kim stanem i w niemieckiej czapce z za- winiętemi brzegam i; drugi młodszy, wypro­

stowany, z jasn ą brodą, w paltocie i kasz­

kiecie. Za nimi w pewniej odległości stał pa­

rokonny wózek, którym powoził człowiek, ubrany w kaszkiet i granatową kapotę.

To pole je s t tw oje? — pytał ślim aka brodaty szorstkim tonem.

Czekaj-no, F r y c __przerwał mu star rzec.

:ego ja mam czekać? — oburzył się brodaty.

— Zaczekaj. Czy to wasze grunta, go­

spodarzu? — zapytał stary nierównie łago^

dniejszym tonem.

— Jużci m oje; czyje ma być? — odparł chłop.

W tej chwili przybiegł z łąki Stasiek i patrzał na obcych z nieufnością i podzi­

wem.

— A t a łąka jest tw o ja? — p y tai bro daty.

— Zaczekaj, Fryc. Czy to wasza łąka gospodarzu? — poprawił go stary.

— Nie moja, dworska.

Zaczekaj, Fryc.

(43)

40 PLACÓWKA.

— Ach! ojciec lubi tak dużo gadać...

__ Zaczekaj, Fryc — mówił starzec. — Ta góra z sosną to wasza?...

__ Przecie moja, niczyja.

— Oto widzisz, Fryc — rzekł sta ry po- niemiecku: — tu dopiero możnaby posta­

wić wiatrak dla Wilhelma... , I wskazał ręką górę.

— Wilhelm nie dlatego nie buduje wia­

traka, że góry są za niskie, ale dlatego, że próżniak — — odparł gniewnie nazywany Frycem.

— Proszę cię, Fryc, bądź cierpliwy.

A te pola za gościńcem i tam te ja ry to już nie wasze? — pytał znowu starzec chłopa.

— Skądżeby moje, kiedy to dworskie!

— No, tak — przo-rwał niecietpwie bro­

d aty ; — wszyscy wiedzą, że on siedzi na środku dworskich pól, jak dziura w moście.

Dyabła w art cały ten interes.

— Zaczekaj, Fryc __ uspokajał go sta­

ry. __ Was. gospodarzu, dworskie pola z«

wszystkich stron otaczają?

— -Jużci tak.

— No, dosyć tego! — m ruknął broda­

ty i podciągnął ojca do wózka.

— Bóg wam zapłać, gospodarzu — rzekł stary, dotykając ręką czapki.

— Och, jak ojciec lubi dużo gadać! — przerwał brodaty, gwałtem prowadząc <ro

do wózka. — Z Wilhelmem nic nie będzie,

(44)

choćbyśmy mu dziesięć takich gór wynaleźli.

— Czego oni chcą, tytułu? — odezwał się nagle Stasiek.

— Jużci prawda — ocknął się chłop i zawołał: __ Panowie! hej tam...

Starzec odwrócił głowę.

— Poco wy się wypytujecie o to wszyst­

ko?

__ Bo nam się tak podoba! — odparł brodaty, gwałtem sadzając ojca na wózek.

— Bywajcie zdrowi, do widzenia! — aaw*ołał stary do Ślimaka.

Brodacz wzruszył ramionami j kazał jechać. Wózek potoczył się w stronę mostu.

— Co się też tu ludzi przewinęło dziś przez gościniec! — rzekł ślimak do siebie.

— Czysty jarm ark, albo odpust...

— A co to za ludzie, ta tulu? — zapy­

tał Stasiek.

— Ci, co odjechali wózkiem? Musi Niemce z Wólki, o trzy nule stąd.

— Czego oni tak wypytywali się o grun­

ta ?

— Albo to się jeden pyta, moje dziecko?

— odparł chłop. _ Innym tak się ten k raj podobał, że leźli het aż na górę pod sosnę.

Potem zleźli, i tvle ich widniałem.e

Ślimak skończył robotę i zawrócił konie do dnmu. O Niemcach już zapomniał ,całą bowiem uwagę zaprzątnęła mu krowa i łą­

ka. A gdyby też naprawdę jedną kupi^

PLACÓWKA 41

(45)

42 PLACÓWKA

a drugą wydzierżawić?... Ciarki przeszły mu po plecach na myśl, że może spełni się to, o czem od tylu lat medytował.

