• Nie Znaleziono Wyników

Almanach Prowincjonalny 2014, nr 20 [2].

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Almanach Prowincjonalny 2014, nr 20 [2]."

Copied!
158
0
0

Pełen tekst

(1)

Wewnątrz m in.:

Przemysław Dakowicz

wiarsnn i

pmza

4 X CZARNO NA BIAŁY’

w literaturze i obrazach ks. Jerzy Szymik

OVASZKU BURIANIE aalsey і егааеу iriyaeuli Wojciech Nazarko

1100-iaeiu SOKOŁA * lactaa

Kuźnia przekładu

Jiri Mahen, Emf alis, PeT. mkowc

Krzysztof Biaźyc2 ? ftfryl i

(2)
(3)

P ieśń o winie

fanowi Cepowi

CHLEB I SÓL

Niejeden Babilon, co dumnie już się wznosił w zakolu srebrnej rzeki, gdzie jest?

A gliniana sława Niniwy niejednej,

wspaniałość wiszących ogrodów, gdzież jest?

Tylko nocą wiszące sady jaśnieją, tylko liściasty wiatr i wino są wieczne.

Miasta przez wilczycę karmione upadły i słońce zaszło nad cesarstwami, nad którymi świeciło stale.

Kolumnady świątyń niegdyś wyniosłych runęły, tylko drzew śpiewne kolumny wciąż od nowa sklepiają się nad nami, tylko wino jest wieczne.

Atlantydy w ciemności utonęły, bóg ognia Pompeje popiołem zasypał, Kamienną ciszą tchnie księżyc i wielu przekroczyło już granice żywych.

Tylko ptaki nad nami latają jak dawniej, a wieczór i wino nadal są wieczne.

Tylko wino zostaje takie samo, o Boże, i miłość.

Coraz wyżej po słupie światła pnie się latorośl, na krzew.e swe. krwi szczepimy ją stale.

A nasze krokj i goaziny naszych rozstrzygnięć są z tej samej materii co gwiazdy i wino, iak wino los nas^ przemianie podlega.

(4)

Z pev o vinć

'lak mnohy Babylon pyśny uż strmel z ohbi stribrne reky, kde je?

a hlinena slava Ninive mnohych, skvelost visutv Ji zanrad, kde je?

jen nod visute sady se skveji, jen listnaty vitr a vino je vecne.

Mesta kojena vlcici zasia a slunce zapadlo nad nserru, nad kterynii svitilo stale.

Sloupovi chramu kdys hrdych v prach klesla, jen stromu zpevave sloupy vzdy znova se nad nami klenou, jen vine je vecne.

Atlantidy se do tmy potapely, bńh ohne Pompeje popelem zasul, nerostne ticho z mesice sala a mnozi nieśli uż hramce dycha, ich.

fen ptaci nad nami leti jak drive, vecer a vino i nadal jsou vecne.

Jen vino zustava stej’ne, o Boże, i laska.

Vzdy vys se po sloupu svetla pne reva a na ker sve krve ji roubujem stale.

A naśe kroky a hodiny odhodlani jsou z teźe latky jak hvezdy a vino, jak vino los naś je k promene urćen.

Jan Zahradnićf.k

(5)

A

niśmy się obejrzeli, a minęło dziesięć lat! Na początku kwietnia przyszłego roku wspomnimy dzień, w którym odbyła się w Domu Kultury „Strzecha” promocja stustronicowego biuletynu, zawierającego kilkanaście tekstów, wierszem i prozą, autorstwa głównie twórców z Raciborza.

Przyjął on nazwę ALMANACH PROWINCJONALNY, dla zaznaczenia fenomenu istnienia war­

tościowej twórczości z dala od wielkich ośrodków kulturalnych i uniwersyteckich. O „szerokim oddechu” periodyku świadczyły pomieszczone w numerze pierwszym utwory ks. Jerzego Szy­

mika, Wojciecha Wencla, Krzysztofa Lisowskiego, Piotra Szewca oraz Milośa Doleżala, które od startu połączyły ośrodek raciborski z centrami polskiej i czeskiej kultury. O dobrej atmosferze wokół pisma niechaj świadczy fakt, iż wszyscy wymienieni autorzy publikują w Raciborzu do dziś. Stopniowo nasz półrocznik ugruntowywał swoje aspiracje, łącząc debiuty lokalnych autorów z ogłaszaniem utworów pisarzy i poetów szeroko znanych w Polsce i Europie. Stawkę autorów Nr 20 prowadzi znawca polskiej literatury i polskich dziejów, ale przede wszystkim poeta, Prze­

mysław Dakowicz z Łodzi. Jego utwory to przejmujący głos na temat naszego losu i tożsamości.

Na łamach AP odbywało się, i odbywa nadal, przenikanie stylów i kultur z naciskiem na lite­

raturę czeską, czyli tę najbliższą miasta, w którym żyjemy i tworzymy. Ów „nacisk”, czyli po prostu nasza skłonność, zaowocowała przed dwoma laty Projektem „4 X CZARNO NA BIAŁYM w litera­

turze i obrazach”, którego pokłosie w dwóch językach - polskim i czeskim - znalazło swoje miejsce na łamach czterech ostatnich numerów ALMANACHU. W numerze, który trzymają Państwo w dło­

niach, znajduje się garść wspomnień z całego przedsięwzięcia, które umocniło nas w przekonaniu, że ideałem jest móc poznawać twórczość w przekładzie, a jednocześnie w języku oryginału. Będziemy ten nurt kontynuować. Mocnym tego przykładem jest blok Kuźnia przekładów, otwierający czytelni­

ków na literaturę czeską sprzed lat stu i sprzed lat kilku. Jubileuszowy numer posiada niestety także część żałobną, blok wspomnień o niedawno zmarłym Vadavie Burianie, człowieku-instytucji, z któ­

rego odejściem kultura czeska i polska poniosły dotkliwą stratę. Ta strata dotyka także ALMANA­

CHU, w którym czeski tłumacz i poeta publikował. Niech strony poświęcone Zmarłemu świadczą, żeporozumienie w języku i w kulturze trwa także poza cezurą naszej ziemskiej działalności.

Dział podróży niech zaś jak zwykle zaświadcza, że świat jest wielokształtny i wspaniały, zwłasz­

cza jeśli potrafimy konfrontować go z naszą serdeczną prowincją, raciborską, katowicką czy lubelską.

Jeden z naszych stałych współpracowników zwrócił uwagę na fakt, że istnieje dokument (pergamin), zaświadczający o powstaniu w 1343 roku przy kościele farnym w Raciborzu Bractwa Literackiego. „Założycielami konfraterni byli zazwyczaj uczeni mężowie, magistrowie i bakała­

rze, których wówczas określano mianem <literatów>”, jak czytamy w pracy zbiorowej „Dzieje parafii Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Raciborzu” (Racibórz 2005). Działalność bractwa miała charakter religijno-formacyjny i modlitewny, zastanowić się jednak należy, czy grupa autorów skupionych wokół pisma nie posiada znamion „konfraterni literackiej"; byłoby wtedy szacowne grono autorów dobrowolnym zgromadzeniem „uczonych mężów skupionych wokół celu jakim jest doskonalenie się artystyczne? Kwestia pozostaje otwarta.

Dobrej jesiennej lektury, Drogi Czytelniku!

AlHjgnach _________________________________ ___________________________

ITTPr 4U’VЩІУ kU11В

(6)

к I’i’l і

4 X CZARNO NA BIAŁYM

KRYNICA INSPIRACJI

[...] Sztuka może umrzeć, obraz może ulec zniszczeniu. Istotne jest ziarno, które zostało za­

siane. .. Choc nie jestem zwolenniczką dwudziestowiecznych surreahstów, słowa tego hiszpań­

skiego malarza i rzeźbiarza Joana Miro utwierdzają mnie w przekonaniu, że podczas obcowania ze sztuką (czy to w roli artystów - twórców, czy też aktywnych odbiorców) mamy do czynienia z narzędziem o niebywałej mocy

Wojciech Wencel

(7)

Z

pewnością wiedzą o tym wszyscy ci, którzy na przestrzeni dwóch ostatnich lat wzięli udział w znakomicie opracowanym polsko-czeskim projekcie 4 X CZARNO NA BIAŁYM W SŁO­

WACH I OBRAZACH, który trwał od listopada 2012 do kwietnia 2014 r„ koncentrując swoje wydarzenia w Raciborzu i Opavie, dwóch miastach partnerskich po obu stronach granicy.

Literatura, poezja, malarstwo, fotografia, muzyka to dzisiaj w pewnym sensie atrybuty na­

szej duchowej niezależności, dlatego tak ważne jest stworzenie możliwości dla ich swobodnego i perspektywicznie ukierunkowanego rozwoju. Polem, na którym grono młodych twórców miało szansę kształcić swoją wrażliwość kulturową, był właśnie projekt prowadzony przez Marka Rap- nickiego w Raciborskim Centrum Kultury.

Cztery dni warsztatowe i cztery finałowe wieczory, podczas których polsko-czeska młodzież spotkała się ze znakomitymi osobistościami ze świata polskiej i czeskiej poezji. Naszymi gośćmi byli m.in. Wojciech Wencel, Petr Kral, Jarosław Mikołajewski, Krzysztof Lisowski, ks. Jerzy Szy­

mik, Milos Doleżal, Andrzej Babuchowski i Barbara Gruszka-Zych. Intencją wypracowania takiej formuły spotkań była chęć zachowania czy może raczej reaktywowania starożytnej relacji MISTRZ - UCZEŃ, która spośród wielu swoich wymiarów zakłada m.in. budowanie twórczego dialogu wokół czytelnego ładu wartości i jego intensywną realizację. Zdaje się, że to jeden z najcenniej­

szych aspektów 4 x CZARNO NA BIAŁYM.

Długoterminowość projektu pozwoliła jego uczestnikom na regularną, systematyczną pra­

cę z tekstem poetyckim. Dziś niejednokrotnie brakuje nam tej chwili do głębokiego namysłu, skupienia niezbędnego do stworzenia cegiełki, jaką możemy dołożyć do artystycznej budowli swojego pokolenia.

