• Nie Znaleziono Wyników

Odrodzenie : tygodnik. R. 2, nr 21 (22 kwietnia 1945)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Odrodzenie : tygodnik. R. 2, nr 21 (22 kwietnia 1945)"

Copied!
8
0
0

Pełen tekst

(1)

ODRODZENIE T Y G O D N I K

Rok II Kraków, dnia 22 kwietnia 1945 r. Nr. 21

JERZY ANDRZEJEWSKI

O realizmie i fantastyce

Ja k wiadom o, G ulliw er podczas pobytu w k ra in ie L iliputów u p row adza przy pomocy zw yczajnej lin k i pięćdziesiąt w ojennych o k rę ­ tów n iep rz y jac ie la oraz m nóstw o p o m n iej­

szych sta tk ó w przew ozow ych. N atom iast w k ra in ie B robdignag, zam ieszkiw anej przez olbrzym ów, łam ie sobie goleń, potknąw szy się o sk o ru p k ę ślim aka.

Ale u S w ifta w zględność ludzkich rzeczy t m ia r nie m a nic w spólnego z relatyw izm em nowoczesnym , którego sądy w sp ie ra ją się na u p arty m prześw iadczeniu, iż rzeczyw istość w ym yka się poznaniu, a tym sam ym je d n o ­ znacznej, o b iektyw nej ocenie. F an tasty czn e podróże G u lliw era są w istocie utw o rem czło­

w ieka, k tó ry uzn aje rzeczyw istość w jej kształcie obiektyw nym . K ra in a H yhm ów , gdzie rozum ne i cnotliw e konie p a n u ją n ad zg rają zw yrodniałych ludzkich gnomów, w y raża w ię­

cej ufności w obec św iata, niż rozm yślania Aldóusa H u x ley a podróżującego n a k a rta c h ..Drwiącego P iła ta 1* po św iecie rzeczyw istym .

W śród pow ik łań ocen relaty w isty czn y ch nie ma m iejsca n a satyrę. Ironia, d rw in a i h u m o r mogą w y ra sta ć z przeciw ień stw pom iędzy rzeczyw istością i poznaniem . Ale saty ra, u g ru n to w u jąc sw oje istnienie n a n a ślad o w a­

niu rzeczyw istości, nie m a żadnego sensu tam , gdzie osąd je s t b ardziej przypuszczeniem 1 praw dopodobieństw em , niż pew nością. Wol- terow ski M ikrom egas, k tó ry swój n iebyw ały w zrost zaw dzięcza olbrzym om stw orzonym przez S w ifta, może się ta k ja k G ulliw er z L i­

lip u tam i porozum ieć z ludźm i ziem skim i, k tó ­ rzy w yłow ieni przez niego w raz ze swoim o krętem z m orza, bieg ają po niezm ierzonych przestrzen iach jego fan ta sty c zn ie w ielkiej uioui.’ w p ra w d zie w icie zastrzeżeń i w ą t p l i ­

wości n asu w a M ikrom egasow i ta rozm ow a z isto tk am i zam ieszkującym i ziem ską kulę, lecz n a w e t wówczas, gdyby spisał sw oje w ra ­ żenia w p ro jek to w a n ej książce, nie um ieściłby w niej zdania, k tó ry m w w iele la t później C onrad potw ierdzi sw oje ludzkie dośw iadcze­

nie: żyjem y i u m ie ram y — sam otni.

. T ak też m niej d o tkliw ym i w y d ają się róż­

nice pom iędzy G ulliw erem a koń m i-H y h - m am i, niż te w zajem ne ro zm ijan ia się, któ re są udziałem S w a n n a i O detty, lub A lbertyny l je j kochanka. R obinson n a w yspie bezludnej Jest sam otny dopóki nie znajdzie P ię ta sz k a ., N atom iast sam otność H eysta w śród ludzi w y- d aje się w ieczystym i niepokonalnym losem.

P ojęcie realizm u zaw iera w sobie zazw yczaj ocenę sto su n k u pom iędzy fik cją arty sty cz n ą i jej w zorem : rzeczyw istością. Nim pew nego ra n k a w rześniow ego m łody F ry d e ry k M oreau w siadł w P a ry ż u n a statek , aby w rócić do r o ­ dzinnego m iasteczka, F la u b e rt odbył brzegam i S ekw any tę sam ą podróż. A gdy po raz p ie rw ­ szy na pokładzie tegoż s ta tk u w idzim y p an ią A rnoux siedzącą sam otnie p o środku ław ki, w k apeluszu słom kow ym z różow ym i, n a w ie­

trze trzepoczącym i w stążkam i, w sukni z j a ­ snego m uślinu, na tle niebieskiego n ieb a — obraz tej ko b iety u trw a la się w naszej p a ­ m ięci ta k plastyczny i żywy, ja k gdybyśm y razem z F ry d e ry k ie m zostali olśnieni tym n ie ­ spodziew anym spotkaniem .

Tym niem niej nie w y d aje się słuszne zacie­

śniać p ojęcia rea lizm u do kształtów ta k czysto zew nętrznych. P o niew aż w szelki styl a r ty ­ styczny w y raża pew ien stosunek tw órcy do rzeczyw istości, określen ie owej postaw y n a ­ zyw ającej i w arto śc iu ją ce j słusznie uchodzić pow inno za istotniejsze od w nioskow ańia w y­

łącznie na podstaw ie, o ile d any u tw ó r p rz y ­ pom ina rzeczyw istość lub ją deform uje. Lord Jim , przechodzący b u lw are m któregoś z p o r­

tów D alekiego W schodu, je st rów nie p ra w d z i­

wy i p rzekonyw ujący, ja k pan i A rnoux. A je d ­ nak „W ychow anie se n ty m e n ta ln e 11 uchodzi za utw ór realistyczny, gdy pow ieści C onrada nie p ró b u je się podciągnąć pod ten sam g atu n ek artystyczny. | G dyby u k ła d zdarzeń tw orzący fabułę u tw o ru p ozw alał w yznaczać granice sztuki rea listy c zn e j, w ów czas w iększość dzieł powieściowych, ja k o o pisujących fakty, któ re m ogłyby się przydarzyć, należałoby zaliczyć do realistycznych i nie byłoby żadnych racji, aby n ie w ym ienić jed n y m tchem „D aw ida Cop- p erfie ld a 11 i „F ałszerzy11. T ym czasem okazuje się p rzy bliższym w n ik an iu w dzieła lite ra c ­ kie, że ani ich fabuła, ani sposób opisyw ania ludzi i zjaw isk nie d ają dostatecznych po d ­ staw do zbyt pośpiesznego w yrokow ania, co jest sz tu k ą realisty czn ą, a co nią nie jest..

