12 stron Cena 5 zł,
ODRODZENIE T Y G O D N I K
Rok II Kraków, dnia 29 kwietnia 1945 r. Nr 22
WINCENTY BEDNARCZUK
Na
S łabnie p u ls p a ń s tw a hitlerow skiego. Z w a
lone n a k o lan a ciosam i zadaw anym i o b u rącz — z p ra w a i z lew a — jeszcze w ysiłkiem św iadom ości osłania się od w schodu, ale i tu jego g ard a nie p o tra fi ju ż odparow ać now ej serii uderzeń. Sędzia w zniósł już rękę, k tó ra będzie liczyć sek u n d y knockoutu.
N apisałem te n w stęp n y obraz i od raz u w m yśli go p rzekreśliłem . Ta m e ta fo ra je st nie dobra. W w ojnie dzisiejszej n ie m a nic ze sp o rtu i nic być nie pow inno. W m eczu bokserskim dalszy przebieg w ydarzeń byłby taki: „W yliczonego’1 p rze ciw n ik a k ilk u p o sługaczy tro sk liw ie w yniosłoby z ringu, w y k w alifikow any se k u n d a n t zacząłby go trz e ź wić p ry sk an ie m wody, m ach an iem ręcznika, am oniakiem , w raz ie przew lekłego om dlenia interw en io w ałb y lekarz. Po p a ru tygodniach k u ra c ji w m alow niczej okolicy podgórskiej pokonany rozpocząłby zw olna trening. A j e szcze po p a ru tygodniach sta w iłb y się znowu n a rin g — po rew anż.
Ale nie p rze k re ślę tęgo w stępu. Bowiem nie jestem pew ien, czy w skom plikow anym okresie rozw oju ludzkości, w k tó ry m los n ie grzeczny k az ał się n am urodzić, nie znajdzie się ktoś, k to b y zechciał odegrać rolę p o słu g a
cza czy se k u n d a n ta pokonanego przez k. o.
przeciw nika. Są, ja k w iadom o, m aniacy z a rażeni sportow ym duchem także w polityce.
I dlatego w arto , by ta k ą p ersp e k ty w ę u p rz y tom niło sobie ja k n ajw ięcej tych, któ rzy póź
niej m usieliby znow u sta w ać n a ringu, gdyby ci przesadni, sportow cy o d rato w ali kiedyś, p rz e cież dziś leża.cego n a plecach, zaw odnika.
W polityce — ja k w szędzie — p o trzeb n a jest w yobraźnia, zarów no ja k zdolność odrzucania emoeyj i u m iejętność trzeźw ej analizy n aw e t : a jb o lcśw e jrry e h w ypadków .
Z aopatrzm y się w te trzy ingrediencje . spójrzm y n a sytu ację, w k tó re j znaleźliś
my się dzisiaj, n a finiszu w ojny. P rz y jrz y jm y się p a ru zakorzenionym przesądom i za n a li
zujm y k ilk a uśw ięconych tra d y c ją w zruszeń narodow ych. S p ró b u jm y uśw iadom ić sobie, czym jesteśm y.
D ruga P olska zrodziła się w n ien o rm aln ej sytuacji politycznej. P ozornie nienorm alność :a była dla niej niebyw ale pom yślna. F ak ty c z
nie pom yślność sy tu a cji była m irażem , k tó ry podniecał n a d m iern e ap e ty ty i m ylił, co do możliwości i roli, k tó rą P olska m ogła o d e
grać.
D ruga P olska po w stała w m om encie, kiedy obydw aj jej w ielcy sąsiedzi byli osłabieni w ta k im stopniu, że pow ierzchow ny a pełen '.em peram entu m ąż sta n u m ógł uw ierzyć, że p ow tarza się sy tu a cja z XV i XVI w ieku, kiedy P olska by ła d om inantą polityczną E u ropy środkow o-w schodniej.
P iłsu d sk iem u to złudzenie przyszło tym ła t
wiej, że odpow iadało jego b u jn y m em ocjom antyrosyjskim i dziedzicznie obciążonej sym p atii do „P olaków k reso w y ch ” — do szlachty ziem litew skich i białoruskich.
Nie był zresztą w tym złudzeniu osam otnio
ny. P rzy p o m n ijm y sobie liryczne apostrofy 5 rzekom ym odrodzeniu „idei ja g iello ń sk ie j”, szerzące się w p ro w in cjo n a ln ej p ra sie w i
leńskiej, chw ilam i p rz e sk ak u ją ce i do stolicy.
C iekaw e, że an alogia ta, fałszyw a i zniko
ma, n a pew nym odcinku n a b ie ra ła ciała. B y
ła k ró tk o trw a ła , ja k w spom nienie bardzo od
ległych w ydarzeń, ale przecież starczyło jej czasu, by popełnić ten sam b łąd zasadniczy, którego dokonali kiedyś Jagielloni. I w tym P iłsudski rzeczyw iście przypom ina K azim ierza Jagiellończyka czy o statn ich Zygm untów .
M ianowicie, m a ją c do w yboru W schód i Z a chód — w y b ra ł W schód. Nie by ła to dla n ie go tylko lin ia m niejszego oporu. Nie tylko liczył się z Lloyd G eorgem , który popychał go n a wschód, ro biąc od ra z u dużo w rzasku przy la d a ru c h u w k ie ru n k u grzecznych, po konanych Niem iec. B yła to także kw estia w spom nień rodzinnych, a w e rsji do carskich więzień, bardzo łatw o tran sp o n o w an y ch na wszystko, co rosyjskie, ciasnota b u jn e j sk ą d inąd fan tazji, k tó ra n ie um iała się zapalić do nieznanego G dańska, Ś ląsk a i Pom orza.
To też d w u k ro tn ie robi zajazd n a Wilno, ale rozform ow uje b ry g ad ę gdańską, tw orzoną .nstynktow nie przez jego ry w a li w Poznaniu.
