ODRODZENIE T Y G O D N I K
Rok II Kraków, dnia 22 kwietnia 1945 r. Nr. 21
JERZY ANDRZEJEWSKI
O realizmie i fantastyce
Ja k wiadom o, G ulliw er podczas pobytu w k ra in ie L iliputów u p row adza przy pomocy zw yczajnej lin k i pięćdziesiąt w ojennych o k rę tów n iep rz y jac ie la oraz m nóstw o p o m n iej
szych sta tk ó w przew ozow ych. N atom iast w k ra in ie B robdignag, zam ieszkiw anej przez olbrzym ów, łam ie sobie goleń, potknąw szy się o sk o ru p k ę ślim aka.
Ale u S w ifta w zględność ludzkich rzeczy t m ia r nie m a nic w spólnego z relatyw izm em nowoczesnym , którego sądy w sp ie ra ją się na u p arty m prześw iadczeniu, iż rzeczyw istość w ym yka się poznaniu, a tym sam ym je d n o znacznej, o b iektyw nej ocenie. F an tasty czn e podróże G u lliw era są w istocie utw o rem czło
w ieka, k tó ry uzn aje rzeczyw istość w jej kształcie obiektyw nym . K ra in a H yhm ów , gdzie rozum ne i cnotliw e konie p a n u ją n ad zg rają zw yrodniałych ludzkich gnomów, w y raża w ię
cej ufności w obec św iata, niż rozm yślania Aldóusa H u x ley a podróżującego n a k a rta c h ..Drwiącego P iła ta 1* po św iecie rzeczyw istym .
W śród pow ik łań ocen relaty w isty czn y ch nie ma m iejsca n a satyrę. Ironia, d rw in a i h u m o r mogą w y ra sta ć z przeciw ień stw pom iędzy rzeczyw istością i poznaniem . Ale saty ra, u g ru n to w u jąc sw oje istnienie n a n a ślad o w a
niu rzeczyw istości, nie m a żadnego sensu tam , gdzie osąd je s t b ardziej przypuszczeniem 1 praw dopodobieństw em , niż pew nością. Wol- terow ski M ikrom egas, k tó ry swój n iebyw ały w zrost zaw dzięcza olbrzym om stw orzonym przez S w ifta, może się ta k ja k G ulliw er z L i
lip u tam i porozum ieć z ludźm i ziem skim i, k tó rzy w yłow ieni przez niego w raz ze swoim o krętem z m orza, bieg ają po niezm ierzonych przestrzen iach jego fan ta sty c zn ie w ielkiej uioui.’ w p ra w d zie w icie zastrzeżeń i w ą t p l i
wości n asu w a M ikrom egasow i ta rozm ow a z isto tk am i zam ieszkującym i ziem ską kulę, lecz n a w e t wówczas, gdyby spisał sw oje w ra żenia w p ro jek to w a n ej książce, nie um ieściłby w niej zdania, k tó ry m w w iele la t później C onrad potw ierdzi sw oje ludzkie dośw iadcze
nie: żyjem y i u m ie ram y — sam otni.
. T ak też m niej d o tkliw ym i w y d ają się róż
nice pom iędzy G ulliw erem a koń m i-H y h - m am i, niż te w zajem ne ro zm ijan ia się, któ re są udziałem S w a n n a i O detty, lub A lbertyny l je j kochanka. R obinson n a w yspie bezludnej Jest sam otny dopóki nie znajdzie P ię ta sz k a ., N atom iast sam otność H eysta w śród ludzi w y- d aje się w ieczystym i niepokonalnym losem.
P ojęcie realizm u zaw iera w sobie zazw yczaj ocenę sto su n k u pom iędzy fik cją arty sty cz n ą i jej w zorem : rzeczyw istością. Nim pew nego ra n k a w rześniow ego m łody F ry d e ry k M oreau w siadł w P a ry ż u n a statek , aby w rócić do r o dzinnego m iasteczka, F la u b e rt odbył brzegam i S ekw any tę sam ą podróż. A gdy po raz p ie rw szy na pokładzie tegoż s ta tk u w idzim y p an ią A rnoux siedzącą sam otnie p o środku ław ki, w k apeluszu słom kow ym z różow ym i, n a w ie
trze trzepoczącym i w stążkam i, w sukni z j a snego m uślinu, na tle niebieskiego n ieb a — obraz tej ko b iety u trw a la się w naszej p a m ięci ta k plastyczny i żywy, ja k gdybyśm y razem z F ry d e ry k ie m zostali olśnieni tym n ie spodziew anym spotkaniem .
Tym niem niej nie w y d aje się słuszne zacie
śniać p ojęcia rea lizm u do kształtów ta k czysto zew nętrznych. P o niew aż w szelki styl a r ty styczny w y raża pew ien stosunek tw órcy do rzeczyw istości, określen ie owej postaw y n a zyw ającej i w arto śc iu ją ce j słusznie uchodzić pow inno za istotniejsze od w nioskow ańia w y
łącznie na podstaw ie, o ile d any u tw ó r p rz y pom ina rzeczyw istość lub ją deform uje. Lord Jim , przechodzący b u lw are m któregoś z p o r
tów D alekiego W schodu, je st rów nie p ra w d z i
wy i p rzekonyw ujący, ja k pan i A rnoux. A je d nak „W ychow anie se n ty m e n ta ln e 11 uchodzi za utw ór realistyczny, gdy pow ieści C onrada nie p ró b u je się podciągnąć pod ten sam g atu n ek artystyczny. | G dyby u k ła d zdarzeń tw orzący fabułę u tw o ru p ozw alał w yznaczać granice sztuki rea listy c zn e j, w ów czas w iększość dzieł powieściowych, ja k o o pisujących fakty, któ re m ogłyby się przydarzyć, należałoby zaliczyć do realistycznych i nie byłoby żadnych racji, aby n ie w ym ienić jed n y m tchem „D aw ida Cop- p erfie ld a 11 i „F ałszerzy11. T ym czasem okazuje się p rzy bliższym w n ik an iu w dzieła lite ra c kie, że ani ich fabuła, ani sposób opisyw ania ludzi i zjaw isk nie d ają dostatecznych po d staw do zbyt pośpiesznego w yrokow ania, co jest sz tu k ą realisty czn ą, a co nią nie jest..
