r f
i i
:n!l
li
M . (
• •
NOWELE
■ BOLESŁAW PRUS
NOWELE
O fi ^ywJf®06*
_ w I V IKatolick
r? ; \ , v . .
• V
f
I
m
I (HM- ao
lMakładpm <! R ady p ° lonii A m erykańskiej iNaKfaaem ^ Polish W ar R elief of U.S.A.
A N T E K
A n te k urodził się we wsi, nad Wisłą.
Wieś leżała w niewielkiej dolinie. Od północy otaczały j ą wzgórza spadziste, poro
słe sosnowym lasem, a od połpdnia wzgórza g a rb a te , zasypane leszczyną, t a r n i n ą i gło
giem. T am n a jg ło śn ie j śpiew ały p ta k i i n a j częściej chodziły w iejskie dzieci rw ać orze
chy, albo w ybierać gniazda.
Kiedyś s ta n ą ł n a środku wsi, zdawało ci się, że oba p asm a gór biegną ku sobie, ażeby zetk n ąć się ta m , gdzie z ra n a w sta je czerwone słońce. Ale było to tylko złudzenie.
Za w sią bowiem ciągnęła się między w zgórzam i dolina, przecięta rzeczułką i p rzy k r y t a zieloną łąką.
Tam pasano b y d lą tk a i ta m cienkonogie bociany chodziły polować na żaby, kukające wieczorami.
Od zachodu wieś m iała tam ę, za ta m ą Wisłę, a za W isłą znowu wzgórza wapienne, nagie.
K ażdy chłopski dom, sza rą słomą po
k ry ty , m iał ogródek, a w ogródku śliwki węgierki, z pomiędzy k tó ry c h widać było komin, sadzą uczerniony i pożarną drabinkę.
D rab in y te zaprowadzono od niedaw na, a ludzie myśleli, że one lepiej chronić będą cha
t y od ognia, niż dawniej bocianie gniazda.
To też gdy płonął ja k i budynek, dziwili się bardzo, ale go nie ratow ali.
— Widać, że n a tego gospodarza był dopust Boski — mówili między sobą. — Spa
6 ANTEK
lił się, choć miał przęcie nową drabinę i choc zapłacił śtraf za starą, co to były u niej po
łamane szczeble.
W takiej wsi urodził się Antek. Położyli go w niemalowanej kołysce, która została po zmarłym bracie, i sypiał w niej przez dwa lata. Potem przyszła mu na świat siostra, Rozalia, więc musiał jej miejsca ustąpić, a sam jako osoba dorosła, przenieść się na ławę.
Przez ten rok kołysał siostrę, a przez cały następny — rozglądał się po świecie.
Raz wpadł w rzekę, drugi raz dostał batem od przejezdnego furmana za to, że go o mało konie nie stratowały, a trzeci raz psy tak go pogryzły, że dwa tygodnie leżał na piecu.
Doświadczył więc niemało. Za to, w czwar
tym roku życia ojciec podarował mu swoją sukienną kamizelkę z mosiężnym guzikiem, a matka—kazała mu siostrę nosić.
Gdy miał pięć lat, użyto go już—do pa
sania świń. Ale Antek niebardzo się za nie
mi oglądał. Wolał patrzeć na drugą stronę Wisły, gdzie za wapiennem wzgórzem, raz po raz pokazywało się coś wysokiego i czar
nego. Wyłaziło to z lewej strony, jakby z pod ziemi, szło w górę i upadało na prawo.
Za tem pierwszem szło zaraz drugie i trzecie, takie samo czarne i wysokie.
Tymczasem świnie, swoim obyczajem, wlazły w kartofle. Matka, spostrzegłszy to, zawinęła się wedle sukiennej kamizelki An- tkowej tak, że chłopiec prawie tchu nie mógł złapać. Ale, że nie miał w sercu zawziętości, bo było z niego dziecko dobre, więc wykrzy
czawszy się i wydrapawszy — kamizelkę, za
pytał matki:
ANTEK 7
— M a u tu lu ! a co to tak ie czarne chodzi za W isłą?
M a tk a sp o jrzała w k ierunku Antkowego palca, przysłoniła oczy rę k ą i o d p a r ła :
— T am za W isłą? Cóż to nie widzisz, że w ia tra k chodzi? A na drugi ra z pilnuj świń, bo cię pokrzyw am i w y sm aruję.
— Aha, w ia tra k ! A co on, m atulu, za je d e n ?
— A t głupiś — od p arła m a tk a i uciekła do sw ojej roboty.
Gdzie ona m iała czas i rozum do udzie
lania objaśnień o w i a t r a k a c h !
Ale chłopcu w ia tra k spokojności nie da
wał. A n tek w idyw ał go i w nocy, przez sen.
Więc ta k a s tra s z n a urosła w chłopcu cieka
wość, że jednego dnia zak rad ł się do promu, co ludzi na d ru g ą stro n ę rzeki przewoził, i po
płynął n a Wisłę.
Popłynął, w d rap ał się na w apienną górę, a k u r a t w tem m iejscu, gdzie stało ogłoszenie, a b y tę d y nie chodzić, i zobaczył w ia tra k . W y
dał m u się budynek ten jak o b y dzwonnica, tylko w sobie był grubszy, a ta m gdzie na dzwonnicy je s t okno, m iał cztery, tęgie sk rz y dła, ustaw ione na krzyż. Z początku nie ro zum iał nic— co to i na co to ? Ale w n et o b ja śnili mu rzecz p a stu si, więc dowiedział się o w szystkiem . Naprzód o tem , że na skrzydła d m u ch a w ia tr i kręci niemi j a k liśćmi. Dalej o tem , że w w ia tra k u miele się zboże na m ą kę, i nareszcie o tem , że przy w ia tra k u siedzi m łynarz, k tó ry żonę bije, a ta k i j e s t m ądry, że wie, ja k im sposobem ze śpichrzów w ypro
w adza się szczury.
Po ta k ie j lekcji poglądowej, A n te k wrócił do domu t ą sam ą drogą, co pierw ej. Dali mu
8 ANTEK
tam przewoźnicy parę razy w łeb, za swoją krwawą pracę, dała mu i matka coś na su
kienną kamizelkę, ale to n ic: Antek był kon- tent, bo zaspokoił ciekawość. Więc choć po
łożył się spać o głodzie, marzył całą noc, to o wiatraku, który miele zboże, to o młynarzu, który bije żonę i szczury wyprowadza ze spichrzów.
Drobny ten wypadek stanowczo wpłynął na całe życie chłopca. Od tej pory—od wscho
du do zachodu słońca—strugał on patyki i u- kładał je na krzyż. Potem wystrugał sobie kolumnę: Próbował, obciosywał ustawiał, aż nareszcie wybudował mały wiatraczek, który na wietrze obracał mu się tak, jak tamten za Wisłą.
Cóż to była za radość! Teraz brakowało Antkowi tylko żony, żeby mógł ją bić, i już byłby z niego prawdziwy młynarz!
Do dziesiątego roku życia zepsuł ze czte
ry koziki, a bo też strugał niemi dziwne rze
czy. Robił wiatraki, płoty, drabiny, studnie, a nawet całe chałupy. Aż się ludzie zasta
nawiali i mówili do matki, że z Antka albo będzie majster, albo wielki gałgan.
Przez ten czas urodził mu się jeszcze jeden brat, Wojtek, siostra podrosła, a ojca
drzewo przytłukło—w lesie.
W chacie była z Rozalią wielka wygoda.
Dziewczyna zimą zamiatała izbę, nosiła wo
dę, a nawet potrafiła krupnik ugotować. La
tem posyłano ją do bydła z Antkiem, bo chło
pak, zajęty struganiem, nigdy się nie dopilno
wał Co go nie nabili, nie naprosili, nie na
płakali się nad nim ! Chłopak krzyczał, obie
cywał, płakał nawet razem z matką, ale robił
swoje, a bydło wciąż w szkodę właziło.
ANTEK 9
Dopiero gdy siostra razem z nim pasła, było lepiej; on strugał patyki, a ona pilno
wała krów.