Projekt 4 x Czarno na Białym dobiega końca, a każde zapisane słowo, każda myśl jaka po­

jawiła się w głowie, każde zdanie, które zapadło nam w pamięci i wreszcie wszystkie zawiązane polsko-czeskie przyjaźnie pozostają jak ziarna, które szybko zaczynają kiełkować, bowiem młodzi zainspirowani próbują swoich sił coraz odważniej - źródło zatem bije i ma się całkiem dobrze.

Dzięki twórcom Projektu mamy to czarnonabiałym. ..

PRGWlJiSCIONALN

Almanach J ________________________________________ __________________

5

(8)
(9)
(10)

! ''

(11)
(12)

Z CYKLU

ROZMOWY PRZY JEZIORZE

R ozmowa ze S krzydlatym ...

A że na swat ze mną przyszło w jednej dobie To jestestwo skrzydlate

To i chwili wspólnej przyfrunęło - Przy mym domku u jeziora Na gałązce modrzewiowej Siadło obok, ale sobie

(iłówka strojna w dziobek słodki Reszta by w komeżce szarej (Ministranckie bokami koronki) - Dzwoni

Na pochwałę tej godziny złotej Ucho moje już złowiwszy

Oczkiem strzela tak zalotnie, a zadziornie Jakby chciało i spojrzeń moje zdobyć?

pi ecnoto, prosty podbój Łatwa ci ta ze mną zdobycz!

Szły poglądy i nasłuchy Od jestestwa do jestestwa Tam od ćwierku, tu od słowa - Szła wymiana "ozmowa

(13)

A co, smutno?

- Sama samość na gałązce u waćpana?

Czy to lipa czy to modrzew

W kwestii osobności jakaś tam odmiana ? - U kolegi tyż podobnie ?

(E ścieśnione staropolskie, rozpoznaję) Nad kajetem czy w kajecie

Robak gryzie, pustka gniecie (Ostinato uporczywe - Nuda, chandra i te rzeczy)

Od świergotu i od słowa, jak powiadam - Lub na odwrót

Szła rozmowa Tak w duszyczce uskrzydlonej I w człowieczej duszy skrytej Przyj eziornej

Moment łączno- wspólnotowy Się zagnieżdżał i podobniał...

Jak przybyli, tak pobyli

Na tym dworze, w tym przestworzu - W onej to łupinie chwili

Dziejby leśnej i napoju cienistego Skosztowawszy

- Tlenu zaczerpnąwszy w płuca W strony swe oddzielne zgodnie Tak przelotni tu pospołu Jak przybyli

Tak wybyli Fruuu...fruu....

Wybyli...

■■

(14)

OT NIEBAWEM...

CZYLI ROZMOWA Z HANIĄ B.

I laniu, czy podobna, ze rozstawszy się w ogródku Tuz pod płotkiem

Gdzieś koło dziewiątej klasy?

Spotykamy się, no spójrz no ...

Spójrz no, spójrz no.. - Starzy ludzie?

I naprawdę przyjdzie -idzie, jak tu mówią - Idzie umrzeć?

A tam koper pięknie pachnie Pomidory do palików wiązać Matka woła

- A tu psotę raczej chce się do obłokow -Huczy młyn i lecą snopy

Srebrne snopy, pióra, strzępy smugi I laniu, stan tu obok przy mnie - W srebrny zamęt wody skoczmy?

Zimna rzezwa, dobra woda - Zapach mięty

Tatarakiem pachnie mułem Jaki cień juz stamtąd straszny Mroczny, Haniu...

W zamęt wody srebrnej skoczmy - Haniu, kiedyż tak to było?

Almanach 12

(15)

Ach magister dziś farmacji?

Nawet na emeryturze?

Znaszże jakie tam mikstury Na te plamy, na te plany, Haniu Co zawiodły

- Miast na przełaj z nurtem śmiałym Bokiem w niwecz

Marnie poszły...

- W tych słoikach, w tych szufladach Maszże coś na trochę jeszcze Dłużej?

Haniu., w wiry ciemne

Ot niebawem przyjdzie skoczyć...

Z tym bagażem Z plikiem całym

Z ręką, co to jeszcze rozpoznaje - Skóry trochę mało żywej

Fałdę tłuszczu, podskrzypiałych nieco kości - Ironiczne to aktywa

A w pamięci

Z nagła wtedy odsłonięte Ledwie jak sasanek pączki Piersi twoje Haniu - wtedy Tam nad wodą

- W dłoni mojej dotąd drżące - Pyszczki czubki mokre żywe

I to wszystko - ot niebawem Wszystko naraz? Przyjdzie oddać Haniu...

I to wszystko - W jednym skoku?

13

(16)

У IW Ч u і ю ’in І Дій і І

MIASTO

Ч

siedmioma górami, za siedr oma borami, na brzegu Ł Cl rzeki, która wolno toczyła swe wody, leżało miasto.

Nie było wielkie, ale wystarczająco duże, by pomieścić we własnych murach ludzi rożnych nacji, żyjących obok siebie i z sobą — Polakow, Żydów, Rusinów Nie było zamozne, ale wystarczająco bogate, by jego mieszkańcy mogli się cieszyc, ze przyszło im zyc tu właśnie, nie gdzie indzie1

L okacja , czyli wrastanie

Autorzy wydanego w roku 1890 warszawskiego Słow­

nika geograficznego Królestwa Polskiego i innych krajów słowiańskich piszą, ze początki miasta wiązą się z osobą księcia Ziemowita mazowieckiego, który w roku 1421 wydał w Bełzie przyv ilej lokacyj ny następującej treści [pisown іа oryginalna]: „Pragnąc ażeby posiadłości nasze większego nabrały wzrostu, postanowiliśmy załozyc miasto Sokale, które zakładając sprzedaliśmy w niem wojtostwo z 4 łanami gruntów, z łaźnią, z połową latek rzeźniczych, piekarskich i szewskich, uczciwemu mę­

żowi Mik. Schonals, mieszczaninowi krakowskiemu i jego prawym potomkom, za 150 grzywien Tegoż Schonalsa uposaża książę szóstym denarem z czynszu od łanów, a trzecim od wszelkich osądzonych spraw, pozwala mu wystawić młyn na rzece Bug, zbudować folusz, z czego połowę dochodu książę ma pobierać; nadaje mu dom, 4 ogrody, browar i słodownią, pozwala polować na sarny, zające, lisy i wiewiórki, łowić wszelkie ptactwo, oprocz sokołow, które dla siebie zachowu­

je; kopać rudę w gruntach miejskich, zakładać kuźnice, zastrzegając połowę dochodu dla siebie i swoich następców, pozwala nakoniec utrzymywać rybaka do łowienia ryb w Bugu na własne stołowe potrzeby Mieszczan obdarza prawem magdeburskim, dozwala wrębu na opał i budow­

le, poławiać w rzece ryby wędą i siecią, zabrania, aby w odległości mili dokoła nie znajdowały się karczmy i ani jeden rzemieślnik ”.

Po kilkakrotnym spustoszeniu miasta przez Tatarów ponownie trzeba było wydać przywilej lokacyjny. Wsrod przepisów prawnych stworzonych dla mieszkańców Sokala na początku XVI w na szczególną uwagę zasługuje ten, w którym mowa jest o procedurze powoływaniu rajców miejskich — dwaj z nich mają byc „prawowierni", a dwaj „ruskiego wyznania'’.

„Ś mierć drogo zapłacić

2 sierpnia 1519 roku doszło pod Sokalem do bitwy między „hufcami ruskiej szlachty”, liczą­

cymi - jak poda j źródła - pięć tysięcy zbrojnych, a Tatarami, których miało byc osiemdziesiąt tysięcy. Do tej przegranej przez polskie woiska bitwy nawiązał Jan Kochanowski we fraszce Na Sokalskie mogiły. „Iusmy się mężnie przez ojczyznę >di /1 na ostatek gardła położyli, / Nie masz

Almanach

(17)

przecz, gościu, złez nad nami tracić, / Taką śmierć mógłbyś sam drogo zapłacić”. Cnoty polskiego rycerza wysławiał w Pieśni o Fridruszu, który pod Sokalem zabit... Mikołaj Sęp-Szarzyński. W usta bohatera wiersza, Fryderyka Herburta, wkłada poeta i te słowa: „Bojaźń wyrodna w serce me nie wchodzi, / Lecz, mogąc pomóc, żywiąc, umrzeć szkodzi, / Choć miejsce wzywa, i dusza uczciwa / Krwią, ciałem, zbroją, sławę kupić chciwa. // Ale jeszcze trwa ten targ: otwórz bronę, / Otwórz, już mię wstyd mur mieć za obronę; / Niechaj przypłaci pohaniec zdradliwy, / Że tył mój widział, gdym zbrojny i żywy”.

W połowie XVII w. dwukrotnie gościł w Sokalu król Jan Kazimierz - po raz pierwszy, kiedy zdążał na odsiecz Zbaraża, po raz drugi przed bitwą pod Beresteczkiem (w mieście i jego okoli­

cach obozowało wtedy ok 130 tys. zaciężnych). W czasie trwania konfederacji barskiej dwukrotnie nakładano kontrybucję na mieszkańców Sokala.

WII R zeczypospolitej

Wszystkie te fakty przytaczam, by uzmysłowić sobie i czytelnikom, że Sokal międzywojen­

ny nie był pierwszym lepszym punktem na mapie, że zapisał się w pamięci kulturowej jako jedno z miejsc znaczących, a wydarzenia historyczne, jakie zaszły w mieście i jego okolicach, już w wieku XVI traktowane były jako fakty o charakterze wspólnototwórczym.

O Sokalu piszę także z innego względu - wywodzili się stamtąd moi przodkowie po mieczu:

prapradziadek Jan, trudniący się stawianiem kominów fabrycznych, cegielnianych i gorzelnianych (rodzinny przekaz mówi o jego udziale w budowie Politechniki Lwowskiej) oraz jego synowie

— Feliks, wywieziony podczas wojny na Syberię, Karol, Franciszek (mój pradziadek), legionista Piłsudskiego Piotr i Kazimierz, żołnierz Korpusu Ochrony Pogranicza, uznany za zaginionego podczas kampanii wrześniowej (wdowa po nim zostanie zastrzelona przez Niemców, córka od­

dana będzie do przytułku).