P rzygody G u lliw e ra w k ra ja c h n ie istn ie ją cych n a m apie i w śród istot całkiem n ie p o
dobnych do ludzi przechadzających się u lica
mi L ondynu p o siad ają w szelkie pozory o p o wieści fan tasty czn ej. Lecz S w ift nie na darm o tak pilnie i sk ru p u la tn ie n o tu je piórem swego b o h a te ra w zrost L iliputów i Olbrzym ów , oraz m iary w szelkich przedm iotów m a te ria l
nych. J e s t w tym zakresie in fo rm ato rem ró w nie uw ażnym i niezaw odnym , ja k Balzac, k tó ry w pro w ad zając do pow ieści now ą postać rzad k o kiedy zapom ni opowiedzieć, ile ów człowiek płaci rocznie za m ieszkanie, ja k d u żą czy m a łą posiada rentę. Dla dok to ra G u lli
w era poznanie je st rów noznaczne z opisem.
S taw rogin z „B iesów 11 i Kyo G isors z „Doli człow ieczej11 M a lra u x p o ru sza ją się w rzeczy
wistości n ieporów nanie m glistszej, niż stolica L iliputów , gdy jej ulicam i, w stro n ę zam ku królew skiego, kroczy G ulliw er. W p o ró w n a niu z k larow nością problem ów in te resu ją cy c h G u lliw era i w ładcę k rain y B robdignag, roz
m yślan ia Tom asza B udenbroocka w okresie poprzedzającym jego nagłą śm ierć w y d ają się gąszczem ciemności.
W śród w ielu p ięknych w spółczesnych k s ią żeczek dla dzieci je st je d n a o u ro k u i w dzię
ku, k tó re szczególnie żywo odczuw ają liczni dorośli. N apisał tę p ow iastkę Anglik, Milue, a jej ty tu ł w p rzekładzie polskim brzm i
„C hatka P u c h a tk a 11. B o h ateram i h isto ry jk i są przem iłe zw ierzątk a: M iś-P u ch a tek u k ła d a jący poetyckie „ m ru c za n k i11 i lubiący często zjadać „m ałe Conieco11, P rosiaczek o uszkach, k tó re m u się często trzęsą i czerw ienią, scep
tyczny Osioł, p rze m ąd rza ła Sowa, K angurzyca ze swoim M aleństw em i n iesfo rn y Tygrys, k tó ry pew nego raz u złośliw ie „ w b ry k n ą ł11 Osła do rzeki. Z n a m lu d zi d o ro s ły c h i sk ą d inąd pełnych pow agi, k tórzy bądź w rozm o
wy, ja k ie prow adzą, bądź, w listy w ym ieniane m iędzy sobą, lu b ią w p latać różne pow iedzon
ka P u c h a tk a lub P rosiaczka.
M ożna w ątpić, czy w spółcześni D iderota, w śród któ ry ch k rąż y ły w odpisach filozo
ficzne opow iastki m istrzów Encyklopedii, p o trafilib y cieszyć się ow ą sceną z „C hatki P u c h a tk a 11, kiedy zgrom adzone na moście zw ie rzątk a zab aw iają się rzucaniem p aty cz
ków do rzeki. Z daje się, że nasz obecny sto sunek do tzw. h isto rii niepraw dopodobnych je st bardzo odm ienny od reag o w an ia na f a n ta sty k ę w w iekach m inionych. K ru k , lis i lew z b ajek Ezopa i La F o n la in e ’ti bardzo rzadko doczekują się obecnie u trw a le n ia sw ojej d y d ak ty k i w rym ach. Poeci, k tórzy w J7-ym i w 18-ym w ieku z upodobaniem u p raw ia li ten rodzaj poetycki, byli bardzo istotnie zw ią
zani z rzeczyw istością, jeśli p raw a, k tó re nią w ich m niem aniu rządzą, odw ażali się p rz e nosić na p ta k i i zw ierzęta czw oronożne.
Nowoczesne b a jk i w ro d za ju „C hatki P u c h a tk a 11 i innych książeczek o podobnym g a tu n k u hum oru nie za k ła d ają sobie celów po znawczych. G dyby L a F o n tain e zechciał dzi
siaj pisać sw oje bajki, jego lis zazdroszczący kru k o w i k aw ałk a sera m usiałby posiadać zdolność analizującego m yślenia niem niej w nikliw ą, niż m iody R askolnikow opuszcza- jący sw oje m ieszkanie z zam iarem zam ordo- w an ia i ograbienia sta re j lichw iarki. Wilk i B a ra n ek prow adzący dialog nad stru m y k ie m w b ajce Trem beckiego p o ru sza ją się w rz e czyw istości rów nie dostępnej poznaniu i oce
nie, ja k rzeczyw istość, k tó ra je st tłem w eso
łych m iłostek k aw alerów Boccacia, przygód Don K ichota i podróży K andyda.
W spółcześni autorow ie b ajek i pow iastek nie p o sia d ają am bicji swoich poprzedników , aby św iat fik cji przez nich stw arzan y d o rów n y w ał bieżącej wiedzy o św iecie rzeczyw i
stym . L a F o n tain e i T rem becki, opow iadając w yim aginow ane losy zw ierząt, p tak ó w i o w a
dów, o b ra c a ją się w tak iej sam ej rzeczyw isto
ści, co M oliere w prow adzający na scenę T a r- tu ffa lub S taszic piszący poem at o „Rodzie lu d z k im 11. W obec nich a u to r „C hatki P u c h a t
k a 11, ta k łub ian ej przez czytelników C onrada i P ro u sta, w yd aje się bardzo zapóźnionym w sto su n k u do swoich w spółczesnych u p r a w iających p raw d ziw ą le k tu rę dla dorosłych.
A ldous H uxley ta k opisuje w „ K o n tra p u n k c ie 11 zw yczajne uderzenie zegara: „zegar n a kom in k u w ypow iedział nagle niepokojącą uw agę złożoną z ośm iu n u t; m elodyjne dźw ię
ki rozw iały się sm ętnie w nicości, ja k m uzy
k a odpływ ającego s ta tk u 11. Różnica pom iędzy tym w ysiłkiem u trw a le n ia w r a ż e n i a , j a kie w yw ołuje pew ien określony fak t, a w ro dzoną skłonnością G u lliw era do o p i s y w a - n i a rzeczyw istości tak, ja k ona w ygląda —
je s t n iejako w k sz ta łt a rty sty cz n y u jęty m sym bolem dw óch św iatów : podróżujący z p o czątkiem w ieku 18-go angielski lek arz stą p a po ziem i i w śród rzeczy i ludzi, k tó re d ają się poznać, a zegar H ux ley a w y b ija sw oje
„niepokojące u w agi11 w m rokach tajem nicy i w ątpliw ości.