Nieraz matka, widząc że dziewucha choć młodsza, m& więcej rozumu i chęci, aniżeli Antek, załamywała z żalu ręce i lamentowała przed starym kumem, Andrzejem:
— Co ja pocznę, nieszczęsna, z tym An
tkiem odmieńcem? Ani to w chacie nic nie zrobi, ani bydła doglądnie, ino wciąż kraje te patyki, jakby co w niego wstąpiło. Już z nie
go, mój Andrzeju, nie będzie chyba gospo
darz, ani nawet parobek, tylko darmozjad, na śmiech ludziom i obrazę Boską!
Andrzej, który za młodu praktykował flisactwo i dużo świata widział, tak pocieszał strapioną wdowę:
— Jużci gospodarzem on nie będzie, to darmo, bo on na to nie ma nawet dobrego ro
zumu. Jegoby zatem trza naprzód do szkoły, a potem do majstra. Nauczy się z książki, nauczy się rzemiosła, i jeżeli nie zgałganieje, będzie żył.
Na to wdowa odpowiedziała, wciąż ła
miąc ręce:
— Oj kumie, co wy też gadacie? A czy to nie wstyd gospodarskiemu dziecku rzemio
sła się imać i byle komu na obstalunek robotę robić ?
Andrzej puścił dym z drewnianej fajecz
ki i rzekł:
— Jużsi, że wstyd, ale rady na to niema nijakiej.
Potem, zwracając się do Antka, siedzą
cego na podłodze przy ławie, zapytał:
—“Gospodarzem, czy u majstra?
A Antek na to:
10 ANTEK
— Ja będę stawiał wiatraki, co zboże mielą.
I odpowiadał tak zawsze, choć nad nim kiwano głowami, a jak czasem to i miotłą.
Miał już dziesięć lat, kiedy pewnego ra
zu, ośmioletnia wówczas siostra jego, Roza lia, strasznie zaniemogła. Jak się położyła, to się jej na drugi dzień dobudzić było trudno.
Ciało miała gorące, oczy błędne i gadała od rzeczy.
Matka z początku myślała, że dziewczyna przyczaja się: dała jej więc parę szturchań- ców. A gdy to nie pomogło, wytarła ją go
rącym octem, a na drugi dzień napoiła wódką z piołunem. Wszystko na nic, a nąwet go
rzej, bo po wódce wystąpiły na dziewuchę sine plamy. Wtedy wdowa, przetrząsnąwszy szmaty, jakie tylko były w skrzyni i w ko
morze, wybrała sześć groszy i wezwała na ratunek Grzegorzową, wielką znachorkę.
Mądra baba obejrzała chorą uważnie, o- pluła koło niej podłogę, jak należy, posmaro
wała ją nawet sadłem, ale—i to nie pomogło.
Wtedy rzekła do matki:
— Napalcie kumo, w piecu do chleba.
Trza dziewczynie zadać na dobre poty, to ją
odejdzie. v
Wdowa napaliła w piecu, jak się patrzy, i wygarnęła węgle,* czekając dalszych roz
kazów.
— No, teraz — rzekła znachorka—poło
żyć dziewuchę na sosnowej desce i wsadzi jąć ją w piec, na trzy Zdrowaśki. Ozdrowieje wnet, jakby kto ręką odjął!
^ Istotnie, położono Rozalię na sosnowej desce (Antek patrzał na to z rogu izby) i
wsadzono ją, nogami naprzód, do pieca.
ANTEK 11 Dziewczyna, gdy ją gorąco owiało, o- cnęła się.
— Matulu, co wy ze mną robicie? — zawołała.
— Cicho, głupia, to ci przecie wyjdzie na zdrowie.
Jnż ją wsunęły baby do połowy; dziew
czyna poczęła się rzucać, jak ryba w sieci.
Uderzyła znachoricę, schwyciła matkę obu rę
kami za szyję i wniebogłosy krzyczała:
— A dyć wy mnie spalicie, matulu! . . . Już ją całkiem wsunięto, piec założono deską, i baby poczęły odmawiać trzy Zdro- waśki. . .
— Zdrowaś Panno Mary o, łaski pełna...
— Matulu! matulu m oja!... — jęczała nieszczęśliwa dziewczyna. — O matulu! . . .
— Pan z tobą, błogosławionaś ty między niewiastami. . .
Teraz Antek podbiegł do pieca i schwycił matkę za spódnicę.
— Matulu! — zawołał z płaczem— a dyć ją tam na śmierć zaboli! . . .
Ale tyle tylko zyskał, że dostał w łeb, ażeby nie przeszkadzał odmawiąć Zdrowa
siek. Jakoś i chora przestała bić w deskę, rzucać się i krzyczeć. Trzy Zdrowaśki odmó
wiono, deskę odstawiono.
W głębi pieca leżał trup, ze skórą czer
woną, gdzieniegdzie oblazłą.
— Jezu! — krzyknęła matka, ujrzawszy dziewczynę niepodobną do ludzi.
I taki ogarnął ją żal po dziecku, że ledwie pomogła znachorce przenieść zwłoki na tap
czan Potem uklękła na środku izby i, bijąc
głowę w klepisko, wołała:
12 ANTEK
— O! Grzegorzowa! . . . A cóż wyście najlepszego zrobili! . . . .
— E t! . . . cichobyście lepiej byli. Wy może myślicie, że dziewuszysko od gorąca tak zczerniało? To tak z niej choroba wylazła, ino, że trochę za prędko, więc i umorzyła nie
bogę. To wszystko przecie z mocy Boskiej....
We wsi nikt nie wiedział o przyczynie śmierci Rozalii. Umarła dziewucha—to tru
dno. Widać, że już tak było przeznaczone.
Alboż to jedno dziecko co rok we wsi umiera, a przecie zawsze ich pełno!
Na trzeci dzień włożono Rozalię w świe
żo zhęblowaną trumienkę, z czarnym krzy
żem, trumnę ustawiono w gnojownicach i po
wieziono dwoma wołami za wieś, tam, gdzie nad zapadłemi mogiłami czuwają spróchniałe krzyże i białokore brzozy. Na nierównej dro
dze trumienka skrzywiła się trochę na bok, a Antek, trzymający się fałdów spódnicy mat
czynej, idąc za wozem, myślał:
— Musi tam być źle Rozalce, kiedy się tak poprawia i na bok przewraca! . . . •
Potem—pokropił ksiądz trumnę święco
ną wodą, czterech parobków spuściło ją na szalach do grobu, przywaliło ziemią—i tyle wszystkiego.
Wzgórza z lasem szumiącym i te, na których krzaki rosły, zostały tam, gdzie by
ły. Pastusi, jak dawniej, grali na fujarkach w dolinie, i życie szło, wciąż szło swoją koleją, choć we wsi nie stało jednej dziewuchy.
Przez tydzień mówiono o niej, potem za
pomniano i opuszczono świeży grób, na któ
rym tylko wiatr wzdychał i świergotały pol
ne koniki.
ANTEK 13
A jeszcze potem spadł śnieg i n aw et ko
niki w ystraszył.
W zimie gospodarskie dzieci chodziły do szkoły. A że z A n tk a nie spodziewała się m a tk a żadnej pomocy w gospodarstwie, r a czej zawadę, więc poradziwszy się k u m a An
drzeja, postanowiła oddać chłopca na naukę.
— A czy mnie w szkole nauczą w iatraki budować? — p y ta ł Antek.
— Oho! nauczą cię naw et w kancelaryi pisać, byłeś ino był chętny.
Wzięła tedy wdowa czterdzieści groszy w węzełek, chłopca w garść, i ze strachem , poszła do nauczyciela. Wszedłszy do izby, za
sta ła go, ja k sobie ła ta ł s ta r y kożuch. Po
kłoniła m u się do nóg, doręczyła przyniesione pieniądze i rzekła:
— K łaniam się też, panu profesorowi i ślicznie proszę, żeby mi wielmożny pan oto wisusa wziął do nauki, a ręki na niego nie żałował, ja k rodzony o jc ie c ...