W II Rzeczypospolitej Sokal był stolicą jednego z powiatów województwa lwowskiego i li­

czył niewiele ponad dziesięć tysięcy mieszkańców. Mieściły się tu szkoły i szpital powiatowy, sąd i kolegium nauczycielskie, urzędowały władze powiatu. Jak pisał w książce Na gruzach marzeń Janusz Pieczkowski: „niczym klamry spinały [Sokal] dwa mosty drogowe. Na krańcu południo­

wym most łączył miasto ze stacją kolejową i gościńcem biegnącym od Lwowa. [... ] Na północnym krańcu miasta był drugi most, który łączył z małą dzielnicą Zabuże i był przedłużeniem traktu biegnącego z Hrubieszowa”. Szczególną sławą cieszył się wśród wiernych klasztor o.o. bernardy­

nów, położony na zachodnim brzegu rzeki. Pątnicy przybywający tu z najdalszych stron modlili się przed cudownym obrazem Matki Bożej Pocieszenia, z którym związana jest średniowieczna legenda o niewidomym malarzu, uzdrowionym podczas modlitwy przed ikoną na Jasnej Górze.

Obraz wystawiony w ołtarzu bernardyńskiego kościoła miał być kopią Czarnej Madonny.

W pobliskiej Poturzycy, majątku należącym do rodziny hrabiów Dzieduszyckich, gościem bywał gen. Władysław Anders oraz oficerowie i żołnierze Samodzielnej Brygady Kawalerii z Bro­

dów. W pałacu hrabiowskim odbywały się bale, a na błoniach nadbużańskich urządzano zawody hippiczne i manewry wojenne. Pieczkowski pisze, że jego rodzina została kiedyś zaproszona do obejrzenia ćwiczeń wojskowych: „Oglądaliśmy pozorowane natarcie spieszonych szwadronów, ogień artylerii prowadzony do wybranych celów i nawałę ogniową. Na sygnał trąbki, ze skrzyd­

ła ruszyła szarża konna rozwiniętych szwadronów. Był to porywający widok. Jeźdźcy, pochyleni nisko na karkach idących w galopie koni, głuchy tętent kopyt i błysk uniesionych szabli. Szli ławą jak huragan, jednym skokiem, nie załamując szyku przeszli nad szerokim rowem i zniknęli za najbliższym laskiem”.

Jeszcze nie przyszła Wielka Zawierucha, jeszcze nie zaczęli znikać ludzie, milknąć języki, jeszcze pojęcia nie zamieniły się miejscami.

15

(18)

Ć wiczenia z wyobraźni

Próbuję sobie wyobrazić świat, w którym nie doszło do wojny i wszyscy pozostali na swoich miejscach. Próbuję sobie wyobrazić budynki pokrywające się patyną czasu, domostwa pradziadka i jego braci, starzejące się, pochylające ku ziemi, remontowane i rozbudowywane. Zamieszk i /ane przez kolejne pokolenia — synów, wnuków, prawnuków.

Teraz patrzę na Sokal od strony bernardyńskiego klasztoru. Wzrok na moment zatrzymuje się na przęsłach mostu przerzuconego przez Bug. Most lsm nowością, bo właśnie go postawiono i to wcale me dzięki środkom unijnym, ale za pieniądze pochodzące z budżetu państwa polskiego, które przez dziesięciolecia rozwijało się harmonijnie — dzięki pracy Eugeniusza Kwiatkowskiego i dziesiątków jego następców — i dziś jest jednym z zamożniejszych i najlepiej rządzonych krajów w Europie. Jakieś postaci zbliżają się ulicą Kościuszki, wiodącą, jak zawsze, wzdłu Bugu, skręcają w Tartakowską i wtedy je rozpoznaję — to moja zona i córka, wracają ze szkoły, mieszczącej się w budynku dawnej wszechnicy prowadzonej przez s.s. felicjanki. Macham do nich, ale mnie nie widzą. Teraz stoją przy żeliwnych barierkach i rzucają kawałki chleba kaczkom pływającym w dole.

Kim bylibyśmy, jacy bylibyśmy, gdyby nie wydarzyło się to, co się wydarzyło, gdyby pozwo­

lono nam żyć długo i szczęśliwie? I — to chyba pytania o większej doniosłości — jak wpłynęło na nas to, co musiało nadejść i nadeszło? Czym ro urny się od tamtych potencjalnych nas — rzuceni w inne miejsca, wzrastający w innym krajobrazie, oddychający innym powietrzem?

Kim jesteśmy? My — uciekinierzy, wygnańcy, przesiedleńcy.

Jak brzmi morał naszej ciemnej baśni?

16

Almanach

(19)

ULICA

LWOWSKICH DZIECI

K

uty, połowa sierpnia 1939 roku. Stanisław Czuruk, syn Bolesława, polonisty z lwowskiego Gimnazjum im. Stefana Batorego i wykładowcy języka rosyjskiego na Uniwersytecie Jana Ka­

zimierza, przebywa tu na wakacjach ze swoim kuzynem Leszkiem Lange. Kąpią się w Czeremoszu, łowią ryby, odbywają piesze wycieczki. Zresztą, pobyt w Kutach to tylko część wielkiej wakacyjnej eskapady: Szczawnica, przełom Dunajca, Krościenko, Kraków, Lwów, Kuty, Żabie, Zełena, Burkut, Szpycie, Pop Iwan (trzeci szczyt pasma Czarnohory, na którym w drugiej połowie lat 30. zbudo­

wano polską stację meteorologiczno-astronomiczną), Mizuń Wielki nad Łomnicą.

1 września szesnastoletni Staś i jego szkolny kolega Renek Merz wybierają się na rydze. Pod lasem spotykają grupkę ukraińskich chłopców obrzucających kamieniami tablicę z godłem Rze­

czypospolitej. Po powrocie do domu słuchają radia. Zamiast nadawanego zazwyczaj hymnu na­

rodowego, z głośnika płyną słowa Warszawianki.

Oto dziś dzień krwi i chwały. To, co po nim nastąpi, będzie ciemniejsze od najciemniejszej nocy.

W ielka nieobecność

Lwów, 29 lub 30 sierpnia. Janeczka Augustynówna (11 lat) żegna swojego ojca wyruszającego na front (już go nie zobaczy — po wojnie, uwolniony z oflagu Gross-Born, doktor Władysław Au­

gustyn przedostanie się na Zachód, by ostatecznie osiąść w Stanach Zjednoczonych). W następnych dniach, tygodniach i miesiącach dziewczynka będzie doń pisać listy, których nigdy nie wyśle. Po sześćdziesięciu latach opublikuje je w książce Lwów. Wspomnienie lat wojennych.

Ojciec Jadwigi Dabulewiczówny, innej lwowskiej nastolatki, również zgłasza się do wojska.

Decyzja zaskakuje rodzinę. Od pierwszego dnia wojny Jadwinia prowadzi dziennik, w którym zapi­

suje najważniejsze wydarzenia, notuje swoje myśli, daje wyraz emocjom. 5 września przed północą ojciec przychodzi się z nią pożegnać. „Zbudziło mnie skrzypnięcie drzwi. Musiała już być głęboka noc, [...] w wąskiej smudze światła wpadającego z sąsiedniego pokoju dostrzegłam Ojca [...]. Był już ubrany w swój nieco przyciasny, galowy mundur oficerski. Stał w drzwiach niezdecydowany, prawdopodobnie wahając się, czy ma mnie obudzić. Byłam tak rozgoryczona i rozżalona, że posta­

nowiłam niczego mu nie ułatwiać. [...] chyba nie wyjedzie bez pożegnania, bo przecież należało mi się jakieś wyjaśnienie i słowa ubolewania! Tymczasem Ojciec, któremu było to widocznie bardzo na rękę — pewnie nie miał mi nic do powiedzenia, delikatnie zamknął drzwi”. Jadwinia zrywa się z łóżka i wybiega z domu. Woła na ojca, kiedy ten wsiada do wojskowego samochodu. „Już mi nie było w głowie robienie mu wymówek i pokazywanie fochów — notuje na drugi dzień. — Wszystko bym mu darowała, byleby tylko uścisnął mnie na pożegnanie, byleby ucałował! Bylebym mogła powiedzieć, że go kocham bez żadnych warunków, bez zastrzeżeń!” Ale dźwięk uruchamianego silnika zagłusza jej słowa, samochód odjeżdża. W czternastoletniej głowie rodzi się podejrzenie, że ojcu było z rodziną „bardzo źle, że chciał po prostu wyzwolić się za wszelką cenę”.

W jednym z listów Janeczka Augustyn tak przedstawia atmosferę pierwszych wrześniowych dni: „Nasz dom nagle zrobił się smutny i bardzo cichy. Mama też jest smutna, poważna, jakby trochę daleka. Boję się podejść, aby zapytać, czy będę chodziła do szkoły. [...] Marysia jest jeszcze u nas. Razem sprzątałyśmy piwnicę i zrobiłyśmy wcale przytulny schron. Mama zapakowała ja­

kieś niewielkie walizeczki z najpotrzebniejszymi rzeczami, ustawiła w przedpokoju, aby były pod ręką, gdy trzeba będzie uciekać”.

Almansrh

(20)

C ały B erlin zawalimy ...

Staś Czuruk przedostaje się do Stryja w towarzystwie żydowskich kupców przewożących pomarańcze. Wojsko wysypało owoce z jednego z pociągów, uznając je za „niepotrzebny balast”.

Zalegały na nasypie. Teraz w głowie chłopca zapach cytrusów na zawsze splata się ze wspomnie­

niem 1 września, nakłada się na migawki z podroży do rodzinnego Lwowa, dokąd dowiezie go ze Stryja jeden z ostatnich autobusów

W tym samym czasie piętnastoletni Jurek Masior, który — pospieszany komunikatami o rosnącym napięciu między Niemcami a Polską — przed czasem wrócił z wakacji w podkra­

kowskim Bieżanowie, zatrudniony jest przy przenoszeniu obrazow i eksponatów muzealnych z le­

wego skrzydła Ossolineum do piwnic znajdujących się pod głównym wejściem. Około południa na Lwów spadają pierwsze bomby (tego dnia zginą 83 osoby) Harcerze z drużyny dowodzonej przez Masiora zostaią poproszeni o przerwanie pracy. W dowod wdzięczności za dotychczasowy wysiłek otrzymują od dyrekcji Zakładu Narodowego miniaturowe wydanie Krzyżaków I łenryka Sienkiewicza. „Nie przypuszczałem — napisze po latach Jerzy Masior — że te książeczki staną się moją ulubioną, zaczytywaną lekturą czasu wojny”. Oprawne w zielony karton tomiki zapodzieją się podczas tzw. ekspatriacji w roku 1946.