K to wie, czy ci spośród arty stó w i in te le k tu alistów , któ rzy czerpią w iele radości z p ro stego fak tu , że P u ch atek i Prosiaczek chcąc zbudow ać c h a tk ę dla Osła ro zb ie ra ją przez ro zta rg n ien ie jego w łasny dom, aby później z nieśw iadom ym try u m fem zbudow ać go w i n nym m iejscu n a nowo, nie cieszą się dlatego, iż w śród św iata, w któ ry m żyją, nigdzie nie zn a jd u ją c trw ałe g o dna, ani w iecznego nieba, w zm ienności rzeczy i w łasnej sam otności, n a tra fia ją oto n a zd um iew ające zdarzenie, k tó re je st ta k im ja k im je s t i chociaż f a n ta styczne — w y d aje się bard ziej rzeczyw iste, p raw dziw e i pocieszające, niż m roki serca w łasnego i innych ludzi.
P rzy ok reślan iu w artości rzeczy i zjaw isk ch ętn ie się w okresie m iędzyw ojennym p o słu giw ano su p erlaty w am i. W ogóle przym iotniki zyskały w tym czasie pozycję w yjątkow ego u p rzy w ile jo w an ia i m ało zapew ne m ożna by znaleźć pokoleń, k tó re w ta k im stopniu, jak pokolenia w spółczesne, przyczyniłyby się do b a n k ru c tw a pojęć oceny. S u p erlaty w y stoso
w ane były nie tylko wówczas, gdy usiłow ano oddać w ysokość drap a cza chm ur, zręczność cyrkow ca lub sum ę pieniędzy w łożoną w n a kręcen ie tzw. gigantycznego film u. Używ ano ich także dla o k reślen ia zjaw isk duchow ych.
E uropa nie pozostaw ała w tyle w tej dziedzi- nie za poniew aż k o n ty n e n t eu ro - p ejśk i m iał dosyć w łasnych racji, aby sam o
dzielnie, n a w łasną rękę, pogrążać się w a t m osferę silnych w rażeń. N ie n a darm o je d nym z n ajb a rd z ie j potocznych w yrazów b ie
żącej polszczyzny stało się słowo: wyczyn, n ieznane zupełnie w słow niku Lindego.
T ak też na p o rząd k u dziennym : w prasie bieżącej, w te k sta ch ulotek reklam ow ych i w perio d y k ach pośw ięcanych spraw om k u l
tu ry znaleźć było m ożna te sam e dosłow nie przym iotniki, k tó ry ch uż; w ano p rzy o k re śla n iu zgrabności nosa królow ej piękności na F lorydzie, czy ogrom u zapory w odnej w D nie- p ro stro ju . G dyby ja k a ś ekspedycja uczonych podobna do te j, k tó ra w ro k u 1922 m iała szczęście odkopać w Egipcie grób m ło d ziu t
kiego T u t-an e ch -A m o n a, w ydobyła kiedyś w d alekiej przyszłości spod ru in n iek tó re te k sty z trzydziestych la t X X -go w ieku, la ta nasze u kazałyby się ich zdum ionym oczom, jako okres nieb y w ałej i użyjm y tu w łaściw ego słow a: „re w e la c y jn e j11 w iedzy o człowieku.
Z anonsów u k ła d an y c h dla w ydaw ców , z n o ta te k dzien n ik arsk ich i tzw. om ów ień k ry tycznych przem ów iłoby tyle dum y i p ew n o ści siebie, iż kto wie, czy w śród -'wych p rz y szłych pokoleń nie zyskalibyśm y, jeśli chodzi / o poznanie człow ieka, sław y rów nie n iezasłu żonej, ja k ta, k tó rą się cieszy k ilk u n a sto letn i fa rao n z XVII I-e j dynastii, sław niejszy od w ie
lu najw ięk szy ch w ładców tylko dlatego, że j e go grób p rz e trw a ł n ie tk n ię ty przez dl ągic wieki.
Spośród w ielu frazesów , ja k ie w ypow ie
dziano o dziele M arcelego P rousta, jeden szczególnie byw a częsty, a w yraża o c łn ę w iel
kości m nogich tom ów „W poszukiw aniu czasu u trac o n eg o 11 stw ierd zen iem ich jedyności i niepow tarzalności. Mówi się zatem , że głę
bię poznania przeżyć człow ieka, w nikliw ość i p ra w d ę analizy psychologicznej osiągnął P ro u st w sto p n iu ta k doskonałym , iż chcąc pow iedzieć i o dkryć coś nowego nie podobna po tej drodze iść dalej. Zola, k tó ry w k ilk u książkach w y k ład a teorię sztuki pow ieściow ej, ja k o naukow ego narzędzia poznania rzeczyw i
stości, nie cieszyłby się — i słusznie — z po
dobnej oceny k ład ącej k res rozw ojow i m o żli
wości poznaw czych.
P ro u st bardzo w iele now ych i in te re s u ją cych rzeczy pow iedział o człow ieku, lecz po d sta rz ały C h a rlu s idący ciem nym i ulicam i bom bardow anego P ary ża je st tą sam ą istotą, k tó rej tajem niczość przed w ielu w iekam i określił te b ań sk i Sfinks, gdy zadaw ał zagadkę m łodziutkiem u Edypow i: „Cóż to je st za istota, k tó ra z ra n a na czterech nogach chodzi, w p o
łudnie na dw óch, a na trzech pod w ieczór?11.
S kazana na śm ierć A ntygona i don K ichot pokonany w w alce z w ia tra k a m i m ieliby wiele słusznych przyczyn do sk a rż en ia się na sam otność ludzkiego istnienia. Ale ani n ie
szczęśliwa córka Edypa, ani ry cerz z la M an- chy nie w ypow iadają znanych słów C onrada i nie m yślą, ja k H uxley, że „życie je st odby
w aniem k a ry w ieczystego odosobnienia".
