BOLESŁAW PRUS
P O W I E Ś
j Rady Polonii Amerykańskiej
Nakładem 1 poIlsb War Relief of u łSłAf
Dar
R ady Polonii A m erykań skiej Polish W ar R elief of U.S.A.
BOLESŁAW PRUS
PLACÓWKA
Ł* D A R
RADY POLONII AMERYKAŃSKIE,
PO W IEŚĆ
• _* \ ! t W-'' ' S t
M t l c k i U r i ^ s y t - t 1
k i » 4 F i l * V » K “ f 1
■jnteb in Tub United States of America
PLACÓWKA
I
Z pod pagórka, nie większego od chaty, wypływa źródło rzeki Białki. W opo czystym gruncie wyżłobiło ono kotlinę, gdzie wod#
burzy się i kipi, jak rój pszczół, gotujący się do odlotu. Najniespokojniejsze cząstki wodnej masy odrywają się od jej powierzch
n i; w dzień niewidzialne, podczas nocy zgę- szczają się i tworaą m glisty tum an nad źró
dłem.
Tuman włóczy się nad polami i, dla odpływu wody, upatruje najlepszego miej
sca. Gdziekolwiek z o b a c z y s z mgłę, rozwala
jącą się w powietrzu, tam woda albo drze
mie w bagnach, albo k ry je się niegłębok#
pod ziemią, albo, wykopawszy sobie łodyż
ek o. płynie strumieniem.
W tym kształcie woda przestaje być rzeczą m artw ą; je st raczej istotą aywą,
która kędyś dą&y i czegoś szuka z pośpie
chem. Gdy je j drogę zasd^pi kamień, pod
mywa go, napada ze wszech stron, obrzuć*
żwirem, wciska się do szczelin, a* go w koń
cu na bok odsunie alł>o skruszy. Gd.y spot
ka pagórek — okrąża go. Gdy natknie sif na g ru n t wzniesiony — zmienia kierunek,
6 PLACÓWKA
> » ^ ,
dzieli się na strum yki, czasem udaje, że zwraca się wstecz. Ale dopóty n u rtu je i zwo
dzi ziemię, aż w końcu znajdzie właściwą ścieżkę i płynie dalej, gdzie chciała. N aw et przepaść jej nie trwoży. Bez wahania wlewa się tum całą masą i z siebie samej robi most, po którym przesuw ają się następne fale, niestrudzone, niepowstrzymane w cichym biegu.
Między wodą a niebem zdaje się istnieć jak aś tajem nicza sympatya. Niebo z upodo
baniem przegląda się w powierzchni rzeki, promienie słońca srebrzą i złocą jej zmarsz
cz ki, kąpią się w niej i oświetlają je j dno.
Może chcą dopomódz, afcy łatw iej porządko
wała piasek i kamyki, tam ując ruch na
przód. To te®, gdy w iatr wschodni rozpędzi najweselszą ludność nieba — obłoki, i przez długi czas, w górze, widać tylko ziejącą u- pałem, lazurową pustynię, wtedy rzeka mi
zernieje, a niekiedy usycha z tęsknoty. Lecz gdy znowu obłoki odzyskują swoje dziedzi
ctwo, wnet ich legiony śpieszą na pomoc obumarłej przyjaciółce. Strumienie niebie
skie podsycają wfyschły strum ień ziemski, woda zapieniona występuje z łożyska i swo
je przebudzenie zaznacza na ziemi powodzią.
Wkrótce jednak uspokaja się. Obłoki znowu rozpoczynają wieczną wędrówkę, a u- kojona rzeka znowu biegnie naprzód, mię
dzy łąki, wzgórza i lasy. Płynie po ostrych
PLACÓWKA 7 kamieniach, po czarnoziemie, albo przez śro
dek bagnisk, snem ujętych, jakby goniła polne koniki, albo chciała uciec od garbatych
wierzb, które, najeżywszy się, smutnie pa
trz ą w wodę wypróchniałemi oczyma.
Na przestrzeni mili, Białka płynie rów
niną. Lasy, wsie, drzewa w polu, krzyże na drogach, wszystko widać jak na dłoni, zmniejszające się w m iarę odległości. Oko
lica wygląda jak okrągły stół w którego środku stoi człowiek jak mucha, przykryta niebieskim kloszem. Wolno mu jeść, co znajdzie i czego inni nie zabiorą, byle nio chodził za daleko i zbyt wysoko nie latał.
Ale po przejściu mili w stronę południa, znajdujem y inny kraj. Płaskie brzegi Biał- ki wznoszą się i oddalają od siebie, gładkie pole nabrzmiewa pagórkami, ścieżka to idzie do góry, to spada na dół, znowu idzie w górę i znowu spada coraz gwałtowniej
i częściej.
Równina znikła, jesteś w wąwozie i, za
m iast rozległego horyzontu, spotkasz na pra
wo i na lewo, przed sobą i za sobą, wzgó
rza, wysokie na kilka pią.tr, łagodne lub spadziste, napie lub zarosłe krzakami. Z te
go wąwozu przechodzisz w drugi wąwóz, jeszcze dzikszy i ciaśniejszy, potem w trze
ci, czwarty... dziesiąty... Ogarnia cię chłód i wilgoć; wdrapujesz się na pagórek i widzisz że je st to ogromna sieć wąwozów, rozwidla
8 PLACÓWKA
jących się i poplątanych. Całość ich robi w ra te nie mia&ta, zasypanego ziemią i roślinno
ścią. Oto plac, na którym stoi dzika róża w miejscu, gdzie niegdyś był wodotrysk:
to rozłożyste wzgórze może jest grobem tea
tru , a tam to, spadziste, może ukrywa w so
bie ruiny kościoła. Tu biegnie ulica główna:
dwa szeregi gmachów, gdzieniegdzie )ddzie
lonych parterowemi domkami; tu ślady mo
stu . który niegdyś przeskakiwał rzekę. Tam labirynt uliczek, po których możnaby cały dzień błądzić; zapewne stare m iasto; tam gzezątki bulwaru, a d a l e j __bram a m iej
ska, po której zostały tylko dwa wzgórz*
• •
firruzów.
Jeszcze paręset kroków z biegiem rzeki, i znowu zmienia się krajobraz. Zasypane m iasto i fantastyczne ulice znikły! pagórki są coraz niższe i sto ją oddzielnie, podobne do wielkich mrowisk. Blask południowego słońca uderza cię prosto w oczy; z k raju wą
wozów dostałeś się w obszerną dolinę Biał- Ici.
Jeżeli ziemia je st stołem, na którym Opatrzność dla stworzeń przygotowała ucz
tę. to dolina Białki je st olbrzymim półmi
skiem, mającym bardzo wydłużoną formę i mocno zadarte brzegi. Tylko w zimie pół
misek ten je st biały; w każdej innej po
rze wygląda ja k inujolika, ozdobiona mu<ł-
PLACÓWKA 9
stwem barw i kształtów surowych i niere
gularnych, lecz pięknych.
Na dnie owego naczynia boski garncarz umieścił łąkę i w całej długości z północy na południe przeciął ją wstęgą Białki, na której tle sza i f rowem, czerw onawe fale po
łyskują zrana i wieczorem, złote w dzień, a srebrzyste podczas jasnych nocy.
Tak urobiwszy dno. zabrał się do lepie
nia brzegów, pilnie bacząc, ażeby każdy po
siadał całkiem odrębną fizyognomię.
Więc zachodni wygląda dziko. Łąka do
tyka tu ściany wzgórz spadzistych, poszar
panych wąwozami i zasypanych wa piennym żwirem. Gdzieniegdzie rośnie krzak #łogu, karłow ata brzoza, albo trześnia tak chora, że już nie rodzi owoców. Często widać płaty ziemi, jakby odartej ze skóry. N ajw ytrzy
malsza roślina uciekła stąd, a miejsce zie
loności zajm ują gliny, siwe pokłady piasku, albo opoka, wyszczerzająca na łąkę trupie
*ęby.
Wschodni brzeg je st zupełnie inny;
tworzy óh jakby a m fiteatr o trzech kondy- gnacyach, łagodnie wznoszących się jedna na drugą. Pierwsze piętro, tuż nad łąką, zbu
dowano z czarnoziemu, w j-ednem miejscu widać na niem długi, pogięty szereg chałup, otoczonych drzewami; jest to wieś. Drugie piętro ukształtowało się z ziemi gliniastej?
tu stoi .dwór, prawie nade wsią, z która h
10 PLACÓWKA
czy go sta ra aleja lipowa; na prawo i na le
wo, jak zajrzy oko, ciągną się dworskie/
łany, w postaci wielkich prostokątów, żół
tych pod pszenicą, piaskowych pod żytem, zielonych pod grochem, albo szarych i po- karbowanych zagonami pod ugorem. Naresz
cie trzecią kondygnacyę tworzą g ru n ta pia
szczyste, obsiewane owsem lub żytem, a jesz
cze wyżej — czerni się las sosnowy, podpie
rający niebo.