P rzygody G u lliw e ra w k ra ja c h n ie istn ie ją ­ cych n a m apie i w śród istot całkiem n ie p o ­

dobnych do ludzi przechadzających się u lica­

mi L ondynu p o siad ają w szelkie pozory o p o ­ wieści fan tasty czn ej. Lecz S w ift nie na darm o tak pilnie i sk ru p u la tn ie n o tu je piórem swego b o h a te ra w zrost L iliputów i Olbrzym ów , oraz m iary w szelkich przedm iotów m a te ria l­

nych. J e s t w tym zakresie in fo rm ato rem ró w ­ nie uw ażnym i niezaw odnym , ja k Balzac, k tó ­ ry w pro w ad zając do pow ieści now ą postać rzad k o kiedy zapom ni opowiedzieć, ile ów człowiek płaci rocznie za m ieszkanie, ja k d u ­ żą czy m a łą posiada rentę. Dla dok to ra G u lli­

w era poznanie je st rów noznaczne z opisem.

S taw rogin z „B iesów 11 i Kyo G isors z „Doli człow ieczej11 M a lra u x p o ru sza ją się w rzeczy­

wistości n ieporów nanie m glistszej, niż stolica L iliputów , gdy jej ulicam i, w stro n ę zam ku królew skiego, kroczy G ulliw er. W p o ró w n a ­ niu z k larow nością problem ów in te resu ją cy c h G u lliw era i w ładcę k rain y B robdignag, roz­

m yślan ia Tom asza B udenbroocka w okresie poprzedzającym jego nagłą śm ierć w y d ają się gąszczem ciemności.

W śród w ielu p ięknych w spółczesnych k s ią ­ żeczek dla dzieci je st je d n a o u ro k u i w dzię­

ku, k tó re szczególnie żywo odczuw ają liczni dorośli. N apisał tę p ow iastkę Anglik, Milue, a jej ty tu ł w p rzekładzie polskim brzm i

„C hatka P u c h a tk a 11. B o h ateram i h isto ry jk i są przem iłe zw ierzątk a: M iś-P u ch a tek u k ła d a ­ jący poetyckie „ m ru c za n k i11 i lubiący często zjadać „m ałe Conieco11, P rosiaczek o uszkach, k tó re m u się często trzęsą i czerw ienią, scep­

tyczny Osioł, p rze m ąd rza ła Sowa, K angurzyca ze swoim M aleństw em i n iesfo rn y Tygrys, k tó ry pew nego raz u złośliw ie „ w b ry k n ą ł11 Osła do rzeki. Z n a m lu d zi d o ro s ły c h i sk ą d inąd pełnych pow agi, k tórzy bądź w rozm o­

wy, ja k ie prow adzą, bądź, w listy w ym ieniane m iędzy sobą, lu b ią w p latać różne pow iedzon­

ka P u c h a tk a lub P rosiaczka.

M ożna w ątpić, czy w spółcześni D iderota, w śród któ ry ch k rąż y ły w odpisach filozo­

ficzne opow iastki m istrzów Encyklopedii, p o trafilib y cieszyć się ow ą sceną z „C hatki P u c h a tk a 11, kiedy zgrom adzone na moście zw ie rzątk a zab aw iają się rzucaniem p aty cz­

ków do rzeki. Z daje się, że nasz obecny sto ­ sunek do tzw. h isto rii niepraw dopodobnych je st bardzo odm ienny od reag o w an ia na f a n ­ ta sty k ę w w iekach m inionych. K ru k , lis i lew z b ajek Ezopa i La F o n la in e ’ti bardzo rzadko doczekują się obecnie u trw a le n ia sw ojej d y ­ d ak ty k i w rym ach. Poeci, k tórzy w J7-ym i w 18-ym w ieku z upodobaniem u p raw ia li ten rodzaj poetycki, byli bardzo istotnie zw ią­

zani z rzeczyw istością, jeśli p raw a, k tó re nią w ich m niem aniu rządzą, odw ażali się p rz e ­ nosić na p ta k i i zw ierzęta czw oronożne.

Nowoczesne b a jk i w ro d za ju „C hatki P u ­ c h a tk a 11 i innych książeczek o podobnym g a ­ tu n k u hum oru nie za k ła d ają sobie celów po ­ znawczych. G dyby L a F o n tain e zechciał dzi­

siaj pisać sw oje bajki, jego lis zazdroszczący kru k o w i k aw ałk a sera m usiałby posiadać zdolność analizującego m yślenia niem niej w nikliw ą, niż m iody R askolnikow opuszcza- jący sw oje m ieszkanie z zam iarem zam ordo- w an ia i ograbienia sta re j lichw iarki. Wilk i B a ra n ek prow adzący dialog nad stru m y k ie m w b ajce Trem beckiego p o ru sza ją się w rz e ­ czyw istości rów nie dostępnej poznaniu i oce­

nie, ja k rzeczyw istość, k tó ra je st tłem w eso­

łych m iłostek k aw alerów Boccacia, przygód Don K ichota i podróży K andyda.

W spółcześni autorow ie b ajek i pow iastek nie p o sia d ają am bicji swoich poprzedników , aby św iat fik cji przez nich stw arzan y d o rów ­ n y w ał bieżącej wiedzy o św iecie rzeczyw i­

stym . L a F o n tain e i T rem becki, opow iadając w yim aginow ane losy zw ierząt, p tak ó w i o w a­

dów, o b ra c a ją się w tak iej sam ej rzeczyw isto­

ści, co M oliere w prow adzający na scenę T a r- tu ffa lub S taszic piszący poem at o „Rodzie lu d z k im 11. W obec nich a u to r „C hatki P u c h a t­

k a 11, ta k łub ian ej przez czytelników C onrada i P ro u sta, w yd aje się bardzo zapóźnionym w sto su n k u do swoich w spółczesnych u p r a ­ w iających p raw d ziw ą le k tu rę dla dorosłych.

A ldous H uxley ta k opisuje w „ K o n tra ­ p u n k c ie 11 zw yczajne uderzenie zegara: „zegar n a kom in k u w ypow iedział nagle niepokojącą uw agę złożoną z ośm iu n u t; m elodyjne dźw ię­

ki rozw iały się sm ętnie w nicości, ja k m uzy­

k a odpływ ającego s ta tk u 11. Różnica pom iędzy tym w ysiłkiem u trw a le n ia w r a ż e n i a , j a ­ kie w yw ołuje pew ien określony fak t, a w ro ­ dzoną skłonnością G u lliw era do o p i s y w a - n i a rzeczyw istości tak, ja k ona w ygląda —

je s t n iejako w k sz ta łt a rty sty cz n y u jęty m sym bolem dw óch św iatów : podróżujący z p o ­ czątkiem w ieku 18-go angielski lek arz stą p a po ziem i i w śród rzeczy i ludzi, k tó re d ają się poznać, a zegar H ux ley a w y b ija sw oje

„niepokojące u w agi11 w m rokach tajem nicy i w ątpliw ości.