Człowiek sta ł się sam otny w ów czas d o p ie ro ? gdy p rzestało go nasycać przeżyw anie ż y c ia . i sw ojego losu, a począł przeżyw ać w rażen ia w k tórych, ja k k sz tałt w zw ierciedle, przela m u ją się życie i los. Don K ichot i lord Jim obaj noszą w sobie w ysoki ideał hon o ru i god
ności. Ale gdy rycerz h iszpański z podniesioną lancą w jeżdża na sw ojej szkapie, zw anej Ro- synantem , pom iędzy stado stłoczonych b a ra - nów, to chociaż popełnia om yłkę, btorąc zw ie
rzę ta za ludzi, św iat ze w n ętrzn y u k az u je mu się w norm ach tak sam o ustalo n y ch i w aż
nych, ja k dla pan a M icaw bera i p an i M icaw- b e r ich niezw ykłe in te re sa i coraz to nowe, uro jo n e szanse F ortu n y . N ato m iast m iody syn angielskiego p asto ra, chociaż nigdy się nie m yli w o k reśla n iu zjaw isk i zdarzeń, porusza się istotnie w świecie, k tó ry je st rzeczyw istym nie w ięcej, niż cień ludzki w stosunku do czło- cieka żywego lub echo w obec zaw ołania.
W ydaje się, że sam otność nie leży w p r a w ach ludzkich losów, ja k śm ierć lub miłość.
Nie je st ani konieczna, ani pow szechna. Nie dopada człowieka, lecz człow iek sam ją stw a rza, gdy słysząc uderzenie zegara nie o g ra nicza się do p rzy jęcia do w iadom ości p ew nych dźw ięków oznaczających m ia rę czasu, lecz w nika w osobiste w ra że n ia pod w p ły wem owych dźw ięków d o z n a n o .fsa m o tn o ść nie spoczywa w n atu rz e. N ato m iast zjaw ia się przy takim o św iecie m yśleniu, k tó re n a tu rę d ep re cjo n u je i poniża, a je d n o stk ę zmusza do sam otnego błądzenia w śród zjaw isk i rze
czy niepoznaw alnych.
Ci z daw nych pisarzy, którzy zajm ow ali się opow iadaniem historii, w ykazali bardzo w iele rów now agi i zdrow ego rozsądku p rz y w iązując ta k w ielką w agę do fab u ły i n a r racji. Rzeczywistości nic nie grozi dopóki m ożna o niej opow iadać. U w ażnem u czytel
nikow i nie n astręczą się pow ażniejsze p rz e szkody, gdy w łasnym i słow am i zeclice od tw o rzyć p ery p e tie R obinsona lub D aw ida C opper- fielda. N atom iast będzie m usiał zrezygnow ać z próby opow iedzenia, co m yślał i robił w c ią gu jednego dnia dubliński kupiec Bloom.
Rzeczyw istość zawsze się d a je opowiedzieć.
J e s t bow iem k o m u n ik a ty w n a i chociaż arm ia k rain y L iliputów przem aszero w u je pod ro z kraczonym G ulliw erem , pozostaje je d n a k a r m ią ^kw alifikow aną w edług pojęć tych s a mych, k tórym i określam y defilad ę arm ii fra n cuskiej w spółcześnie m asze ru jąc ej pod p a ry skim Ł ukiem T ryum falnym . M ożna kazać jabłoniom rodzić fioletow e kolibry, pstrąg i w b ystrym p o toku nakłonić do prow adzenia d y sp u t filozoficznych, m ożna n a w e t całą kulę ziem ską w raz z jej in w en tarze m zm usić do w yskoczenia z o rbity słońca, a m im o to za
chow ać ten sam honorow y-i-todpow iedzialny stosunek do rze czy w isto ści^ik tó ry pozw ala nam opisać k rza k porzeczkow y, bu rzę letnią i śm iech dziecka. N a tu ra je s t podobna do płynnego w osku, gdy w w ieczór listopadow y, w tzw. „and rzejk i", n ad a je m y m u przeróżne, w różebne kształty. Wolno a rty śc ie dow olnie przem ieniać jej elem enty, byle nie za p arł się dobrow olnie jej w zniosłej i trw a łe j praw dy.
P odróż F ry d e ry k a M oreau po S ekw anie nie dlatego je st realistyczna, iż przed opisaniem jej F la u b e rt w ołał obejrzeć te sam e pejzaże.
Balbec P ro u sta je st także odtw orzeniem p ra w dziw ej m iejscow ości breto ń sk iej, a je d n a k na tych stronach „W cieniu za k w itający ch dziew cząt", gdzie zostało pokazane poprzez p rz e życia b o h atera, m a w ym ow ę k rain y f a n ta stycznej. Miłość H ansa C astorpa do pani C hauchat je st k o m u n ik aty w n a, poniew aż je st opow iedziana. Ale podjęcie w ysiłku p rze d staw ien ia istotnych przeżyć ucznia włoskiego hum anisty, p ró b a odnotow ania biegu jego myśli, skojarzeń i odczuć m usiałaby za p ro w adzić w św ia t niepoznaw alny, sam otny, za
gubiony w śród innych św iatów ludzkich ró w nie obcych i niepojętych.
Jed y n ą fa n ta sty k ą istotną, bo n ie p rz en ik nioną i niepoznaw alną, są przeżycia człow ie
ka. N ikt nie je st w sta n ie odtw orzyć siebie samego, ani opisać ludzi innych. Możemy p o wiedzieć po p ro stu : był zm ęczony i chciał spać, ale n ajw n ik liw sz ą an alizą nie oddam y owego sta n u znużenia i senności od w ew n ątrz tak, ja k te chw ile w p ew nych określonych w aru r kach przeżyw a pew na określona je d nostki:. W szelkie pró b y poczynane w tym k ie ru n k u nie osiągają nic w ięcej ponad z łu dzenie poznania. N atom iast nie w y d aje się złudzeniem , iż w tej podróży w sam otność niszczą po drodze b arb a rz y ń sk o św iat, w k tó ry m i dow iek może się porozum ieć z drugim człow iekiem , lub p rzy n a jm n ie j po stęp u je w taki sposób, ja k b y porozum ienie osiągnąć mógł i m iał praw o.