2 września Stanisław Czuruk zgłasza się do punktu werbunkowego przy ulicy Jabłonowskich.

Przedstawia się jako siedemnastolatek i dzięki temu kłamstwu zostaje skierowany do służby war­

towniczej i regulacji ruchu. Nie potrzebuie munduru, ma własny, z przysposobienia wojskowego

— otrzymuje jedynie „czarny hełm policyjny niemieckiego kroju z wielkim orłem, płaszcz, torni­

ster karabinek kawaleryjski". Jadwinia Dabulewicz niemal cały dzień spędza z rodziną i sąsiadar i i w piwnicy, chroniąc się przed bombami zrzucanymi przez niemieckie samoloty. W med: ;lę 3 września pomaga w budowie schronu, w poniedziałek zostaje wezwana do Komendy Chorągwi przy ulicy Kurkowej. „Poleciałyśmy tam [razem z przyjaciółką, Krysią Kurek] jak szalone sądząc, ze zostanie nam zlecona jakaś bardzo ważna misja. Doprawdy, można było pęknąć ze śmiechu!

Najpierw kazano nam napastowa i wylroterowac podłogi w kilku pomieszczeniach, a pozniei oklejać paskami papieru nieskończoną ilosc szyb ’. Po południu ponownie pracuje przy schronie — row wykopany na łące zostaje nakryty dwiema warstwami desek, które maskuje się warstwą ziemi.

Wszyscy wierzą jeszcze w powodzenie obrony, a nawet w możliwość polskiej kontrofensy­

wy. I larcerki wracające z kopania schronów przeciwlotniczych śpiewaią, maszerując przez Rynek (cytuję za Barbarą Mękarską-Kozłowską): „Idą plotki między płotki / Niemcy staią nam na na­

gniotki! / Na nic, na nic wasze tanki, / Lepsze nasze są furmanki, / Kiedy z armat wystrzelimy / Cały Berlin zawalimy ’. Przekupki stojące pod ratuszem wtór ają im z zapałem: „Nie damy Lwowa!

Taki i nie damy!”...

P od bombami

Trwające od pierwszego dnia wojny naloty coraz bardziej dają się we znaki ludności, Zycie przenosi się do piwnic. Piwnice zamieniają się w sypia! me.

Pięcioletnia Marysia (,ząstka, która niekiedy towarzyszy swoiei babci w wyprawach na doł, po węgiel i kartofle ukryte w ciemnościach, pod zabytkowymi piwnicznymi sklepieniami kamie­

nicy przy Dor" .kańskie chowa swoją małą rączkę w ciepłej maminej dłoni i ze zdziwieniem ogląda twarze sąsiadów stłoczonych w podziemnym lochu. Po latach, juz jako wybitna wrocławska dziennikarka radiowa, przejmująco opisze owo piwniczne doświadczenie w jednym z felietonów:

„Dorośli, którzy dotąd uprzejmie zawsze mówili sobie »dzien dobry«, teraz trzęśli się ze strachu albo skakali sobie do oczu o kawałek miejsca pod filarem. Ktoś do kogoś krzyczał, ktoś szlochał, ktoś się głośno modlił. [„] Słysząc nieznany huk z zewnątrz, pięcioletnia dziewczynka wyobra-

18 Almanach

(21)

żała sobie, że nad ulicą lecą z góry wielkie metalowe kubły na śmieci i rozbijają się w powietrzu, a potem spadają w kawałkach na dachy kamienic”.

Jadwinia Dabulewiczówna wraca z zakupów. Kiedy schodzi z Góry Radeckiej, rozpoczyna się kanonada. Ziemia drży od wybuchów. Dziewczyna chroni się w jednej z bram. Właściciel ka­

mienicy wpuszcza przypadkowych przechodniów do piwnicy. Pot spływa po twarzach ludzi od­

mawiających głośno Pod Twoją obronę. Trzy dni później, po powrocie z kościoła, Jadwinia znowu musi tkwić pod ziemią: „Bomby padały tak blisko, że wydawało się, iż to już, już... W końcu zgasło w piwnicy światło, a my czekaliśmy na śmierć w nieprzeniknionych ciemnościach, cali czarni od sadzy, która buchała z przewodów kominowych”.

Staś Czuruk, kierujący ruchem na moście Furgalskiego, podczas nalotu leży pod wagonem ko­

lejowym. W nocy z 8 na 9 września obserwuje pożar Monopolu Spirytusowego: „Litrówki strzelały jak karabin maszynowy, tworząc niezapomniany fajerwerk. Poza tym na moście, mimo chłodnej nocy, nie zmarzłem, no i było dość jasno — spirytus całą noc leciał w powietrze. 15 września po­

ciski trafiają w pociąg z terpentyną: „Wagony [...] wyskakiwały powyżej dachów budynków". Tego samego dnia Staś cudem unika śmierci: „Szedłem ulicą Lwowskich Dzieci. Obok mnie szło młode małżeństwo z kilkuletnią dziewczynką. Ze zdziwieniem zauważyłem otwarty sklepik i wszedłem, by kupić coś do jedzenia. Gdy miałem zamiar wychodzić, rozległ się na ulicy wybuch i posypały się szyby. [...] Zauważyłem nad moją głową, na gałęzi drzewa, kapelusik dziewczynki i wszystko zrozumiałem. Uratował mnie mój głód i otwarty sklepik”.

Janka Augustyn, jej mama i stryj Władek (niedawno przyjechał z Gorlic) jedzą obiad. Zbliża się godzina czternasta. Właśnie podnoszą łyżki do ust, kiedy rozlega się potworny huk. Naczynia spadają ze stołu, siła eksplozji druzgoce ściany. „Biegliśmy do drzwi wejściowych — relacjonuje dziewczynka w niewysłanym liście do ojca — [...], ale raz otwarte nie chciały się zamknąć. [...] Od windy buchał ogień. Nic nie było widać. Zrobiło się biało, jak w zimie. Dusił pył. Zewsząd docho­

dziły straszne krzyki. [...] Schody zostały zasypane gruzem i szkłem, mimo to udało nam się po nich wybiec na zewnątrz. Naszej części domu nie było widać — zginęła w kłębach dymu i kurzu . Na budynek spadło sześć niemieckich bomb. Mężczyźni, kobiety i dzieci stracili życie przy ro­

dzinnych stołach lub w podziemiach budynku, kiedy ze zniszczonych rur zaczął się wydobywać gaz. Przez jakiś czas z ruin słychać było krzyki i jęki rannych. Następnego dnia ulica wypełniła się trumnami. Było ich sto pięćdziesiąt.

S iła bezsilnych

Cóż mogę Wam dać, Bezimienni? Pamięć jest wszystkim, co mam. Pamięć — jedyna broń bezbronnych. Pamięć, której nie byłoby, gdyby nie świadectwo żyjących. Chowam ich, żyjących, pod powiekami — Marysię, Jadwinię i Janeczkę, Jurka i Stasia. Zatrzymanych w czasie — stłoczonych w piwnicach najpiękniejszego ze wszystkich miast, zawsze wiernych, przez całe życie niosących Lwów na swoich wątłych barkach. Teraz ja dźwigam Was wszystkich i przyrzekam: nie pozwolę zapomnieć. Aż staniemy wszyscy na Wysokim Zamku. Wy, Marysiu, Jadwiniu, Janeczko, Jurku, Stasiu, i Wasi Bliscy — Siostra Lonia Cząstka, która 1 września miała rozpocząć studia w eksklu­

zywnej Szkole Pielęgniarstwa w Warszawie, ale została z gruźlikami z Teatyńskiej, a później, we Wrocławiu, opiekowała się syberyjskimi sierotami; dr Władysław Augustyn, który po zwolnieniu z obozu Gross-Born obronił drugi doktorat (z filozofii ścisłej) w Monachium, lecz nigdy nie wrócił do rodziny, bo panicznie bał się bolszewików; Konstanty Dabulewicz, wykładowca w lwowskim Korpusie Kadetów i wrześniowy ochotnik w przyciasnym mundurze, który tak bardzo obawiał się pożegnania ze swoją czternastoletnią córką.

Staniemy tam wszyscy. I jeszcze coś wymyślimy.

Almanach 19

(22)

MANSJONY GERMANII

A

rena obozu Sachsenhausen, dokąd przywieziono profesorów aresztowanych w ramach Sonde-

«■raktion Krakau, do złudzenia przypomina scenę symultaniczną, „inscenizację równoczesną"

ze średniowiecznych misteriów, składającą się z wielu odrębnych punktow/miejsc gry aktorskiej, które w nauce o teatrze nazywa się mansjonami.

Spectaculum, które będziemy oglądać, wędrując od mansjonu do mansjonu, od sceny do sceny, od zdarzenia do zdarzenia, ujawnia, jak sądzę, wiele specyficznych cech niemieckiej kultury, właści­

wego Niemcom postrzegania i rozumienia języka scenicznego. Jak pisze Nicoll, „lubowali się [oni]

w grotesce, koszmarnych scenach z diabłami, skłonni byli do antysemityzmu, bawiła ich swego ro­

dzaju prymitywna satyra realistyczna” Słowa te, choc stanowią fragment charakterystyki niemieckich widowisk epoki średniowiecza, doskonale stosują się także do historii, którą chcę tutaj opowiedzieć.

M ansjon i . POBUDKA

Scena tonie w mroku. Jest jeszcze całkiem ciemno — to przecież zima 1939/1940. O piątej trzydzieści zostają zaświecone czarne żarówki, i których sączy się stłumione światło. Przez ciała na siennikach przechodzi dreszcz. Są tacy, którzy mają zwyczaj wstawać wcześnie, by uniknąć tłoku w umywalni. Ich koce są juz złozone, a oni sami gotowi do ablucji. Mają na sobie spodnie i bluzy, w izbie dziennej wkładają buty, ale tylko na chwilę, bo przed wejściem do umywalni trzeba się ro­

zebrać. Pozostali lezą jeszcze przez kilka chwil. Na ostatku podnoszą się z sienników członkowie

„klubu poznomyjcow ”. W środkowe) części baraku, gdzie mieszczą się ubikacja i „łazi aka", jest całkiem zimno, niemal tak jak na zewnątrz. Wody w kranach — w obawie, by nic zamarzła — nie zakręca się na noc. Na podłodze umywalni skostniałe ciała tych, których z powodu dręczącej ich biegunki usunięto z sali zbiorowej. Pośrodku pomieszczenia dwie fontanny z pokostowanej blachy, mające kształt ogromnych miednic. Woda tryskająca z chromowanych walców ma temperaturę kilku stopni Celsjusza. Przy kranach tłum więźniów kulących się z zimna, bosych, nagich, prychających.