Jeszcze jedna krowa i dwa morgi łąk

— toż to ze trzydzieści rubli zysku na rok!

Możnaby ziemię lepiej nawywozić, zboża wię­

cej sprzedawać, a na zimę sprowadzić dzia­

da do domu, ażeby chłopców czytać uczył...

A coby powiedzieli inni gospodarze na taki przybytek? Z pewnością ustępowaliby mu więcej miejsca wf kościele i w karczmie, niż dzisiaj. A jakby to można odpoczywać sobie przy takim m ajątku!...

Acha, odpoczywać! ślimak nie znał gło­

du, ani chłodu, w domu wszystko mu się wiodło, miał przyjaźń ludzką i sporo gotów­

ki, i byłby zupełnie szczęśliwy, gdyby mógł wyleżeć się i wysiedzieć, ile dusza zaprag­

nie...

III.

Wróciwszy na dziedziniec, ślimak oddal brony parobkowi, a sam zaczął oglądać kro­

wę, przywiązaną do płotu. Mimo zapadają­

cego zmroku poznał, że bydlątko je st pięk­

ne; ma na białem tle czarne łaty, niedużą głowę, krótkie rogi i wielkie wymiona. Przy­

patrzył się dobrze i przyznał w duchu, że żadna z jego krów nie umywała się do tej oto.

(46)

PLACÓWKA 43

Pomyślał, że nieźle byłoby przeprowa­

dzić ją po podwórku, ale czuł, że sił mu jtró nie staje. Zdawało się, że ręce w yjdą mu ze stawów i nogi chyba opadną, gdyby ruszył z miejsca. Człowiek może harować do za­

chodu słońca, ale po zachodzie — musi od­

począć, to darmo. Więc, zam iast oprowadzać bydlątko, pogłaska je. Gdy zaś ono, niby przeczuwając nowego pana, zwróciło ku nie­

mu łeb i mokrym pyskiem dotknęło mu rę­

ki, ślim aka ogarnęła taka rzewność, że o ma­

ło nie objął za szyję i nie ucałował krowy, jak człowieka.

__ Musi że ją kupię — mruknął, zapo­

m inając o znużeniu.

We drzwiach ukazała się gospodyni z ce­

brem pomyj dla stworzenia.

— Maciek! — zawołał do parobka — a jak się krowa napije, zaprowadź ją do o- bory. Sołtys u nas zanocują, to przecie i by­

dlątka nie można zostawić na dworze.

— No, i co z tego? — zapytał ślimak żony.

— A co m a być? — odparła. — Chce trzydzieści pięć rubli papierami i rubla srebrnego za postronek. Ale co prawda, to prawda, — rzekła po chwili __ xe krowa tego warta. Wydoiłam ją przed wieczorem, i mówię ci, choć przyszła z drogi, dała wię­

cej mleka, niż Łysa...

Chłop znowu uczuł bół w ręku i nogach.

(47)

VI PLACÓWKA

Boże mój, ile się to trzeba nachodzić namo- krtąć. niedospać, nim człowiek zbierze trzy­

dzieści-pięć rubli papierami i jeszcze rubla srebrnego! żeby Grochowski choć ooe nie­

coś odstąpił...

— Nie pytałaś go się — rzekł ślim ak:

nie spuści ©o?

— Ale hale!... Dobrze, żeby chciał sprze­

dać. On wciąż gada, jako Grzybowi już daw­

no obiecał krowę.

ślimak począł targać sobie włosy.

__ A czy g»o nieszczęście dziś nasłało!

«— mówił. — A cóżem ja ' robił że mnie Pan Bóg tak ciężko karze!... Nie wiem, czy łąkę dziedzic mi odda, a tu jeszcze muszę tyle płacić za krowę...

— Józek, nie bądź głupi, miej rozum reflektowała go żona. — Przecież o łąkę nieraz cię sami we dworze zaczepiali, zaś 0 krowę spróbuj się potargować. Spuści,

a

ty zawdy z nim wypij wódki i przyjm ij go uczciwie; może mu Pan Jezus miłosier­

ny da upamiętanie. Ino się nie rozgadaj 1 na mniej często spoglądaj, a zobaczysz, że będzie dobrze.