1943 rok
ZOFIA NAŁKOWSKA •
WĘZŁY ŻYCIA
— C zy pani pam ięta, pani Adziu, — zw ró cił się do A gaty D zianw a, ja k b y brała udział w ich rozm owie, — był taki jeden obiad w pani domu. Jaspis zaprosił świeżego w ó w czas dygnitarza, pięknego i w ygadanego R o
cha U świeckiego, którego w tedy jeszcze n a zyw ał „bratem kochanym ". Zjedliśm y ten obiad i gadaliśm y, zjedliśm y kolację i je- szcześm y gadali. To było tego lata, kiedy reszta pobitego w roga wyciekła'' — zgodnie z um ową — z pom iędzy nas i wschodniego sąsiada i drogą okrężną, od północy, w racała do sw ej rozgrom ionej ojczyzny. I w tedy od razu, ledw ie otrząsnąw szy się z „kajd an n ie
w oli", stanęliśm y oko w oko z nowym w ro giem. W iedzieliśm y, co będzie, no, ale w tedy jeszcze mogło nic nie być, w tedy dopiero się zaczynało. U nas była jeszcze u steru lewica, a u nich już zapanow ała po ciężkich w strzą
sach rew olucji. I przyszła mi w ted y do głow y taka rzecz: że ten ko n flik t m ógłby się po prostu załatw ić konferencją m iędzypartyjną. . Pow iedziałem U św iackiem u, żeby to w ziął na serio. Jeszcze w tedy w iele m ógł zrobić, miał znaczenie u swoich, zanim ich później tak łatw o o d stą p ił. . . Pow iedziałem , żeby so
bie z tej i z tam tej strony w ydelegow ali po
„tow arzyszu" — bo przecież tam byli tow a
rzysze i tu jeszcze byli tow arzysze. I żeby o tym w e dwóch, albo w jak iej asyście po
rozm awiali. P ociągnęliby sobie siateczkę gra
nic w tę i w tam tą stronę, pospieraliby się, potargow ali — i może doszliby do jakiej zgody. A przypom nijm y sobie, że ani my, ani oni, nie m ieliśm y jeszcze w tedy ani w ielkich arm ii, ani zorganizowanego państw a, ani sprzętu, nie było się do czego tak r w a ć . . . I można było i ten czas lepiej spożytkow ać i tych ludzi, którzy w tedy z g in ę li.. .
— A le to b yli zupełnie różni tow arzysze, — rzekł Baraz.
— N aturalnie, różnica była dość istotna i daw ała m ateriał do dyskusji. A le takie kon
ferencje się zdarzały m iędzy różnym i odła
mami lew icy. I ostatecznie, tak czy owak, skończyło się na konferencji. A le już w t e d y . . .
— Ja pamiętam, co pow iedział w tedy U św iacki, — odezw ała się A gata. — To mnie w tedy uderzyło: „M y nie w ałczym y z nimi, jako z partią, tylko jako z narodem".
— W łaśnie coś takiego pow iedział, — zgo
dził się Dzianwa. — I Jaspis też naturalnie był odrazu tego zdania. A ja i dziś jeszcze myślę, że tego w tym w łaśnie w ypadku na
leżało próbować. .M oże b yliby na to poszli.
U rw ał i przez chw ilę się nam yślał.
— I naw et nie przew idyw ałem wtedy, że w ażył się los nie tylko tak zw anego „p rzed m urza chrześcijaństw a", ale że . . . A le że . . . Zam ilkł na dobre, jak b y zapom niał, co m iał powiedzieć. Jakby w swej starczej pam ięci na próżno szukał czegoś najw ażniejszego, co mu „w ypadło z głow y".
Obsunął się w sobie, zm alał cały na tej ław ce, patrząc przed siebie w dziw nym roz
targnieniu. „Szczególna rzecz, pom yślała A g a ta, dawniej nigdy by o tym przed ludźm i nie wspom inał".
B y ł tu zabłąkany z n ajdalszej przeszłości, m alejący z oddalenia. Przestaw ał być p ra w dziw y, ja k w szystko tutaj, na tym wieczorze, w tym zbiegow isku urojeń i widm.
Na chw ilę przym knęła oczy. A le poza opu
szczonym i pow iekam i w ciąż roili się z ento
m ologicznym chrzęstem i chrobotaniem stro j
ni, św ietni ludzie w przestrzeni rozległych sal — ja k b y nie żyli w św iecie chw ilow ym , który w tym układzie sił, atom ów i rów now agi będzie inny już za rok, i za godzinę, i za m rugnięcie pow ieki. K tó ry nie pow tórzy się już nigdy w ięcej. Jakb y nie w iedzieli, że ich zam iary i nadzieje umieszczone są w św iecie nieprzew idzianym , że działają w obrębie czy
stego niewiadom ego. P rzyb ierali na siebie różne imiona i twarze. Osaczeni przez koniecz
ność, b yli w yrazicielam i różnych jej widzeń, różnych w obec niej sposobów. Nosili ze sobą sw oje zm ory prześladowcze, u k ryte zgryzoty i kalectw a, zw ierzęce lęki i popłochy, w y czu w ane jako m yśl o chorobie i m yśl o śmierci.
W szystko było n iepraw dziw e — cały ten wieczór, tak dowolną nadzielony rzeczyw isto
ścią. U rojeniem była jego świetność, w y rz u cona ponad w ierzch życia, jak piana fali.
P raw dą był zm ierzch tego św iata, już w cią gniętego w powolne w irow anie głębiny, po w ielkich, łagodnych okręgach spirali niepo
strzeżenie sp ływ ającego na dno leja.
W ydało je j się, że traci przytomność. D rgnęła i podniosła pow ieki. Zrobiło się późno i środek sali zw olna pustoszał. Przestrzeni było zbyt w iele na tych, co pozostali. W w olnych m iej
scach rozpościerała się nuda i strach. Obok siebie nie zobaczyła już D zianw y ani Baraza, jak b y ich nigdy nie było. Św iatło m ełło pustkę, jasne było samo niczym nie w ypełnione po
w ietrze. Jaw a, rozłożyła się na elem enty, na trzeszczące, przypadkow e w iązania, na suche spaczone w arstw y, rozkręciła się na system fik cji, zasłon i mgieł.
A gata pow oli zrozum iała, jakim w ysiłkiem nieustannym człow ieka jest świadomość. Jaką pracą olbrzym ią •— w iązanie w splot tych d a nych nieuchw ytnych, rozbieżnych, czerpanych
*) C iąg d a lsz y . P o r. n r 13, 14, 1S, 16, 17, 18, 19 1 20
„ O d ro d z e n ia " .
z byle kąd. Żałośnie zapobiegliw a, śmieszna w sw ej gorliw ości czynność cerebralna ma sobie w yznaczony ten mozół. S kw ap liw ie i bez przerw y kom entuje i łączy sygnalizow ane jej luźne, ślepe, niew ażne zdarzenia chemiczne, kleci z zamętu, szumu, falow ań i w ibracji tę upragnioną pozorną jednię, do błahego feno
menu życia doczepia konwenans rzeczyw istości.