Zostawiamy ich za sobą, by po przejściu kilku krokow stanąć przed kolejną sceną.

M ansjon 2. APEL

Plac apelowy. I rzy apele każdego dnia — poranny, południowy i wieczorny. Wszystkie czynno­

ści (wyjsde z baraku, przygotowanie oddziału blokowego, apel, powrot) trwają zazwyczaj nie dłużej mz 45 minut Ale nie zawsze. Gdy stwierdza się brak któregokolwiek z więźniów, pozostali muszą wytrwać na placu, az nieobecny zostanie odnaleziony. Bywają i inne powody wydłużania apelu.

Jest 18 stycznia 1940, ranek. Więźniowie (wsrod nich krakowscy profesorowie) stoją w równych szeregach, w cienkich obozowych uniformach, ustawieni w tzw. ringi Esesmani wybieraią ludzi do pracy Mroź sięga 25-30 stopni Celsjusza. Apel przedłuża się. Jak pisze Stanisław Urbańczyk,

„rozpoczął się o a godzina 10 jeszcze nas zastała na placu’ Nie było to konieczne więźniów można było przecież wybrać w blokach, zamiast trzymać wszystkich na mrozie. Aby przetrwać, trzeba się ruszać, lecz dyskretnie. Przede wszystkim palce i pięty — one są najbardziej narażone na odmrożenia. Ludzie dreptają w miejscu, ci z tylnych szeregów przytulają się do swoich towa­

rzyszy z przodu, by zaoszczędzić nieco ciepła.

— Leichentrager! — rozlega się wrzask ktoregos ze strażników. Po chwili pojawiają się „no­

siciele trupów ’. Ciało tego, kto upadł na zier ę i nie daje oznak życia, przenoszą pod rewir, czyli barak szpitalny. Roboty mają coraz więcej i więcej.

20 Almanach

(23)

800 osób stoi na placu. W trakcie apelu pada bez życia 70. W nocy umiera kolejnych 69, a w ciągu następnych kilku dni — pisze o tym Urbańczyk — 430 więźniów.

M ans jon 3. POGADANKI

„Chciano nas stępić i unicestwić intelektualnie, mieliśmy zamrzeć najpierw umysłowo” — stwierdza w swoich Wspominkach z obozu w Sachsenhausen Stanisław Pigoń. By się ratować przed sprowadzeniem do roli żywych trupów, akademicy urządzają pogadanki — zawsze w wąskim gronie, bo przy stole mieści się niewiele osób. Rozprawiają także wtedy, gdy wchodzą w skład tzw.

Stehekommando, tzn. muszą przez kilka godzin stać w izbie dziennej baraku.

Na scenie stół, wąskie ławki, na które, po ich rozsunięciu położono deskę, by zwiększyć liczbę miejsc siedzących i poszerzyć grono słuchaczy. W jednej prelekcji uczestniczy zazwyczaj ok. 20 osób. Wykładowca informuje o dziedzinie wiedzy, którą uprawia, wprowadza w tajniki własnego naukowego rzemiosła. Filologia, medycyna, mechanika, geografia i dziesiątki innych nauk, spe­

cjalności, umiejętności. A jeszcze kursy języków obcych, między innymi tureckiego. Tak wygląda działalność Powszechnego Uniwersytetu Obozowego.

Właśnie teraz Pigoń mówi o granicach niezrozumiałości Norwida. Przeciskam się w jego kierunku, bo temat ten bardzo mnie zajmuje. Chodźcie, chodźcie za mną. Słyszysz, Cyprianie?

W niemieckim obozie koncentracyjnym cytują twoje wiersze: „Ty skarżysz się na ciemność mojej mowy; / Czy też świecę zapalałeś sam?”... Grupa norwidowska oddala się od nas, teraz znajdujemy się w ogniu dyskusji o dziejach stanu chłopskiego — to spierają się Stanisław Szczotka, asystent, i profesor Władysław Semkowicz, członek czynny Polskiej Akademii Umiejętności. Tuż obok Wła­

dysław Konopczyński peroruje o konfederatach barskich, Wiktor Ormicki, zamęczony później w Dachau, przedstawia program gospodarczego rozwoju Polski. Przyrodnik i filozof Tadeusz Gar- bowski wygłasza pogadankę o idealizmie, Ignacy Chrzanowski opowiada o Sienkiewiczu, a Michał Siedlecki, dwukrotny rektor Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie, o Wyspiańskim — nie mogą wiedzieć, że za kilka tygodni trumny z ich ciałami trafią do obozowego krematorium. Nieco dalej odbywa się jeden z wykładów przyrodniczych (przemawia Stanisław Skowron, profesor zoologii eksperymentalnej). Pod oknem Kazimierz Piwarski, docent nowożytnej historii Polski, prezentuje aktualny „przegląd prasy” (przygotowuje go na podstawie krytycznej lektury dostępnych w baraku nazistowskich dzienników i tygodników). Wreszcie natrafiamy na grupę w skupieniu słuchającą recytacji Tadeusza Estreichera, profesora chemii nieorganicznej i analitycznej, który okazał się bezkonkurencyjny w „konkursie pamięci” — zna około osiemdziesięciu liryków Asnyka!

Czas opuścić izbę dzienną i barak. Kiedy otwieramy drzwi, (tu posłużę dwoma pięknymi zdaniami ze wspomnień Urbańczyka) „nadbiega wiatr, sługus hitlerowski, i zgarnąwszy śnieg z dachu rzuca nam go w twarz. Zmarznięta, pokryta lodem, wyślizgana butami więźniów ziemia osuwa się złośliwie spod stóp”. Wstajemy, strzepujemy śnieg z ubrań.

Kilka kroków i stoimy przed kolejną sceną.

M ansjon 4. ROLLEN

Laufschritt marsch! — krzyczy „żelazny Gustaw”, postrach całego Sachsenhausen. Profesor Jachimecki (historia i teoria muzyki), dziekan Heydel (ekonomia polityczna), docenci Piwarski i Lepszy (historia Polski), docent Milewski (językoznawstwo słowiańskie i indoeuropejskie), wy­

znaczeni do noszenia kotłów z posiłkami, ruszają kłusem wokół kuchni. Hinlegen! — wrzeszczy esesman. Padają w śnieg wymieszany z błotem. Rollen! Rollen! — tarzają się, czołgają po klombie.

Śnieg dostaje się pod koszule i bluzy, włazi w spodnie. Kniebeugen! — zastygają w przysiadzie, z rękami wyciągniętymi przed siebie. Po kilku minutach cierpną im i kostnieją nogi, mokre ubra-

MA

21

(24)

nie przywiera do ciała. I znowu: Laufschritt marsch! Hinlegen! Rollen! Kniebeugen! Rollen! Bicie, kopanie, podstawianie nóg.

M ans jon 5. ZIEMNIAKI

Kartoffelschaler. Obieracze ziemniaków. Specjaliści od skrobania.

Siedzą na drewnianych ławkach w ogromnej piwnicy pod kuchnią i machają kozikami. Od szóstej lub siódmej wieczorem do pierwszej, trzeciej, piątej rano. Sześć, osiem, dziesięć godzin skrobania. Pięć setek pochylonych pleców, pięćset par rąk. Wśród nich plecy i ręce wykładow­

ców uniwersyteckich z Krakowa, tych, których wskazał starszy blokowy. Ciasnota, smród i wil­

goć. „Cale zwały łupin ziemniaczanych wytwarzały trudny do zniesienia odór. Na podłodze stały miejscami kałuże, przez które ciężko było przebrnąć. Cała piwnica tonęła w błocie, obierzynach ziemniaczanych i brudzie” (z relacji Jana Gwiazdomorskiego). Między skrobaczami przechadza się przodownik, Vorarbeiter, „zupełnie niesłychany typ”, i wrzeszcząc wali gdzie popadnie gumową rurą. Nie próbujcie podkradać ziemniaków, nie jedzcie brukwi, bo jeśli „chwyci kogoś na gorącym uczynku cięższego przewinienia, [...] wyprowadza delikwenta z sali do ubikacji obok, tam kładzie go na stole i okłada go potem z całej siły kijem”. Krzyki i zawodzenia słychać wtedy w całej piwnicy.

Mijamy obieraczy, by stanąć przed ostatnim mansjonem.

M ansjon 6. RADOŚĆ

Więzień Sachsenhausen, który nie raduje się ze swojego położenia, który nie potrafi okazać swego entuzjazmu dla niemieckiego porządku, jest więźniem nie w pełni wartościowym. Władze obozowe dbają jednak o to, by skutecznie zresocjalizować tych, którzy mają wątpliwości. Każdej cieplejszej niedzieli (minus 10 stopni Celsjusza uchodzi tu za „ciepło”) po wieczornym apelu na plac wnoszone jest drewniane podwyższenie, na które wspina się jeden z więźniów, z zawodu dyrygent, by tłumowi mężczyzn w pasiakach przewodzić w śpiewie. Wykonuje się zazwyczaj nie­

mieckie marsze, najczęściej Sauerland i Sangergruss.

Spójrzcie, przodownik chóru zajął już swoje miejsce. Kiedy podnosi dłonie, z wszystkich ust dobywa się śpiew: Wilkommen frohe Sanger, / seid gegriisst fur tausend mai [Witajcie, weseli śpie­

wacy, witajcie po tysiąckroć”].