K to wie, czy ci spośród arty stó w i in te le k ­ tu alistów , któ rzy czerpią w iele radości z p ro ­ stego fak tu , że P u ch atek i Prosiaczek chcąc zbudow ać c h a tk ę dla Osła ro zb ie ra ją przez ro zta rg n ien ie jego w łasny dom, aby później z nieśw iadom ym try u m fem zbudow ać go w i n ­ nym m iejscu n a nowo, nie cieszą się dlatego, iż w śród św iata, w któ ry m żyją, nigdzie nie zn a jd u ją c trw ałe g o dna, ani w iecznego nieba, w zm ienności rzeczy i w łasnej sam otności, n a tra fia ją oto n a zd um iew ające zdarzenie, k tó re je st ta k im ja k im je s t i chociaż f a n ta ­ styczne — w y d aje się bard ziej rzeczyw iste, p raw dziw e i pocieszające, niż m roki serca w łasnego i innych ludzi.

P rzy ok reślan iu w artości rzeczy i zjaw isk ch ętn ie się w okresie m iędzyw ojennym p o słu ­ giw ano su p erlaty w am i. W ogóle przym iotniki zyskały w tym czasie pozycję w yjątkow ego u p rzy w ile jo w an ia i m ało zapew ne m ożna by znaleźć pokoleń, k tó re w ta k im stopniu, jak pokolenia w spółczesne, przyczyniłyby się do b a n k ru c tw a pojęć oceny. S u p erlaty w y stoso­

w ane były nie tylko wówczas, gdy usiłow ano oddać w ysokość drap a cza chm ur, zręczność cyrkow ca lub sum ę pieniędzy w łożoną w n a ­ kręcen ie tzw. gigantycznego film u. Używ ano ich także dla o k reślen ia zjaw isk duchow ych.

E uropa nie pozostaw ała w tyle w tej dziedzi- nie za poniew aż k o n ty n e n t eu ro - p ejśk i m iał dosyć w łasnych racji, aby sam o­

dzielnie, n a w łasną rękę, pogrążać się w a t ­ m osferę silnych w rażeń. N ie n a darm o je d ­ nym z n ajb a rd z ie j potocznych w yrazów b ie­

żącej polszczyzny stało się słowo: wyczyn, n ieznane zupełnie w słow niku Lindego.

T ak też na p o rząd k u dziennym : w prasie bieżącej, w te k sta ch ulotek reklam ow ych i w perio d y k ach pośw ięcanych spraw om k u l­

tu ry znaleźć było m ożna te sam e dosłow nie przym iotniki, k tó ry ch uż; w ano p rzy o k re śla ­ n iu zgrabności nosa królow ej piękności na F lorydzie, czy ogrom u zapory w odnej w D nie- p ro stro ju . G dyby ja k a ś ekspedycja uczonych podobna do te j, k tó ra w ro k u 1922 m iała szczęście odkopać w Egipcie grób m ło d ziu t­

kiego T u t-an e ch -A m o n a, w ydobyła kiedyś w d alekiej przyszłości spod ru in n iek tó re te k sty z trzydziestych la t X X -go w ieku, la ta nasze u kazałyby się ich zdum ionym oczom, jako okres nieb y w ałej i użyjm y tu w łaściw ego słow a: „re w e la c y jn e j11 w iedzy o człowieku.

Z anonsów u k ła d an y c h dla w ydaw ców , z n o ­ ta te k dzien n ik arsk ich i tzw. om ów ień k ry ­ tycznych przem ów iłoby tyle dum y i p ew n o ­ ści siebie, iż kto wie, czy w śród -'wych p rz y ­ szłych pokoleń nie zyskalibyśm y, jeśli chodzi / o poznanie człow ieka, sław y rów nie n iezasłu ­ żonej, ja k ta, k tó rą się cieszy k ilk u n a sto letn i fa ­ rao n z XVII I-e j dynastii, sław niejszy od w ie­

lu najw ięk szy ch w ładców tylko dlatego, że j e ­ go grób p rz e trw a ł n ie tk n ię ty przez dl ągic wieki.

Spośród w ielu frazesów , ja k ie w ypow ie­

dziano o dziele M arcelego P rousta, jeden szczególnie byw a częsty, a w yraża o c łn ę w iel­

kości m nogich tom ów „W poszukiw aniu czasu u trac o n eg o 11 stw ierd zen iem ich jedyności i niepow tarzalności. Mówi się zatem , że głę­

bię poznania przeżyć człow ieka, w nikliw ość i p ra w d ę analizy psychologicznej osiągnął P ro u st w sto p n iu ta k doskonałym , iż chcąc pow iedzieć i o dkryć coś nowego nie podobna po tej drodze iść dalej. Zola, k tó ry w k ilk u książkach w y k ład a teorię sztuki pow ieściow ej, ja k o naukow ego narzędzia poznania rzeczyw i­

stości, nie cieszyłby się — i słusznie — z po­

dobnej oceny k ład ącej k res rozw ojow i m o żli­

wości poznaw czych.

P ro u st bardzo w iele now ych i in te re s u ją ­ cych rzeczy pow iedział o człow ieku, lecz po d ­ sta rz ały C h a rlu s idący ciem nym i ulicam i bom bardow anego P ary ża je st tą sam ą istotą, k tó rej tajem niczość przed w ielu w iekam i określił te b ań sk i Sfinks, gdy zadaw ał zagadkę m łodziutkiem u Edypow i: „Cóż to je st za istota, k tó ra z ra n a na czterech nogach chodzi, w p o ­

łudnie na dw óch, a na trzech pod w ieczór?11.

S kazana na śm ierć A ntygona i don K ichot pokonany w w alce z w ia tra k a m i m ieliby wiele słusznych przyczyn do sk a rż en ia się na sam otność ludzkiego istnienia. Ale ani n ie ­

szczęśliwa córka Edypa, ani ry cerz z la M an- chy nie w ypow iadają znanych słów C onrada i nie m yślą, ja k H uxley, że „życie je st odby­

w aniem k a ry w ieczystego odosobnienia".