Ileż w ysiłku, starania i trudu, ileż smutnej zgody na niedorzeczność, na m iędzyplanetarną kosm iczną fanaberię, by to jakoś w ylegitym o
wać, by poczuć w tym siebie — jako partacki instrum ent życia, by się w tym straszliw ym zagubieniu odnaleźć, jako jedyny, organizu
jący bezsens, aparat sam owiedzy.
Ileż zaw ziętej przem ocy w obec oporu św ia
ta, by to tutaj, stojące przed jej oczami, dało się osiągnąć. A b y b yła ta chw ila i to m iejsce, te figu ry panopticum , artyku łu jące słowa, m i
ny i gesty. Ci ludzie, w yro jen i z m ulistej ciem ności niebytu, tyle naw zajem dla siebie znaczący, w przeplotach i chrobotaniu zdolni zadaw ać sobie strach i cierpienie, przenika
jący w siebie naw zajem m iłością i mordem.
Ż ycie organizuje sobą, łączy naprędce po
spieszne, niedbałe i niew artościow e zw iązki doraźne z w olnych pierw iastków św iata m a
terii m artw ej. Jakby coś ku czemuś przedsię- biorąc, coś chcąc zdziałać i sprawić. U łatw ia sobie tę uzurpację, usp raw iedliw ia ją niejako, supłając to w szystko w w ęzełek świadom o
ści —1 tak coś n azyw ając i naw et postulując, tak w yw alczają c dla siebie rozkosz trwania.
Prędko, prędko, zanim pow iew drżeń i d y
gotań rozładuje ten splot, zanim wypożyczone na u żytek życia pierw iastki chem iczne uwolnią się z dziwacznego, męczącego przym usu, by zniecierpliw ione odpaść w stan luźny, nieobo- w iązu jący stan poprzedni, w w arunkow e cze
kanie na inne możliwości. Zanim pęknie ta przelotna, cudowna, niesłychana koniunktura, sp raw iająca, że dane jest nam dobro rzeczy
w istości — tyle tylko i nie w ięcej — żyjem y.
— Przyszedłeś po mnie, — pow iedziała A gata do W ysokolskiego i w stała.
— Będziem y chyba w racali, — odrzekł, p a
trząc na nią oczami, zw ężonym i od uśmiechu.
—- Dobrze.
Jednakże stali jeszcze przez chw ilę. W yso- kolski rozejrzał się wokoło, jak b y mu żal było rozstać się z tym wieczorem . Poprzez rzed
nący tłum, poprzez resztę m undurów i orde
rów, frak ó w i zupełnie nagich, szerokich p le ców kobiecych, w długim szeregu ludzi, z a j
m ujących ław k i po drugiej stronie sali, zasty
głych w nieruchomości, niby w ypukłorzeźbiony fryz, — u jrzała A gata jeszcze raz A ram ow i- cza. Siedział pod lustrzaną ścianą, zw alony ciężko m iędzy dw ie stare kobiety i w m ilcze
niu, jak inni, p atrzył ku tej stronie, gdzie obra
cały się juz teraz w szystkich oczy.
W rogu sali przeb yw ał w ciąż jeszcze do
stojny gość. A le cerem onia już się kończyła.
Gość pow stał i w otoczeniu obu am basadorów, w ysokich urzędników i strojnych kobiet, że
gnał oboje gospodarstwo. O głow ę w yższy od niego pan domu — w ysm ukły, piękny, p o w aż
ny, św iadom y już błędów swej polityki —- zam ieniał z nim uścisk ręki. I było w je go spokojnym geście, w jego grzecznych słowach ja k b y zażegnyw anie niebezpieczeń
stwa, ujarzm ianie grozy, była próba ostatnia odwrócenia losu. Zebrani spoglądali na usta m ów iących, nie m ogąc słyszeć ich słów, — i z w yrazu ich oblicza, z nieznacznych poru
szeń, z pochyleń gło w y i uśm iechów usiłow ali, ja k z w nętrzności ofiary, odgadnąć przezna
czenie. W iększość b yła dobrej myśli. A le nie w szyscy ulegali tej złudzie.
A gata pow róciła wzrokiem do Aram owicza.
Nie zm ieniło się nic. On i obie kobiety sie
dzieli bez ruchu, nie od ryw ając oczu od w i
dowiska. Ich tw arze, w szystkie trzy zwrócone w jedną stronę, całkow icie puszczone w nie
pamięć, żagapione i tępe, przypom inały kosz
m arne rysunki Daumiera. P atrzyli ciężko i sennie w tę nową potęgę, w yniesioną z do
łów na szczyty m ocy i m ającą za zadanie w y stąpić ze swoich brzegów i zająć dla siebie m iejsce na ziemi innych narodów.
A g ata zaplotła ręce na oczach.
— Jedźm y już, — pow iedziała do męża. — Jestem zmęczona.
Jeszcze się trochę zatrzym yw ał, jeszcze się trochę idąc rozglądał. Jak gdyby nie w szystko się stało, co sobie był zam ierzył.
Prow adzona przez niego pod rękę, A gata schodziła drogą pow rotną po długich scho
dach, jak w dół wąw ozu. Na dole w sunęli się w sw oje futra, uw ażnie i spraw nie nastawione przez nieznajom ych ludzi. I rozdając ostatnie napiw ki, ukłony i pożegnania, zbliżyli się do drzw i w yjściow ych.
K toś także nieznajom y m ów ił donośnie przez megafon, a jego w yolbrzym iony głos w ieścił daleko na plac za kratę pałacow ą n a
zw iska osób, czekających na sw oje auta.
— Samochód pana senatora Czechlińskiego!
Samochód księżny C zarncew iczow ej! Sam o
chód pana generała Ninoty! Samochód pana m inistra N iew ieskiego!
— Dlaczego on tak krzyczy? — szepnęła A gata do męża. W ydało je j się, że tym głosem powinien tu p rzyzyw ać zupełnie co innego.
A le głos w yw o ływ ał dalej: — Samochód pana am basadora Osienieclciego! Samochód pana m inistra . . .
— Poczekaj, — zatrzym ała A gata W ysokol
skiego, który już chciał pow iedzieć lokajow i sw e nazwisko. — Sam i sobie odnajdziem y auto na placu.