Dogorywającego Stefana Bednarskiego, lektora języka rosyjskiego na UJ, który — jak każdy, kto jest jeszcze przy życiu — musiał stawić się na apelu, podtrzymują Bolewski i Mikulski. Bednarski cierpi na zapalenie płuc i opłucnej, ma wysoką gorączkę. Na cześć dzisiejszego dnia zaśpiewajmy we­

soło — zawodzą tysiące gardeł. Esesman w nieskazitelnym mundurze pochyla się nad półprzytom­

nym profesorem Feliksem Rogozińskim, specjalistą w zakresie fizjologii i żywienia zwierząt, którego koledzy przynieśli właśnie do szpitala, i kopie go podkutym butem w brzuch i w głowę. Trala la, trala la, trala la — śpiewają tłumy. Stanisław Urbańczyk i Mieczysław Brożek niosą trumnę ze zwłokami Leona Sternbacha, profesora filologii klasycznej. Trumna pociągnięta jest czarną farbą. Wnoszą ją do szopy służącej za trupiarnię i stawiają na samym szczycie trumiennej góry. Trala la, trala la...

Dyrygent wymachuje dłońmi. Po placu przechadza Raportfiihrer, więc my, chórzyści, którzy jesteśmy ubrani w pasiaste lekkie stroje, wciągamy w gardła lodowate powietrze i ryczymy: Im Schatten grtiner Байте / lasst uns singen, frohlich sein, / beim vollen Becher Weine / unsern Freu- ndschaftsbund erneun! [W cieniu zielonych drzew zaśpiewajmy i weselmy się, przy pełnym pu­

charze wina odnówmy nasz przyjacielski związek.]

Stopniowe wygaszanie świateł.

Kurtyna zmierzchu.

Almanach

PROWINCJONALNY

22

(25)

W ersyfikacja polska

Taka ładna metafora: pociąg czasu.

Zaaresztowali czas (wrota, żeliwne zasuwy) i pędzą na złamanie karku.

Pociąg tyka, zegarowy niewybuch:

A jak to? A tak to.

Zegarki Lwowa, zegarki Nowogródka, zegarki Wilna, zegarki Tarnopola tykają, tykają, tykają.

Pociąg mknie przez suchy step, dokąd pędzisz, Kozacze?

Na stypę, na bankiet, na kondukt, na raut.

Zegary z kukułką, zegary z pozytywką, zegary wygrywające mazurki dąbrowskich, sygnaturki, dzwonnice, wieże, bramy, stiuki.

Na stypę, na kondukt. Anielski orszak przyjmuje ich duszę. Święci zstępują z ikon, przypinają sobie zegarki, po trzy na lewym przedramieniu, po cztery na prawym.

Zegarki Lwowa jadą do lwowskich dzieci śpiących w ziemi. Zegarki Krzemieńca witane są przez krzemienieckie wdowy w katakumbach Azerbejdżanu. Pani Salomea macha zgniłą ręką. List pisze do syna.

Pierwszy Bruno, z przestrzeloną głową, przygarnia bezdomne kukułki Drohobycza.

Drugi Bruno, w Tadżykistanie, robi miejsce dla kukułek wygłaszających samokrytykę.

A jak to? A tak to.

Zegarki zdarte z rąk.

Zegary uwolnione od ścian.

Tykają

26.03.2012 [z томи Teoriawierszapolskiego]

АІтяпяпЬ

PROWINCJONALNY 23

(26)

S pójrzcie , dziateczki , jak pierze pralka

DZIEJÓW

kręci się bęben kręci kręci wirują słowa i uczynki to bije w bęben dłoń

dobosza więc obrót obrót obrot obrot

co było czarne wybiele je co ciemne wnet jak śnieg się stanie wyczyści pralka obrot obrot bicie i plwanie

tu na rękaw na mankiecie rude zacieki krew chlustała prędko więc obrót obrót obrót by dziś ojczyzna nam się stała

zasobna ludna zgodna jedna biała jak papier całkiem blada więc obrót obrot obrot obrot tu pi-:rze się tu trwa zabawa

tu pralka dziejów ciuchy miesi obraca lewa prawa lewa zamiana obrót obrot obrot o tędy brudy się wylewa

Almanac h

24

(27)

tą rurą spływa wprost w podłoże krew z wodą ocet żółć i reszta pracuje silnik rzęzi buczy i miesi ciuchy bełta beszta

i burczy na tych co psykają po kątach szepcą płaczą proszą znów obrót obrót obrót obrót wciąż brudne bety tutaj znoszą

i rzyga rura wprost w podłoże i pluje w ziemię burym ściekiem ściek w prochy wsiąka w czaszki ciecze po kościach dzwoni bębna echem

już płyną z nieba śnieżnych koszul pienia to wybielonych powrót kto w ziemi tkwił niech tkwi żyjemy więc obrót obrót obrót obrót

12 KWIETNIA 201}

[z томи Łączka]

25

(28)

S zesnastu . P oemat dygresyjny

( osiem pierwszych pieśni )

I.

Szczęsliwce, peron, pustki na peronie, Mężczyźni w płaszczach czekają na pociąg.

Po chwili mieisca zajmują w wagonie.

Dzień już się dawno porachował z nocą, Jest ósma rano, świat za oknem tonie W promieniach słońca, kałuże się pocą.

Ten opis może za bardzo się dłuży, Lecz muszę tutaj mieć motyw podroży

Droga na szafot. Męzczyzni me wiedzą, Co będzie, chcieliby wrócić do dzieci, Mieć zwykłe życie, dlatego wciąż siedzą W pociągu, pociąg do Pruszkowa leci.

Nazwiska pewnie nic wam nie powiedzą:

Jankowski, Pajdak, Puzak — ten był trzeci.

Bazyli, Iraugutt, Doktor to ich pseudonimy.

Niech sobie iadą. Tak ich zostawimy

IL

Jest w domu Ojca mieszkań wiele, zadba Batiuszka dobry o każdego. Wierzę, Ze kurs historii orientację dał wam I wiecie, kto zacz, O tym bohaterze Śpiewało wielu Dziś znacznie opadła Lala zachwytów — ktoś inny przy sterze, Inne pozory, inne procedury.

Batiuszka wysłał generała, który

Miał wziąć pod skrzydła wędrowców z pociągu I v elu innych z rożnych części kraju

Piescic i głaskać (tu mvslę o drągu), Więc don gremialnie wszyscy przybywają I w sieni dworu jego drżą w przeciągu.

(jenerał czuły zowie się Iwanow

Lub Sierow. Z drewna dwór, podmurowany, Uszy w mm własne wszystkie mają ściany

26

(29)

III.

W progu Gospodarz wita ich i wiedzie W komnaty dalsze, szczęśliwcy więc krzesła W krąg zasiadają (za chwilę czaj wjedzie).

Gadają długo, godzina niewczesna,

Chcą wstawać, iść już, lecz Gospodarz wie, gdzie Dziś być powinni — gdzie przestrzeń bezkresna Nieb. Woła: „Druzja, tu potrzeba czynu, Otóż samolot, lećmyż do Londynu!”.

Przystają. Sierow lata zachwycony.

Na zawilgłego przestwór nieboskłonu Wpływają. W dole pola, drogi, domy, Wędrówka ludów. Fale Acheronu

Lśnią krwawo. „To Bug — rzekł Bień — niech Bóg broni!

Zdrada!” Lecz Sierow do głosu nikomu Więcej dojść nie dał, a Iwanow dzielny Śmiał się. Dodajmy: śmiech to był piekielny.

IV.

Płaskim, nie leda skrzydłem opatrzony Samolot zniżył lot swój i podchodził Do lądowania od zachodniej strony, Potem jak żuraw w kopnym śniegu brodził, Wył silnik, pilot, mocno już zdrożony, Pot otarł z czoła niczym sternik łodzi, Gdy się sztormowej wymknie zawierusze I szepnie: „Żywot ocaliłem”. Muszę

Powieści akcję pchnąć na nowe tory, Bo mnie narracja taka bardzo męczy.

Pędźmy w Maskwu, już czynią tam honory Gościom iz Polszy. Car nad mapą ślęczy, Ołówkiem nowe zajętych kontury Państw kreśli. Łuna odeń na kształt tęczy Bije. (Jak twierdzi świadków grupa liczna, Postać to była wielce bajroniczna.)

Almanach

a

PaOWlNCIOaALfl1 27

(30)

V.

Przybyszom cele sposobią strażnicy, Wnoszą chleb, wodę, lampą świecą w oczy, Spać im nie dają, budzą po próżnicy, Bywa: pokrzyczą. Ktoś się z pryczy stoczy, lego, owego wtrącą do ciemnicy, len i ow łzami (mówię: łzami!) broczy Coż, gdy w ruiny wali się świat stary, By wykuć nowy — potrzeba ofiary.

Po dniach czterdziestu mają ich zeznania:

Na naszych tyłach urządzali jatki, Z (iermańcem knuli, proces wyzwalał i Chcieli powstrzymać, Zeitgeistu pariadki Kwestionowali. Śledczy więźniów skłania Do podpisania, protokoł z odsiadki Pod nos podtyka — Generallissimus Ugodę ceni wyżej mzli przymus.

VI.

Był w Moskwie krasnej pałac, co się zowie.

Miejscowi wdzięcznym mianem go Łubianka Ochrzcili. W mm to siedzieli więźniowie, Strażnicy liczni tkwili wciąż na blankach, Wieżycach, w bramach kwitli dozorcowic W czerwonych, reprezentac nvch wdziankach.

Zresztą, me pałac był to, lecz gotycki Zamek, budynek zgoła azjatycki.

Stamtąd to właśnie wiozą ich karocą Albo .. kibitka? Pamięć figle płata!

W ławach sadzają. W sali lampy kopcą Naftowe. Sędzia skinął wnet na kata.

Zaraz! A wyrok?! Mówią: ciemną nocą Zapadł był. Brawa Wzywają soldata.

Wuj Sam w fotelu ruszył się i jęknął, Zakwilił, westchnął, prychnąl, machnął ręką

28 n

(31)

VII.

Umytą. Dalszy ciąg? Powracających Znany przyjął hotel. Gazety grzmiały.

Podpisano układ. Faktów jątrzących Nie było. Stygło. Liście opadały Z drzew. Raz Opolski, niedomagający, We drzwi wszedł cały i nie wrócił cały.

Kurz grubą warstwą epokowe czyny Przykrył. U kraty puchły pajęczyny.

Świat się odmienił, dążyły pochody, Z chorągwią, śpiewem, na świetlane szlaki, Zmieniał się język, upływały wody.