Człowiek sta ł się sam otny w ów czas d o p ie ro ? gdy p rzestało go nasycać przeżyw anie ż y c ia . i sw ojego losu, a począł przeżyw ać w rażen ia w k tórych, ja k k sz tałt w zw ierciedle, przela m u ją się życie i los. Don K ichot i lord Jim obaj noszą w sobie w ysoki ideał hon o ru i god­

ności. Ale gdy rycerz h iszpański z podniesioną lancą w jeżdża na sw ojej szkapie, zw anej Ro- synantem , pom iędzy stado stłoczonych b a ra - nów, to chociaż popełnia om yłkę, btorąc zw ie­

rzę ta za ludzi, św iat ze w n ętrzn y u k az u je mu się w norm ach tak sam o ustalo n y ch i w aż­

nych, ja k dla pan a M icaw bera i p an i M icaw- b e r ich niezw ykłe in te re sa i coraz to nowe, uro jo n e szanse F ortu n y . N ato m iast m iody syn angielskiego p asto ra, chociaż nigdy się nie m yli w o k reśla n iu zjaw isk i zdarzeń, porusza się istotnie w świecie, k tó ry je st rzeczyw istym nie w ięcej, niż cień ludzki w stosunku do czło- cieka żywego lub echo w obec zaw ołania.

W ydaje się, że sam otność nie leży w p r a ­ w ach ludzkich losów, ja k śm ierć lub miłość.

Nie je st ani konieczna, ani pow szechna. Nie dopada człowieka, lecz człow iek sam ją stw a ­ rza, gdy słysząc uderzenie zegara nie o g ra ­ nicza się do p rzy jęcia do w iadom ości p ew ­ nych dźw ięków oznaczających m ia rę czasu, lecz w nika w osobiste w ra że n ia pod w p ły ­ wem owych dźw ięków d o z n a n o .fsa m o tn o ść nie spoczywa w n atu rz e. N ato m iast zjaw ia się przy takim o św iecie m yśleniu, k tó re n a tu rę d ep re cjo n u je i poniża, a je d n o stk ę zmusza do sam otnego błądzenia w śród zjaw isk i rze­

czy niepoznaw alnych.

Ci z daw nych pisarzy, którzy zajm ow ali się opow iadaniem historii, w ykazali bardzo w iele rów now agi i zdrow ego rozsądku p rz y ­ w iązując ta k w ielką w agę do fab u ły i n a r ­ racji. Rzeczywistości nic nie grozi dopóki m ożna o niej opow iadać. U w ażnem u czytel­

nikow i nie n astręczą się pow ażniejsze p rz e ­ szkody, gdy w łasnym i słow am i zeclice od tw o ­ rzyć p ery p e tie R obinsona lub D aw ida C opper- fielda. N atom iast będzie m usiał zrezygnow ać z próby opow iedzenia, co m yślał i robił w c ią ­ gu jednego dnia dubliński kupiec Bloom.

Rzeczyw istość zawsze się d a je opowiedzieć.

J e s t bow iem k o m u n ik a ty w n a i chociaż arm ia k rain y L iliputów przem aszero w u je pod ro z ­ kraczonym G ulliw erem , pozostaje je d n a k a r ­ m ią ^kw alifikow aną w edług pojęć tych s a ­ mych, k tórym i określam y defilad ę arm ii fra n ­ cuskiej w spółcześnie m asze ru jąc ej pod p a ry ­ skim Ł ukiem T ryum falnym . M ożna kazać jabłoniom rodzić fioletow e kolibry, pstrąg i w b ystrym p o toku nakłonić do prow adzenia d y sp u t filozoficznych, m ożna n a w e t całą kulę ziem ską w raz z jej in w en tarze m zm usić do w yskoczenia z o rbity słońca, a m im o to za­

chow ać ten sam honorow y-i-todpow iedzialny stosunek do rze czy w isto ści^ik tó ry pozw ala nam opisać k rza k porzeczkow y, bu rzę letnią i śm iech dziecka. N a tu ra je s t podobna do płynnego w osku, gdy w w ieczór listopadow y, w tzw. „and rzejk i", n ad a je m y m u przeróżne, w różebne kształty. Wolno a rty śc ie dow olnie przem ieniać jej elem enty, byle nie za p arł się dobrow olnie jej w zniosłej i trw a łe j praw dy.

P odróż F ry d e ry k a M oreau po S ekw anie nie dlatego je st realistyczna, iż przed opisaniem jej F la u b e rt w ołał obejrzeć te sam e pejzaże.

Balbec P ro u sta je st także odtw orzeniem p ra w ­ dziw ej m iejscow ości breto ń sk iej, a je d n a k na tych stronach „W cieniu za k w itający ch dziew ­ cząt", gdzie zostało pokazane poprzez p rz e ­ życia b o h atera, m a w ym ow ę k rain y f a n ta ­ stycznej. Miłość H ansa C astorpa do pani C hauchat je st k o m u n ik aty w n a, poniew aż je st opow iedziana. Ale podjęcie w ysiłku p rze d ­ staw ien ia istotnych przeżyć ucznia włoskiego hum anisty, p ró b a odnotow ania biegu jego myśli, skojarzeń i odczuć m usiałaby za p ro ­ w adzić w św ia t niepoznaw alny, sam otny, za­

gubiony w śród innych św iatów ludzkich ró w ­ nie obcych i niepojętych.

Jed y n ą fa n ta sty k ą istotną, bo n ie p rz en ik ­ nioną i niepoznaw alną, są przeżycia człow ie­

ka. N ikt nie je st w sta n ie odtw orzyć siebie samego, ani opisać ludzi innych. Możemy p o ­ wiedzieć po p ro stu : był zm ęczony i chciał spać, ale n ajw n ik liw sz ą an alizą nie oddam y owego sta n u znużenia i senności od w ew n ątrz tak, ja k te chw ile w p ew nych określonych w aru r kach przeżyw a pew na określona je d ­ nostki:. W szelkie pró b y poczynane w tym k ie ­ ru n k u nie osiągają nic w ięcej ponad z łu ­ dzenie poznania. N atom iast nie w y d aje się złudzeniem , iż w tej podróży w sam otność niszczą po drodze b arb a rz y ń sk o św iat, w k tó ­ ry m i dow iek może się porozum ieć z drugim człow iekiem , lub p rzy n a jm n ie j po stęp u je w taki sposób, ja k b y porozum ienie osiągnąć mógł i m iał praw o.