Wielmożny pan, którem u słoma wyglą
dała z dziurawych butów, wziął A ntka pod brodę, popatrzał m u w oczy i poklepał.
— Ładny chłopak — rzekł. — A co ty umiesz?
— Jużci prawda, że ładny, — pochwyci
ła zadowolona m a tk a — ale musi, że chyba nic nie umie.
— Jakże więc wy jesteście jego m atk ą i nie wiecie, co on umie i czego się nauczył?—
spytał nauczyciel.
— A skądbym j a miała wiedzieć co on um ie? Przecie j a baba, to mi do tych rzeczy nic. A co uczył się on, niby mój Antek, to wiem, że uczył się bydło paść, drw a szczypać, wodę ze studni ciągnąć i chyba już nic więcej.
14 ANTEK
W tak i sposób zainstalowano chłopca do szkoły. Ale że m atce żal było wydanych czterdziestu groszy, więc, dla uspokojenia się, zebrała pod domem kilku sąsiadów i r a
dziła się ich, czy to dobrze, że A ntek będzie chodził do szkoły i że ta k i w ydatek na niego poniosła.
— T e ! . . . — odezwał się jeden z gospo
darzy — niby to nauczycielowi z gm iny się płaci, więc na upartego moglibyście m u nic nie dawać. Ale zawsze on się upomina, a t a
kich, co nie płacą m u osobno, gorzej uczy.
— A dobry też z niego profesor?
— No! n ic z e g o !.. . On niby, ja k z nim gadać, to taki je s t trochę głupowaty, ale uczy
— ja k wypada. Mój przecie chłopak chodzi do nego dopiero trzeci rok i już zna całe abe
cadło— z góry na dół i z dołu do góry.
— E ! cóż to znaczy abecadło — odezwał się drugi gospodarz.
— Jużci że znaczy — rzekł pierwszy.—
Nibyście to nie słyszeli, co nieraz nasz w ójt pow iadają: żebym ja choć umiał abecadło, to by m z takiej gm iny miał dochodu więcej, niż tysiąc rubli, tyle co p is a r z !
W parę dni potem. A ntek poszedł pier
wszy raz do szkoły. W ydała mu się ta k a p ra wie porządna, ja k t a izba w karczmie, co w niej szynkwas stoi, a ławki były w niej jedna za drugą, ja k w kościele. Tylko, że piec pękł i drzwi się nie domykały, więc trochę ziębiło.
Dzieci miały czerwone tw arze i ręce trzym ały w rękaw ach; nauczyciel chodził w kożuchu i w baraniej czapce. A po kątach szkoły sie
dział biały mróz i wytrzeszczał na wszystko iskrzące ślepie.
ANTEK 15
Usadzono A n tk a między tymi, którzy nieznali jeszcze liter, i zaczęła się lekcja.
Antek, upomniany przez m atkę ślubował sobie, że m usi się odznaczyć.
Nauczyciel wziął kredę w skostniałe pal
ce i n a zdezelowanej tablicy napisał jak iś znak.
— Patrzcie dzieci! — mówił. — Tę literę spam iętać łatwo, bo wygląda tak, jak b y kto kozaka tańcował, i czyta się A. Cicho tam o s ły ! . . . P ow tórzcie: a . . . a . . . a . . .
— A ! . . . a ! . . . a ! . . . — zawołali chó
rem uczniowie pierwszego oddziału.
N ad ich piskiem górował głos Antka.
Ale nauczyciel nie zauważył go jeszcze.
Chłopca trochę to ubodło; am bicja jego była podrażniona.
Nauczyciel wyrysował drugi znak.
— Tę literę — mówił — zapam iętać je szcze łatwiej, bo wygląda ja k precel. Wi
dzieliście precel?
— W ojtek widział, ale my to chyba nie...
— odezwał się jeden.
— No, to pam iętajcie sobie, że precel je s t podobny do tej litery, k tó ra nazywa się B.
Wołajcie: be! be!
Chór zaw o łał: b e ! b e ! — ale A ntek tym razem rzeczywiście się odznaczył. Zwinął obie ręce w trą b k ę i beknął, ja k roczne cielę.
Śmiech w ybuchnął w szkole, a nauczy
ciel aż zatrząsł się ze złości.
— H e! — krzyknął do A ntka. — Toś ty ta k i zuch? Ze szkoły robisz cielętnik? — Dajcie go tu na rozgrzewkę!
Chłopiec ze zdziwienia aż osłupiał, ale nim się upam iętał, już go dwaj najsilniejsi ze
16 ANTEK
szkoły chwycili pod ramiona, wyciągnęli nad środek i położyli.
Jeszcze Antek niedobrze zrozumiał o co chodzi, gdy nagle uczuł kilka tęgich razów i
usłyszał przestrogę:
— A nie becz, hultaju! a nie becz!
Puścili go. Chłopiec otrząsnął się, jak pies wydobyty z zimnej wody, i poszedł na miejsce.
Nauczyciel wyrysował trzecią i czwartą literę, dzieci nazywały je chórem, a potem nastąpił egzamin.
Pierwszy odpowiadał Antek.
— Jak się ta litera nazywa? — pytał nauczyciel.
— A ta druga?
Antek milczał.
— Ta druga nazywa,się be. Powtórz
ośle. ~(
— Powtórz, ośle, be!
—Albo ja głupi! — mruknął chłopiec, dobrze pamiętając, że w szkole beczeć nie wolno.
— Co, hultaju jakiś, jesteś hardy? Na rozgrzewkę g o ! . . .
I znowu ci sami co pierwej koledzy po
chwycili go, położyli, a nauczyciel udzielił mu taką samą liczbę prętów, ale już z upomnie
niem: ’
— Nie bądź hardy! nie bądź hardy!
W kwadrans później zaczęła s ię ‘nauka oddziału wyższego, a niższy poszedł na re
kreację, do kuchni profesora. Tam, jedni pod dyrekcją gospodyni skrobali kartofle, drudzy nosili wodę, inni pokarm dla krowy.—
i na tem zajęciu upłynął im czas do południa.
ANTEK 17 Kiedy Antek wrócił do domu, matka za
pytała go?
— A co ? uczyłeś się ?
— Uczyłem.
— A dostałeś?
— O! i jeszcze jak! Dwa razy.
— Za naukę?
— Nie, ino na rozgrzewkę.
— Bo widzisz to początek. Dopiero póź
niej będziesz brał i za naukę! — pocieszyła go matka.
Antek zamyślił się frasobliwie.
— Ha, trudno, — rzekł w duchu. — Bije bo bije, ale przynajmnej pokaże, jak się wia
traki stawiają.
Od tej pory dzieci najniższego oddziału uczyły się wciąż czterech pierwszych liter, a potem szły do kuchni i na podwórze poma
gać profesorskiej gospodyni. O wiatrakach mowy nie było.
Jednego dnia na dworze mróz był lżej
szy, profesorowi także jakoś serce odtajało, więc chciał wytłumaczyć najmłodszym swoim wychowańcom, pożytek pisma.
— Patrzcie, dzieci — mówił, pisząc na tablicy wyraz dom: — jaka to mądra rzecz pisanie! Te trzy znaczki takie małe i tak niewiele miejsca zajmują, a jednak ozna
czają—dom. Jak tylko na ten wyraz popa
trzysz, to razaz widzisz przed oczyma cały budynek, drzwi okna, sień, izby, piece, ławy, obrazy na ścianach, krótko mówiąc: widzisz dom, ze wszystkiem, co się w nim znajduje.
Antek przecierał oczy, wychylał się, o- glądał napisany na tablicy wyraz, ale domu żadnym sposobem zobaczyć nie mógł. Wre
szcie trącił swego sąsiada i spytał:
18 ANTEK
— Widzisz ty tę chałupę, co o niej pro
fesor gadają?
—Nie widzę — odparł sąsiad.
— Musi to chyba być łgarstwo! — za
konkludował Antek.
Ostatnie zdanie usłyszał nauczyciel i krzyknął.:
—- Jakie łgarstwo ? Co łgarstwo ?