To też dw a p o w sta n ia górnośląskie u p ad a ją z b ra k u oficerów i broni, zdław ione przez p arę b a w a rsk ich i p ru sk ic h dyw izyj, a trz e cie kończy się nierozegraną, k tó ra o b ie k ty w nie je st naszą klęską, bo m ogąc dać wszystko, dała nam tylko ochłap.
W ym owy sym bolu n a b ie ra plebiscyt w P r u sach W schodnich, rozegrany w okresie ro syjskiej rip o sty n a w y p raw ę kijow ską. Ta
pograniczu
m a sak ra polszczyzny na M azurach po dziś dzień nie je s t przez nas zrozum iana. Mówi się o w y p raw ie kijow skiej, jako o n ajw iększej klęsce Piłsudskiego. Ale dla Polski klęska tej w y p ra w y była szczęściem, gdyby się w tedy P iłsudski uczepił D n iepru n a dłużej — m e ta foryczny w rzesień nie czekałby aż dw udzie
stu lat.
A k lę sk a na M azurach — to rzeczyw iście by ła k a ta stro fa narodow a, p o zbaw iająca nas setek tysięcy P olaków i stw a rz a ją c a o sto k ilom etrów od stolicy bazę w ypadow ą poko
nanego i tym zacieklejszego wroga.
P iłsudski, ja k Jagiellończyk, ja k Z ygm unt S tary , ja k Z ygm unt A ugust, m a ch n ą ł ręk ą na Śląsk i G dańsk, przyzw olił n a istnienie P ru s W schodnich, zgodził się n a dziwaczny w y ro stek ko ry tarza.
P odręczniki szkolne nie mogły dać sobie rad y z określeniem k sz ta łtu d rugiej Polski.
P orów nyw ano go do n iere g u larn e g o trapezu.
M niejsza o geom etrię. S ens p o lityczno-w oj
skow y tego k sz tałtu był za to w yraźny. Była to bram a, rozchylająca sw oje podw oje na wschód. K ażdy, kto z Z achodu w kroczył do Polski — a od zachodu nic, n ajm n ie jszy p a górek czy rzeczka w stę p u nie broniło — m ógł sobie dow olnie dobierać k ie ru n e k dalszego m arszu. Północo-w schód: L eningrad, wschód:
Mińsk, K ijów , M oskwa, południo-w schód:
O dessa K ształt d rugiej P olski sugerow ał od razu jej rolę: olbrzym iego p lace d ’arm es dla dalszej drogi n a wschód. I P iłsu d sk i czynił wszystko, by nasz sąsiad w schodni w pełni zdaw ał sobie z tego spraw ę. Cóż innego ozna
czały chociażby sojusze z R um unią, f lirt z Ł o
tw ą, E stonią, F in lan d ią, ja k nie p ró b y jeszcze szerszego rozchylenia skrzydeł b ram y Wypa
dowej.
Od trz y stu la t n orm ą polityczną dla Polski je st to, że leży ona m iędzy dw iem a potęgam i.
D w udzieste zaś la ta były zbiegiem okoliczności, w yjątkiem , w yskokiem historii. I nie może być trw a łe to, co się stało w m om encie w y skoku.
P ra sa urzędow a n a d a ła P iłsudskiego ofi
cjalny (nieco z m asońska brzm iący) ty tu ł „w iel
kiego budow niczego P olski”. O sobliw y to był budow niczy. Nie tylko w znosił fu n d am e n ty gm achu, ale i założył w nich m inę, k tó ra gm ach m iała obalić.
D ruga P olska u p ad la dlatego, że rządzący nie chcieli (i nie m ogli, bez w yrzeczenia się sw oich w łasnych przyw ilejów ) zrozum ieć k o nieczności historycznych. Ze zdum iew ającą ła tw ow iernością uw ierzyli w trw ało ść zbiegu okoliczności.
K iedy zaś zbieg okoliczności p rze m in ął aż nad to w y ra źn ie — nie p o tra fili ocenić ra c ji sta n u Polski. Nie było w tym także p rzypadku.
Ich w łasn a ra c ja sta n u zbyt daleko ju ż od
biegła od ra c ji sta n u polskiego chłopa czy r o botnika, od ra c ji sta n u n a ro d u polskiego.
J a k w iadom o, jeszcze lipiec czy w czesny sierp ień 1939 mógł nas u rato w a ć od w rześnia.
Ale jakże mógł się sprzym ierzać z R osją So
w iecką rząd, k tó ry tyle łączyło z P otockim i, L ubom irskim i, Radziw iłłam i.
Należy w ątpić, czy chłopi spod Ł ań c u ta, w i
dząc na swoich drogach żołnierza sow iec
kiego, n a d a l byliby skłonni szanow ać rfiety- kalność la ty fu n d ió w p. Potockiego.
A zgoła nie ulega w ątpliw ości, że chłop biało ru sk i z W ileńszczyzny czy N ow ogród- czyzny czy N owogródczyzny, w idząc m ó w ią
cych jego językiem oficerów nie będzie chciał w ierzyć w ojew odzie B ociańskiem u, że on, ten chłop, nie je st b y n ajm n ie j B iałorusinem , ty l
ko szczególnym, nieuśw iadom ionym , „ tu te j
szym ” Polakiem .
Te fa k ty w niczym istotnym nie n aru sz ały interesó w Polski i n aro d u polskiego. A le dla R adziw iłła z N ieświeża i dla Potockiego z Ł a ń c u ta oznaczało to śm ierć cyw ilną.
Rząd przedw rześniow y m iał w ięc dylem at:
albo ra tu n e k P olski i zguba ziem ian, albo zgu
ba Polski. M usiał w y b ra ć to drugie. Ludzie, z k tó ry ch się składał, zbyt byli bliscy R adzi
w iłłom czy Potockim . Ich śm ierć cyw ilna ko ja rz y ła im się w um ysłach ze śm iercią Polski.