1943 rok

(2)

ZOFIA NAŁKOWSKA

WĘZŁY ŻYCIA

— C zy pani pam ięta, pani Adziu, — zw ró ­ cił się do A gaty D zianw a, ja k b y brała udział w ich rozm owie, — był taki jeden obiad w pani domu. Jaspis zaprosił świeżego w ó w ­ czas dygnitarza, pięknego i w ygadanego R o­

cha U świeckiego, którego w tedy jeszcze n a ­ zyw ał „bratem kochanym ". Zjedliśm y ten obiad i gadaliśm y, zjedliśm y kolację i je- szcześm y gadali. To było tego lata, kiedy reszta pobitego w roga wyciekła'' — zgodnie z um ową — z pom iędzy nas i wschodniego sąsiada i drogą okrężną, od północy, w racała do sw ej rozgrom ionej ojczyzny. I w tedy od razu, ledw ie otrząsnąw szy się z „kajd an n ie­

w oli", stanęliśm y oko w oko z nowym w ro ­ giem. W iedzieliśm y, co będzie, no, ale w tedy jeszcze mogło nic nie być, w tedy dopiero się zaczynało. U nas była jeszcze u steru lewica, a u nich już zapanow ała po ciężkich w strzą­

sach rew olucji. I przyszła mi w ted y do głow y taka rzecz: że ten ko n flik t m ógłby się po prostu załatw ić konferencją m iędzypartyjną. . Pow iedziałem U św iackiem u, żeby to w ziął na serio. Jeszcze w tedy w iele m ógł zrobić, miał znaczenie u swoich, zanim ich później tak łatw o o d stą p ił. . . Pow iedziałem , żeby so­

bie z tej i z tam tej strony w ydelegow ali po

„tow arzyszu" — bo przecież tam byli tow a­

rzysze i tu jeszcze byli tow arzysze. I żeby o tym w e dwóch, albo w jak iej asyście po­

rozm awiali. P ociągnęliby sobie siateczkę gra­

nic w tę i w tam tą stronę, pospieraliby się, potargow ali — i może doszliby do jakiej zgody. A przypom nijm y sobie, że ani my, ani oni, nie m ieliśm y jeszcze w tedy ani w ielkich arm ii, ani zorganizowanego państw a, ani sprzętu, nie było się do czego tak r w a ć . . . I można było i ten czas lepiej spożytkow ać i tych ludzi, którzy w tedy z g in ę li.. .

— A le to b yli zupełnie różni tow arzysze, — rzekł Baraz.

— N aturalnie, różnica była dość istotna i daw ała m ateriał do dyskusji. A le takie kon­

ferencje się zdarzały m iędzy różnym i odła­

mami lew icy. I ostatecznie, tak czy owak, skończyło się na konferencji. A le już w t e d y . . .

— Ja pamiętam, co pow iedział w tedy U św iacki, — odezw ała się A gata. — To mnie w tedy uderzyło: „M y nie w ałczym y z nimi, jako z partią, tylko jako z narodem".

— W łaśnie coś takiego pow iedział, — zgo­

dził się Dzianwa. — I Jaspis też naturalnie był odrazu tego zdania. A ja i dziś jeszcze myślę, że tego w tym w łaśnie w ypadku na­

leżało próbować. .M oże b yliby na to poszli.

U rw ał i przez chw ilę się nam yślał.

— I naw et nie przew idyw ałem wtedy, że w ażył się los nie tylko tak zw anego „p rzed ­ m urza chrześcijaństw a", ale że . . . A le że . . . Zam ilkł na dobre, jak b y zapom niał, co m iał powiedzieć. Jakby w swej starczej pam ięci na próżno szukał czegoś najw ażniejszego, co mu „w ypadło z głow y".

Obsunął się w sobie, zm alał cały na tej ław ce, patrząc przed siebie w dziw nym roz­

targnieniu. „Szczególna rzecz, pom yślała A g a ­ ta, dawniej nigdy by o tym przed ludźm i nie wspom inał".

B y ł tu zabłąkany z n ajdalszej przeszłości, m alejący z oddalenia. Przestaw ał być p ra w ­ dziw y, ja k w szystko tutaj, na tym wieczorze, w tym zbiegow isku urojeń i widm.

Na chw ilę przym knęła oczy. A le poza opu­

szczonym i pow iekam i w ciąż roili się z ento­

m ologicznym chrzęstem i chrobotaniem stro j­

ni, św ietni ludzie w przestrzeni rozległych sal — ja k b y nie żyli w św iecie chw ilow ym , który w tym układzie sił, atom ów i rów now agi będzie inny już za rok, i za godzinę, i za m rugnięcie pow ieki. K tó ry nie pow tórzy się już nigdy w ięcej. Jakb y nie w iedzieli, że ich zam iary i nadzieje umieszczone są w św iecie nieprzew idzianym , że działają w obrębie czy­

stego niewiadom ego. P rzyb ierali na siebie różne imiona i twarze. Osaczeni przez koniecz­

ność, b yli w yrazicielam i różnych jej widzeń, różnych w obec niej sposobów. Nosili ze sobą sw oje zm ory prześladowcze, u k ryte zgryzoty i kalectw a, zw ierzęce lęki i popłochy, w y czu ­ w ane jako m yśl o chorobie i m yśl o śmierci.

W szystko było n iepraw dziw e — cały ten wieczór, tak dowolną nadzielony rzeczyw isto­

ścią. U rojeniem była jego świetność, w y rz u ­ cona ponad w ierzch życia, jak piana fali.

P raw dą był zm ierzch tego św iata, już w cią ­ gniętego w powolne w irow anie głębiny, po w ielkich, łagodnych okręgach spirali niepo­

strzeżenie sp ływ ającego na dno leja.

W ydało je j się, że traci przytomność. D rgnęła i podniosła pow ieki. Zrobiło się późno i środek sali zw olna pustoszał. Przestrzeni było zbyt w iele na tych, co pozostali. W w olnych m iej­

scach rozpościerała się nuda i strach. Obok siebie nie zobaczyła już D zianw y ani Baraza, jak b y ich nigdy nie było. Św iatło m ełło pustkę, jasne było samo niczym nie w ypełnione po­

w ietrze. Jaw a, rozłożyła się na elem enty, na trzeszczące, przypadkow e w iązania, na suche spaczone w arstw y, rozkręciła się na system fik cji, zasłon i mgieł.

A gata pow oli zrozum iała, jakim w ysiłkiem nieustannym człow ieka jest świadomość. Jaką pracą olbrzym ią •— w iązanie w splot tych d a ­ nych nieuchw ytnych, rozbieżnych, czerpanych

*) C iąg d a lsz y . P o r. n r 13, 14, 1S, 16, 17, 18, 19 1 20

„ O d ro d z e n ia " .

z byle kąd. Żałośnie zapobiegliw a, śmieszna w sw ej gorliw ości czynność cerebralna ma sobie w yznaczony ten mozół. S kw ap liw ie i bez przerw y kom entuje i łączy sygnalizow ane jej luźne, ślepe, niew ażne zdarzenia chemiczne, kleci z zamętu, szumu, falow ań i w ibracji tę upragnioną pozorną jednię, do błahego feno­

menu życia doczepia konwenans rzeczyw istości.

Ileż w ysiłku, starania i trudu, ileż smutnej zgody na niedorzeczność, na m iędzyplanetarną kosm iczną fanaberię, by to jakoś w ylegitym o­

wać, by poczuć w tym siebie — jako partacki instrum ent życia, by się w tym straszliw ym zagubieniu odnaleźć, jako jedyny, organizu­

jący bezsens, aparat sam owiedzy.