— A to, że na tablicy jest dom. Prze
cie tam jest ino trochę kredy, ale domu nie widno—odparł naiwnie Antek.
Nauczyciel porwał go za ucho i wyciągnął na środek szkoły. .
— Na rozgrzewkę go! — zawołał, i zno
wu powtórzyła się, z najdrobniej szemi szcze
gółami, dobrze już chłopakowi znana cere
monia.
Gdy Antek wrócił do domu czerwony, spłakany i jakoś nie mogący znaleźć miejsca, matka znowu go zapytała:
— Dostałeś?
— A może matula myślą, że nie? — stęknął chłopiec. ;
— Za naukę?
— Nie za naukę, ino na rozgrzewkę!
Matka machnęła ręką.
— H a! — rzekła po namyśle — musisz jeszcze pamiętać, to ci tam kiedy dadzą i za naukę.
A potem, dokładając drew do ognia na kominie, mruczała sama do siebie:
— Tak to zawsze wdowie i sierocie na tej ziemi doczesnej! żebym ja profesorowi mogła dać z pół rubla, a nie czterdzieści gro
szy, toby mi chłopca od razu wziął. A tak baraszkuje sobie z nim i tyle.
A Antek, słysząc to, m yślał:
ANTEK 19
— No, no! jeżeli on ta k baraszkuje ze mną, to co dopiero będzie, ja k mnie uczyć zacznie!
Na szczęście, czy nieszczęście, obawy chłopca nie m iały się nigdy ziścić.
Jednego dnia, było to już we dwa mie
siące po w stąpieniu A n tk a do szkoły, p rzy szedł do jego m a tk i nauczyciel i po zwykłych przyw itaniach zapytał:
— Jakże, m o ja kobieto, będzie z waszym chłopakiem ? Daliście za niego czterdzieści groszy, ale na początku, i już trzeci miesiąc idzie, a j a szeląga więcej nie widzę! To się ta k przecie nie g o d zi; płaćcie choć i po czter
dzieści groszy, ale co miesiąc.
A wdowa n a t o :
— Skądże j a wezmę, kiedy nie m am ! Co ja k i grosz zarobię, to wszystko idzie do gminy. N aw et dzieciskom szm aty niema za co kupić.
Nauczyciel w stał z ławy, nałożył czapkę w izbie i o d p a rł:
— Jeżeli tak , to A ntek nie m a po co chodzić do szkoły. J a ta m sobie nad nim darm o ręki zrywać nie będę. T aka nauka, j a k m oja, to nie dla biedaków.
Z ab rał się i wyszedł, a wdowa, patrząc za nim, m yślała:
— Jużci praw da. J a k św iat światem, to ino pańskie dzieci chodziły do nauki. A
gdzie zaś prosty człowiek mógłby na to wy
starczyć ! . . .
Zawołała znowu kum a A ndrzeja na radę, i poczęli oboje egzaminować chłopca.
— Cóżeś się ty, wisusie, nauczył przez te dwa m iesiące? — p y tał go A ndrzej.— P rz e cie m a tk a wydali na cię czterdzieści groszy...
20 ANTEK
- — Jeszcze jak! — wrtąciła wdowa.
— Com się tam miał nauczyć! — odparł chłopiec... — Kartofle skrobią się tak w szko
le, jak i w domu, świniom tak samo daje się jeść. Tyle tylko, żem parę razy profesorowi buty wyczyścił. Ale za to porwał na mnie o- dzienie prfey tych tam __ rozgrzewkach. . .
— No, a znauki toś nic nie połapał ?
— Kto tam co połapie! — mówił Antek.
—Jak nas uczy po chłopsku—to łże. Napisze se na tablicy jakiś znak i mówi, że to dom z izbą, sienią, z obrazami. Człowiek przecie ma oczy i widzi, że to nie jest dom. A jak nas uczy po szkolnemu, to kat go zrozumie!
Jest tam kilku starszych co po szkolnemu pieśni śpiewają, ale młodszy to dobrze jak się trochę kląć nauczy. . . .
— Ino kiedy spróbuj gadać tak pasku
dnie, to ja ci dam! — wtrąciła matka.
— No, a do gospodarstwa nigdy, chłopa
ku, nie nabierzesz ochoty? — spytał Andrzej.
Antek pocałował go w rękę i rzekł:
— Poślijcie mnie już tam, gdzie uczą budować wiatraki.
Starzy, jak na komendę, wzruszyli ra
mionami.
Nieszczęsny wiatrak, po drugiej stronie Wisły mielący zboże, tak ugrząsł w duszy chłopca, że go już stamtąd żadna siła wydo
być nie mogła.
Po długiej naradzie postanowiono cze
kać. I czekano.
Upływał tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, nareszcie chłopak doszedł do dwunastu lat, ale w gospodarstwie wciąż nie
wielkie oddawał usługi. Strugał swoje patyki,
a nawet rzeźbił cudackie figury. I dopiero
ANTEK 21 gdy mu się kozik zepsuł, a matka na nowy
nie dawała pieniędzy, wynajmował się do ro
boty. Jednemu nocą koni na łące pilnował, zatopiony w siwej mgle wieczornej i zapa
trzony na gwiazdy; innemu woły prowadził przy orce; czasem poszedł do lasu po jagody lub grzyby i sprzedawał szynkarzowi Mordce za kilka groszy cały kosz.
W chacie im się nie wiodło. Gospodar
stwo bez chłopa, to jak ciało bez duszy; a wiadomo, że ojciec Antka już od kilku lat wypoczywał na tem wzgórzu, gdzie przez ży
wopłot, czerwonemi jagodami okryty, spoglą
dają na wioskę smutne krzyże.
Wdowa do obrządzenia roli najmowała parobka, resztę pieniędzy musiała odnosić do gminy, a dopiero za to, co zostało, karmić sie
bie i chłopców.
Jadali też codzień barszcz z chleba i kar
tofle, czasem kaszę i kluski, rzadziej groch, a mięso—chyba tylko na Wielkanoc. Niekiedy i tego w chacie nie stało, a wówczas wdowa, nie potrzebując pilnować komina, łatała sy
nom sukmanki. Mały Wojtek płakał, a An
tek z nudów, w porze obiadowej, łapał muchy i po takiej uczcie znowu szedł na dwór do strugania swoich, drabin, płotów, wiatraków 1 Świętych. Bo także wystrugiwał i Świę
tych, co prawda, na początek bez twarzy i rąk.
Nareszcie kum Andrzej, wierny przyja
ciel osieroconej rodziny, wyrobił Antkowi miejsce u kowala, w drugiej wsi. Jednej nie
dzieli poszli tam z wdową i chłopcem. Kowal
przyjął ich niezgorzej. Wypróbował chłopca
w ręku i krzyżu, a widząc, że na swój wiek
jest wcale mocny, przyjął go do terminu, bez
zapłaty, i tylko na sześć lat. Straszno i smu
22 ANTEK
tno było chłopcu patrzeć, jak płacząca matka i stary Andrzej, pożegnawszy, jego i kowala, skryli się już za sadami, idąc z powrotem do domu. Było mu jeszcze smutniej, kiedy spał pierwszą noc pod cudzym dachem, w stodółee, między nieznanymi sobie chłopakami kowala, którzy zjedli jego kolację i jeszcze dali mu do snu parę kułaków, na zadatek dobrej przy
jaźni.
Ale kiedy na drugi dzie!, równo ze świ
tem, poszli gromadą do kuźni, gdy rozniecili ognisko. Antek począł dąć pękatym miechem, a inni .śpiewając z majstrem: “Kiedy ranne wstają zorze”, poczęli kuć młotami rozpalone żelazo, — w chłocu zbudził się jakby nowy duch. Dźwięk metalu, rytmiczny huk, pieśń, której aż las odpowiadał echem — wszystko to upoiło chłopca. . . Zdaje się, że w sercu jego aniołowie niebiescy naciągnęli kilka strun, nieznanych innym chłopskim dzieciom, i że struny te odezwały się dopiero dziś przy sapaniu miecha, tętnieniu młotów i pryska
jących z żelaża iskrach.