Nie um iejąc w yciągnąć w niosków z p rz y m u su historycznego, czynnie pełn iąc fu n k cje se k u n d a n ta przy w ra ca jąc y ch do siły N iem czech, zao strzając n ieufność Rosji, po o d rzu ceniu w osta tn ie j jeszcze chw ili jej pomocy rzą d p rzedw rześniow y doprow adził P olskę do przepaści.
Z daliśm y egzam in z nieum iejętności czyta
nia h isto rii z w ynikiem k atastro faln y m . Tym
wojny i pokoju
b ardziej było to i je st d la nas m e do zniesie
nia, że k a ta stro fa w rześniow a w sw oich k o rzeniach m iała w iele podobieństw do roz
biorów.
A przecież nie b rak ło ludzi (ze „szkołą k r a ko w sk ą” n a czele), któ rzy w swoim czasie n a d er tra fn ie przyczyny rozbiorów zanalizow ali.
W XIV, XV, XVI w ieku rezygnow aliśm y z chłopów polskich n a Ś ląsku, Pom orzu, M a
zurach. W la tac h 1918—21 zrobiliśm y ta k sa mo. W jednym i drugim w y p ad k u przyczyna była w spólna — la ty fu n d ia n a w schodzie. R e
zygnow aliśm y z setek tysięcy i m ilionów P o la ków na zachodzie, troszcząc' się o dobrobyt kilk u tysięcy ziem ian n a wschodzie.
I tyle tylko w spólnego m a p o lity k a P iłsu d skiego z „ideą ja g iello ń sk ą”, że ta k ja k ta m ta z tych sam ych przyczyn skończyła się n aro d o w ą k atastro fą.
Ciężko n as los dośw iadczył. Ale nie m ówm y, że bez naszej winy. Nie u p ajajm y się ckliw ą, pustą, obezw ład n iającą m itologią m e sja n i- styczną i Hiobową.
K ażdy n aró d za swój rz ą d odpow iada. I d e
m o k rac ja p olska też m a sw ój grzech; że za słab a się okazała, że d ała sobie w ydrzeć w ła dzę w listopadzie 1918 r. w L ublinie, że nie p o tra fiła obalić w ciągu la t d w udziestu a n ty n a - rodowego, zgubnego dla P olski rzą d u P iłsu d skiego i jego tragikom icznych następców .
O porną m am y świadom ość. Nie lubim y się uczyć historii. Nie tylko n a u k a z rozbiorów poszła n a m a rn e , ale i tragiczny w rzesień m ało kogo nauczył.
C ała p o lity k a „rz ą d u ” londyńskiego była próbą u k ry cia się przed fak ta m i i w m aw iania, że nic się od 1921 ro k u w E uropie nie zm ieniło.
Ni- ru tera.: W \ „L
cl- m u je ona m iejsce w tym sam ym szeregu k a ta stro f narodow ych, co w rzesień i rozbiory.
K iedy m inęła przelo tn a k o n iu n k tu ra la t 1918—21, P olska znalazła się m iędzy dw om a potężnym i pań stw am i, k tó re uw ażały, że ich granice z P olską są niesp raw ied liw e i nie o d p o w iad a ją rzeczyw istem u stosunkow i sił m ię
dzy nim i a Polską. O dtąd losy Polski zależały od o rien tacji — pro ro sy jsk iej, czy p ro n ie m ieckiej.
K ażdy obeznany ja k o tako z h isto rią m ógłby stw ierdzić, że m iędzy Rosją i P olską nie m a sprzecznych życiowo w ażnych interesów , n a to m iast m iędzy N iem cam i i P olską — są. P o l
ska m ogłaby istnieć (i istn iała przez setki lat) bez m ilionów U kraińców i B iałorusinów . N a
tom iast P o lsk a bez m orza m ogłaby istnieć tylko ja k o K sięstw o W arszaw skie czy K ró lestw o K ongresow e — jako przyczepka, nie jako państw o.
Ale dopóki nie w ybuchła ag re sja niem iec
ka — przypuśćm y, że rządzący P olską nio obow iązani byli znać h isto rii i decydow ać się n a ta k ą czy in n ą o rien tację. J a k w iadom o, k o n sty tu c ja k w ietniow a n ak azy w ała P re zy dentow i odpow iedzialność przed h isto rią, ale nie czyniła go odpow iedzialnym za znajom ość historii.
N atom iast, gdy w yb u ch ła w ojna polsko- niem iecka, a zw łaszcza, gdy Niem cy uderzyli na Rosję, zdaw aćby się mogło, że nie m a już czasu n a w ątpliw ości i rozw ażania co do orientacji.
„R ząd” je d n a k londyński był odm iennego zdania.
N ie życzył sobie dobrych stosunków z Rosją w okresie jej niepow odzeń.
T ru d n o p o jąć dlaczego. P rzecież w w ypadku klęski rosy jsk iej żadna siła nie m ogłaby w ró cić w olności Polsce. Czyżby liczył, że po zw y
cięstw ie N iem iec p o tra fi się z nim i dogadać?
Jeszcze dziw niej zachow ał się w okresie ro syjskich pow odzeń. R ów nież nie życzył sobie dobrych z nią stosunków . Ż ądał uznania g r a nic 1921 r.
Ż ąd an ia te były nierealne. Z ja k iej racji R osja m iała się zgodzić n a pozostaw ienie w Polsce m ilionów U kraińców i B iałorusinów , któ rzy w ZSRR m ieli sw oje form y istnienia państw ow ego?
G ran ica 1921 r. b y ła w ynikiem ówczesnego sto su n k u sił m iędzy P olską i Rosją. Rosja podów czas była n ien o rm aln ie słaba. Byłoby dziw nym oczekiwać, że w okresie, gdy w róci do sił i sił tych n ab ierze w ięcej niż m iała kiedykolw iek w h isto rii — zechce zafiksow ać owe n ajzu p e łn ie j ju ż n ie ak tu a ln e granice.
Nie w zruszało to byn ajm n iej panów z „rz ą
d u ” londyńskiego.
Czy liczyli n a A nglię? Nie. Z biegiem czasu m usieli się przekonać, że A nglia rozum ie i po p iera stanow isko ro sy jsk ie w sp raw ie granic.