Ileż zaw ziętej przem ocy w obec oporu św ia­

ta, by to tutaj, stojące przed jej oczami, dało się osiągnąć. A b y b yła ta chw ila i to m iejsce, te figu ry panopticum , artyku łu jące słowa, m i­

ny i gesty. Ci ludzie, w yro jen i z m ulistej ciem ności niebytu, tyle naw zajem dla siebie znaczący, w przeplotach i chrobotaniu zdolni zadaw ać sobie strach i cierpienie, przenika­

jący w siebie naw zajem m iłością i mordem.

Ż ycie organizuje sobą, łączy naprędce po­

spieszne, niedbałe i niew artościow e zw iązki doraźne z w olnych pierw iastków św iata m a­

terii m artw ej. Jakby coś ku czemuś przedsię- biorąc, coś chcąc zdziałać i sprawić. U łatw ia sobie tę uzurpację, usp raw iedliw ia ją niejako, supłając to w szystko w w ęzełek świadom o­

ści —1 tak coś n azyw ając i naw et postulując, tak w yw alczają c dla siebie rozkosz trwania.

Prędko, prędko, zanim pow iew drżeń i d y­

gotań rozładuje ten splot, zanim wypożyczone na u żytek życia pierw iastki chem iczne uwolnią się z dziwacznego, męczącego przym usu, by zniecierpliw ione odpaść w stan luźny, nieobo- w iązu jący stan poprzedni, w w arunkow e cze­

kanie na inne możliwości. Zanim pęknie ta przelotna, cudowna, niesłychana koniunktura, sp raw iająca, że dane jest nam dobro rzeczy­

w istości — tyle tylko i nie w ięcej — żyjem y.

— Przyszedłeś po mnie, — pow iedziała A gata do W ysokolskiego i w stała.

— Będziem y chyba w racali, — odrzekł, p a­

trząc na nią oczami, zw ężonym i od uśmiechu.

—- Dobrze.

Jednakże stali jeszcze przez chw ilę. W yso- kolski rozejrzał się wokoło, jak b y mu żal było rozstać się z tym wieczorem . Poprzez rzed­

nący tłum, poprzez resztę m undurów i orde­

rów, frak ó w i zupełnie nagich, szerokich p le ­ ców kobiecych, w długim szeregu ludzi, z a j­

m ujących ław k i po drugiej stronie sali, zasty­

głych w nieruchomości, niby w ypukłorzeźbiony fryz, — u jrzała A gata jeszcze raz A ram ow i- cza. Siedział pod lustrzaną ścianą, zw alony ciężko m iędzy dw ie stare kobiety i w m ilcze­

niu, jak inni, p atrzył ku tej stronie, gdzie obra­

cały się juz teraz w szystkich oczy.

W rogu sali przeb yw ał w ciąż jeszcze do­

stojny gość. A le cerem onia już się kończyła.

Gość pow stał i w otoczeniu obu am basadorów, w ysokich urzędników i strojnych kobiet, że­

gnał oboje gospodarstwo. O głow ę w yższy od niego pan domu — w ysm ukły, piękny, p o w aż­

ny, św iadom y już błędów swej polityki —- zam ieniał z nim uścisk ręki. I było w je ­ go spokojnym geście, w jego grzecznych słowach ja k b y zażegnyw anie niebezpieczeń­

stwa, ujarzm ianie grozy, była próba ostatnia odwrócenia losu. Zebrani spoglądali na usta m ów iących, nie m ogąc słyszeć ich słów, — i z w yrazu ich oblicza, z nieznacznych poru­

szeń, z pochyleń gło w y i uśm iechów usiłow ali, ja k z w nętrzności ofiary, odgadnąć przezna­

czenie. W iększość b yła dobrej myśli. A le nie w szyscy ulegali tej złudzie.

A gata pow róciła wzrokiem do Aram owicza.

Nie zm ieniło się nic. On i obie kobiety sie­

dzieli bez ruchu, nie od ryw ając oczu od w i­

dowiska. Ich tw arze, w szystkie trzy zwrócone w jedną stronę, całkow icie puszczone w nie­

pamięć, żagapione i tępe, przypom inały kosz­

m arne rysunki Daumiera. P atrzyli ciężko i sennie w tę nową potęgę, w yniesioną z do­

łów na szczyty m ocy i m ającą za zadanie w y ­ stąpić ze swoich brzegów i zająć dla siebie m iejsce na ziemi innych narodów.

A g ata zaplotła ręce na oczach.

— Jedźm y już, — pow iedziała do męża. — Jestem zmęczona.

Jeszcze się trochę zatrzym yw ał, jeszcze się trochę idąc rozglądał. Jak gdyby nie w szystko się stało, co sobie był zam ierzył.

Prow adzona przez niego pod rękę, A gata schodziła drogą pow rotną po długich scho­

dach, jak w dół wąw ozu. Na dole w sunęli się w sw oje futra, uw ażnie i spraw nie nastawione przez nieznajom ych ludzi. I rozdając ostatnie napiw ki, ukłony i pożegnania, zbliżyli się do drzw i w yjściow ych.

K toś także nieznajom y m ów ił donośnie przez megafon, a jego w yolbrzym iony głos w ieścił daleko na plac za kratę pałacow ą n a­

zw iska osób, czekających na sw oje auta.

— Samochód pana senatora Czechlińskiego!

Samochód księżny C zarncew iczow ej! Sam o­

chód pana generała Ninoty! Samochód pana m inistra N iew ieskiego!

— Dlaczego on tak krzyczy? — szepnęła A gata do męża. W ydało je j się, że tym głosem powinien tu p rzyzyw ać zupełnie co innego.

A le głos w yw o ływ ał dalej: — Samochód pana am basadora Osienieclciego! Samochód pana m inistra . . .

— Poczekaj, — zatrzym ała A gata W ysokol­

skiego, który już chciał pow iedzieć lokajow i sw e nazwisko. — Sam i sobie odnajdziem y auto na placu.

Przeszli bokiem dziedzińca ku bram ie, m i­

jani z bliska przez zajeżdżające przed pałac samochody. Mróz ścisnął, niebo podniosło się wysoko, poczerniało, całe teraz nabite ostrym i gwiazdam i. Im bliżej podchodzili do bram y, tym w iększym głosem rozbrzm iew ały ob­

w ieszczane nazwiska.

W ysokolski z daleka rozpoznał sw ą m aszynę i podprowadził ku niej Agatę, w y m ija jąc nie­

licznych przechodniów. Jeszcze o tej porze przystaw ali tu ludzie, by w ysłu ch iw ać zm ie­

szanej hierarchii sław y i zasługi.

Idąc, A gata niepokoiła się o szofera, czy nie przem arzł, czekając tak długo. P rzez te w szystkie godziny, gdy oni tam na górze stali i chodzili, m ilczeli i rozm aw iali, gdy w po­

śpiesznym skrócie przetrząsnęli i podsum owali sw oje życie — on tu siedział, schow any jak żółw pod skorupą karoserii. Jego zadaniem jedynym przez te godziny było czekanie.