W północnym krańcu, gdzie dziki brzeg zachodni prawie styka się ze wschodnim am- fiteatrem , widać gromadkę pagórków, sto
jących pojedynczo, jak kopce. Trzy z nich (między niemi jeden najwyższy w okolicy, z sosną na szczycie) należą do gospodarza Józefa ślimaka.
N ..* - -
Jest to posiadłość ja k pustelnia; do wsi z niej daleko, a jeszcze dalej do dworu.
Obejmuje dziesięć morgów gruntu, od wschodu przytyka do rzeki Białki, od za
chodu do gościńca, który z tego miejsca prze.
eina wukos dolinę i biegnie do wsi.
Przy owej drodze mieszczą się budynki ślimaka. Je st tam chata, zwrócona jednemi drzwiami do gościńca, drugiemi do podwór
k a ; jest stajn ia z oborą i chlewkiem, nakry
te jednym dachem; je s t stodoła i wreszcie szopa na wozy. Wszystko ustawione wzdłuż boków kwadratowego dziedzińca.
PLACÓWKA 11
Chłopi dolińscy żartowali ze ślimaka, że mieszka na wygnaniu, jak Sybirak.
— Prawda, że do kościoła __ mówili
— bliżej mu, niż nam; ale zato nie ma do kogo gęby otworzyć.
P ustka wszelako nie była tak bezludną.
W jesieni, przy ciepłym diiiu, można było widzieć na wzgórzu białą figurę parobka, jak w parę koni orał ziemię; albo żonę śli
maka i dziewczynę najm ilkę, obie w czer
wonych spódnicach, jak kopały kartofle.
Między wzgórzami trzynastoletni Jędrek ślimak zwykle pasł krowy, wyprawiajac przytem dziwne łamańce. Lepiej zaś poszu
kawszy, znalazłbyś jeszcze ośmioletniego Staśka, z białemi jak len włosami, któ ry
włóczył się po wąwozach, albo, siedząc na pagórku pod sosną, zamyślony patrzał w do
linę.
Zagroda ta, kropla w oceanie ludzkich interesów, była jednak odrębnym światem, który przechodził różne fazy i posiadał wła
sną historyę.
Był naprzykład czas, że Józef ślimak miał ledwie siedij morgów gruntu, a w chat
cie tylko żonę. w krótce jednak spotkały go dwie niespodzianki: żona powiła syna Jędr
ka, a gospodarstwo, skutkiem układu o ser
w ituty, powiększyło się o trzy morgi ziemi.
Wypadki te wywołały dużą zmianę w ży cia chłopca; dokupił bowiem krowę i wie
18 PLACÓWKA
prza i począł wynajmować wiejskich komor
ników do robót około swej ziemi.
W kilka lat później przyszedł na św iat drugi syn. Wówczas Ślimakowa zgodziła so
bie do pomocy starą wyrobnicę Sobieską, sposobem próby, na pół roku. Próba prze
ciągnęła się do trzech kw artałów ; potem, stęsknić; na do karczmy, Sobieska uciekła w nocy na wieś. jej zaś miejsce zajęła “głu
pia Zośka”, znowu na pół roku. ślimakowej zdawało się, że po ukończeniu najpHniejszej roboty, będzie mogła obejść się be* sługi.
“Głupia Zośka” przesiedziała u nich około sześciu lat, lecz choć następnie poszła
na służbę do dworu, w chacie jednak robo
ty nie ubyło. Przyjęła więc gospodyni pięt
nastoletnią sierotę Magdę, która, lubo miała swoją krowę, kilka zagonów ziemi i pół cha
ty , wolała jednak pójść między ludzi, niż
s ie d z ie ć na ojcowiźnie. Mówiła, że stry j za mocno ją bijał, dalsi zaś krewni umieli tyl
ko zachęcać ją do pokory, twierdząc, że im stry j więcej kijów połamie tem dla niej bę
dzie lepiej.
ślimak wciąż sam pracował około rołi, rzadko w ynajm ując robotników Mimo to, tyle jeszcze miał czasu, że chodził z końmi do dworu, albo żydkom, mieszkającym w o-
sadzie, przywoził towary z miasta. Dwór jednak coraz częściej wzywał go do roboty, więc Ślimakowi już nie wystarczali dzienni
P L A Gó W K A 1S
najemnicy, i począł oglądać się za pomocni
kiem stałym.
Pewnej jesieni, kiedy zona najmocniej suszyła mu głowę o parobku, zdarzyło się, Ee wracał ze szpitala Maciek Ow-czarz, któ
rem u wóz wykręcił nogę. Kalece wypadła droga koło chaty ślimaków, a że był nędzny i zmęczony, więc usiadł na kamieniu przjr w rotach i miłosiernie zaczął spoglądać na gień chałupy. Tam właśnie gospodyni tarła
<Wa trzody gotowane kartofle, takie dobre, że ich smak, razem z kłębami pary, rozchodził aię po całym gościńcu. Owczarza aż w dołku nakręciło od tych zapachów, i już wcale nie mógł podnieść się z kamienia.
%
— To wy, Owczarzu? — odezwała się Ślimakowa, ledwie poznawszy nieboraka w łachmanach.
— Jużci j a __odpowiedział nędzarz.
— Gadali we wsi, że was zabiło.
— Gorzej mi zrobiło, __ westchnął Ma
ciek — bo mnie oddali do szpitala. Ozemużem ja nie został na miejscu pod wozem! Miał
bym już dziś niezawodny nocleg i głodubym nie cierpiał.. .
Gospodyni zamyśliła się.
__ żeby człowiek był pewny, — rzekła po chwili — że nie zamrzesz, to możebyś i u nas został parobkiem?...
Biedak zerwał się z kamienia i praeszedł do chaty, wlokąc za sobą nogę.
14 PLACÓWKA
— Co mam zamrzeć? — zawołał. Zęby przecie mam zdrowe i robić mogę za dwu, byłem się trochę odgryzł. Dajcie mi barsz
czu z chlebem, a ino zjem, urąbię wam bo
daj furę drzewa. Potrzym ajcie mnie z ty dzień na próbę, a wszystkie te góry zao
ram . Będę wam służył za stare odzienie i łatane buty, byłem się miał gdzie przytulić na zimę...
Tu Owczarz zamilkł, zdziwiony, że tak dużo nagadał, bo z n atu ry był małomówny, ślimakowa obejrzała go ze wszystkich stron, nakarm iła, a zobaczywszy, że zjadł miskę barszczu, a drugą kartofli, kazała mu umyć się w rzece. Gdy za*ś mąż wrócił wieczorem do domu, przedstawiła Maćka jako parobka, który już drew urąbał i nakarm ił bydło.
ślimak w milczeniu wysłuchał tego, co się stało. A że miał serce pełne litości, więc rzekł po namyśle:
— To se zostań u nas, człowieku. Nam będzie lepiej, tobie będzie lepiej; nam bę
dzie gorzej, tobie będzie gorzej. A ja k kie
dy, Boże nie daj, całkiem zabraknie chleha w chałupie, to trafisz se tam, gdziebyś tr a
fił i dzisiaj. Wypoczętego zresztą każdy prędzej weźmie do roboty.
Takim sposobem dostał się do zagrody nowy mieszkaniec. Cichy jak mrówka, wier
ny jak pies, i, choć kaleka, pracowity za dwa konie.
PLACÓWKA 15 Od tej pory, t wyjątkiem ióttega psa Burka, nic już nie przybyło w ślimajcowem gospodarstwie, ani z dzieci, ani ze służby, ani z dobytku, życie zagrody ułożyło się do
doskonałej równowagi. W szystkk prace, nie
pokoje i nadzieje, wszystkie dusze ludzkie krążyły około jednego celu — utrzym ania bytu. Dla tego celu najm itka znosiła drwa na komin, albo śpiewając i skacząc, biegła po kartofle do lochu. Dlatego gospodyni zrywała się przede dniem do swoich krów, albo piekła się przy ogniu, odsuwając i przy*
suwając wielkie garnki. Dlatego, schylony nad pługiem, pocił się Owczarz, albo ciągnął kulawą nogę za broną. Dla tego wreszcie celu — ślimak, szepcząc ranne pacierze, chodził o ś wiecie do dworskich stodół, albo
sprzedane zboże odwoził żydkom do m iasta.