Czy liczyli na A m erykę? Także me. O sta t
nio k o n feren c ja k ry m sk a w tym względzie także rozw iała w szelkie w ątpliw ości.
Na nic nie liczyli. Po pro stu się uparli.
Żadne praw o na św iecie nie g w ara n tu je , że każdy rząd m usi być złożony z. m ądrych ludzi i biegłych polityków .
Poszli ta k daleko, że odrzucili naw et p ro pozycje rek o m p en saty te ry to ria ln e j na zacho
dzie i północy.
I żeby skończyć ze skończonym daw no
„rządem ” londyńskim stw ierd źm y n a d e r isto t
ny fa k t:
N iepraw da, że była przed nam i a l te r n a ty w a —■ albo P olska od Podw ołoczysk do Z b ą
szynia, albo P olska od B ugu po Odrę.
A lte rn a ty w a by ła znacznie węższa. Albo Polska od Bugu po Odrę, albo P olska od B u gu do Zbąszynia.
K rótkonogim k łam stw em jest, tw ierdzenie ..londyńczyków ”, że nie oddaliby W schodu.
N atom iast p raw d ą jest, że nie zyskaliby Z a chodu.
Ale m yśm y Zachód zyskali. I znaczenia te go fa k tu nie da się przecenić.
W iele straciliśm y w tej wojnie. W iele s tra t nie odrobim y nigdy. N atom iast szczęściem n a szym jest, że w reszcie“w yrzuciliśm y n a lam us tych, co zaw inili w rzesień i W arszaw ę i dzięki tem u zyskaliśm y w ielką szansę historyczną:
Polskę Zachodnią.
Dzisiaj je st to pojęcie jeszcze praw ic puste.
Ale jeśli w łożym y w nie treść naszej pracy będziem y mogli odrobić w dużej m ierze nie tylko błędy d rugiej Polski, ale i błędy J a g ie l
lonów.
Naszym nieszczęściem była przypadkow ość tranie - oprócz południow ej
T rzecia P o lsk a b ęd zie m ia ła w sz y stk ie g r a nice - Bug, K arp a ty i S udety, Nissę i Odrę, B ałtyk — b ardziej stale niż kiedykolw iek.
Byliśm y i za P ierw szej Polski p aństw em z lufcikiem zam iast okna na morze. Teraz cztery sta kilom etrów w ybrzeża zrobi nas p a ń stw em bałtyckim , p ań stw em m orskim .
K ształt Pierw szej Polski byl p łynny i r o z lewny. K ształt D rugiej byl niedobry. Trzecia będzie niem al kolistą (i środek tego kola bę
dzie przy m ieście Kolo).
P iłsu d sk i kiedyś nazw ał w zgardliw ie Pol • skę obw arzankiem . Znaczyło to, że wszystko w artościow e je st na jej brzegach, a w śro d ku pustka. Sam się zresztą w alnie p rz y czynił do tego.
T eraz P olska n ajcen n iejszy swój sk a rb Śląsk - będzie m iała w śro d k u p ań stw a. S t a -
jemy się z rolniczego, pań stw em p rzem ysło
w o-rolniczym . J a k w ielki je s t to aw an s — nasza za m ato techniczna inteligencja z ro z u m ie nie prędko.
Z narodow ościowego sta je m y się państw em narodow ym . Znaczenie lego aw an su je st ch y ba w yraźne.
W szystkie te aw anse zdobyliśm y nie ła two i nie prędko. Są to n ajw iększe z. m ożli
w ych aw ansów narodow ych i państw ow ych.
I stało się ta k tylk o dlatego, że — w p ra w dzie późno, ale nie za późno dem okracja polska p o tra fiła zdobyć w ładzę i u rato w a ć Polskę z kolejn ej po w rześniu i W arszaw ie k atastro fy , k tó rą szykowali spadkobiercy Ozonu, politycy „londyńscy".
Nie za późno. Na finiszu w o jen n y m s t a j e my zmęczeni i zniszczeni, ale z p ersp e k ty w ą przyszłości lepszą niż m ógłby pom yśleć ktoś jeszcze przed rokiem .
Z p ersp e k ty w ą Polski m ocniejszej nic tylko od tej sprzed w rześnia, ale i od tej sprzed rozbiorów . M ocniejszej, bard ziej jednolitej, o w yraźnym , zd eterm in o w an y m torze rozw o
jow ym .
Aby ją zrealizow ać, trze b a nam pokoju nie na rok i nie n a dw adzieścia lat, trze b a nam Europy w yleczonej z w ojennych trzęsień zie
mi na stale. W ysunięci n a zachód będziemy n ajbliżej serca pokonanego podpalacza ś w ia ta. My pierw si zobaczymy, jeśli m u się na no
wo zam arzy pożoga i grabież. A poniew aż nie wiem y, czy znow u się nie znajdzie jakiś se k u n d a n t sportow y, k tó ry by zechciał trzeź
wić am oniakiem pokonanego, m usim y mieć pewność, że na pierw szy nasz sygnał b ęd z ie
my mieć rea ln ą pomoc. Na ringu sędzia z a b ran ia uderzać p rzeciw nika zanim stan ie na nogi. My nie będziem y czekać aż w stanie, b ę dziem y bić ledw ie się uniesie n a łokciach.
Taki je s t sens u k ła d u rosyjsko-polskiego.
Sens, k tó ry w ybiega poza k o n iu n k tu rę poli
tyczną, k tó ry sta je się trw ały m czynnikiem historycznym . Sojusz, k tó ry w ygrał nam w o j
nę, pozw ala dziś w ygrać pokój.