Podchodząc pierw sza do wozu, A gata zoba­

czyła go przez szybę, pochylonego nisko nad kierow nicą. Nie spał. T rzym ał w ręku nie­

w ielką książkę i czytał ją p rzy światełku, um ieszczonym nad tarczą szybkości.

Na w idok generała odłożył szybko książkę, dotknął palcam i czapki i szarpnął dźwignię przekładni.

CZĘŚĆ DRUGA R o z d z i a ł I.

N azajutrz po raucie dwie obietnice, dane tego w ieczoru, nie zostały dotrzymane. Celia A ram ow iczów na m ianowicie nie zatelefono­

w ała do Edmunda Oxeńskiego, a Jan B a­

raz — do jego macochy, pani prokuratorow ej ( ż e ń s k ie j.

K ażde z nich miało po temu inne powody.

Celię ciągnęło do telefonu, ale się temu w szystkim i siłam i opierała. B araz natomiast, już położyw szy ciężką rękę na słuchaw ce, po zastanow ieniu odejm ował powoli, tak .trudno mu było do telefonu się przym usić.

B araz od dawna zw iązan y był z domem O xeńskich, przez jeden rok m ieszkał nawet, jak w iem y, pod ich dachem, jako korepetytor Dziunia. Z aw dzięczał to um iejętności jasnego w ykład an ia praw d m atem atycznych, naw et gdy sam nie bardzo je rozumiał.

Dostał się tam w tryb życia tak św ietnie zorganizowanego, że aż bał się jego dosko­

nałości. M ieszkali już w tedy w starej, p ała­

cowo rozplanow anej kam ienicy p rzy zacisz­

nej u licy śródm iejskiej, noszącej w owe cza­

sy nazw ę Foksal, po je j słonecznej stronie.

Straszliw y, przestronny i przejrzysty porzą­

dek panow ał w tych kom natach, zastaw io­

nych lśniącym i starym i mahoniami, w y sła ­ nych grząskim i dyw anam i, zaw ieszonych m rocznym i obrazam i w złotych ramach.

Głośno szum iący L u x w ysysał z atm osfery, z książek, z m ebli i perskiego puchu kobier­

ców w szelki ślad ku rzu — co było sensacją dla Baraza, w którego domu rodzinnym sp ły ­ w ające od okien w ielkie bele św iatła sło­

necznego roiły się od złotego pyłu.

Zarów no on, ja k jego uczeń, bali się pani domu — w ym agającej, gniew nej, nigdy nie odstępującej od swego zdania. O baj się w niej jednak w ów czas podkochiwali. B yła mode­

lem kobiety, jak ą w m arzeniach m ógłby w y ­ pieścić masochista, brak jej było tylko p e j­

cza w m ałej dłoni. A le i bez tego rządziła rzeczam i i ludźm i i niejako w szystko przed nią drżało. B araz budził się nieraz z przera­

żeniem, czy nie zostaw ił jakiego nieporządku w łazience, czy schow ał brudną koszulę do w łaściw ego koszyka, albo pięknie w skórę opraw ną książkę ustaw ił po przeczytaniu na tej samej półce biblioteki.

Jednak jej dziecinne w ybu ch y złości nigdy napraw dę go nie gniew ały. Pam iętał, że kiedyindziej była dobra. Dbała bardzo o nich obu, starała się, by m ieli całą bieliznę i od­

świeżone ubrania, by się dobrze odżywiali.

T ylko nie wolno było spóźnić się na obiad ani zasiąść do niego z nieum ytym i rękam i.

P rzejście przez tę surową szkołę urobiło go w pewien sposób, narzuciło m u ten oby­

czaj, którego się ju ż odtąd trzym ał. A le, gdy po szczęśliw ym zdaniu przez D ziunia m atury przestał już być potrzebny, chętnie w rócił do poprzedniego swego życia, cokolw iek je tylko korygując. Bo po dawnem u lubił robić sobie w szystko sam, lubił m yśleć, że ma to tylko, co dostępne jest innym.

T ak w ięc B araz obiecał O xeńskiej na raucie, że do niej zatelefonuje. B yło to p ra­

w ie w chw ili ostatniej przed pożegnaniem, gdy na jej żądanie odnalazł Edmunda, który stał osłupiały, patrząc za swą rodzoną m atką, prowadzoną po schodach przez R ozrażew - skiego.

O xeńska przez cały w ieczór b yła dla B a­

raza niełaskaw a. B yła naw et złośliw a. Śm iała się z niego, że jest lęk liw y, że jest w brew pozorom człow iekiem słabym. T a k było z w y ­ kle, gdy chciała mu okazać swą życzliw ość, to był sposób, w jaki w yciągała rękę do zgo­

dy. Pod koniec w ydało się, jak b y o nim za ­ pom niała, jak b y nie chciała go w idzieć na oczy.

To, co tak zaskoczyło B araza, stało się już na progu szatni. Szedł z Oxeńskim i, m a­

jąc zam iar odwieźć ich do domu. Nagle O xeńska w sunęła m u rękę pod ram ię i z bliska nachylona pow iedziała te nieoczeki­

w ane słowa: „No, w ięc jutro przyjd ę do cie­

bie, chcesz?" B araz przeląkł się, że idący tuż za nimi z Edmundem O xeński może u sły­

szeć. Ram ieniem przycisnął do siebie jej rękę i prędko, by ją uspokoić, szepnął: „Rano za­

telefonuję". Dopiero n akładając na nią futro, ochłonął ze zdum ienia i zdał sobie spraw ę z tego, co zaszło. To co uczuł, było po prostu radością. Od dawna tego pragnął, ale nigdy w to ani przez chw ilę nie w ierzył, nigdy te­

go napraw dę nie oczekiwał.

M iał z nimi jechać, ale teraz zm ienił za­

miar. W ytłum aczył Oxeńskim , że w raca na górę, bo ma jeszcze do pom ówienia z Dzian- wą. I n aw et przed starym profesorem nie umiał u kryć radości, którą był przejęty.

Mimo to nie zatelefonow ał do O xeńskiej ani n azajutrz rano ani dnia następnego. K o ­ rzystał raczej z przeszkód, niż je p rzezw y­

ciężał. W praw dzie na trzeci dzień, wychodząc z rana do Sądu, postanow ił sobie ju ż na pewno, że z m iasta um ówi się z nią na po­

łudnie, ale tu nastąpiły te spotkania, które ostatecznie zach w iały jego postanowieniem i pozw oliły mu nie dotrzym ać obietnicy.