Z tej samej przyczyny, odpoczywając po robocie, narzekali oni zjmą, że mato oży śniegu na życic, albo troszczyli się ikąd wziąć paszy dla bydła? Z tej przyczyny w m aju prosili Boga o deszcz, a w końcu czerwca o pogodę. Z tej — po żniwach zga
dywali: ile ćwierci wyda kopa i jakie będą ceny? Niby pszczoły koło ula, roiły się ich myśli około wielkiej sprawy powszedniego chleba. Zboczyć z tych kierunków było im trudno, całkiem wydobyć się niepodobna.
Nawet mawiali z dumą, że jak pan je s t poi
Ki PLACÓWKA
to, ażeby bawił się i rozkazywał, tak chłop je s t po to, ażeby karm ił innych i siebie.
II.
By] kwiecień. Po obiedzie rodzina Śli-
• •
m aka zaczęła rozchodzić się do swych za
jęć. Gospodyni, mocniej ścisnąwszy czerwo
ną chustę na głowie, zarzuciła na siebie płachtę upranej bielizny i pobiegła do rze
ki. Za nią poszedł Stasiek, przypatrując się obłokom, które dziś wydały się inne, niż
wczoraj. Magda najm itka wzięła się do my
cia naczyń po strawie, nucąc coraz głośniej:
"O j! da! da!...” — w m iarę oddalania się gospodyni od chaty. Wresz-cie Jędrek po
pchnął Magdę, psa targ n ął za ogon i prze
raźliwie gwiżdżąc, poleciał z m otyką do sa
du kopać grzędy.
Ślimak siedział pod piecem. Był to chłop średniego wzrostu, z szeroką piersią i po- tęźnemi ramionami. Miał tw arz spokojną, wąsy krótko podcięte, na czole grzywkę, a z tyłu długie włosy, spadające na kark.
W zgrzebnej koszuli czerwieniła mu się pod szyją spinka szklana, oprawna w mo
siądz. Łokieć lewej ręki oparł na prawej pięści i palił fa jk ę ; gdy mu się za- oczy przymknęły, a głowa zanadto pochyliła na
przód, poprawił się na lawie, oparł łokieć
prawej ręki na lewe i pięści i znowu palił fajkę.
Puszczał siwy dym i drzemał, spluwając niekiedy na środek izby, albo przekładając ręce. Lecz gdy cybuszek zaczął mu skwier
czeć, jak młody wróbel, uderzył parę razy fa jk ą o ławę dla wysypania popiołu i prze
tk a ł ją palcem. Wreszcie podniósł się, i zie
wając, położył fajkę nad kominem.
Spojrzał z pod oka na Magdę i wzruszył ramionami, żwawość dziewczyny-, wyskaku
jącej przy myciu statków, budziła w nim politowanie. Onby już tak nie wyskoczył, bo on wie, ja k ciążą ręce. nogi i głowa, kie
dy człowiek dobrze się napracuje.
Wzuł grube buty z podkowami, wziął sztywną sukmanę, przepasał się twardym rzemieniem, na głowę włożył wysoką czap
kę z barana i poczuł, że ręce, nogi i cała o- soba ciążą mu jeszcze bardziej. Przyszło mu ■ na myśl, że po ogromnej misce krupniku, a drugiej klusków z serem, byłoby stosow
niej Jedz na słomie, aniżeli iść do roboty.
Ale zmógł się i powoli wyszedł na podwór
ko. W tabaczkowej sukmanie i czarnej cza
pie wyglądał, .lak nizki pień sosnowy, okop
cony u wierzchy.
W rota stodoły były otw arte, i jeszcze, jak by na przekór, wyglądało z nich kilka
snopów słomy, w a łia rw h ślimaka do drzem
ki. Ale chłop odwrócił głowę i spojrzał na
PLACÓWKA 17
18 PLACÓWKA
jedno ze swych wzgórzy, gdzie tego właśnie ra n k a zasiał owies. Zdawało mu się, że na zagonach widzi żółte ziarna, bardzo w ystra
szone i darem nie usiłujące skryć się pod ziemię przed stadem wróbli, które dziobały owies.
— Zjadły wybyście mnie do szczętu!
— m ruknął ślimak.
Ciężkim krokiem zbliżył się do szopy i wydobył dwie brony, jak by k ra ty okienne, najeżone dębowemi palcami. Potem wypro
wadził ze sta jn i swoje kasztanki. Jeden
« nich ziewał, drugi ruszał w argą i patrzał na ślim aka przymrużonemi oczyma, mówiąc w duchu:
“Nie wolałbyś, chłopie, sam zdrzemnąć się i nas nie włóczyć po górach? Małoż to nabiegaliśmy się wczora?”
ślim ak na tak ą radę pokiwał głową. Za
przągł kasztanki do jednej brony, przycze
pił do niej drugą, i pojechali zwolna. Minęli zieloną łączkę za stajnią, wdrapali się na po
pielaty bok wzgórza, wreszcie dosięgli szczy
tu .
P atrząc na nich przez wierzch stajn i, zdawało się, że krępy chłop i p ara k asztan ków ze zwieszonemi łbami włóczą się po
błękicie niebieskim, sto kroków tam i sto kroków napowrót. Ile razy dochodzili grani
cy zasianego pola, zrywało się przed nimi gniewnie świergocące stado wróbli, i ja k
PLACÓWKA 19
chm ura, leciało poza nich na kraniec prze
ciwny. Czasami siadano z boku, zawsze krzy
cząc i dziwując się, że ślimak zasypuje zie
mią tyle pięknego ziarna.
“Głupi chłop! głupi chłop!... Cóż to za- głupi chłop!...” — wołały wróble.
— A ha! — m ruknął ślimak, wywijając batem. żebym ja słuchał was, darmozja
dów, to nawet wy zmiamielibyście pod pło*
tem. Oni tu jeszcze będą wydziwiali, próż
niaki!...
Już to wesela nie miał ślimak przy swej pracy, ani uznania. Nie dość, że wróble z wrzaskiem krytykowały jego robotę, że kasztanki wzgardliwie wywijały mu ogona
mi pod nosem, jeszcze brony, zamiast iść naprzód, opierały mu się z całych sił, i łada kamyk, lada g arstk a ziemi na swój sposób staw iały mu przeszkodę. Oto co kilkanaście kroków u ty k ają znudzone kasztanki, a gdy Ślimak krzyknie: “Wio, dzieci!” — konie wprawdzie ruszą, ale znowu brony b u n tu ją ich i w ty ł ciągnął. Gdy zmordowane wy
siłkiem, puszczą brony, to znów kamienie włażą koniom pod kopyta, a jemu pod nogi, albo zapychają bronom zęby, a często i ła
mią niejeden. Nawet ziemia stawia mu opór, niewdzięcznica.
— Od świni gore z a ś ! — oburzył sif chłop. — żebym tak świnię skrobał zgrze
błem, ja k ciebie bronami, nietylko spokoj-
20 PLACÓWKA
nieby się u kładła, ale jeszcze chrząknęłaby na podziękowanie. A ty wciąż się jeżysz, jakbym ci robił krzywdę!...
Za znieważoną ujęło się słońce i rzuci
ło ogromny snop światła na popielatą rolę, na której tu i owdzie widać było plamy ciemne albo żółtawe.
“Oto patrz! — mówiło słońce. — Wi
dzisz ten płat czarny? Tak czarne było cal#
wzgórze, kiedy twój ojciec siewał na niera pszenicę. A teraz spojrzyj na ten żółty p ła t:
tu już glina wychyla się z pod czarnoziemu i niezadługo obsiędzie ci wszystkie g ru n ta ”.
— A cóżem ja temu winien? — odparł Ślimak.
“Nie tyżeś winien? — s-zeptała z kolei ziemia. — Sam jadasz trzy razy na dobę, a mnie _ jak często karmisz?... Daj Boże raz na Ov4m lat! A dużo mi dajesz? Piesby zdechł na takim wikcie. I czego ci żal dla mnie sieroty?... Oto — wstyd powiedzieć
— skąpisz mi bydlęcej mierzwy!...”
Skruszony chłop zwiesił głowę.