Str. 2 O D R O D Z E N I E Nr 22
TADEUSZ BREZA
Zawiązki „Węzłów życia"
Okres krakowski rozpoczęło „Odrodzenie"
„Węzłami życia". Większa część kraju odzy
skała wolność, i wtedy mógł się odezwać głos Zofii Nałkowskiej. „To jak gdyby znowu dzwon Zygmunta zabrzmiał!" — zakrzyknął emfa- tycznie pewien jej entuzjasta. W każdym bądź razie była to, literacko biorąc, chwila odświęt
na. Myśl czytelników spieszyła do pisarki, lo
sów jej nie odgadując, ale z dostatku i jakości owocu, który pod jej piórem dojrzał, wnosiła, że prace i osobę Nałkowskiej podczas wojny widać otoczono troską.
Pierwszy wrzesień zastał ją w Warszawie.
Jak wszyscy, wahadłowym ruchem ruszyła z zachodu na wschód i z powrotem. Wróciła do swego mieszkania przy ul. Podchorążych.
Nastał czas, kiedy można się było odzywać tylko o naszej klęsce, potem tylko o własnym, codziennym życiu. Inne tematy pozostawały jak gdyby na przechowaniu u Nałkowskiej.
O każdej rzeczy wartej głosu mówiło się w jej domu, a raczej pokoju, jedynym oszklonym, resztę mieszkania zajmowały książki, źródło jej wieczystej troski, tak rozpożyczone. Roz
mowy z panią Zofią odbywały się na górze, ale w pilnej sprawie goście jej wpadali rów
nież na dół, do sklepiku z papierosami, który zaraz od pierwszej zimy zaczęły prowadzić obie siostry Nałkowskie; Zofia i Hanna Bicko- wa, rzeźbiarka. Pierwsza wojenna to była nie- lada zima! Ulicę Podchorążych, położoną nisko, niezasłoniętą od strony Wisły, pokrył wysoki nabój śniegu. Chłopcy mknęli po nim na łyż
wach. Papierosiarze również, tupiąc, rozpy
chając się, wpadali po towar w kilkunastu n a
raz. Nałkowską bawiło, że jeden z nich wołał:
„Taki jestem wesół, że gdybym buty zgubił, to bym jeszcze podskakiwał na boso!" Nastrój do pochwały, ale nie w sklepiku, nadomiar kiedy go wyraża jednocześnie — legion. Cza
sem stawali się spokojniejsi, jak chłopaczki z „Jasełek", czy jak pastuszki, wtedy rzeczy
wiście można było powiedzieć o tej „trafice pani generałowej", że ma w sobie coś ze sta
jenki betleemskiej. Odpędzani, rozpraszali się na krótko, zaraz zaczynali się tłoczyć, a za nimi gromady dorosłych. Od tego chaosu, od tego hałasu wzrok pani Hanny stawał się pół
przytomny, mała sklepowa pomocniczka upa
dała z przemęczenia. Stężałej atmosferze za
wiści i podenerwowania, którą zionie wszelki ogonek, zwłaszcza parę razy zakręcony w kół
ko, z końcem na mrozie, każdy po kolei dawał się zgnębić. Tylko nie pani Zofia, która dnia tego wstała o szóstej, by ze składów gdzieś w polu, za miastem odebrać przydział, potem odbyć nad jego przejazdem stróżę, a teraz zwolnić siostrę na popołudnie. Ręce jej jak pianisty, puszczone same wprost grają co chcą paczuszkami z towarem, pieniędzmi, resztą, a język również przytomny, z towarzyszeniem wymowy oczu formułuje w pełnym spokoju jakiś sąd doskonały czy pyszne opowiadanie.
I nie jest to żadne zasłuchanie w sobie, u ra
zowa niewrażliwość i wymowność, ale tak wyborny gatunek całej fizycznej substancji i szarej substancji mózgu, jak bywa czasem doskonały motor, w każdych warunkach na chodzie.
Mimo to sklepik jest oczywiście uciążliwy, zwłaszcza kiedy wszystkie mieszkania na Pod
chorążych zostają zajęte dla esesów. Wtedy panie przenoszą się na Madalińskiego, tam znowu podoba się mieszkać jakiejś Niemce.
Teraz dla Nałkowskich w olbrzymiej Warsza
wie jest tylko jedna możliwość — zagnieździć się w pracowni pani Hanny, na rogu Nowego Światu i Foksalu, na czwartym piętrze, na pod
daszu, gdzie latem słońce jak diabli, zimą od wielkich przestrzeni oszklonych mróz, a wio
sną i jesienią zacieki i potoki. Ale po cóż od razu cały kalendarz! Ta pracownia ma być na krótko. Musi być! Grupce osób będących blisko z Nałkowską wiadome jest, że zbiera się jej na pisanie. To odwet za te trzy lata mil
czenia, zwycięstwo nad przymusem warunków, w które ją pchnięto, odparowanie przynaj
mniej jednego z tysiąca ciosów zadanych na
szej kulturze, maltretowanej z taką premedy
tacją. Przecież ze zgrozą liczymy ubytek wśród pisarzy, z gazetkami dzielimy boleść nad upadkiem rozmyślnie psutej po szmatławcach mowy. Więc to tryumf dla nas, że oto z mózgu i z serca tej właśnie pisarki może popłynąć kryształowa struga sensu i piękna. Ale gdzie!
Górka u Nałkowskiej była niewątpliwie jednym z najbardziej swoich miejsc, jakie miała kultura w stolicy. Za każdą bytnością zbiegało się z tych wysokich pięter na nowo w oczarowaniu. Nałkowską odwiedzała stale mała grupa jej kolegów literackich, „uczę
szczali" tu również młodzi i ci najmłodsi, o nich to się mówiło, właśnie z taką pomocą terminologii specjalnej, że „chodzą na Nał
kowską", „kończą", o tym czy innym, że jest
„na pierwszym czy na drugim roku Nałkow
skiej". Nie znaczy to, aby mógł odczuwać w przebywaniu z nią coś z kursów, bo nic tam nie było szkolarskiego. A tylko rozmowa z osobą pasjonującą się wszystkim, wszyst
kiego szalenie ciekawą, życia ludzkiego i bie
gu każdej myśli Młodzi przychodzili na górę z gotowym materiałem spostrzeżeń i przemy
śleń. Nałkowska słuchała jak nikt, poczem następował mement owej świetnej formula- cji, kiedy na żywo, w pogawędce, którą na moment przerywała swoim „zaraz, zaraz, chwileczkę!", aby wziąć rzecz właśnie co po
wiedzianą i nadać jej kształt jak z igły, k ró t
szy i przejrzysty. Czyniła to przede wszyst
kim, żeby lepiej zrozumieć, co kto powiedział, tłumacząc to sobie na swój własny język, doskonalszy. A wnioski, którymi opatrywała cudzą relację! Często one dopiero nadawały jej sens i wyjaśniały, po co w ogóle ten czy inny miody z nią wystąpił. A jakie pyszne były własne opowiadania Nałkowskiej albo dyskusje z nią w sprawach literackich czy filozoficznych. Gdyby istniała nagroda War
szawy za najlepsze utrzymanie atmosfery w tych rzeczach podczas pięciu lat okupacjj.