Ach! jakiby z niego był dziarski kowal, a może i co więcej. . . Bo chłopak, choć nowa robota podobała mu się okrutnie, wciąż my
ślał o swoich wiatrakach.
Kowal, dzisiejszy opiekun Antka, był człowiek nijaki. Kuł żelazo i piłował je ani źle,, ani dobrze. Czasami walił chłopców aż puchli, a najwięcej dbał o to, ażeby zbyt pręd
ko nie wyuczyli się kunsztu. Bo taki młodzik, wyszedłszy z terminu, mógłby pod bokiem swemu rodzonemu majstrowi kuźnię założyć i zmusić go do staranniejszej roboty!...
A trzeba wiedzieć, że majster miał jesz
cze jeden obyczaj.
ANTEK 23 Na drugim końcu wsi mieszkał wielki przyjaciel kowala—sołtys, kt<$ry w zwykłe dni prawie nie odchodził od pracy, ale gdy mu co kapnęło z urzędu, rzucał gospodarstwo i
szedł do karczmy mimo kuźni. Bywało te
go raz, albo i dwa razy na tydzień.
Idzie sobie tedy sołtys, z zapracowanym na urzędzie groszem, pod sosnową wiechę, i
niechcący zbacza do kuźnj.
— Pochwalony! — woła do kowala, sto
jąc za progiem.
— Pochwalony! — odpowiada kowal.—- A jak tam w polu?
— Niczego — mówi sołtys. — A jak u was, w kuźni?
— Niczego — mówi kowal. — Chwała Bogu, żeście choć, aby raz wyleźli z chałupy.
— A tak — odpowiada sołtys.—Takem ci się zgadał w kancelarji, że muszę choć od
robinę zeby popłókać. Może pójdziecie i wy od tego kurzu?
— Ma się rozumieć, że pójdę, przecie zdrowie jest najpierwsze — odpowiedział ko
wal, i nie zdejmując fartucha, szedł razem z sołtysem do karczmy.
A kiedy już raz wyszedł, mogli chłopcy na pewno gasić ognisko, żeby robota była najpilniejsza, żeby się walił świat, ani maj
ster, ani sołtys przed wieczorem nie wyszli z karczmy, chyba, że sołtysowi narzuciła się jaka urzędowa czynność.
Dopiero późno w nocy wracali do domu, Zwykle sołtys wiódł kowala pod rękę, a ten dźwigał butelkę “płókania” na jutro. Ną drugi dzień, sołtys był zupełnie trzeźwy i go
spodarował, aż do nowego zarobku na urzę
dzie, ale kowal wciąż zaglądał do przyniesio-
24 ANTEK
nej butelki, dopóki się dno nie pokazało, i tym sposobem od jednego zamachu wypoczywał przez dwa dni.
> Już półtora roku nadymał Antek miechy w kuźni, nie robiąc zdaje się nic więcej, i pół
tora roku majster z sołtysem regularnie płó- kali zęby pod sosnową wiechą. Aż raz zda
rzył się wypadek. . .
Kiedy sołtys z kowalem siedzieli w karczmie, nagle po pierwszym półkwaterku dano znać, że ktoś tam powiesił się—i gwał
tem wyciągnięto sołtysa z za stołu. Kowal, nie mając odpowiedniego towarzystwa, mu
siał zaprzestać płókania, ale kupił niezbędną butelkę i powoli wracał z nią ku domowi.
Tymczasem do kuźni przyszedł chłop z koniem do okucia.
Ujrzawszy go, terminatorowie zawołałli:
— Niema majstra, dziś robi z sołtysem
płókanie! 1
— A z was to żaden nie potrafi szkapy . okuć ? — spytał markotnie gospodarz.
— Kto tam potrafi! — odparł najstarszy terminator.
— Ja wam okuję! —. odezwał się nagle Antek.
Tonący chwyta się brzytwy, więc i chłop - zgodził się na propozycję Antka, choć niewie
le mu ufał, a jeszcze inni termniatorowie wy
śmiewali go i wymyślali.
— Widzisz go, niedorostka! — mówił • najstarszy. — Jak żyje, nie trzymał młota w garści, tylko dymał i węgli dokładał, a dziś porywa się na kucie koni! . . .
Widać jednak, że Antek miewał młot w garści, bo zawinąwszy się, w niedługim na
wet czasie odkuł kilka gwoździ i podkowę.
ANTEK 25 Wprawdzie podkowa była za wielka i niezbyt foremna, ale swoją drogą terminatorowie po
otwierali gęby.
Właśnie, przyszedł na tę chwilę i maj
ster. Opowiedziano mu co się stało, pokaza
no podkowę i gwoździe.
Kowal obejrzał i aż przetarł krwią na- biegłe oczy.
— A ty gdzieś się tego nauczył, złodzie
ju? — zapytał Antka.
— A w kuźni — odparł chłopiec, zado
wolony z komplementu. — Jak pan majster poszedł na płókanie, a oni rozbiegli się, to ja wykuwałem różne rzeczy z ołowiu, albo i z żelaza.
Majster tak był zmieszany, że nawet za
pomniał zbić Antka za psucie materjałów i narzędzi. Aż poszedł na radę do żony, skut
kiem czego chłopca wydalono z kuźni i prze
znaczono do gospodarstwa.
— Za mądryś ty, kochanku! — mówił mu kowal. — Nauczyłbyś się fachu we trzj lata i później byś uciekł. A przecież matka od
dała mi cię na sześć lat—-do służby.
Pół roku jeszcze był Antek u kowala.
Kopał w ogrodzie, pełł, rąbał drzewo, kołysał dzieci, ale już nie przestąpił progu kuźni. Pod tym wgzlędem wszyscy go rzetelnie pilno
wali; i majster, i majstrowa, i chłopcy. Na
wet własna matka Antkowa i kum Andrzej, choć wiedzieli o dekrecie kowalskim, nic prze
ciw niemu nie mówili. Według umowy i oby
czaju chłopiec dopiero po sześciu latach miał
prawo jak tako fuszerować kowalstwo. A że
był dziwnie bystry i nie uczony przez nikogo
nauczył się kowalstwa sam, w ciągu roku,
więc tem gorzej dla niego!
26 ANTEK
Swoją drogą Antkowi uprzykrzył się ta
ki tryb życia.
— Mam ja tu kopać i drwa rąbać, więte wolę to samo robić u matki!
/ Tak sobie myślał przez tydzień,. przez miesiąc. Wahał si. Ale w końcu -— uciekł od kowala i wrócił do domu.
Te jednak dwa lata wyszły ińu na dobre.
Chłopak wyrósł, zmężniał, poznał trochę wię
cej ludzi, aniżeli w swojej dolinie, a nade- wszystko poznał * więcej rzemieślniczych na
rzędzi.
Teraz, siedząc w domu, pomagał czasem przy gospodarstwie, ale przeważnie robił swo
je maszyny i rzeźbił figury. Tylko już prócz kozika miał dłótko, pilnik i świderek, i władał niemi tak biegle, że niektóre z jego wyrobów począł nawet kupować Mordko szynkarz. Na co ? . . . Antek o tem nie wiedział, chociaż jego wiatraki, chaty, sztuczne skrzynki, święci i rzeźbione fajki rozchodziły się po całej oko
licy. Dziwiono się talentowi nieznanego sa
mouka, niezgorzej nawet płacono za wyroby Mordce, ale o chłopca nikt się nie pytał, a tembardziej nikt nie myślał o podaniu mu pomocnej ręki.
Alboż kto pielęgnuje polne kwiaty, dzi
kie gruszki i wiśnie, choć niby wiadomo, że przy staraniu i z nich byłby większy poży
tek?. ..
Tymczasem chłopiec podrastał, a dzie
wuchy i kobiety wiejskie coraz milej na nie
go spoglądały i coraz częściej mówiły między
sobą: v
— Ładny bestja, bo ładny!