W tej chwi!i przywlókł się parobek i po­

czął od wiązywać krowę od płotu.

— Cóż, Maćku, — i-zekła gospodyni prawda, że piękne bydlę?

— Oho! ho!... __ odparł kulawy, trzę­

sąc ręką w górze.

(48)

PLACÓWKA 45

Ale pieniądz za nią okrutny, co?

spytał gospodarz.

— Oho! ho!...

— Zawdy tyle w arta? prawda, Maciek?

spiesznie wtrąciła ślimakowa.

__Oho! hol...

Tyle powiedziawszy, Owczarz zaprowar dził do obory krowę, która, oglądając się, ta k jakoś serdecznie na obie strony wywi­

jała ogonem, że ślimak nie mógł opanować wzruszenia.

Woła Boska — szepnął. Spróbuję ią stargować...

I szedł ku drzwiom chaty.

— Józiek, — zatrzymała go żona — ino się nie rozgadaj i głowy sobie nowina­

mi niie zaprzątaj. Myśl o tem, żeby co naj- w ie ^ j u targować, a jak język zanadto ci

sfę rozma j ki, spogląda j na mnie. Bo to tw ardy chłop, choć i ten Wojciech; sam sobie rady z nim nie dasz.

Ślimak w progu zdjął czapkę, przeże­

gnał się i wszedł do sieni. Ale serce trzęsło się w nim w żalu o pieniądze i z niepewno­

ści. czy chociaż aby rubla wytarguje.

Gość, przy świetle kominowego ognia, siedział w pierwszej izbie na ławie i ojcow-

skiemi słowy upominał Magdę, ażeby była uczciwa, pracowita i słuchała swoicłi go­

spodarzy.

Każą ci iść we wodę, — m ó w ił__idś

(49)

46 PLACÓWKA

we wodę; każą ci w ogień skoczyć, skacz w ogień. A jeżeli cię gospodyni potrąci, albo nawet dobrze obije, to jeszcze pocałuj ją w rękę i podziękuj, bo mówię ci: święta ręka, co bije...

Mówiąc tak, przy czerwonym blasku

©#nia, z ręką podniesioną do góry i tw arzą uroczystą. Grochowski wyglądał jak kazno­

dzieja. Magdzie u widziało się, że jego sło­

wom przytakują nawet cienie, drgające na ścianach, i że mrok wieczorny, co zagląda przez okienka izby, powtarza za stryjem :

“św ięta ręka, co bije!”

Zanosiła się od płaczu. Zdawało się jej, źe słucha najpiękniejszego kazania, to zno­

wu, że po każdym wyrazie opiekuna wystę­

pują jej sine pręgi na plecach. Pomimo to nie czuła strachu, ani żalu; raczej wdzię­

czność, pomieszaną ze wspomnieniami nieda­

wnego, a przecie odległego dzieciństwa.

Drzwi izby skrzypnęły i w całej ich sze­

rokości ukazał się ślimak.

— Niech będzie pochwalony! — rzekł do gościa.

— Na wieki wieków — odparł Grochow­

ski.

I podniósł się z ławy, jak był wysoki;

prawie głową dotknął sufitu.

— Bóg wam zapłać, sołtysie, żeście za­

szli do nas w gościnę — mówił ślimak, po­

dając mu rękę.

(50)

PLACÓWKA 47 __To w am Bóg zapłać, że nas tak ucz­

ciwie przyjm ujecie — odparł Grochowski.

— A może wam tu jak a niewygoda. To zaraz gadajcie.

— E h e j! wr domu mi tak nie je st, i nie- tylko mnie, ale nawet krowie, oo ją zaraz wasza kobieta wzięła w opiekę.

— Chwała Bogu, żeście kontenci.

— W dubelt jestem kontent, bo tu widzę, i Magdzie u was lepiej, niż na caJym świecie... Magda!... __ zwrócił się Grochow­

ski do dziewuchy — a upadnij do nóg go­

spodarzowi, bo rodzony ojciec nie byłby ci szczerszy od niego. A wy, kumie, nie skąp­

cie jej rzemienia, proszę was.