przyznałbym ją bez wahania Nałkowskiej!
Najprostsza rozmowa z nią, doprawdy pokaz, o ilu rzeczach trzeba zawsze pamiętać i jak bardzo spokojnie, aby coś zrozumieć. Widząc, w jakiej jest formie, można się było wśc;ec, że warunki nie dają jej pisać. Sklep, o ile go nie było całym dniem przypilnować, nie dawał nic. A tymczasem dla ludzi, którzy by coś mogli, książka w tym czasie wojny to było coś nierzeczywistego. Zwłaszcza taka, której jeszcze nie było.
Aż w końcu przyszły czasy, kiedy i oni się zmienili. Przez nich zarabiany pieniądz, spró
bował wszystkich rzeczy w jego mniemaniu prawdziwych. Ulokował się w walutach, w zapasach, w domach, w ziemi, obrazach, wełnie, papierze, jednak nadal pęczniał po kieszeniach, nie umiejąc wprost sobie miejsca znalęźć, wtedy poszukał książki. Takiej je
szcze niewydanej. Okazało się, że kiedy cho
dzi o interes, on się nawet zna na literatu
rze, niestety, kiedy szło o literaturę, nie znal się na interesie! Bo wprawdzie do Nałkow
skiej przyszedł, ale jako honorarium zapro
ponował życie za dwa miesiące. Inny pie
niądz, któremu patronował pewien profesor uniwersytetu, zaryzykował kwartał, z tym, że miała to być również zapłata za prawo druku książek Nałkowskiej po jej śmierci. „Teraz są takie czasy, pani może już nic nie napisać!"
Reprezentant znakomitego przedwojennego nakładcy też się okazał ostrożny i taki sam pesymista. W końcu zjawił się człowiek cał
kiem dorzeczny i przyzwoity, przezwany
„Wszystkokupić", którego rozmach był znacz-
„Jljgjszy niż środki, uległe na skutek tego roz drobnieniu. I trzeba powiedzieć, że jeżeli _ ostatecznie udało się Nałkowskiej związać ko
niec z końcem „Węzłów", stało się to dlatego, że istniał pod Grodziskiem we wsi Adamo- wizna domek należący do państwa Zahrtów.
właściciel apteki na Chłodnej. Tam na wsi.
goszcząc za mnóstwem nawrotów, świadomie i przemyślnie napędzana do roboty, mogła Nałkowska dokonać tej wyczerpującej pracy, a technicznie biorąc zupełnie zagadkowej, do której się ucieka powieść klejąc. Bo odpo
wiednie w tym wypadku jest właśnie takie
ZOFIA NAŁKOWSKA
WĘZŁY
Oxeński istotnie uchylał się już od życia, zniewolony do tego przez swą niezwykłą chorobę. Polegała na tym, że słyszał nierze
czywiste głosy i nierzeczywiste słowa, cier
piał mianowicie na tak zwane omamy słu
chowe. Lekarz uważał to za odmianę łagodną tego cierpienia, poczytywał bowiem za objaw dodatni, że Oxeński odróżnia głosy nierze
czywiste od prawdziwych, że im nie wierzy, zdając sobie sprawę z tego, iż są halucy
nacją.
Poza lekarzem Baraz był po dziś dzień jedynym człowiekiem, który o tym wiedział.
Oxeński umiał to ukryć przed synem i przed żoną. Jakże świetnie zachowywał pozory, jak długo strzegł przed wszystkimi swej tak wy
myślnej, swej — można powiedzieć — tak pi
kantnej tajemnicy. Nie zdradził się nawet przed swym starym przyjacielem, Wysokolskim.
Ten wysiłek wydawał się niekiedy Bara- zowi naprawdę bohaterski. Chwila wzmożo
nego współczucia, chwila słabości, którą zdol
na jest spowodować przyjaźń, sprawiła, że i Baraz wyznał Oxeńskiemu rzecz, którą zwykł był dotąd przemilczać. Dotyczyła jego ojca, była wspomnieniem dalekiego dzieciń
stwa. Stanowiła sekret pewnych poranków, w które — niczym do tego nie przymuszo
ny — ojciec wstawał na długo przed świta
niem 1 chyłkiem, cicho, wymykał się z domu na wiadomą górkę za miastem, piaszczystą górkę, zarosłą paru brzozami. Nikt tam już pewnie tego sobie nie przypominał. Jedna matka mogła pamiętać. Ale gdyby nawet mó
wiła kiedy o tym, to w miejscu, gdzie teraz przebywała, na pewno nie brano tego na serio.'
Tak więc przyjaźń Baraza z Oxeńskim po
legała na zaufaniu, opierała się na pakcie wzajemnej dyskrecji. A oto . . . Tak.
•) Ciąg d alszy. Por. nr 13, 14, 15, 16, 17, 18. 19, 20 1 21 „O drodzenia".
wyrażenie. Książka Nałkowskiej powstaje we wszystkich miejscach naraz. Puszcza się wszę
dzie na całej przestrzeni jak kiełki na roli.
Zarys powieści jest dokładnie autorce znany.