Rzeczywiście Antek był ładny. Był
dobrze zbudowany, w sobie zręczny i pro-
ANTEK 27
sto się trzym ał, nie ta k ja k chłopi, którym ram iona zwieszają się, a nogi ledwie posuwa
j ą się od ciężkiej pracy. Twarz także miał nie tak ą, ja k inni, ale ry sy bardzo regularne, cerę świeżą, wyraz rozumny. Miał też jasne kędzierzawe włosy, ciemnawe brwi i ciemno- szafirowe oczy, marzące.
Mężczyźni dziwili się jego sile i sarkali na to, że próżnował. Ale kobiety wolały mu patrzeć w oczy.
— J a k on b e s tja spoglądnie na człowie
ka, — mówiła jed n a z bab — to aż cię mrowie przechodzi. Taki jeszcze młodziak, a już pa
trz y n a cię, ja k dorosły sz la c h c ic !.. .
— Bo to p r a w d a ! — zaprzeczyła druga.—
On p a trz y zwyczajnie ja k niedorostek, ino m a ta k ą słodkość w ślipiach, że aż cię rozbie
ra. J a się na te m z n a m ! . . .
— Chyba j a się lepiej znam— odparła pierwsza. — Przeciem służyła we dw orze. . .
A gdy się kobiety spierały ta k o patrze
nie Antkowe, on tym czasem na nie nie patrzał wcale. U niego więcej jeszcze znaczył dobry pilnik, aniżeli n ajład n iejsza kobieta.
W ty m czasie wójt, s ta r y wdowiec, k tó ry ju ż córkę z pierwszego m ałżeństw a w ydał za mąż i m iał jeszcze w domu kilkoro m ałych dzieci z drugiego małżeństwa, ożenił się trz e
ci raz. A ja k o zwykle łysi m iew ają szczę
ście, więc wynalazł sobie za Wisłą żonkę mło
dą, piękną i bogatą.
Kiedy p a ra t a stan ęła przed ołtarzem, ludzie poczęli się śm iać; a i sam ksiądz tro- . chę pokiwał głową, że ta k nie pasowali da
siebie.
W ó jt trząsł się ja k dziad, k tó ry ze szpi
tala wyjdzie, i dlatego tylko był mało siwy,
28 ANTEK
że miał głowę łysą, jak dynia. Wójtowa była jak iskra. Czysta Cyganka, z wiśniowemi li
stami, nieco odchylonemi, i z oczyma czar- nemi, w których niby ogień paliła się jej młodość.
Po weselu, dom wójta, zwykle cichy, bar
dzo się ożywił, bo raz w raz przybywali go
ście. To strażnik, który częstsze miewał niż zwykle interesa do gminy; to pisarz, który, znać, nie dosyć nacieszywszy się wójtem w kancelarji, jeszcze go w domu odwiedzał; to, znów strzelcy rządowi, których dotychczas we wsi niebardzo kiedy widywano. Nawet sam profesor, odebrawszy miesięczną pensję, ci
snął w kąt stary kożuch i ubrał się—jak magnat, tak, że niejeden wiejski człowiek po
czął go tytułować: wielmożnym dziedzicem.
I wszyscy owi strażnicy, strzelcy, pisa
rze i nauczyciele ciągnęli do wójtowej, jak szczury do młyna. Ledwie jeden wszedł do izby, już drugi wystawał za płotem, trzeci su
nął z końca wsi, a czwarty kręcił się koło wójta. Jejmość rada była wszystkim, śmia
ła się, karmiła, poiła gości. Ale też czasem wytargała którego za włosy, a nawet i wybiła, bo humor u niej łatwko się zmieniał.
Nareszcie, po półrocznem weselu, zaczę
ło być trochę spokojniej. Jedni goście znu
dzili się, drugich wójtowa przepędziła, i tylko podstarzały profesor, sam licho jedząc i mo
rząc głodem swoją gospodynię, za każdą pen
sję miesięczną kupował sobie jakiś figlas do ubrania i siadywał u wójtowej na progu (bo .go z izby wyganiano), albo klął i wzdychał
pomiędzy opłotkami.
Jednej niedzieli poszedł Antek na sumę,
jak zwykle, z matką i bratem. W kościele
ANTEK 29
było już ciasno, ale dla nich znalazło się je szcze nieco miejsca. M atk a uklękła między kobietam i na prawo, A ntek z W ojtkiem mię
dzy, chłopami na lewo, i każdy modlił się ja k umaił. Naprzód do Świętego w wielkim ołta
rzu, potem do Świętego, co stoi wyżej nad tam ty m , potem do Świętych w ołtarzach bocz
nych. Modlił się za ojca, którego przy tłukło drzewo, i za siostrę, z której za prędko cho
roba w piecu wyszła, i za to, ażeby P a n Bóg miłosierny i jego Święci ze wszystkich ołta
rzów dali m u szczęście w życiu, jeżeli taka będzie ich wola.
W tem, gdy A ntek już czw arty raz z ko
lei pow tarza swoje pacierze, uczuł nagle, że ktoś udeptał go w nog i ciężko oparł m u się na ram ieniu. Podniósł głowę. Przeciskając się pomiędzy ciżbą ludu, stała nad nim wój
towa, na tw a rz y smagła, zaczerwieniona, za
dyszana z pośpiechu. U bierała się ja k chłop
ka, a z pod chustki, spadającej z ramion, wi
dać było koszulę z cieniutkiego płótna i sznury paciorków z bursztynów i korali.
I popatrzali sobie w oczy. Ona wciąż nie zdejmowała m u ręki z ramion, a o n . . . klę
czał, p a trz a ł na nią, ja k na cudowne zjawisko nie śm iejąc ruszyć się, aby mu nagle nie znikła.
Między ludźmi poczęto szeptać.
— Usuńcie się, kumie, pani wójtowa i d ą . . .
Kumowie usunęli się, i wójtowa poszła dalej, aż przed wielki ołtarz. W drodze niby potknęła się i znów spojrzała na A ntka, a chłopca aż gorąco oblało od je j oczu. Potem usiadła n a ławce i modliła się z książki, a czasami podnosząc głowę i spoglądając na
30 ANTEK
kościół. A kiedy na Podniesienie zrobiło się cicho, ja k b y m akiem zasiał, i pobożni upadli na twarze, ona złożyła książkę i znowu od
wróciła się do A ntka, topiąc w nim ogniste źrenice. N a je j cygańską tw arz i sznur pa
ciorków spłynął z okna snop światła, i w yda
ła się chłopcu jako święta, wobec której lu
dzie milkną i rzu cają się w proch.
Po sumie, ludzie tłum em poszli do do
mów. W ójtową otoczyli pisarz, nauczyciel i gorzelnik z trzeciej wsi, i już A ntek nie mógł jej zobaczyć.
W chacie postawiła m a tk a chłopakom do
skonały krupnik, zabielony mlekiem, i wielkie pierogi z kaszą. Ale Antek, choć lubił to, jad ł ledwie jednym zębem. Potem zabrał się, poleciał w góry, i położywszy się na n ajw y ż
szym szczycie, p atrzał sta m tą d na wójtową chatę. Ale widział tylko słomiany dach i m a ły niebieski dymek, wydobywający się powoli z obielonego komina. Więc zrobiło mu się ta k czegoś tęskno, że schował tw arz w s ta r ą suk
m anę i zapłakał.
Pierwszy raz w życiu uczuł wielką swo
ją nędzę. C h ata ich była najuboższą we wsi, a pole najgorsze. Matka, choć przecie go
spodyni, pracować m usiała ja k komornica i odziewała się prawie w łachmany. Na niego patrzano we wsi, ja k na straceńca, k tó ry nie
wiadomo po co innym chleb zjada. A co go się nie nabili, co go się naw et psy nie na- .g ry zły ! . . .