Przeszli bokiem dziedzińca ku bram ie, m i
jani z bliska przez zajeżdżające przed pałac samochody. Mróz ścisnął, niebo podniosło się wysoko, poczerniało, całe teraz nabite ostrym i gwiazdam i. Im bliżej podchodzili do bram y, tym w iększym głosem rozbrzm iew ały ob
w ieszczane nazwiska.
W ysokolski z daleka rozpoznał sw ą m aszynę i podprowadził ku niej Agatę, w y m ija jąc nie
licznych przechodniów. Jeszcze o tej porze przystaw ali tu ludzie, by w ysłu ch iw ać zm ie
szanej hierarchii sław y i zasługi.
Idąc, A gata niepokoiła się o szofera, czy nie przem arzł, czekając tak długo. P rzez te w szystkie godziny, gdy oni tam na górze stali i chodzili, m ilczeli i rozm aw iali, gdy w po
śpiesznym skrócie przetrząsnęli i podsum owali sw oje życie — on tu siedział, schow any jak żółw pod skorupą karoserii. Jego zadaniem jedynym przez te godziny było czekanie.
Podchodząc pierw sza do wozu, A gata zoba
czyła go przez szybę, pochylonego nisko nad kierow nicą. Nie spał. T rzym ał w ręku nie
w ielką książkę i czytał ją p rzy światełku, um ieszczonym nad tarczą szybkości.
Na w idok generała odłożył szybko książkę, dotknął palcam i czapki i szarpnął dźwignię przekładni.
CZĘŚĆ DRUGA R o z d z i a ł I.
N azajutrz po raucie dwie obietnice, dane tego w ieczoru, nie zostały dotrzymane. Celia A ram ow iczów na m ianowicie nie zatelefono
w ała do Edmunda Oxeńskiego, a Jan B a
raz — do jego macochy, pani prokuratorow ej ( ż e ń s k ie j.
K ażde z nich miało po temu inne powody.
Celię ciągnęło do telefonu, ale się temu w szystkim i siłam i opierała. B araz natomiast, już położyw szy ciężką rękę na słuchaw ce, po zastanow ieniu odejm ował ją powoli, tak .trudno mu było do telefonu się przym usić.
B araz od dawna zw iązan y był z domem O xeńskich, przez jeden rok m ieszkał nawet, jak w iem y, pod ich dachem, jako korepetytor Dziunia. Z aw dzięczał to um iejętności jasnego w ykład an ia praw d m atem atycznych, naw et gdy sam nie bardzo je rozumiał.
Dostał się tam w tryb życia tak św ietnie zorganizowanego, że aż bał się jego dosko
nałości. M ieszkali już w tedy w starej, p ała
cowo rozplanow anej kam ienicy p rzy zacisz
nej u licy śródm iejskiej, noszącej w owe cza
sy nazw ę Foksal, po je j słonecznej stronie.
Straszliw y, przestronny i przejrzysty porzą
dek panow ał w tych kom natach, zastaw io
nych lśniącym i starym i mahoniami, w y sła nych grząskim i dyw anam i, zaw ieszonych m rocznym i obrazam i w złotych ramach.
Głośno szum iący L u x w ysysał z atm osfery, z książek, z m ebli i perskiego puchu kobier
ców w szelki ślad ku rzu — co było sensacją dla Baraza, w którego domu rodzinnym sp ły w ające od okien w ielkie bele św iatła sło
necznego roiły się od złotego pyłu.
Zarów no on, ja k jego uczeń, bali się pani domu — w ym agającej, gniew nej, nigdy nie odstępującej od swego zdania. O baj się w niej jednak w ów czas podkochiwali. B yła mode
lem kobiety, jak ą w m arzeniach m ógłby w y pieścić masochista, brak jej było tylko p e j
cza w m ałej dłoni. A le i bez tego rządziła rzeczam i i ludźm i i niejako w szystko przed nią drżało. B araz budził się nieraz z przera
żeniem, czy nie zostaw ił jakiego nieporządku w łazience, czy schow ał brudną koszulę do w łaściw ego koszyka, albo pięknie w skórę opraw ną książkę ustaw ił po przeczytaniu na tej samej półce biblioteki.
Jednak jej dziecinne w ybu ch y złości nigdy napraw dę go nie gniew ały. Pam iętał, że kiedyindziej była dobra. Dbała bardzo o nich obu, starała się, by m ieli całą bieliznę i od
świeżone ubrania, by się dobrze odżywiali.
T ylko nie wolno było spóźnić się na obiad ani zasiąść do niego z nieum ytym i rękam i.
P rzejście przez tę surową szkołę urobiło go w pewien sposób, narzuciło m u ten oby
czaj, którego się ju ż odtąd trzym ał. A le, gdy po szczęśliw ym zdaniu przez D ziunia m atury przestał już być potrzebny, chętnie w rócił do poprzedniego swego życia, cokolw iek je tylko korygując. Bo po dawnem u lubił robić sobie w szystko sam, lubił m yśleć, że ma to tylko, co dostępne jest innym.
T ak w ięc B araz obiecał O xeńskiej na raucie, że do niej zatelefonuje. B yło to p ra
w ie w chw ili ostatniej przed pożegnaniem, gdy na jej żądanie odnalazł Edmunda, który stał osłupiały, patrząc za swą rodzoną m atką, prowadzoną po schodach przez R ozrażew - skiego.
O xeńska przez cały w ieczór b yła dla B a
raza niełaskaw a. B yła naw et złośliw a. Śm iała się z niego, że jest lęk liw y, że jest w brew pozorom człow iekiem słabym. T a k było z w y kle, gdy chciała mu okazać swą życzliw ość, to był sposób, w jaki w yciągała rękę do zgo
dy. Pod koniec w ydało się, jak b y o nim za pom niała, jak b y nie chciała go w idzieć na oczy.
To, co tak zaskoczyło B araza, stało się już na progu szatni. Szedł z Oxeńskim i, m a
jąc zam iar odwieźć ich do domu. Nagle O xeńska w sunęła m u rękę pod ram ię i z bliska nachylona pow iedziała te nieoczeki
w ane słowa: „No, w ięc jutro przyjd ę do cie
bie, chcesz?" B araz przeląkł się, że idący tuż za nimi z Edmundem O xeński może u sły
szeć. Ram ieniem przycisnął do siebie jej rękę i prędko, by ją uspokoić, szepnął: „Rano za
telefonuję". Dopiero n akładając na nią futro, ochłonął ze zdum ienia i zdał sobie spraw ę z tego, co zaszło. To co uczuł, było po prostu radością. Od dawna tego pragnął, ale nigdy w to ani przez chw ilę nie w ierzył, nigdy te
go napraw dę nie oczekiwał.