Nałkowska myśli o niej widząc całość. Za dzień napisze stąd kawałek, zowąd; potroszę z różnych miejsc, z różnych rozmów, wszyst
ko dość bliskie ostatecznej stylizacji, ale z rozdziałów nie po kolei i w ogóle bez związku z tokiem opowiadania. Aż wreszcie powstaje odpowiednia góra tych akapitów, biała czupryna paseczków. I w końcu jest ich dosyć. Wtedy potrzeba pisarce spokoju, i to na czas długi, by mogła wziąć się do trudnej sztuki scalenia cząsteczek, zalania luk, czę
sto znacznych, oraz wywiórkowania całości, dla uzyskania owej cudownej, gładkiej, jedno
litej powierzchni, jaka występuje u niej za
wsze. Tę pracę wykonała Nałkowska w Ada- mowiźnie wieloma pobytami w ostatnim pół- toraroczu przed powstaniem (tam zresztą przebyła powstanie),, w owej Adamowiźnie, nie w żadnym latyfundium, lecz chłopskim gospodarstwie, do którego p. Zahrt wracając z farmacji sam przykłada ręki. Przez całe miesiące pokój Nałkowskiej, ciasny, ale na końcu korytarza, usłany był papierkami; ob
cym mówiło się, że to rachunki z trafiki.
Włodzimierz Pietrzak powiadał: „Ona pisze na kartkach, jakoś je kroi, zlepia śliną i ma powieść!" Tylko że to szło w powolnym tem
pie. Dopiero na wiosnę ubiegłego roku coś, a ściśle mówiąc dwie pierwsze kartki można było zobaczyć. A raczej tych pierwszych stron wysłuchać! Z jaką tremą przeczyta
nych! „I to pani ma tremę, będąc Nałkow
ską! Dlaczego?" „Bo chcę nią pozostać".
Tekst od pierwszych słów robił duże wraże
nie i zarazem powiadał, że w autorce „Chou- cas“ zaszła nowa zmiana. Ukazywał Nałkow
ską bez precjozów, spokojną, z blaskiem umyślnie ściszonym, aby czytających nie roz
praszać, gdyż teraz widocznie byłoby to dla niej szczególnie niecierpliwiące znowu zwra
cać uwagę swoim — jak ona mówi, a nie co.
Powieść, z której w końcu ubiegłego roku była do pokazania ludziom połowa, zdumie
wała jeszcze jednym. Stosunkiem do świeżo zamkniętej przeszłości. Tej sprzed wojny.
Któż odgadł, że ten stosunek zawsze chłodny (w „Teresie Hennnert" czy w „Granicy") sta
nie się aż tak zimny. Może nawet samej Nał
kowskiej dopiero pisanie okazało co myśli, co ostatecznie czuje na temat owej epoki, w której
„starzy odeszli od siebie samych", a młodzi
„głupieli w oczach". Dawna jej pobłażliwość dla ludzi, których się znosiło, znikła, cieka
wość do ich osób zmieniła się w niechęć. Taki jest bieg twórczości! W rozmowach, w roz- trząsaniach, obracając jakąś sprawę w gło
wie, pisarz patrzy, przygląda się, i aby nie spłoszyć, nie wyrokuje. Dopiero kiedy ma ukazać, kiedy w dziele zaczyna wywoływać, to już wywołuje na sąd, bo choć wszystko zrozumiał i powinien rozumieć, prawdę wy
brał tylko jedną.
ŻYCIA
Baraz zeszedł na dół z pięciu pięter wąską klatką schodową, o ścianach, wylakierowa- nych na kolor turkusowy. Dębowe drzwi mieszkań i poręcze wykładane były blachą świecącą, jak lustro. Z ogrzanych murów, wydostał się na wilgotne zimno poranka styczniowego. Popielaty mróz przywarł smu
gami śniegu do chodników, drzewa wzdłuż ulicy Marszałkowskiej zwolna zamiatały ga- łęźmi niebo mętne, bez słońca i bez chmur.
Baraz skręcił z bramy na lewo i w na
rożnym kramiku, od niechętnej, zmarzniętej kobiety kupił sobie gazetę. Rozejrzał się po jezdni, przepuścił dwa tramwaje i wskoczył do przejeżdżającej trójki.
Czyste nowe wnętrze wozu ogarnęło go swym ciepłem. Pasażerów było niewielu, skó
rzane pętle uchwytów chwiały się lekko u stropu, błyszczały wyczyszczone mosiężne okucia, znane ogłoszenia kremu Elida roz
kładały w ramkach nad oknami swe nudne obrazki. Baraz usiadł na wolnym miejscu przy oknie i sięgnął po gazetę. Naprzeciwko sie
dząca kobieta popatrzyła pytająco. O tej spóź
nionej porze poranka nikt nazbyt nie spie
szył się do pracy. Ludzie, niesieni bez wy
siłku i za psi pieniądz ku miejscom swych przeznaczeń, rozparli się wygodnie na mięk
kich, skórą krytych siedzeniach i przeglądali dzienniki. Konduktor powtarzał obojętnie:
„Kto z państwa nie posiada biletu?" Nikt nie udzielał mu odpowiedzi na to retoryczne py
tanie. Baraz przeczytał od strony prawej ku lewej wywróconymi wersalikami wydruko
wany tytuł na gazecie, którą trzymał przed sobą człowiek, siedzący w następnym prze
dziale: Ostatnie wypadki w Hiszpanii.
Rozłożył swój dziennik i dowiedział się o wzięciu Barcelony. Wczorajsze wiadomości radiowe nabierały w druku więcej ciała, obrastały w szczegóły i komentarze. Czło
wiek przybliżył do siebie świat, przedłużyw
szy swoje organa percepcji o telegraf i ra dio, przyśpieszył go i zgęścił. Wrażenie da
lekiej klęski działało silnie, stawało’ się czymś własnym. Baraz śledził od dawna prze
bieg tej wojny domowej. Dziwno mu było, że sprawy, już rozstrzygnięte myślą, już prze
sądzone wolą, wymagają długich, krwawych lat, by wejść w życie. Ze ludzie z takim mo
zołem przedzierają się ku swej nieuniknionej konieczności.