Jakże daleko było mu do profesora, go- rzelnika, a choćby i do pisarza, którzy, ile r a zy chcieli, mogli wejść do wójtowskiej ch aty i gadać z wójtową! Jem u zaś nie o wiele chodziło. P ra g n ą ł tylko, żeby jeszcze choć
ANTEK 31
raz jeden, jedyny i o sta tn i raz w życiu, opar
ła m u kiedy wójtowa na ram ieniu rękę i spoj
rzała w oczy tak, ja k w kościele. Bo w je j spojrzeniu mignęło mu coś dziwnego, coś ja k błyskawica, przy której na k ró tk ą chwilę od
sła n ia ją się niebieskie głębokoci, pełne ta je m nic. Gdyby je kto dobrze obejrzał, wiedział
by wszystko, co je s t na ty m świecie, i byłby bogaty, ja k król.
A ntek w kościele nie przypatrzył się do
brze tem u, co mignęło w oczach wójtowej.
Był nieprzygotowany, olnśiony i szczęśliwą sposobność stracił. Ale gdyby ona ta k jesz
cze kiedy na niego chciała s p o jr z e ć ! .. .
Marzyło m u się, że zobaczył przelatujące szczęście i strasznie do niego zatęsknił. Zbu
dziło się drzemiące serce i wśród boleści po
częło się—-jakby przeciągać. Teraz świat w y
dał m u się całkiem odmienny. Dolina była za szczupła, góry za niskie, a niebo— bodaj czy się nie opuściło, bo zam iast porywać ku sobie, zaczęło go przygniatać. Chłopiec ze
szedł z góry pijany, nie wiedząc jak im spo
sobem znalazł się nad brzegiem Wisły, i pa
trząc w rzeczne wiry, czuł, że go coś pociąga ku nim.
Miłość, której n aw et nazwać nie umiał, spadła n ań ja k burza, rozniecając w duszy strach , żal, zdziwienie i— albo on wiedział co jeszcze?
Odtąd co niedziela chodził do kościoła na sumę i ze drżeniem serca czekał na wójtową, myśląc, że j a k wtedy położy mu rękę na r a
mieniu i spojrzy w oczy. Ale wypadki nie p o w tarzają się, a zresztą uwagę wójtowej
pochłaniał teraz gorzelnik, chłop młody i
32 ANTEK
zdrowy, który aż z trzeciej wsi przyjeżdżał...
na nabożeństwo.
Wówczas A ntek wpadł na osobliwy po
mysł. Postanowił zrobić piękny krzyżyk i ofiarować wójtowej. W tedy ona chyba spoj
rzy na niego i może uleczy z tej tęsknicy, k tó ra mu w ypijała życie.
Za ich wsią, na ro zstajn y ch drogach, znajdował się dziwny krzyż. Od podstawy owijały go powoje. Nieco wyżej była d ra binka, włócznia i cierniowa korona, a u szczy
tu, przy lewem ramieniu, wisiała jed n a ręka C hrystusa, bo resztę fig u ry ktoś ukradł—
pewnie na czary. Ten to krzyż wziął A ntek jako model.
S tru g a ł więc, przerabiał i nanowo za
czynał swój krzyżyk, s ta r a ją c się, ażeby był piękny i wójtowej godny.
Tymczasem na wieś spadło nieszczęście.
Wisła wylała, przerwała tam ę i zniszczyła przybrzeżne pola. Ludzie wiele stracili, ale najwięcej A ntkow a m a tk a. W chacie jej
pokazał się n aw et głód. Trzeba było iść na zarobek; chodziła więc i sam a nieboga, i Woj
tusia oddała na pastucha. Ale wszystko to nie wystarczało. Antek, nie chcący jąć się pracy gospodarskiej, był dla niej prawdzi
wym ciężarem.
Widząc to, s ta r y A ndrzej począł nalegać na chłopca, ażeby poszedł w świat.
— Jesteś przecie chłopak bystry, silny, zręczny do rzemiosła, więc udaj się między
miejskich ludzi. Tam nauczysz się czego i je szcze m atce będziesz pomocny, a tu ostatni kęs chleba odejmujesz je j od gęby.
A ntek aż pobladł na myśl, że przyjdzie mu opuścić wieś, bez zobaczenia się choć raz
ANTEK 33
z wójtową. Rozumiał jednak, że inaczej być nie może, i tylko prosił, żeby mu zostawili kilka dni.
Przez ten czas z podwojoną gorliwością rzeźbił swój krzyżyk i wyrzeźbił bardzo ła
dny, z powojem u dołu, z narzędziami męki i z rę k ą P a ń sk ą przy lewem ramieniu. Ale gdy skończył robotę, żadną m iarą nie miał odwagi pójść do wójtowskiego mieszkania i swój d a r ofiarować woójtowej.
Przez ten czas m a tk a połatała mu odzie
nie, pożyczyła od Mordki rubla na drogę, wy
s ta r a ła się o chleb i ser do kobiałki, w ypłakała się. Ale A ntek wciąż marudził, z dnia na dzień odwlekając swoje wyjście.
Zniecierpliwiło to Andrzeja, k tó ry jednej soboty wywołał chłopca z ch aty i rzekł mu su ro w o :
— No, a kiedyż ty, chłopaku, opamiętasz się Czy chcesz, żeby przez ciebie m a tk a z głodu i z pracy zm arła? Przecie ona swoje- mi stare m i rękam i nie w ykarm i siebie i t a kiego ja k ty draba, co próżnuje po całych d n ia c h ! . . .
A ntek schylił mu się do nóg.
— Poszedłbym już, Andrzeju, ale kiedy mi strasznie żal porzucić sw oich!
Nie powiedział jednak, kogo mu żal n a j więcej.
— Oho! — zawołał Andrzej. — A cóżeś ty dziecko przy piersi, że nie możesz się obejść bez m a tk i ? Dobry z ciebie chłopak, ani sło
wa, ale masz w sobie takiego niechcieja, coby cię tu do siwych włosów trzy m ał m atce na k a rk u . Dlatego j a ci powiem; ju tr o św ięta niedziela, wszyscy będziemy wolni i odprowa
dzimy cię. Więc po nabożeństwie zjesz obiad
34 ANTEK
i pójdziesz. Dłużej tu z założonemi rękam i niema co siedzieć. Ty nalepiej wiesz, że mó
wię prawdę.
Antek, upokorzony, wrócił do ch aty i po
wiedział, że ju tro pójdzie w św iat szukać ro boty i nauki. Biedna kobieta, połykając łzy, poczęła szykować go do drogi. Dała mu s t a rą kobiałkę, jedyną w chacie, i torbę parcianą.
W kobiałkę włożyła trochę jadła, a w torbę pilniki, młotek, dłódka i inne narzędzia, któ- remi A ntek od tylu lat wyrabiał swoje za
bawki.
Nadeszła noc. A ntek legł na tw ard ej ła
wie, ale zasnąć nie mógł. Uniósł głowę, pa
trz a ł na dogasające w kominie węgle, słuchał dalekiego szczekania psów, albo św ierkania świerszcza w chacie, który nad nim ta k wo
łał, ja k wołają polne koniki nad opuszczonym grobej małej jego siostry, Rozalii.
W tem usłyszał jakiś szmer w rogu izby.
To bezsenna m a tk a jego pocichu s z lo c h a ła ...
Słońce było wysoko, kiedy się obudził.
A ntek ukrył głowę pod sukmanę.
M atka już w stała i drżącemi rękam i u- staw iała garnuszki przy ogniu.
Potem wszyscy razem usiedli za stół, do śniadania, i trochę podjadłszy, poszli do ko
ścioła. ♦
Antek miał na piersiach pod sukm aną swój krzyżyk. Co chwila przyciskał go, o- glądając się niespokojnie, czy gdzie wójtowej nie widać, i myśląc z trwogą, ja k też on swój dar doręczy?
W kościele nie było wójtowej. Chłopak, klęcząc na środku, machinalnie odmawiał mo
dlitwy, ale co m ó w i ł ? .. . nie rozumiał. Gra organów, śpiew ludu, dźwięk dzwonków i
ANTEK 35
własne cierpienie w duszy jego zlały się w jed n ą wielką zawieruchę. Zdawało mu się, że cały św iat drży w posadach w tej chwili, kiedy on m a opuścić wieś, ten kościół i wszy
stkich, których ukochał.
