■ - ' v /
NA W O D N Y M S Z L A K U
NA WODNYM SZLAKU
K A T O W I C E 1 9 3 8
K l u b
K a j a k o w y W s p ó l n o t y I n t e r e s ó w. . W l i ł * •/ * >___U
WM
jajZ
P R Z E D S Ł O W I E
1ECHAJ W E Z W A N IE z '„M iędzym orza’' usprawiedliwi- wydanie jednodniów ki „N a wodnym szlaku” :
„...W znieśmy się z naszych podziemnych nor, z kanałów, jam, piwnic, z zatęchłych dom ów i stańmy się w uwielbieniu wolności i piękności istnienia do w olnych i pięknych ptaków podobni!
Uwielbiajmy pospołu z nimi piękność wiekuistą, minioną i dzisiaj żyw ą.
Uwielbiajmy pochody słońca nad lądami, które są, i nad rzekami, których już nie ma — wschody i zachody, wznioślejsze w sw ym czarodziejstwie ponad śpiew ptasi i ponad słowo człowieka, nawroty wieczne, a nigdy nie ulegające odmianie.
Uwielbiajmy zawsze na nowo niespodziewane, a wieczyście nawracające się 0 swej godzinie w ędrów ki księżyca w nocnych niebiosach, według odwiecznych, niezłomnych, świętych zakonów, wśród olśnionych przezeń obłoków, których połyski i cień zachwycają po wszystkie czasy duszę człowieka.
W znieśmy się w radości naszej ponad utwierdzenie, w przestwór ełementów 1 nad niezmierzone bezgranicza m o rza ”
W nadziei, że skrom ne nasze wydawnictwo przyczyni się — częściowo bodaj — do zrealizowania marzeń Żeromskiego, prosimy Czytelnika o życzliwe potraktow anie naszych zamierzeń.
Równocześnie niech nam będzie wolno gorąco podziękować za bezintere
sowną pomoc wszystkim A utorom , Komisji Turystycznej Polskiego Związku Kajakow ego oraz Oddziałowi Społecznemu W spólnoty Interesów G órniczo- Hutniczych.
Wydawca
R Z E K 1
Czy to z jakie j szum iw ody! sp a d u ! ja ru !
* Czeremoszu — Prutu!
Ktoś, śpiewając, jakby smyczkiem struny wody dotknął
czółnem nurtu • • •
Kiedy m ijał ło d zią ciszę pierwszą z brzegu (kiedy m ija ł! kędy m in ie !
w iosną!),
kied y mijał echo echam, falę falą to czył,™
popłynęła m elodia w w iklinie,
św iegot śnieguł . . .
A ze zbocza chłop
— zakrzyczał p o w ó d ź ! — w ołał W is łą !
— górow ał — w górę u ró s ł!
i na mnie, Jak na krzyżu, u szczytu zawisnął.
Nie, nie krzyk, — to nuta z W ilii.
— O b ło k ! ptak ! — Nie W isłą wionął dennie !
To d z w o n i:
słońce, wiosłem wyliczane, pieniądz w pieniądz, szczęście co błysk powtarzana w oczach — — w tamtych oczach — nie domkniętych
miedziakiem pogrzebnym.
W moich oczach w ezbrał w idok cięższy o łzę.
— To śpiew zam ilkł tonem z g łę b i : tonią.
lec* wart rwał z dalekich Bystrzyc, Narwi, Pilir, lecz g łąb — zw ierciedliła się odniebnie,
lecz pieSń — borykała się pieniąc,
lecz p ie n ia ł się o tę łó d k ę prąd z prądem , rzeka z górą:
Dunajec, w yiskrzony s re b rn ik !
Wrdcę, tocząc inną rze k ę : Jednobrzeiną Olzę.
Julian Przyboś
Jezioro M ikaszewo
Ze zbiorów K om . T u r . P . Z . K . — fo t. H . M ajc h rzak
NA W O D N Y S Z L A K
iU Z Y N N A TU R Y STY K A wodna łączy w sobie trzy elemerity, wyróż- . niające ją w sposób szczególny: jest sportem wybitnie zdrowotnym , jest turystyką o wielkich walorach wychowawczych, jest w końcu tury
styką wyjątkow o dostępną.
W kraju o wielkiej obfitości rzek i dróg wodnych, którego duże obszary posiadają rzadką sieć połączeń kolejowych, ma turystyka w o d n i specjalne znaczenie krajoznaw cze: uprzystępnia — a dzięki swojej dostępności uprzy
stępnić może w arstwom najszerszym — okolice kraju, znane niejednokrotnie z dalekiej legendy tylko, okolice o wyjątkowym pięknie krajobrazu i obfitości historycznych zabytków.