M iał z nimi jechać, ale teraz zm ienił za
miar. W ytłum aczył Oxeńskim , że w raca na górę, bo ma jeszcze do pom ówienia z Dzian- wą. I n aw et przed starym profesorem nie umiał u kryć radości, którą był przejęty.
Mimo to nie zatelefonow ał do O xeńskiej ani n azajutrz rano ani dnia następnego. K o rzystał raczej z przeszkód, niż je p rzezw y
ciężał. W praw dzie na trzeci dzień, wychodząc z rana do Sądu, postanow ił sobie ju ż na pewno, że z m iasta um ówi się z nią na po
łudnie, ale tu nastąpiły te spotkania, które ostatecznie zach w iały jego postanowieniem i pozw oliły mu nie dotrzym ać obietnicy.
Tego dnia zbudził się w cześnie i niechęt
nym spojrzeniem obiegłszy pokój, przym knął pow ieki i m yślał o niej. N apraw dę nie da
w ała mu spokoju. A leż go zdum iała, ależ go zaskoczyła! No, no. M ógł to rozw ażać długo, nie w iedząc po tym w iele w ięcej, niż przed tym. Mógł m yśleć naw et, że się w nim kocha nieszczęśliw ie i dlatego tak nim po
miata, w yśm iew a go i poniża. I to było oczy
w iście nieprawdą.
Nie był tak zupełnie bez w iny w ciągu tych ostatnich tygodni, gdy to się jak b y za częło, gdy go nagle — po tylu latach — za uw ażyła. Nie b ył bez w in y — ale i ona . . . G dy ją w tedy zastał w gabinecie ( ż e ń s k ie go samą i plączącą, nie m ógł się oprzeć w zruszeniu, nie mógł jej nie pocieszać. „T aka cudna, taka ś licz n a . . . I dlaczego? . . . “ To było głupie, że zaczął całow ać ją po rękach, że ją trochę do siebie przytulił. Nie broniła mu tego, nie odepchnęła go pogardliw ie, jak mógł oczekiw ać. D ała m u naw et pocałow ać się w usta. W idocznie spragniona była na
w et takiej pociechy.
Pocałunki po w tórzyły się jeszcze parę razy w dość trudnych w arunkach tego rodzinnego domu. B araz b ył w obec niej nieśm iały, był delikatny. B ył w zruszony, zdawało mu się, że jest szczęśliw y. Jednak gdy uczuw ał nie
pokój sumienia, kończyło się szczęście, M y
ślał wtedy, że to nie jest rzecz ważna. Ż e i ona nie bierze tego na serio.
D w ukrotnie już w takich chw ilach pow ie
działa do niego „ty". R az szepnęła: „Puść mię, nie m ęcz mnie tak . . . “ A le i w tedy nie w yw inęła mu się z rąk, gdy ją obejm ował.
Z tym w szystkim jej słowa, tam w szathl, b yły czym ś zupełnie nowym m iędzy nimi.
Nie spow odow ał ich żadną w ypow iedzianą prośbą, nie w yzn ał jej nigdy słowami, co czuje. P ragnął tego naturalnie, ale tego nie chciał. Nie chciał, by to się stało.
D źw igał się w tych m yślach z tapczana, u kryw ał w jego przepaścistym w nętrzu zni
komą pościel, krzątał się chw ilę m iędzy ma
szynką gazową w przedpokoju i niew ielką spiżarnią, ujcrytą w ścianie. W tym rozległym pokoju, wzniesionym na n ajw yższe piętro do
mu, zastaw ionym nowoczesnym i lśniącym i m eblam i, nie m iał dopraw dy nic swojego — poza ubraniem i n iew ido m a książkam i. Tak lubił, tak w łaśnie czuł się dobrze i nie chciał inaczej. W życiu sw ym nie mógł być zw ią zany żadnym stanem posiadania. N aw et ja kieś garnki, filiżan ki i m iseczki b yły m iej
scowe.
Jeszcze w łazience, jeszcze jedząc później śniadanie, m yślał o niej. M yślał też o O xeń- skim i jego dziw nym losie. M yślał o sobie przede w szystkim , dlaczego w to wszedł. A le zarazem niepokoił się wciąż, że ona czeka na jego telefon, że się tam gniew a i złości, że go nienaw idzi i przeklina. Było jeszcze za wcześnie, by dzwonić. Postanow ił tedy za
telefonow ać z miasta.
B araz odkrył, że poza m yślą o niej tkw i zaw sze obecność Oxeńskiego. Z czasów po
bytu w jego domu zachow ał dla niego p ra
w ie rodzinne przyw iązanie. Później, podczas dw uletniej aplikantury, którą odbył w jego tak zw anej kancelarii, gdy O xeński był jesz
cze obrońcą, B araz uw ażał się już za jego przyjaciela. B y ł pod jego urokiem, uważał, że ( ż e ń s k i odegrał dużą rolę w jego życiu.
D ziw ili go co p raw da ludzie, którym i się ( ż e ń s k i otaczał. W ich salonie różne snoby, artyści, stare hrabiny, w ierzące w życie przyszłe i katoliccy pisarze m ieszali się z le w icow ym i posłam i i groźnym i działaczam i społecznym i sprzed w ojny. B araz nie p rzy
w iązyw ał też zbytnio w agi do upodobań este
tycznych O xeńskiego, do atm osfery dobrych książek, dobrych obrazów i dobrej m uzyki, panującej w tym domu. Rzeczą najbardziej dla niego istotną było, że ( ż e ń s k i, jak b y już z siebie samego rezygnując, przekazyw ał mu pew ne sw oje nastaw ienie zawodowe, swój sposób w idzenia zagadnień, zw iązanych z w y m iarem spraw iedliw ości. Dużo m iejsca za j
m ow ała w tym układzie spraw a tak zw anych
„okoliczności łagodzących", którym ( ż e ń s k i nadaw ał szczególne i w sposób ujem ny w y kładane znaczenie.
(C iąg d a lsz y w n a s tę p n y m n u m e rz e ).