“Sam sypiasz, jeżeli cię żona nie spę
dzi, i po dwa razy na dobę; a mnie — jaki daje&z wypoczynek? Ras na dziesięć lat, i to jeszcze bydło mnie depcze. I ja mam być z twojego bronowania kontenta? Spró
buj nie dać siana, nie wyściel obory kro
wom, tylko je skrob szczotką, a zobaczysz, czy będziesz miał mleko? Padnie ci stworze
PLACÓWKA 21
nie, gmina przyszłe weterynarza, żeby wy
bił resztę dobytku, i nawet żyd skóry z te
go nie kupi!’”
__Oj, la Boga, la Boga!... — wzdychał chłop, uznając, że ziemia ma racyę.
Ale pomimo skruchy, nikt go nie poża
łował w strapieniu. Owszem, chwilami zry
wał się w iatr zachodni, i zaplątany między zeschłe badyle na miedzy, świstał mu w li
cho:
‘‘Nie bój się. dam ja ci, da?n!#.. Spro
wadzę taki deszcz, taki potop, że resztę czar- noziemu wypłócze ci na gościniec, albo na dworską łąkę. żebyś własnemi zęł>ami bro
nował, i tak jeszcze z roku na rok będziesz miał coraz mniej pociechy. Wszystko wy
jałowię!”’
Niepróżno w iatr groził. Za ojca nietiosz- ezyka, za starego ślimaka, zbierano w tern
miejscu po dziesięć korcy pszenicy z mor
gi. Dziś i za siedem korcy żyta trzeba dzię
kować Bogu; a co będzie za dwa, za trzy- lata?...
— Ot, chłopska dola! — mruknął śli
mak. — Pracuj, pracuj, a zawsze tylko z je
dnej biedy wleziesz w drugą. Inaezejbym ja gospodarował, żeby tak doczekać jeszcze
jednej krowiny i choćby tak tej oto łączki...
Wskazał batem łąkę przy Białce.
‘■(iłupi chłop! Cóż to za głupi chłopi”
świergotały wórble.
22 PLACÓWKA
“P atrzaj, jak glina wypycha ci czarno- ftiem!” — pokazywało słońce.
“Głodzisz mnie, nie dajesz wypoczyn
ku...” — stękała ziemia.
“Durny, ty durny!”’ — warczały z gnie wem zębate a leniwe brony.
“Chi! chi!” — śmiał się w iatr w ze
schłych badylach.
__Ot dola! — szepnął ślimak. — żeby to dziedzic, żeby choć ekonom tak cię, człe
ku, posponował, jeszczeby żalu nie było. Ale nieme stworzenie!... i to już nie daje ci do
brego słowa...
Utopił paloe we włosy, aż mu czapka zsunęła się na lewe ucho, i wstrzym ał konie chcąc rozejrzeć się i sm utne myśli pogubić gdzie na polach.
Między chatą a gościńcem Jędrek kopał ziemię m otyką i rzucał niekiedy kamienia
mi na ptaki, albo śpiewał fałszywie:
Ucha!... jak ja se urżnę Krakowiaka z nogi,
Pójdą wiechcie z butów, A drzazgi z podłogi!
Albo pukał w okno chaty i wrzeszczał naprzekór Magdzie:
Widzi Bóg, dalibóg, żem cię nie poznała,
PLACÓWKA 23
Bobym ja ci, Stasiu, Otworzyć kazała!
A ona mu z izby na tę sam ą nutę:
Chociaż ja uboga, Ubogiej matusie, Nie będęć dawała
Po kątach gębusie!
ślim ak odwrócił się ku łące i zobaczył swoją kobietę, jak schylona pod mostem, w koszuli i lekkiej spódnicy, prała szmaty kijanką, że aż echo rozlegało się po dolinie.
Na łące był i Stasielr, ale już opuścił m atk?
i szedł w górę rzeki, do jarów. Niekiedy klękał nad brzegiem, i oparty na ręku, dłu
gą chwilę patrzał i patrzał w wodę.
— Ciekawość, co on tam w ypatruje?
— szepnął chłop z uśmiechem.
Stasiek był to jego syn ukochany, a przytem dziecjco osobliwe, które często wi
dywało rzeczy niedostępne dla zwykłego oka.
ślimak wywinął batem, i konie ruszyły.
Znowu zawracały brony, wróble znowu furk- nęjy mu nad głową, w iatr znowu świstał w badylach, ale Chłopu już inne myśli za
częły snuć się po duszy.
__Ileż ja mam g ru n tu ? — medytował.
— Dziesięć morgów, a w tem łąki ani okru-
cha. Gdybym obsiewał oo rok tylko sześć albo siedem morgów, a resztę ugorował, z czegóżbym wykarmił moją biedotę? A pa
robek — on tyle zjada, co i ja, i choć kula
wy, bierze piętnaście rubli zasług. Magda mniej zje, ale i tyle robi, co pies napłakał.
Całe szczęście, że mnie choć wołają do dworu, czy jaki żydżina zgodzi z furm anką, czy kobieta sprzeda masła i ja j, albo wieprz
ka utuczy. I co z tego razem ? Miłosierdzie Boskie, jeżeli schowasz do skrzyni za ca
ły rok pięćdziesiąt rubli. A przecie kiedy
śmy się pobrali, i setce nie dziwował się człowiek... Dajże tu ziemi nawozu, kiedy ci7 4/
ledwie starczy chleba dla własnej gęby, a siano i owies musisz kupować we dworze.
Niechby dworowi przyszła ochota nie sprze
dać ci paszy, albo nie zawołać cię do robo
ty, to co? Choć zdechnij z głodu, a bydło wypędź na rynek...
Przecie ja — dumał ślimak — nie mam tyle gruntu, co Grzyb, albo Łukaszek, albo Czarnecki. To panowie. Jeden ze swoją babą jeździ do kościoła wózkiem, drugi chodzi w kaszkiecie jak bednarz, trzeci co rok chciałby wójta obalić i sam przyczepić się do łańcucha. A ty, człeku, bieduj na dzie
sięciu morgach i jeszcze ekonomowi kłaniaj się do ziemi, żeby pamiętał o tobie.
Niech tam se już idzie, jak i szło do tych czasów! — zakonkludował chłop. — L a.
24 PLACÓWKA
PLACÓWKA 25
twiei być księdzem na włóce, niż dziadem
#
na zagonie. Żebym ia tak miał więcej bydła i łąkę to dworu nie prosiłbym o łaskę i koniczynybym nawet posiał... na gościńcu za rzeką podniósł się tum an pyłu. ślimak spo
strzegł go i poznał, że ktoś jakby ode dwo
ru, jedzie konno do mostu. Była to osobli
wa jazda. Tuman kurzu posuwał się naprzód ale niekiedy i cofał się wstecz, nawet na kil
kanaście kroków. Czasem tak opadał, że chłopskie oczy mogły dojraeć konia i jeźdź
ca; czasem tak powiększał się i kotłował na gościńcu, jakby zrywała się burza.
ślimak w strzym ał konie, przysłonił o- cay ręką i rozmyślał:
— Osobliwości, jak on jedzie i kto to?
Ni to dziedzic, r i furm an, nawet chyba nie katolicka dusza, ałe i nie żyd!... żyda rych- ty g tak wykręca na szkapie, jak onego; ale
żyd nie wypuszczałby znowu konia tak śmia
ło. Musi, że to jakiś nietutejszy, albo wa*
ryat...
Tymczasem jeździec zbliżył się do m-ostu tak, że ślimak mógł mu się lepiej przypa
trzyć. Był to pan szczupły, w jasnem odzie
niu i aksam itnej dżokiejce na głowie. Miał szkła na nosie, w ustach papierosa, a pod pacha szpicrutę. Cugle zaś trzym ał w obu pięściach, które mu wciąż skakały między końską szyją, a własną brodą. Wykrzywio
nymi nogami tak mocno obejmował siodło.
26 PLACÓWKA
że spodnie podwinęły mu się do kolan, i by
ło widać nad kamaszami bez cholewek białe płótno.
Człowiek najmniej obeznany z hipiką mógł zgadnąć, że jeździec po raz pierwszy
dosiada konia, a koń, po raz pierwszy dźwi
ga podobnego jeźdźca. Chwilami obaj w pię
knej harmonii jechali kłusem ; wnet jednak w yskakujący na siodle kawalerzysta tracił równowagę, szarpał lejce, a koń, czuły na każde dotknięcie, skręcał w bok, albo sta
wał na miiejscu. W takiej chwili jeździec zaczynał cmokać i kolanami gnieść siodło, a widząc, że to nie skutkuje, usiłował z pod pachy wydobyć szpicrutę. Wówczas koń, domyśliwszy się, o co chodzi, poczynał znowu biedź kłusem, pobudzając do nadzwyczaj
nych ruchów ręce, nogi, głowę i tułów jeźdź
ca, który robił się podobnym do lalki, zszy
te j z kilkunastu źle przy pasowanych kawał
ków.