Ale na świecie było spokojnie, tylko w nim ta k kipiał żal.
Nagle organy ucichły, a ludzie pochylili głóowy. A ntek ocknął się, spojrzał. Ja k wówczas,- ta k i dziś było Podniesienie; i jak wówczas, w ławce przy wielkim ołtarzu, sie
działa wójtowa. W tedy chłopiec ruszył ze swego m iejsca między ciżbą ludu, zaczołgał się na kolanach aż do owej ławki i znalazł się u nóg wójtowej. Sięgnął za pazuchę i wydo
był krzyżyk. Ale odbiegła go wszelkia śm ia
łość, a głos mu zam arł tak, że jednego wyrazu nie mógł przemówić. Więc, zam iast oddać krzyżyk tej, dla której rzeźbił go przez parę miesięcy, wziął i zawiesił swoją pracę na gwoździu, wbitym w ścianę obok ławki. W tej chwili ofiarował Bogu drewniany krzyżyk, a razem z nim swoją ta je m n ą miłość i nie
pewną przyszłość.
W ójtowa zauważyła szm er i spojrzała na chłopca ciekawie, ta k samo ja k wtedy. Ale on nic nie widział, bo mu się oczy zasłoniły łzami.
Po sumie, m atka, z dziećmi wróciła do chaty. Ledwie zjedli k arto flan k ę i trochę klusków, ukazał się w izbie kum Andrzej i po przyw itaniu rzekł:
— No, chłopcze! zabieraj się! Komu w drogę, temu czas.
A ntek podpasał sukm anę rzemykiem, przywiesił torbę z narzędziami przez jedno r a mię, a kobiałkę przez drugie. Gdy już wszy
36 ANTEK
scy gotowi byli do drogi, chłopiec ukląkł, przeżegnał się i ucałował klepisko chaty, ja k podłogę kościelną. Potem m a tk a wzięła go za jedną rękę, b r a t W ojtuś za drugą, i jak pana młodego do ślubu, wiedli go oboje n a j ukochańsi na próg świata.
S ta ry Andrzej wlókł się za nimi.
— Masz tu rubla, A ntku — mówiła m a tka, wciskając chłopcu w rękę gałganek, pełen
miedzianych pieniędzy. — Nie kupuj za to dziecko statk ó w do k ra ja n ia , ino schowaj se ten grosz na złe czasy, kiedy ci się jeść za
chce. A jeżeli kiedy zarobisz ta k i pieniądz, to daj go na mszę świętą, ażeby ci Bóg bło
gosławił.
I szli tak wolno, wąwozem pod górę, aż im wieś z oczu znikła; tylko z karczm y dola
tywało ciche granie skrzypków i dudnienie bębna z dzwonkami. Wreszcie i to ucichło;
znaleźli się na wyżynie.
— No, wróćwa się j u ż ! — rzekł Andrzej.
— A ty, chłopaku, idź wciąż drogą i p y ta j się o miasto. Bo tobie nie na wsi mieszkać, ino w mieście, gdzie ludzie chętniejsi są do m łot
ka, niż do roli.
Wdowa na to odezwała się z płaczem:
— Kumie Andrzeju, odprowadźmyż go choć do fig u ry świętej, gdzieby pobłogosła
wić go można.
A potem b ia d a ła :
— Czy kto słyszał, żeby rodzona m atk a dziecko swoje wiodła na stracenie? Wycho
dzili, prawda, od nas chłopacy do wojska, ale to był mus. N igdy przecie nie widziano, żeby kto z własnej woli opuszczał wieś, gdzie się urodził i gdzie go przyjąć powinna święta zie
mia ! O j ! doloż ty moja, dolo! że j a już trzecią
ANTEK 37
osobę z c h a ty wyprowadzam, a sam a jeszcze żyję na ś w ie c ie ! ... A schowałeś, synusiu, pieniądze ?
— Schowałem, m atulu.
Doszli i do fig u ry i poczęli się żegnać.
— Kumie Andrzeju, — mówiła wdowa, Jkając — wyjście tyle św iata widzieli, wy
ście z bractwa, pobłogosławcież tego sierotę...
a dobrze, żeby się nim P a n Bóg opiekował.
A ndrzej popatrzał w ziemię, przypom
niał sobie modlitwę za podróżnych, zdjął czapkę i położył j ą pod figurą. Potem wzniósł ręce ku niebu, a gdy wdowa i obaj je j syno
wie uklękli, począł mówić:
— O Boże Święty, Ojcze nasz, któryś n a ród swój wyprowadził z ziemi Egipskiej i z domu niewoli, k tó ry każdemu stworzeniu, co się rucha, dajesz pokarm, k tó ry ptaki po
wietrzne do ich starodaw nych gniazd pow ra
casz, Ciebie prosimy, bądź miłościw tem u po
dróżnemu, ubogiemu i strapionem u! Opiekuj się nad nim Boże nasz święty, w złych przy
godach pocieszaj, w chorobie uzdrów, w gło
dzie n a k a rm i w nieszczęściu ra tu j. Bądź mu, Panie, miłościw, pośród obcych, jakoś był Tobiaszowi i Józefowi. Bądź mu Ojcem i M atką. Za przewodników daj mu aniołów Swoich, a gdy spełni, co sobie zamierzył—
do naszej wsi i do jego domu szczęliwie go powróć.
T ak się modlił chłop, w świątyni, gdzie polne zioła pachnęły, śpiewały ptaki, gdzie pod nimi błyszczała w ogromnych skrętach Wisła, a nad nimi s ta r y krzyż szeroko otwie
ra ł ramiona.
A ntek upadł do nóg matce, potem An
drzejowi, ucałował b r a ta i — poszedł drogą.
38 ANTEK
Ledwie uszedł kilkadziesiąt kroków, aż wdowa zawołał za nim :
— A n t k u !. . .
— Co, m a tu lu ? . ..
— A ja k ci tam będzie źle u obcych, wracaj do n a s . . . Niech cię Bóg błogosław i!
— Zostańcie z B ogiem !— odparł chłopak.
Znowu uszedł kawałek drogi, i znowu za
wołała za nim sm u tn a m a tk a :
— A n t k u ! . . . A ntku !. . .
— Co m atulu? — spytał chłopiec.
Głos jego już słabiej dolatywał.
— A nie zapomnij o nas, synusiu! Niech cię Bóg błogosławi!
— Zostańcie z B ogiem !
I szedł, szedł, szedł, ja k ów chłopak, co w ybrał się po cyrograf, wystawiony na wła
sną duszę. Wreszcie za wzzgórkiem znikł.
Na polu rozlegał się jęk zbolałej m atki.
Ku wieczorowi niebo zaciągnęło się chm uram i, i spadł drobny deszcz. Ale że chm ury nie były gęste, więc przedarły się przez nie blaski zachodzącego słońca. Zdaw a
ło się, że nad szarem polem i nad grzązką gliniastą drogą unosi się złote sklepienie, powleczone żałobną krepą.
Po tem polu szarem i cichem, bez drzew, po drodze grzązkiej, posuwał się zwolna s t r u dzony chłopiec, w siwej sukmance, z kobiałką
i torbą na plecach.
Zdawało się, że wśród głębokiego milcze
nia krople deszczu nucą tęskną melodię zna
nej pieśni:
Przez dolinę, przez pole, Idzie sobie pacholę.
Idzie sobie i śpiewa,
W ia tr mu z deszczem przygryw a!
ANTEK 39
Może spotkacie kiedy wiejskiego chłop
ca, k tó ry szuka zarobku i takiej nauki, jakiej między swoimi nie mógł znaleźć. W jego o- czach zobaczycie ja k b y odblask nieba, które przegląda się w powierzchni spokojnych wód;
w jego myślach poznacie naiwną prostotę, a w sercu ta je m n ą i prawie nieświadomą m i
łość.
Wówczas podajcie rękę pomocy temu dziecku. Będzie to nasz m ały brat, Antek, którem u w rodzinnej wsi stało się już za ciasno, więc wyszedł w świat, oddając się w opiekę Bogu i dobrym ludziom.