Tego dnia zbudził się w cześnie i niechęt­

nym spojrzeniem obiegłszy pokój, przym knął pow ieki i m yślał o niej. N apraw dę nie da­

w ała mu spokoju. A leż go zdum iała, ależ go zaskoczyła! No, no. M ógł to rozw ażać długo, nie w iedząc po tym w iele w ięcej, niż przed tym. Mógł m yśleć naw et, że się w nim kocha nieszczęśliw ie i dlatego tak nim po­

miata, w yśm iew a go i poniża. I to było oczy­

w iście nieprawdą.

Nie był tak zupełnie bez w iny w ciągu tych ostatnich tygodni, gdy to się jak b y za ­ częło, gdy go nagle — po tylu latach — za ­ uw ażyła. Nie b ył bez w in y — ale i ona . . . G dy ją w tedy zastał w gabinecie ( ż e ń s k ie ­ go samą i plączącą, nie m ógł się oprzeć w zruszeniu, nie mógł jej nie pocieszać. „T aka cudna, taka ś licz n a . . . I dlaczego? . . . “ To było głupie, że zaczął całow ać ją po rękach, że ją trochę do siebie przytulił. Nie broniła mu tego, nie odepchnęła go pogardliw ie, jak mógł oczekiw ać. D ała m u naw et pocałow ać się w usta. W idocznie spragniona była na­

w et takiej pociechy.

Pocałunki po w tórzyły się jeszcze parę razy w dość trudnych w arunkach tego rodzinnego domu. B araz b ył w obec niej nieśm iały, był delikatny. B ył w zruszony, zdawało mu się, że jest szczęśliw y. Jednak gdy uczuw ał nie­

pokój sumienia, kończyło się szczęście, M y­

ślał wtedy, że to nie jest rzecz ważna. Ż e i ona nie bierze tego na serio.

D w ukrotnie już w takich chw ilach pow ie­

działa do niego „ty". R az szepnęła: „Puść mię, nie m ęcz mnie tak . . . “ A le i w tedy nie w yw inęła mu się z rąk, gdy ją obejm ował.

Z tym w szystkim jej słowa, tam w szathl, b yły czym ś zupełnie nowym m iędzy nimi.

Nie spow odow ał ich żadną w ypow iedzianą prośbą, nie w yzn ał jej nigdy słowami, co czuje. P ragnął tego naturalnie, ale tego nie chciał. Nie chciał, by to się stało.

D źw igał się w tych m yślach z tapczana, u kryw ał w jego przepaścistym w nętrzu zni­

komą pościel, krzątał się chw ilę m iędzy ma­

szynką gazową w przedpokoju i niew ielką spiżarnią, ujcrytą w ścianie. W tym rozległym pokoju, wzniesionym na n ajw yższe piętro do­

mu, zastaw ionym nowoczesnym i lśniącym i m eblam i, nie m iał dopraw dy nic swojego — poza ubraniem i n iew ido m a książkam i. Tak lubił, tak w łaśnie czuł się dobrze i nie chciał inaczej. W życiu sw ym nie mógł być zw ią ­ zany żadnym stanem posiadania. N aw et ja ­ kieś garnki, filiżan ki i m iseczki b yły m iej­

scowe.

Jeszcze w łazience, jeszcze jedząc później śniadanie, m yślał o niej. M yślał też o O xeń- skim i jego dziw nym losie. M yślał o sobie przede w szystkim , dlaczego w to wszedł. A le zarazem niepokoił się wciąż, że ona czeka na jego telefon, że się tam gniew a i złości, że go nienaw idzi i przeklina. Było jeszcze za wcześnie, by dzwonić. Postanow ił tedy za­

telefonow ać z miasta.

B araz odkrył, że poza m yślą o niej tkw i zaw sze obecność Oxeńskiego. Z czasów po­

bytu w jego domu zachow ał dla niego p ra­

w ie rodzinne przyw iązanie. Później, podczas dw uletniej aplikantury, którą odbył w jego tak zw anej kancelarii, gdy O xeński był jesz­

cze obrońcą, B araz uw ażał się już za jego przyjaciela. B y ł pod jego urokiem, uważał, że ( ż e ń s k i odegrał dużą rolę w jego życiu.

D ziw ili go co p raw da ludzie, którym i się ( ż e ń s k i otaczał. W ich salonie różne snoby, artyści, stare hrabiny, w ierzące w życie przyszłe i katoliccy pisarze m ieszali się z le ­ w icow ym i posłam i i groźnym i działaczam i społecznym i sprzed w ojny. B araz nie p rzy­

w iązyw ał też zbytnio w agi do upodobań este­

tycznych O xeńskiego, do atm osfery dobrych książek, dobrych obrazów i dobrej m uzyki, panującej w tym domu. Rzeczą najbardziej dla niego istotną było, że ( ż e ń s k i, jak b y już z siebie samego rezygnując, przekazyw ał mu pew ne sw oje nastaw ienie zawodowe, swój sposób w idzenia zagadnień, zw iązanych z w y ­ m iarem spraw iedliw ości. Dużo m iejsca za j­

m ow ała w tym układzie spraw a tak zw anych

„okoliczności łagodzących", którym ( ż e ń s k i nadaw ał szczególne i w sposób ujem ny w y ­ kładane znaczenie.

(C iąg d a lsz y w n a s tę p n y m n u m e rz e ).

Cytaty

Powiązane dokumenty

niej, za caratu, pogłębieniu i rozszerzeniu wiedzy teoretycznej, ale również interesom i potrzebom narodów Związku Radzieckiego. Rzeczywistością stało się to, o

dzi, przez którą się przewija mnóstwo jeńców włoskich i francuskich, można obserwować, jak co zgrabniejszy spośród nich wyszukuje sobie już po kilku dniach

Dzieje Polski odbywają się nie tylko nad Odrą i Nisą, ale w każdym słowie, które ugruntuje prawdę o ziemi sięgającej po Nisę i Odrę, i w każdej

Sprawa przez to jest ważna, ponieważ od świadomego swoich celów realizmu powieści Prusa zdaje się, być droga niedaleka do na­.. turalizmu, jako rzekomo

Gdy jednak pierwszy Farys jakby naprzekór klęsce politycznej, prześladowaniu 1 rozproszeniu filomatów oraz rozgromieniu dekabrystów, na przekór niewoli i rozpaczy

Abstrahujemy tutaj od sporadycznych wypadków wynaturzeń, dla których jednak i tak prawie zawsze da się jako praprzyczynę wyśledzić podłoże socjalne.. W ten

Może gmach uniwersyteckiej biblioteki, w której na pięt- nastowiecznym kodeksie zapisana jest polska pieśń: „Stałać się rzecz wielmi

tego czynu przyłączyli się nawet ci, co znali tajemnicę rozkazu, zdawali sobie sprawę z nie­. właściwości terminu, z niedostateczności