Niekiedy zdesperowany, choć łagodny koń zrywał się do galopa. Wtedy jeździec jakim cudem odzyskiwał równowagę na sio
dle i podniecony biegiem, puszczał wodze fan tazyi. Marzył, że je s t kapitanem jazdy,, i że na czele szwadronu pędzi do ataku. Ale w net ręce, jeszcze nienawykłe do oficerskie
go stopnia, wykonywały jakiś ruch zbytecz
ny, i — koń nagle stawał, a pan uderzał go w szyję nosem i papierosem.
PLACÓWKA 27
Wszystko to jednak nie psuło mu hu
moru, od dziecka bowiem wzdychał do kon
nej jazdy, a dziś dopiero miał okazyę na
cieszyć się nią do syta.
Czasem koń, gdy mu zupełnie zwolnio
no cugli, zam iast iść naprzód, zwracał się w stronę wsi. Wówczas jeździec widział gro
madę psów i dzieci, goniących go z oznaka
mi zadowolenia, a w jego demokratyczne serce wstępowała życzliwa radość. Oprócz bowiem popędu do rycerskich ćwiczeń, na
miętnie kochał on lud, k tó ry znał w tym sa
mym stopniu, oo i sztukę utrzym ywania nóg w st/zemionach. Po chwili jednak opa
nowywał wybuch miłości dla ludu, znowu budził w sobie kaw aleryjskie instynkty i za pomocą skomplikowanych usiłowań skręcał napowrót do mostu. Widocznie miał zam iar przejechać wszerz dolinę.
— E hej! musi to szwagierek dziedzica, ten, co miał przyjechać z W arszawy!
zawołał sam do siebie rozweselony ślimak.
— żonkę wybrał se nasz pan galantą i na
wet długo za nią nie jeździł; ale za takim szwagrem to musiał dużo św iata oblecieć...
W naszych stronach prędzej by spotkał niedźwiedzia, niż kogo, co tak siedzi na ko
niu. Toż on głupszy od pastucha, choć pań
ski szwagier... Ale zawsze pański szwa
gier!...
Gdy ślimak w ten sposób taksował przy
28 PLACÓWKA
jaciela ludu, jeździec dostał się na most.
Łoskot kijanki zwrócił jego uwagę, skręci!
bowiem konia do poręczy i z wysokości sio
dła wytknął głowę nad wodę. Cieniutki tu łów i zadarty daszek dżokiejki robił go po
dobnym do żórawia.
— Czego on tam chce? — pomyślał ch łop.
9
Panicz, widać, zapytał o coś kobietę, Ibo powstała z klęczek i podniosła głowę do góry. Jej spódnica była wysoko podwinięta, i ślimak teraz dopiero spostrzegł, jakie ta niewiasta ma białe i piękne kolana. Aż go zimno przeszło.
— Czego on u parał u sza chce od mojej baby? __ powtarzał ślimak. — Siedzi to na koniu jak nieborak, a kwapi się zaczepiać kobiety!. Mogłaby i moja, co prawda, opu
ście trochę malowanki, nie zaś uginąć się tak brzydko. Zawszeć to pański szwagier...
Pański szwagier zjechał z mostu, z nie
małym trudem skierował konia do wody i stanął tuk obok Ślimakowej. Chłop ju£
nie mruczał, tylko przypatrywał się im co
raz pilniej. Kolana żony wydawały mu się jeszcze bielsze.
W tem stała się rzecz dziwna. Panicz wyciągnął rękę jakby do paciorków na szyi ślimakowej niewiasty, ona zaś machnęła kijanką tak energicznie, że spłoszony koń
wyskoczy! z wody na gościniec, a jeździec kolanami objął go za szyję.
— Co ty robisz, Jag n a! — wrzasnął Ślimak. — Przecież to pański szwagier, ty
głupia!...
Ale krzyk jego nie doleciał do Jagny,
& panicz wcale nie obraził się za manewtf
% kijanką. Przesłał rękę pocałunek ślimako
wej, i poprawiwszy się w strzemionach, Bpiął konia piętami. Mądry zwierz odgadł jego zamiar. Łeb wyrzucił w górę i ostrym głusem ruszył w stronę chaty ślimaków.
I^ecz szczęście znowu nie dopisało paniczowi:
noga wysunęła mu się ze strzemienia, więc oburącz chwycił rum aka za grzywę i na całe gardło począł wołać:
Tpru!... stój, ty dyabłe!...
Jędrek usłyszał krzyk i wdrapał się na w r o ta ; zobaczywszy zaś dziwnie ubranego
panicza, wybuchnął śmiechem. Wtedy koń- skoczył w lewo i tak zawinął jeźdźcem, że mu spadła aksam itna dżokiejka.
— Podnieś-no czapkę, kochanku!...
Bawołał panie/ do Jędrka i pędzffł dalej.
— A to se pąn podnieś, kiedy gubisz...
C ha! c h a ! __śmiał się Jędrek i klasnął w rękę, ażeby lepiej spłoszyć bieguna.
W szystko to widział i słyszał jego oj
ciec. W pierwszej chwili zuchwalstwo chłop
ca mowę mu odjęło, ale wnet oprzytom
niał i krzyknął z gniewem:
PLACÓWKA 29
SG PLACÓWKA
Ty kondlu Jędrek!... A podaj krym kę jaśnie paniczowi, kiej ci każe!
Jędrek wziął we dwa palce dżokiejkę, i trzym ając ją zdaieka od siebie, podał jeźdź
cowi, który już powściągnął konia.
— Dziękuję, bardzo dziękuję... — rzekł panicz, śmiejąc się nie gorzej od Jędrka.
— Ję d re k ! psia wiaro, a czemu ty czap
ki nie zdejmiesz przed jaśnie paniczem?...
wołał z góry ślimak. __Zdejmij zaraz!
— A co ja mam każdemu czapkować?
odparł zuchwały wyrostek.
. — Wybornie!... bardzo dobrze!... — cie
szył się panicz. — Poczekaj, dam ci zło
tówkę. Wolny obywatel nie powinien upo
karzać się przed nikim.
ślimak nie podzielał demokratycznych teoryi panicza. Rzucił lejce kasztankom i z czapką w jednej, a batem w drugiej rę
ce, biegł ku Jędrkowi.
— Obywatelu! — zawołał panicz do ślimaka __ obywatelu, proszę cię, nie rób mu krzywdy... Nie stłum iaj niepodległego ducha... Nie...
Chciał prawić jeszcze, ale znudzony koń uniósł go w stronę mostu. W drodze
jeździec minął wracającą do chaty ślimako
wą, i zdjąwszy zakurzoną dżokiejkę, zaczął wywijać nią i wołać:
— Niech pani nie pozwala bić chło
pca
PLACÓWKA 31
Jędrek zniknął już między budynkami, panicz przejechał most z powrotem, ale ślim ak jeszcze stał na miejscu z batem w jednej i czapką w drugiej ręce, zdumiony tem, co się stało. Jakiś cudak, który zacze
piał mu żonę i cieszył się zuchwalstwem Jędrka, ten sam, jego uczciwego chłopa, przezwał “obywatelem”, a kobietę “panią”..,
— F arm a zon! — mruknął.
N akrył głowę i gniewny wrócił do koni.
— Wio, dzieci!... To ci św iat nastaje, nie bój się! Chłopski syn nie chce ukłonić
się panu, a pan mu to jeszcze chwali. Taki on i pan! Prawda, że szwagier dziedzica, ałe m usi coś ma zepsute w głowie... o, ma!
Wio, dzieci! Niezadługo zabraknie panów, a ty, chłopie, choć zd y cn aj! Ha, może Jędrek jak urośnie, da sobie inną radę, bo on chło
pem nie będzie, co nie, to nie! Wio, dzieci!...
Zdało mu się, że widzi Jędrka w butach bez cholew i aksam itnej dżokiejoe.
— T f u ! __splunął. — Już dopóki j a o- czu nie zamknę, ty się, kundlu, tak nie o- dziejesz. Wio, dzieci! Zawdy trzeba mu dziś sprawić basarunek, bo tak się z narowi, że jeszcze kiedy przed samym dzi' Jzicem nie
zdejmie czapki, a ja stracę zarobek. Dopie- rożbym miał!. A wszystko przez babę, co wciąż bim tuje chłopaka. Nic nie pomoże, trz a mu porachować gnaty!...