Poeta pisał wierszyk lada jaki:

O świecie, że się zmienia, że pochody, Że z werwą, z śpiewem, że na nowe szlaki.

Skamieniał język. Ty do drzwi kamienia Zastukaj. Słyszysz co? Nic prócz milczenia.

VIII.

Wigilia, śnieży, w drzwiach celi Niedźwiadka Klucz zgrzyta. Ściana zatrzymuje głosy.

Szamotanina, coś jak płaczu ślad. Tka Sieć siwą pająk - - to anielskie włosy.

Od krzyku cała drży drewniana klatka, Wigilia. Śnieży. Zorza. Płoną stosy.

Głuchymi ciosy dudni martwa ściana (Z dębowych desek, lecz podmurowana).

Jest gdzieś, za mglistą linią rozumienia, Miasto przedziwne, miejsce czaszki, stary Matecznik krzyku, jęku, snu, cierpienia.

I oni idą tam, w głąb puszczy, w jary.

Nikt ich nie woła, nikną w strefie cienia, Wsysają ich mokradła, mdłe obszary.

Kiedyś odemknie się ta przestrzeń niema.

Bo jest gdzieś kraj. Jest lub go nie ma.

31.03-04.04.2012 [z томи Teoriawierszapolskiego]

Almąnąrh

29

(32)

I u

JEŚLI UCIEKAMY OD BOGA

Część i: S epsokui . tura

„Społeczeństwo, w którymporządek publiczny ma zapodstawęagnosty- cyzm, me jest społeczeństwem wyzwolonym, leczspołeczeństwem zrozpa­ czonym,naznaczonym smutkiem, społeczeństwem, które ucieka odBoga ipozostaje w sprzeczności z sobą samym. Koscioł, którymemiałby odwagi głoszenia publicznego wymiaruswojej wizji człowieka, przestałby byc solą ziemi, światłemświata, miastem położonymna górze".

J.

Ratzinger, Patrzećna Chrystusa

Smutek jest ich znakiem rozpoznawczym. One, n; ialej wysunięte przyczółki (po)nowo- czesnosci, noszą jego znamię. A jest jedynie czubkiem gory lodowej, której na imię rozpacz. Го opowieścią o nich - o smutku i rozpaczy - są hojnie nagradzane dziś filmy i najświetniejsza litera­

tura naszego czasu. Ukryte za barwnymi fasadami; w wesołkowatych przebraniach. Ale w gruncie rzeczy nic do ukrycia. Poznać je po owocach: erozja wiary niechybnie prowadzi do utraty nadziei na miłość; do paraliżu ich obu

Sięgnijmy po nieprzemijającą w swej trafności i głębi diagnozę sprzed wieków. Według świę­

tego Tomasza, przyczyną rozpaczy jest acedia - metafizyczne lenistwo, tożsame ze „smutkiem tego świata", smutkiem, który, zdaniem sw. Pawła, „sprawia śmierć" (2 Kor 7,10) Czym jest „tajemni­

czy smutek tego świata?’' pyta Ratzinger podczas rekolekcji dla kapłanów ruchu Commumone e Liberazione w Colleralenza, latem 1996 roku Jest tym, co czeka człowieka „na końcu ) to znaczy w miejscu, w którym obietnice nieograniczonej wolności zostały „do końca” sprawdzone i prze­

testowane na człowieku.

Ratzinger:

„Najgłębszą przyczyną tego smutku jest brak wielkiej nadziei i nieosiągalnosc wielkiej miłości.

Wszystko, czego można oczekiwać, jest znane, a każda miłość kończy się rozczarowaniem z powodu skonczonosci świata, w którym lśniące namiastki są tylko nędzną przykrywką ol­

brzymiej rozpaczy. W ten sposob coraz bardziej konkretna staje się prawda, ze smutek tego świata prowadzi do śmierci. Obecnie juz tylko flirt ze śmiercią, okrutna zabawa przemocą są wystarczająco podniecające, aby stworzyć pozor zaspokojenia. «Nie wolno wam jesc [z tego drzewa] [...], abyscie nie pomarli” (Rdz 3,3). Od dawna słowa te przestały należeć jedynie do języka mitu"2.

Acedia, ow „smutek tego świata", metafizyczne lenistwo wiąze się z utratą smaku duchowego, smaku życia, zabitego przez truciznę będącą miksturą goryczy, okrucieństwa (leniwego okrucień­

stwa drapieżnika) i cynizmu. Podsyca acedię fałszywa pokora: Bog nie może byc blisko, miłosier­

dziem i wszechmocą, a sam człowiek uważa się za wroga wszelkich stworzeń.

1 Patrzeć na Chrystusa, tł J. Merecki, Kraków 2005, s. 65 Tesli nie podano maczet podane w przypisach publikacje są autorstwa I Rfttzingera/Benedykt a XVL

2 Tamże, S- 66-67.

ДІТПППЯГ

’Ь

(33)

Leniwy smutek prowadzi - pozornie tylko - do nadaktywności, do kompulsywnego zanurzenia się w rzeczach wtórnych (wszystko dobre, co ułatwia ucieczkę przed Bogiem i przed najgłębszymi z pytań; i wszystko jedno co.. j. do stałego niepokoju ducha (trwać w smutku nie jest naturalne dla żadnego człowieka), do gadatliwości (!), chorobliwego poszukiwania nowości jako namiastki Boga i Jego miłości (ta zawsze jest nowa), do nieustannej zmiany decyzji i miejsc (niestabilności), do zobojętnienia, bojaźliwości, złości (trwała irytacja wobec wszystkich i wszystkiego)3... Zai­

ste: Tomasz z Akwinu, Josef Pieper (Ratzinger posiłkuje się jego Lieben, hoffen, glauben, wydanej w Monachium w 1986 roku) i Joseph Ratzinger pokazują, na jakim poziomie i w jaki sposób teo­

logia wiąże się z antropologią i jak stan czy sytuacja człowieka są zależne od jego relacji z Bogiem.

Wracając do acedii: najbardziej zepsutym owocem „leniwego smutku” jest głęboka niena­

wiść wobec Boga i życia, wobec bliskich i siebie. Ale żeby w tym stanie trwać (wegetować) i nie nawrócić się, potrzeba kultywowania kolejnych wad, m.in. zarozumiałości. A ta przychodzi z po­

mocą mieszczańsko-liberalną wersją pelagianizmu: jeśli Bóg miałby istnieć (raczej go nie ma, ale gdyby jednak), to nie może być tak straszliwie wymagający, jak Go przedstawia katolicki Kościół.

Przecież nie jestem gorszy od innych, a te moje grzeszki (drobiazgi przecież) nie mogą być aż tak niebezpieczne. Czyli: skromna redukcja siebie (przewrotna) i samozadowolenie. W sumie: nie potrzebuję ani przebaczenia, ani miłości. Konstatacja Ratzingera dotycząca współczesności olśnie­

wająca: „Być może w spokojnych czasach można długo trwać w takiej postawie, ale w chwilach kryzysu człowiek albo się nawraca, albo popada w rozpacz”4.

Bowiem zarówno epoce, jak i społeczeństwu, a przede wszystkim człowiekowi grozi jedno prawdziwe niebezpieczeństwo: utrata Boga. Jego to potrzebujemy: Boga Żywego, prawdziwego - nie wymyślonego5. Każde zafałszowanie wiary w Boga, czy dotyczy jednego człowieka, czy epoki, czy społeczeństwa, czy Kościoła, pozostawia w „organizmie” „pierwiastek wewnętrznego zatrucia”.

Ratzinger przestrzega: „Wydaje się ono początkowo nieszkodliwe, aż do momentu, gdy stanie się ogólną sepsą”6. Organizm reaguje na zakażenie: gnije krew (tak o sepsis pisał Awicenna) aż w roz­

pacz, aż w śmierć. Niezależnie od mutacji i wariantu bezbożność (antyteizm, ateizm, agnostycyzm) i związana z nią pycha poznania (a właściwie braku poznania czy fałszywego poznania) skłaniają do ucieczki od prawdy (Boga). Rodzi się sepsokultura. Jej skutek to rozpacz i śmierć.

*

Jakikolwiek fałsz w religii ma potężny wpływ na choroby kultury. Głębokie pokrewieństwo obu dziedzin jest oczywiste co najmniej od starożytności (a chyba nawet od ery malowideł w ja­

skiniach Altamiry i Lascaux), a istnienia czegoś na kształt sepsy we współczesnej kulturze i pono- woczesnej cywilizacji jest też coraz bardziej oczywiste dla wielu.

Choć trwa spór o przyczyny zakażenia. J. Ratzinger/Benedykt XVI jest tu w swoich diagnozach i precyzyjny, i konsekwentny. Nasza zachodnia kultura i cała promieniująca silnie na cały świat, euroamerykańska cywilizacja, jest zainfekowana swoistą sepsą od czasu Oświecenia ewidentnie

3 Tamże, s. 67-71.

4 Tamże, s. 74.

5 Głosiciele Słowa i słudzy Waszej radości. Teologia i duchowość sakramentu święceń (Opera Omnia, t. 12), red. K. Cióźdź, M. Górecka, tł. M. Górecka, M. Rodkiewicz (współpraca J. Kobienia, D. Petruk), Lublin 2012, s. 562.

6 Tamże, s. 324.

Almanach

31

(34)

(śmiercionośne skutki jej chorob w ciągu ostatnich 250 lat atlantyckiej historii są oczywiste), ale zakażenie sięga dwóch znaczących pęknięć chrześcijaństwa: schizmy wschodniej i zachodniej.

Zas na poziomie głębszym, metafizycznym, infekcja dotyka największą ludzką wartość związaną z Bogiem samym i z człowieczą z Nim relacją: godzi w wiarę. Ucieczka od religijnego trudu treści (wiary), a pozostanie przy religijnej łatwiznie pozoru (przyjąć „misterium', dbać o „atmoslerę", kultywować „mędrkowanie”) - tym są dziś w większości neognoza i neobuddyzm. Stąd też ich akoscielnosc, stąd gnostycyzm miękko przechodzi w agnostycyzm, a ten - nierzadko - jest atei- zmem w sferze wyborow, obyczaju i etyki. Powstaje kultura pod hasłem veluti si Deus nou duretur...