— Niezgorsza z niej dziewucha — od­

p arł ślimak.

Dziewczyna, wciąż szlochając, upadła do nóg naprzód stryjowi, potem gospoda­

rzowi, i uciekła do sieni. Tam ją płacz jesz­

cze raz ścisnął za piersi, ale oczy już obe­

schły. Powoli uspokoiła się, i dla usprawie­

dliwienia swej ucieczki z izby, poczęła nibv w d ać na świnie, tonem przeciągłym i żało­

snym :

— Mai... mai... malu! m aluL . malu­

śki!....

Ale świnie już spały. Zamiast nich wy­

nurzył się ze z mroku pies Burek, a później Jędrek i S ta sie k J ę d r e k chciał dziewczynę

przewrócić, lecz dostawszy pięścią w oko,

(51)

48 PLACÓWKA

schwycił ją za rękę, Staskśk za drugą, i po­

lecieli we czworo na gościniec. Byli tak splą­

tani z sobą że w ciemności niktby nie od­

różnił, które z nich pies, a które dziecko, tern bardziej, że wszyscy zaczęli wyć i szcze­

kać na wyścigi z Burkiem. Wreszcie roz­

płynęli się we mgle, wiszącej nad łąkami.

W izbie, usiadłszy naprzeciw komina, rozmawiali, gospodarze.

— Cóż wam wypadło, — pytał gościa Ślimak — że się krowy pozbywacie?

— Widzicie, je st tak — od pał Grochow­

ski, kładąc mu rękę na kolanie. — Te kro­

wa nie moja, ino Magdy, a kobieta, daw­

no mi głowę suszyła, że cudzej krowy trzy­

mać nie chce, bo i , swoim już w oborze za eiasno. Ja tam na babskie gadanie nie zważałem, ale teraz trafia się taka rzecz, że sprzedają grunta pc- Komarze, co to roz- pił się i umarł. G runt Komara przytyka do

a

gruntu Magdy, więc ja myślę: trzeba sprze­

dać krowę, a kupić za to dziewusze mórg ziemi. Co ziemia, to ziemia.

— Oj prawda! — westchnął Ślimak.

— A jużci. Jak zaś przyjdą nowe łaski i nadania, to i dziewczyna więcej dostanie, niżby dostała tr#az.

— Jakże to ? __ spytał zaciekawiony Ślimak.

— Bedą tvle dodawali, ile kto już ma.4 i - ' 17

J a na ten przykład mam dwadzieścia i pięć

Cytaty

Powiązane dokumenty

Maj¹c na uwadze potrzebê dalszego rozwoju geotermii, prowadzenia nowych badañ geologicznych oraz wdra¿ania nowych technologii, na zamówienie Ministra Œrodowiska, ze œrodków

Ojciec rodziny lub przewodniczący mówi: Módlmy się: Boże, źródło życia, napełnij nasze serca paschalną radością i podobnie jak dałeś nam pokarm pochodzący z ziemi,

N ieoczekiw ane p ojaw ienie się pęknięć w przypow ierzchniow ej w arstw ie głów ki szyny tłum aczy się d ługotrw ałą kum u lacją odkształceń plastycznych,

Szczegółowe informacje dotyczące organizacji egzaminu zostaną przesłane 31 maja

Natomiast podejście wspólnotowe oznacza zapewne przede wszystkim inkluzję społeczną, łączenie tego, co w danych warunkach może być wykorzystane na rzecz tych

Powłoki wykonane przez malowanie proszkowe detali wykonanych z blachy w ocynku zanurzeniowym nie mają tak idealnie gładkiej powierzchni ponieważ elementy ocynkowane zanurzeniowo

Maciuszek jednak podkreśla, iż zgodnie z koncepcją Kępińskiego odczłowieczenie nie obejmuje tylko przedmiotu poznania, lecz przede wszystkim podmiot poznający. Przykładem

Prezentujemy labirynt z główną bohaterką na czele czyli myszą oraz z serem żółtym, który swym zapachem woła mysz, by wyruszyła w gęsty ośmiokątny gąszcz ścian oraz