Teraz ślimak spostrzegł znowu pył na
32 PLACÓWKA.
gościńcu, ale od strony równin, i zobaczył dwa jakby cierne, jeden wysoki, a drugi podługowaty. Podługowaty szedł za wyso
kim i kiwał głową.
— Ktoś krowę wiedzie, — pomyślał chłop — ale przecie nie na targ?... Trza zbić chłopaka, i święty Boże nie pomoże...
Co to za krowa... Wio, daiecil Oj, %ebym ja tak miał jeszcze jedną kro winę i choć ten oto kęs łąki!...
Zjechał ze szczytu wzgórza i począł bronować jego spadek, swróoony do Białki.
Nad rzeką zobaczył Staśka, ale za to stra cił z oczu swoją zagrodę i tajemniczego chłopa z krową. R?ce opadały mu, nogri le
dwie wlokły się ze zmęczenia, ałe najbar
dziej ciążyła mu niepewność, ja k ą miał w duszy, że on nigdy dobrze nie odpocznie.
Skończy swoją robotę, musi iść do miastecz
ka, ł#> i z czegoby żył?
— żeby też człowiek mógł się kiedy do
brze wyleżeć 1 — pomyślał. — B a ! żebym m iał więcej gruntu, albo choć jeszcze jedną krowinę i tę łąkę, tobym leżał...
Już z pół godziny chodził po nowem miejscu za bronami, cmokając na konie, al
bo marząc o wyleżeniu się, gdy nagle usły
szał:
— Józef! Józef!...
I zobaczył na wzgórzu swoją kobietę.
— No, a co tam ? — spytał chłop.
— Wiesz ty, co się stało?... — rzekła zadyszana gospodyni.
_Skądże mam wiedzieć? — odparł chłop zaniepokojony.
“Czyby nowy podatek?”' — przemknę
ło mu przez głowę.
— Przvs7/edł do nas stry j Magdy, wiesz ten Grochowski, Wojciech...
— Może chce zabrać dziewuchę?... To niech ją bierze.
— Aie, jemu tam ak u rat dziewucha w głosvie! Przyszedł z krową i chce ją sprze
dać Grzybowi za trzydzieści pięć rubli pa
pierkami i srebrnego rubla na postronek, śłiczności krowa, mówię ci.
— Niech ją sprzedaje; cóż mnie do niej ?
— To ci do niej, że my ją kupimy rzekła ślimakowa stanowczym tonem.
Chłop spuścił bat ku ziemi, i przychy
liwszy głowę, spoglądał na żonę.
Jakkolwiek dawno wzdychał do trzecie.?
krowy, przecie wydatek kilkudziesięciu rubli i tak nagła zmiana w gospodarstwie wyda
ły mu się rzeczą potworną.
— Złe w ciebie wstąpiło? czy co? — za
pytał.
B aba ujęła się pod boki.
Co we m nie miało złe wstąpić?
mówiła, podnosząc głos. — Cóż to, m nie
już nie stać na krow ę? To Grzyb sw ojej
PLACÓWKA 33
34 PLACÓWKA
babie kupił wózek, a ty mi bydlęcia żału
jesz?... Są przecie dwie krowy w oborze, a boli cię o nich głowa?... A miałbyś ty ca
łą koszulę, żeby nie te btworzenia?
— O la Boga! __jęknął chłop, któremu szybka wymowa małżonki poczęła mieszać myśli. — A czemże ty ją wykarmisz ?... bo mi przecie ze dworu więcej paszy nie sprze
dadzą. No, czem?... — pytał.
— Weź od dziedzica w arendę tę oto łą
kę, a będziesz miał paszę — odpowiedziała żona, wskazując płat traw y między g ru n ta
mi ślimaka i Białka.
Bliskie urzeczywistnienie najśmielszych marzeń przeraziło chłopa.
— Bój się Boga, Jagna, co ty gadasz?
Jakże ja wezmę łąkę w arendę? — spytał.
— Pójdź do dworu, poproś pana, za
płać czynsz za rok i tyle.
— Zwaryowała baba, jak mi Bóg miły!
Przecie dziś nasze bydlę z tej samej łąki szczypie traw ę darmo, a ja k zapłacę czynsz, to co?... To już nie będzie darmo.
— Jak zapłacisz czynsz, to będziesz miał trzecią krowę.
— Choroba mi po niej, kiedy i za nią i za łąkę trzeba płacić! Nie pójdę do dzie
dzica...
żożna przysunęła się i zajrzała mu w oczy.
s— Nie pójdziesz? — spytała.
__ Nie pójdę.
— No. to ja i w domu zdybię paszy, wtedy pójdziesz do samego dyabła, nie tyl
ko do dziedzica, jak ci zbraknie dla koni.
A tej krowy z chałupy nie wypuszczę i ku
pię ją...
_ To se kupuj.
— Kupię, ale ty s ta rg u jesz, bo ja nie mam czasu namawiać Grochowskiego i nie będę z nim piła wódki.
— P i j ! nam aw iaj! kiedy ci się zachcia
ło krowy! — wołał ślimak.
żwawa kobiecina wyciągnęła rękę i, gro żąc nią, mówiła:
— Józek, ty mi się nie buntuj, kiedy sam nie masz dobrego zastanowienia! Ty mnie słuchaj. Frasujesz się codzień, że ci nie starczy nawozu, klekoczesz mi głowę, że ci trzeba bydlęcia, a kiedy przyszedł czas, kupić go nie chcesz. Przecie te krowy, co już są, nic cię nie kosztują i jeszcze dają pieniądze z nabiału; więc i tam ta pieniądze ci przyniesie, ino się słuchaj. Mówię ci: słu
chaj się!... Kończ robotę, przychodź do izby i krowę mi w ytarguj, bo inaczej znać cię nie chcę...
To powiedziawszy, odeszła, a chłop por
wał się za głowę.
—A dolaż moja z tą babą! — lamento
wał. — Gdzie ja nieszczęśliwy potrafię wziąć łąkę w arendę?... Toż dziedzic nawet
PLACÓWKA 35
%
36 PLACÓWKA
gadać ze mną o tern nie zechce... I traw ę do tych pór mieliśmy darmo, ile jej bydlątko uszczypnęło, a teraz co?... Uparła się baba mieć krowę, zacięła się, a ty choć bij łbem o ścianę... Pocóżem ja się nieszczęśliwy u-
rodził, po com na ten świat przyszedł, żeby ino z każdej strony mieć zm artwienie!.- Wio, dzieci!
Machnął balem, targnął lejce i bronował dalej. Zdawało mu się, że kamienie i grudy ziemi znowu warczą: “Durny ty, durny!...”
a w iatr śmieje się w7 badylach i szepce.
“Zapłacisz trzydzieści pięć rubli pa
pierkami i jeszcze rubla srebrnego na po
stronek. Goś odłożył dzień po dniu, tydzień po tygodniu, przez dziewięć miesięcy, to dziś wydasz od razu, jak orzech zgryzł. Gro
chowskiemu nowiuteńkiemi pieniędzmi na- pęcznieje kieszeń, ale twój kapciuch schud
nie. Musisz jeszcze zrobić bydlęciu żłób i dra binę, z niepewnością i strachem schylać się do nóg dziedzicowi, zapłacić za łąkę i g>o-
dzinami czekać na ekonoma, żeby wydał kwit na arendę...”
— O ja nieszczęśliwy, o ja nieszczęśli
wy! — mruczał chłop. — Wio, dzieci!... Ile to groszy człek zbiera na złotówkę, ile zło
tówek w a rubla, iłe to się nachodzi, nim wy
dostanie nowy papierek... Wio, dzieci!... A tu jeszcze pewnie dziedzic nie zechce oddać łą
k i.-
PLACÓWKA 87
‘‘Nie gadaj, nie gadaj, bo wiesz, że ci ją odda” — świergotały wróble.
__ Jużci odda, — odparł ślimak z go
ryczą __ale każe se płacić czynsz. A prze
cie i bez tego nieraz bydlę uszczypnęło t r a wy po sąsiedzku, grosza nie wydawszy. Bo
że mój miłosierny, cóż ja mam za zm artw ie
nie dnia dzisiejszego!... co ja wydam goto
wizny!... Wolał bym najcięższe boleści, ani
żeli tak straszny pienądz marnować na głup
stwo.
Słońce już chyliło się ku zachodowi, kiedy Ślimak przeniósł brony na ostatnie poletko, tuż przy gościńcu. W tej chiwili krowa, któ
r ą miał kupić, ryknęła; głos je j podobał się chłopu i nawet trochę pogłaskał go po sercu.