Uczuł niepokój. Ciepło kaloryferów, grze- jące kolana, zapach świeżych rzemieni, dy
skretne łomotanie kół na spojeniach toru, ten cały bezpieczny luksus codziennego życia stolicy raził Baraza. I tu nie mógł znieść, jak w ministerialnych pałacowych salonach, nadmiaru wygody. Dla jego wciąż powścią
ganej, znudzonej siły tak urządzony świat był zbyt miękki i życie w nim zdawało się zbyt ułatwione. Młoda kobieta naprzeciwko siedząca, patrzyła na niego swym pytającym wzrokiem. I ta była zbyt łatwa, i tu wystar
czyło powiedzieć bylejakie słowo, by móc sięgnąć po nią ręką, by ją „wziąć".
Wóz zazgrzytał na zakręcie. Przez zamgloną szybę Baraz wyjrzał na ulicę, poznał szyldy znajome i wystawy obu sklepów narożnych.
Złożył dziennik, wsunął go do kieszeni futra i na wielkie swe białe ręce powoli wkładał rękawice. Nieśpiesznym krokiem poszedł ku wyjściu. Chwilę stał na platformie i nie cze
kając, aż tramwaj zatrzyma się na przystan
ku, zeszedł w biegu na jezdnię, jednym stąp
nięciem, jednym odchyleniem się w tył amortyzując pęd wozu.
Szedł teraz dużymi krokami przez plac w stronę niedawno odnowionego Ratusza. Ze ścisłością pedanta sprawdził, że zegar wieży wskazuje tę samą godzinę, co jego mały zegarek na ręku. Było trzy na dziesiątą. Przed szeroko rozłożoną, białą kolumnadą Teatru Wielkiego leżał na skwerach nieznaczny brudny śnieg.
Drażniło go, że spotyka wciąż oczami spoj
rzenia kobiet. Nie był próżny, całkiem prze
ciwnie. Miał inne ambicje. Owszem, wiedział, to wszystko: duża postać, jasna twarz, bez
czelne oczy -— często o tym słyszał. Jego sze
rokie kości, sztywność ruchów, kark, zacho
dzący wysoko na czaszkę — to zawsze ścią
gało ich uwagę, to na nim w pewien sposób zaciążyło od wczesnej młodości. To go zobo
wiązywało. Miał powodzenie, ale uważał, że jest w złym gatunku. Nie był taki, na jakiego wyglądał. Był ciężki i leniwy, był raczej wytrwały i uparty, niż silny. Oxeńska zarzu
cana mu nawet, że jest słabym człowiekiem Skręcił w ulicę Bielańską, minął gmach Banku Polskiego i bokiem cofnięty, ukryty za przejrzystymi drzewami pałacyk Radzi
wiłłów. Zaczynającą się tu egzotyczną dziel
nicą żydowską doszedł do wielkiego białego gmachu z ciężkim napisem na frontonie O sprawiedliwości, dźwigającej Rzeczpospo
litą.
Stracił tu dość dużo czasu, by wreszcie w błahej sprawie i ku uciesze swego klienta osiągnąć paru słowami gorącej perswazji, że została odroczona. Wyszedł z nim razem do rozległej, białej poczekalni. Odbite od niskich zaśnieżonych dachów światło wlewało się przez rząd okien, wyciętych w północnej ścianie. Wydawało się tu jaśniej, niż na dworze.
Stali przez chwilę przy jednym z okien.
Dziękuję, nie palę, — powiedział Baraz znie
cierpliwiony, gdy tamten po raz drugi otwie
rał przed nim papierośnicę. Już niejedno
krotnie mówił mu, że nie pali i nie pije.
zawsze musiał się opędzać od jakichś jego zaproszeń. Klient — nieduży, ruchliwy, o krót
kiej twarzy i czole, nasuniętym na oczy, — był pełen wdzięczności, że się udało. Ale czegoś chciał jeszcze, o coś mu wciąż chodziło. Po
wstrzymywał się od śmiechu, parskając nim jednakże od czasu do czasu na myśl o wy
dłużonej minie „powoda". Jeszcze powtarzał z naciskiem argumenty swej słuszności, od dawna Barazowi znane i w tej chwili całko
wicie już nie potrzebne. Denerwował się też następnym terminem odłożonej sprawy. Roz
mawiając Baraz zaczął się posuwać wra2 z tamtym aleją czarnych kandelabrów z ku
tego żelaza, wyobrażających ciasno związane rózgi liktorskie. Niewielu ludzi siedziało w oczekiwaniu na ławkach pod oknami, innt stali w sennych grupach, snuli się przez ko
rytarze. Drzwi od sal otwierały się niekiedy wzywało świadków, strony, doczekawszy swego losu, opuszczały gmach. Barazowi było gorąco w todze. Ciepłe podmuchy kaloryfe rów, lśniące biało lakierowane ściany, nie
zliczone sale posiedzeń wzdłuż wielkich ko
rytarzy — to znów wydawało mu się zbyt bogatą ramą dla toczącej się tutaj doraźnej pobieżnej sprawiedliwości. Był wreszcie czas żeby zatelefonować, i Baraz pożegnał natręta
■Gdy zmierzał w stronę kabiny telefonicznej, jedne z drzwi na korytarzu rozwarły się i wy
szedł z nich gibkim krokiem generał Wyso- kołski.
— Pan generał tutaj? — spytał Baraz we
soło, poddając się znanemu rytuałowi jego kor
dialnych powitań. — Dziękuję, nie palę, — po
wtórzył jeszcze raz, gdy ten podsunął mu swe papierosy w dużej, pokrytej monogramami papierośnicy.
Zrobiło mu żywą przykrość to spotkanie w chwili, gdy oto szedł umawiać się z córką tego człowieka na popołudnie do swojej gar
soniery.
(Ciąg dalszy w n astęp n ym num erze).