„Mniei religii, więcej oświecenia", „trzeba przełamać dominację katolickiego paradygmatu kultury' (takie hasła pojawiają się nieustannie w polskich mediach w ostatniej dekadzie: 2004-2014), wspie­

rać przechodzenie od myślenia teologiczno-fikcyinego do „pozytywnego" (pozytywistycznego) - wtedy pytanie o Boga przestanie dręczyć człowieka, a problem Boga przestanie go zniewalać7.

Bog pozostaje wówczas jedynie „niegroźnym’ dla umysłu i serca, „ciekawym” elementem deba­

ty o nieco historycznym zakroju. Oto droga do kultury, w której hipoteza Boga miałaby byc juz niepotrzebna, by życie pojąc i usensowmc; efekt natarcia połączonych sił: skutków ran podziałów chrześcijaństwa i (post)oświecemowej odmiany rajskiej pychy

Z bezbożności więc bierze się kultura, która bezbożność szerzy - tak brzmi diagnoza J. Rat- zmgera/Benedykta XVI. To ona jest odpowiedzialna za sytuację, w której się znajdujemy: zwró­

cenie wielu elementów demokracji przeciwko chrześcijańskiej tradycji (].J. Rousseau), za cha­

rakterystyczny konglomerat sepsoidalnych „wartości” złożony z „wolnomularskich dogmatów' (zwrot autorstwa Jacquesa Maritaina) - „konieczność postępu, antropologiczny optymizm, apo­

teoza jednostki, niepamięć o ludzkiej osobie ’8; a także - autonomia, emancypacja, kreatywność9, rownosc, braterstwo10 itp. Same w sobie, w swej czystej istocie nie są one, rzecz jasna, złe; stają się chorobotwórcze dla człowieka (społeczeństwa, państwa, epoki) w swoim oderwaniu od Boga i buncie przeciwko Niemu, w swojej bezbożności. Stają się szkodliwe, sepsoidalne właśnie, two­

rząc pewien typ bezbożnej kultury, pozornie humanistycznej, ale w swej istocie, źródłach i celach głęboko zrewoltowanej przeciwko eklezjalnej postaci teizmu (jednym z grzechów głównych tego typu kultury jest jej bezbrzeżna pogarda dla prostaczków, słabiej wykształconych, z prowincji - wieśniaków, moherow etc. - którym się me udało; jest to świat widziany z perspektywy nowo­

czesnej, wielkomiejskiej pychy).

Symbolem sepsokultury jest biblijna wieża Babel (Rdz 11,1-9), dzieło ludzkiej myśli, kultury i postępu technicznego („juz mieli cegłę zamiast kamieni i smołę zamiast zaprawy miu ai skit-i Rdz 11,3b), ktorego wierzchołek miał sięgać nieba (Rdz 11,4) i tym samym byc niejako wymierzony w nie­

bo. Symbolizuje taki rodzaj kultury, taką formę - iak wyjaśnia Ratzinger w rozmowie z Seewaldem -

7 Wiara i przyszłość, tł J. Merecki, Kraków 2007, s. 9-10; Chrześcijańskie braterstwo, tł. I- Merecki, Krakow 2007. s. 40, 74.

8 Prawda, wartości, władza Kiedy społeczeństwo można uznać za pluralistyczne, tł. G. Sowiński, Krakow 1999, s. 76, 9 Nowa piesn dla Pana Wiara w Chrystusa a liturgia dzisiaj, ił. J. Zychowicz, Kraków 1999, s. 188.

10 Chrześcijańskie braterstwo, s 23-25, 71

Almanach 32

(35)

„[...] zjednoczenia ludzi i rozporządzania światem, która tylko pozornie rodzi jedność i tylko pozornie wywyższa człowieka. W rzeczywistości zaś ograbia go z jego głębi i wysokości, w dodatku czyniąc go niebezpieczną istotą. Człowiek bowiem wiele potrafi dokonać, ale jego zdolności moral­

ne nie dotrzymują kroku jego zdolnościom technicznym. Jego siła moralna nie wzrasta ze wzrostem jego zdolności wytwarzania i niszczenia. Dlatego Bóg interweniuje przeciw tej formie zjednoczenia

i stwarza zupełnie inną"1'.

Zresztą owa nieludzka, powszechna jedność „babelońska” (mówiliżby oni jakimś praangiel- skim jako lingua franca kraju Szinear [Rdz 11,2], praprzodkiem językowego narzędzia globalizacji i tego „przyczyną, że zaczęli budować” [Rdz 11,6]? Babel jak komputer zunifikowała język?) jest jedynie złudzeniem jedności, antyludzką unifikacją (jak antyludzkie jest wszystko, co bezbożne), pod wyjątkowo płytko położonym polorem pluralizmu i tolerancji, makijażem jedynie, ukrywa­

jącym szpetną twarz prawdy o sobie: „straszne oblicze [...] ateistycznej pobożności”, czyli „terror psychiczny”, z jakim tam, gdzie chodzi o cel ideologiczny, odrzuca się „wszelką moralną refleksję uważaną za mieszczański przeżytek”* 12, ostracyzm naukowy (marginalizacja i wykluczenie niepra- womyślnych, to znaczy akurat nielewicowo i nieliberalnie myślących ludzi nauki) i towarzyski, bezwzględny fundamentalizm, który pluralizm traktuje wybitnie instrumentalnie, jako stadium pośrednie do jednej opcji, jednej teorii, jednej praktyki: lewicowo-liberalno-(a)gnostycznej wizji człowieka, świata i całej rzeczywistości13. „Rezygnacja z prawdy nie może na dłuższą metę wy­

zwalać; na koniec uniformizuje”14.

Po tym ją poznać, to jej - zakażonej kultury - wynik medycznego testu, papierek lakmuso­

wy: zaciśnięte wargi wobec inaczej myślących, odrzucenie wierzących po prostu (bez „ale” i „jed­

nak”), wrogość wobec tego, co kościelne. Też po naiwnej wierze w naukę - „ta wiara traktuje na­

uki humanistyczne jak nową ewangelię i nie chce widzieć granic, poza które te nauki nie sięgają, ani trudności, które ze sobą niosą. Psychologia, socjologia i marksistowska interpretacja historii zostały uznane za naukowo pewne [... ] ”15 i tym samym niekwestionowalne.

A więc charakterystyczne są podmiany: terror zamiast tolerancji (wbrew pozorom i oficjal­

nej nowomowie, w której tolerancja jest pojęciem kultowym), nauka zamiast wiary (a w gruncie rzeczy zamiast Boga; a jednak jest coś niepodważalnego). Także relatywizm zamiast stałych zasad, relatywizm z całym jego totalitarnym zapędem. Ta zwłaszcza podmiana - „dyktatura relatywi­

zmu” - głęboką raną naznaczająca naszą kulturę, była szczególną troską pontyfikatu Benedykta XVI. Relatywizm, „podstawowe odczucie ludzi wykształconych” (!), nazywa on „chyba najwięk­

szym problemem naszych czasów”16. Wielkość tej kwestii, istota problemu polega na tym, że oto budowana jest kultura, która w samym swoim fundamencie i rdzeniu stroni od prawdy, uważa przekonanie o jej jedyności i wyzwalającej mocy za niebezpieczną aberrację - „Kultura przeciw­

stawia się prawdzie”.

Inne znaki szczególne choroby kultury, znaki wielce charakterystyczne; stylem jest tu narcyzm, celem (coraz częściej nawet niezawoalowanym) - nihilizm. Co do pierwszego, dotyczącego stylu:

właściwie dopiero dziś, choć przebłyski tego nastawienia dojrzewały w europejskim powietrzu od reformacji i renesansu, ale „dopiero w naszym czasie pojawił się ten nerwowy narcyzm, który od­

cina się od przeszłości i przyszłości, skupiając się wyłącznie na własnej teraźniejszości”17. Dzisiej­

sza kultura Zachodu - J. Ratzinger/Benedykt XVI nazywa jej sepsoidalną wersję wprost „kulturą oświeceniową”, podkreślając mocno i często, że „zawiera ona też wartości ważne, bez których my,

1 ] Bóg i świat. Wiara i życie w dzisiejszych czasach [rozm. P. Seewald,, tł. G. Sowiński, Kraków 200I, s. ] 30.

12 Moje życie, oprać, i tł. W. Wiśniowski, Częstochowa 2005’, s, 1 19.

] 3 Prawda w teologii, tł. M. Mijalska, Kraków 200I, s. 92 14 Tamże, s. 92

15 Raport o stanie wiary [rozm. V Messori], tł. Z. Oryszyn, Kraków Warszawa-Struga 1986, s. 154.

16 Wiara prawda tolerancja. Chrześcijaństwo a religie świata, tł. R. Zajączkowski, Kielce 2004, s. 59.

17 Na początku Bóg stworzył Cztery kazania o stworzeniu i upadku. Konsekwencje wiary w stworzenie, tł. J. Merecki, Kraków 2006, s. 42.

Al

manach

Cytaty

Powiązane dokumenty

„Pies goni kota” – dzieci dobierają się w pary (lub dziecko- rodzic).. Ustalają, które jako pierwsze jest psem, a

Lapbook jest „książką” tematyczną, którą tworzy się na dany temat i w której tworzeniu uczeń aktywnie uczestniczy.. Dzięki lapbookom uczniowie

to samo, co przed trzema laty z salą Wenzla, bo i tam dawniej odbywały się tańce i inne zebrania, lecz jak się gdzie usadowią centralni, to zwykle bu­. dynek

Plany związane z dalszym funkcjonowaniem klasy o profilu dziennikarskim z pewnością łączą się również z rozpalaniem pasji młodych ludzi oraz wska- zywaniem, że wiele

Plany związane z dalszym funkcjonowaniem klasy o profilu dziennikarskim z pewnością łączą się również z rozpalaniem pasji młodych ludzi oraz wska- zywaniem, że wiele rzeczy

Konstytucja 3 maja wprowadzała pięciu ministrów – ministra policji, ministra. pieczęci (spraw wewnętrznych), ministra

osobno da zawsze tylko jedną trzecią prawdy - a pdnię dojrzy tylko ten, kto zechce, pofatyguje się i przyjedzie naprawdę zainte- resowany krajem zwanym

Jeśli dziecko, które do tej pory było raczej dobrym uczniem, miało grono znajomych i raczej wywiązywało się ze swoich obowiązków domowych, nagle przestaje się uczyć,