— Juźci co trzy krowy, to nie dwie pomyślał. — Po tyłim dobytku, to i ludzie inaczej uszanowaliby człowieka. Tyłko naj
gorzej z pieniędzmi i łąką, Ha, samem s*>- bie winien...
Przyszło mu na myśl, Ile razy, układs&y się na ławie, zam iast spać wymyślał różno projekty i opowiadał o nich żonie! Ile razy mówił, jako musi zaprowadzić seeść pól i siać koniczynę! A ile razy chwalił się, jak:
to mu ludzie radzą, żeby zimą robił wozy i gospodarskie statki, do czego miał tyle zgrabntości ?... Wreszcie, nie onże sani wzdy
38 PLACÓWKA
chał do trzeciej krowy? nie on chciał brać
łąkę w arendę?...
żona słuchała tego cierpliwie, słuchała rok, dwa, trzy lata, aż nareszcie dzisiaj — każe mu kupić bydlę i wynająć łąkę zaraz, natychm iast. Jezu miłosierny, jak a to tw ar
da kobieta! Ona jeszcze napędzi go kiedy do siania koniczyny, albo do robienia wo
łów...
.Dziwny był chłop ten ślimak. Na wszystkiem się rozumiał, nawet na żniwiar
ce; wszystko zrobił, nawet naprawił mło- earnię we dworze; wszystko sobie w głowi#
ułożył, nawet przejście do płodozmianu na swoich gruntach, ale — niczego sam nie o- śmielił się wykonać, dopóki go kto gwałtem nie napędził. Jego duszy brakło tej cienkiej nitki, która łączy projekt z wykonaniem, ale za to istniał bardzo gruby nerw posłuszeń
stwa. Dziedzic, proboszcz, wój, żona — wszyscy oni zesłani byli od Boga po to, aże
by ślimakowi wydawać dyspozycye, których sam sobie wydać nie umiał. Był on rozsąd
ny i nawet przemyślny, ale samodzielności bał się gorzej, niż psa wściekłego. Miał na
wet przysłowie, że: “chłopska rzecz — robić, a pańska — bawić się i rozkazywać innym.”
Słońce dotknęło czubów gór, otaczają
cych dolinę, ślimak docierał już bronami do gościńca i rozmyślał nad tem, jak
PLACÓWKA 89
targować się z Grochowskim, gdy nagle u- słyszał za sobą gruby głos:
— H e j! h e j !
Na gościńcu stało dwu ludzi. Jeden si
wy, ogolony, w granatowej kapocie z krót
kim stanem i w niemieckiej czapce z za- winiętemi brzegam i; drugi młodszy, wypro
stowany, z jasn ą brodą, w paltocie i kasz
kiecie. Za nimi w pewniej odległości stał pa
rokonny wózek, którym powoził człowiek, ubrany w kaszkiet i granatową kapotę.
To pole je s t tw oje? — pytał ślim aka brodaty szorstkim tonem.
Czekaj-no, F r y c __przerwał mu star rzec.
:ego ja mam czekać? — oburzył się brodaty.
— Zaczekaj. Czy to wasze grunta, go
spodarzu? — zapytał stary nierównie łago^
dniejszym tonem.
— Jużci m oje; czyje ma być? — odparł chłop.
W tej chwili przybiegł z łąki Stasiek i patrzał na obcych z nieufnością i podzi
wem.
— A t a łąka jest tw o ja? — p y tai bro daty.
— Zaczekaj, Fryc. Czy to wasza łąka gospodarzu? — poprawił go stary.
— Nie moja, dworska.
Zaczekaj, Fryc.
40 PLACÓWKA.
— Ach! ojciec lubi tak dużo gadać...
__ Zaczekaj, Fryc — mówił starzec. — Ta góra z sosną to wasza?...
__ Przecie moja, niczyja.
— Oto widzisz, Fryc — rzekł sta ry po- niemiecku: — tu dopiero możnaby posta
wić wiatrak dla Wilhelma... , I wskazał ręką górę.
— Wilhelm nie dlatego nie buduje wia
traka, że góry są za niskie, ale dlatego, że próżniak — — odparł gniewnie nazywany Frycem.
— Proszę cię, Fryc, bądź cierpliwy.
A te pola za gościńcem i tam te ja ry to już nie wasze? — pytał znowu starzec chłopa.
— Skądżeby moje, kiedy to dworskie!
— No, tak — przo-rwał niecietpwie bro
d aty ; — wszyscy wiedzą, że on siedzi na środku dworskich pól, jak dziura w moście.
Dyabła w art cały ten interes.
— Zaczekaj, Fryc __ uspokajał go sta
ry. __ Was. gospodarzu, dworskie pola z«
wszystkich stron otaczają?
— -Jużci tak.
— No, dosyć tego! — m ruknął broda
ty i podciągnął ojca do wózka.
— Bóg wam zapłać, gospodarzu — rzekł stary, dotykając ręką czapki.
— Och, jak ojciec lubi dużo gadać! — przerwał brodaty, gwałtem prowadząc <ro
do wózka. — Z Wilhelmem nic nie będzie,
choćbyśmy mu dziesięć takich gór wynaleźli.
— Czego oni chcą, tytułu? — odezwał się nagle Stasiek.
— Jużci prawda — ocknął się chłop i zawołał: __ Panowie! hej tam...
Starzec odwrócił głowę.
— Poco wy się wypytujecie o to wszyst
ko?
__ Bo nam się tak podoba! — odparł brodaty, gwałtem sadzając ojca na wózek.
— Bywajcie zdrowi, do widzenia! — aaw*ołał stary do Ślimaka.
Brodacz wzruszył ramionami j kazał jechać. Wózek potoczył się w stronę mostu.
— Co się też tu ludzi przewinęło dziś przez gościniec! — rzekł ślimak do siebie.
— Czysty jarm ark, albo odpust...
— A co to za ludzie, ta tulu? — zapy
tał Stasiek.
— Ci, co odjechali wózkiem? Musi Niemce z Wólki, o trzy nule stąd.
— Czego oni tak wypytywali się o grun
ta ?
— Albo to się jeden pyta, moje dziecko?
— odparł chłop. _ Innym tak się ten k raj podobał, że leźli het aż na górę pod sosnę.
Potem zleźli, i tvle ich widniałem.e
Ślimak skończył robotę i zawrócił konie do dnmu. O Niemcach już zapomniał ,całą bowiem uwagę zaprzątnęła mu krowa i łą
ka. A gdyby też naprawdę jedną kupi^
PLACÓWKA 41
42 PLACÓWKA
a drugą wydzierżawić?... Ciarki przeszły mu po plecach na myśl, że może spełni się to, o czem od tylu lat medytował.
Jeszcze jedna krowa i dwa morgi łąk
— toż to ze trzydzieści rubli zysku na rok!
Możnaby ziemię lepiej nawywozić, zboża wię
cej sprzedawać, a na zimę sprowadzić dzia
da do domu, ażeby chłopców czytać uczył...
A coby powiedzieli inni gospodarze na taki przybytek? Z pewnością ustępowaliby mu więcej miejsca wf kościele i w karczmie, niż dzisiaj. A jakby to można odpoczywać sobie przy takim m ajątku!...
Acha, odpoczywać! ślimak nie znał gło
du, ani chłodu, w domu wszystko mu się wiodło, miał przyjaźń ludzką i sporo gotów
ki, i byłby zupełnie szczęśliwy, gdyby mógł wyleżeć się i wysiedzieć, ile dusza zaprag
nie...
III.
Wróciwszy na dziedziniec, ślimak oddal brony parobkowi, a sam zaczął oglądać kro
wę, przywiązaną do płotu. Mimo zapadają
cego zmroku poznał, że bydlątko je st pięk
ne; ma na białem tle czarne łaty, niedużą głowę, krótkie rogi i wielkie wymiona. Przy
patrzył się dobrze i przyznał w duchu, że żadna z jego krów nie umywała się do tej oto.
PLACÓWKA 43
Pomyślał, że nieźle byłoby przeprowa
dzić ją po podwórku, ale czuł, że sił mu jtró nie staje. Zdawało się, że ręce w yjdą mu ze stawów i nogi chyba opadną, gdyby ruszył z miejsca. Człowiek może harować do za
chodu słońca, ale po zachodzie — musi od
począć, to darmo. Więc, zam iast oprowadzać bydlątko, pogłaska je. Gdy zaś ono, niby przeczuwając nowego pana, zwróciło ku nie
mu łeb i mokrym pyskiem dotknęło mu rę
ki, ślim aka ogarnęła taka rzewność, że o ma
ło nie objął za szyję i nie ucałował krowy, jak człowieka.
__ Musi że ją kupię — mruknął, zapo
m inając o znużeniu.
We drzwiach ukazała się gospodyni z ce
brem pomyj dla stworzenia.
— Maciek! — zawołał do parobka — a jak się krowa napije, zaprowadź ją do o- bory. Sołtys u nas zanocują, to przecie i by
dlątka nie można zostawić na dworze.
— No, i co z tego? — zapytał ślimak żony.
— A co m a być? — odparła. — Chce trzydzieści pięć rubli papierami i rubla srebrnego za postronek. Ale co prawda, to prawda, — rzekła po chwili __ xe krowa tego warta. Wydoiłam ją przed wieczorem, i mówię ci, choć przyszła z drogi, dała wię
cej mleka, niż Łysa...
Chłop znowu uczuł bół w ręku i nogach.
VI PLACÓWKA
Boże mój, ile się to trzeba nachodzić namo- krtąć. niedospać, nim człowiek zbierze trzy
dzieści-pięć rubli papierami i jeszcze rubla srebrnego! żeby Grochowski choć ooe nie
coś odstąpił...
— Nie pytałaś go się — rzekł ślim ak:
nie spuści ©o?
— Ale hale!... Dobrze, żeby chciał sprze
dać. On wciąż gada, jako Grzybowi już daw
no obiecał krowę.
ślimak począł targać sobie włosy.
__ A czy g»o nieszczęście dziś nasłało!
«— mówił. — A cóżem ja ' robił że mnie Pan Bóg tak ciężko karze!... Nie wiem, czy łąkę dziedzic mi odda, a tu jeszcze muszę tyle płacić za krowę...
— Józek, nie bądź głupi, miej rozum reflektowała go żona. — Przecież o łąkę nieraz cię sami we dworze zaczepiali, zaś 0 krowę spróbuj się potargować. Spuści,
a
ty zawdy z nim wypij wódki i przyjm ij go uczciwie; może mu Pan Jezus miłosierny da upamiętanie. Ino się nie rozgadaj 1 na mniej często spoglądaj, a zobaczysz, że będzie dobrze.
W tej chwi!i przywlókł się parobek i po
czął od wiązywać krowę od płotu.
— Cóż, Maćku, — i-zekła gospodyni prawda, że piękne bydlę?
— Oho! ho!... __ odparł kulawy, trzę
sąc ręką w górze.
PLACÓWKA 45
Ale pieniądz za nią okrutny, co?
spytał gospodarz.
— Oho! ho!...
— Zawdy tyle w arta? prawda, Maciek?
spiesznie wtrąciła ślimakowa.
__Oho! hol...
Tyle powiedziawszy, Owczarz zaprowar dził do obory krowę, która, oglądając się, ta k jakoś serdecznie na obie strony wywi
jała ogonem, że ślimak nie mógł opanować wzruszenia.
Woła Boska — szepnął. Spróbuję ią stargować...
I szedł ku drzwiom chaty.
— Józiek, — zatrzymała go żona — ino się nie rozgadaj i głowy sobie nowina
mi niie zaprzątaj. Myśl o tem, żeby co naj- w ie ^ j u targować, a jak język zanadto ci
sfę rozma j ki, spogląda j na mnie. Bo to tw ardy chłop, choć i ten Wojciech; sam sobie rady z nim nie dasz.
Ślimak w progu zdjął czapkę, przeże
gnał się i wszedł do sieni. Ale serce trzęsło się w nim w żalu o pieniądze i z niepewno
ści. czy chociaż aby rubla wytarguje.
Gość, przy świetle kominowego ognia, siedział w pierwszej izbie na ławie i ojcow-
skiemi słowy upominał Magdę, ażeby była uczciwa, pracowita i słuchała swoicłi go
spodarzy.
Każą ci iść we wodę, — m ó w ił__idś
46 PLACÓWKA
we wodę; każą ci w ogień skoczyć, skacz w ogień. A jeżeli cię gospodyni potrąci, albo nawet dobrze obije, to jeszcze pocałuj ją w rękę i podziękuj, bo mówię ci: święta ręka, co bije...
Mówiąc tak, przy czerwonym blasku
©#nia, z ręką podniesioną do góry i tw arzą uroczystą. Grochowski wyglądał jak kazno
dzieja. Magdzie u widziało się, że jego sło
wom przytakują nawet cienie, drgające na ścianach, i że mrok wieczorny, co zagląda przez okienka izby, powtarza za stryjem :
“św ięta ręka, co bije!”
Zanosiła się od płaczu. Zdawało się jej, źe słucha najpiękniejszego kazania, to zno
wu, że po każdym wyrazie opiekuna wystę
pują jej sine pręgi na plecach. Pomimo to nie czuła strachu, ani żalu; raczej wdzię
czność, pomieszaną ze wspomnieniami nieda
wnego, a przecie odległego dzieciństwa.
Drzwi izby skrzypnęły i w całej ich sze
rokości ukazał się ślimak.
— Niech będzie pochwalony! — rzekł do gościa.
— Na wieki wieków — odparł Grochow
ski.
I podniósł się z ławy, jak był wysoki;
prawie głową dotknął sufitu.
— Bóg wam zapłać, sołtysie, żeście za
szli do nas w gościnę — mówił ślimak, po
dając mu rękę.
PLACÓWKA 47 __To w am Bóg zapłać, że nas tak ucz
ciwie przyjm ujecie — odparł Grochowski.
— A może wam tu jak a niewygoda. To zaraz gadajcie.
— E h e j! wr domu mi tak nie je st, i nie- tylko mnie, ale nawet krowie, oo ją zaraz wasza kobieta wzięła w opiekę.
— Chwała Bogu, żeście kontenci.
— W dubelt jestem kontent, bo tu widzę, i Magdzie u was lepiej, niż na caJym świecie... Magda!... __ zwrócił się Grochow
ski do dziewuchy — a upadnij do nóg go
spodarzowi, bo rodzony ojciec nie byłby ci szczerszy od niego. A wy, kumie, nie skąp
cie jej rzemienia, proszę was.
— Niezgorsza z niej dziewucha — od
p arł ślimak.
Dziewczyna, wciąż szlochając, upadła do nóg naprzód stryjowi, potem gospoda
rzowi, i uciekła do sieni. Tam ją płacz jesz
cze raz ścisnął za piersi, ale oczy już obe
schły. Powoli uspokoiła się, i dla usprawie
dliwienia swej ucieczki z izby, poczęła nibv w d ać na świnie, tonem przeciągłym i żało
snym :
— Mai... mai... malu! m aluL . malu
śki!....
Ale świnie już spały. Zamiast nich wy
nurzył się ze z mroku pies Burek, a później Jędrek i S ta sie k J ę d r e k chciał dziewczynę
przewrócić, lecz dostawszy pięścią w oko,
48 PLACÓWKA
schwycił ją za rękę, Staskśk za drugą, i po
lecieli we czworo na gościniec. Byli tak splą
tani z sobą że w ciemności niktby nie od
różnił, które z nich pies, a które dziecko, tern bardziej, że wszyscy zaczęli wyć i szcze
kać na wyścigi z Burkiem. Wreszcie roz
płynęli się we mgle, wiszącej nad łąkami.
W izbie, usiadłszy naprzeciw komina, rozmawiali, gospodarze.
— Cóż wam wypadło, — pytał gościa Ślimak — że się krowy pozbywacie?
— Widzicie, je st tak — od pał Grochow
ski, kładąc mu rękę na kolanie. — Te kro
wa nie moja, ino Magdy, a kobieta, daw
no mi głowę suszyła, że cudzej krowy trzy
mać nie chce, bo i , swoim już w oborze za eiasno. Ja tam na babskie gadanie nie zważałem, ale teraz trafia się taka rzecz, że sprzedają grunta pc- Komarze, co to roz- pił się i umarł. G runt Komara przytyka do
a
gruntu Magdy, więc ja myślę: trzeba sprze
dać krowę, a kupić za to dziewusze mórg ziemi. Co ziemia, to ziemia.
— Oj prawda! — westchnął Ślimak.
— A jużci. Jak zaś przyjdą nowe łaski i nadania, to i dziewczyna więcej dostanie, niżby dostała tr#az.
— Jakże to ? __ spytał zaciekawiony Ślimak.
— Bedą tvle dodawali, ile kto już ma.4 i - • ' 17
J a na ten przykład mam dwadzieścia i pięć