W kraju o małej sile nabywczej ludności, dostarcza turystyka w odna m ożli
wości najzdrowszego wypoczynku w sposób niekosztowny i dostępny.
W kraju w końcu, w którym , pom im o wielkich zrealizowanych już wysił
ków, sport nadal dostępny jest tylko — w skutek niedostatecznej liczby urządzeń — niewielkiej części ludności miejskiej, — stwarza czynna turystyka wodna możliwości wykorzystania tych, tak licznych w Polsce, naturalnych i darmych boisk sportowych, jakim i są nasze rzeki i jeziora.
N a Śląsku, gdzie najsilniejsze na obszarze Polski skupisko ludzi, największe skupisko przemysłu, a najm niejsza może na mieszkańca miasta ilość zieleni, gałąź sportu, która wyprowadzić może poza miasto, poza sąsiedztwo najbliższe zadymionych centrów przemysłowych, nie posiada nigdzie, jak tutaj, tak
9
szczególnego znaczenia zdrow otnego. W arunki zaś naturalne lokalnego tury- zmu w odnego są bardzo korzystne. W bliskości, pod ręką niemal, posiada mieszkaniec Śląska szlak wodny, mogący go połączyć z całym niemal systemem rzek Polski.
Posiadanie własnego dostępu do morza um ożliwiło pow stanie w Gdyni żywego i czynnego centrum turystyki wodnej m orskiej. Rozpowszechniły się turystyczne w ędrów ki morskie po bliższych i dalszych brzegach Bałtyku.
W spółgospodarze tego morza, pow inniśm y zbliżać do nas poszczególne punkty jego wybrzeża. M orska turystyka wodna stwarza w tym zakresie w arunki zbliżenia najbardziej bezpośrednie i najbardziej serdeczne.
Życzyć by sobie trzeba, by praca nad propagandą sportów wodnych i czynnej -turystyki w odnej, podjęta przez kluby kajakowe i towarzystwa sportowe, doprow adziła najszybciej do tego, by kraj nasz, zasobny w w yjątko
we bogactwo dróg wodnych, mający jak niewiele innych warunki rozwoju wszystkich sportów w odnych na w artkich rzekach górskich, na spokojniej
szej sieci rzek dolin, na niezliczonych jeziorach kaszubskiego, mazurskiego, suwalskiego, grodzieńskiego i poznańskiego pojezierza, na szlakach bałtyckich w końcu — nazwać m ógł w przyszłości niedalekiej sport w odny swoim sportem narodowym.
Składa się tak, że na Śląsku zostały możliwości i potrzeby sportu w odnego zrozumiane najgłębiej, zrealizowane najpow ażniej. W yraz tem u daje rozrost organizacyj, bądź poświęconych problem om morza, jak Liga M orska i K olo
nialna, bądź poświęconych już z bliska i praktycznie problem om sportu wodnego. N igdzie na Śląsku nie ma takiego skupiska zainteresowań sprawami morza, jak to, które stworzyli ludzie W spólnoty Interesów. Tak być powinno.
W skupisku ludzi tak wielkim, pewne, ważne problem y pow inny ferm entować silniej.
N ie podtrzym anie tylko tej tradycji, ale dalsza twórczość w tej dziedzinie, ale stw orzenie na własnym terenie środowiska, które by prom ieniow ać mogło na dzielnicę śląską, które by problem am i morza i turystyki wodnej zarażać mogło dzielnicę — to jest właściwy i konieczny kierunek pracy ludzi W sp ó l
noty Interesów.
Inż. Bronisław Kowalski
10
GOSPODARKA WODNA
A T U R Y S T Y K A Z B I O R O W A
IE Z M IE R N IE W A Ż N Y M M O M EN TEM , — jeśli chodzi o pełne wykorzystanie wartości morza, — jest uregulow ana sieć dróg wodnych śródlądowych, k tóra wiąże ośrodki przemysłowe i handlow e z portem rodzimym, a staje się jeszcze ważniejszym, gdy stanowi szlak tranzytowy, łą
czący dwa morza po przeciwnych stronach kontynentu.
D la nas więc, gdzie praw ie trzy czwarte naszego obrotu z zagranicą idzie morzem, kwestia spławności rzek ma specjalne znaczenie. Dowóz do Gdyni i Gdańska, w zględnie przywóz z tych samych portów do ośrodków przem ysło
wych obciąża znacznie koszty produkcji, utrudniając politykę gospodarczą krajow ą i zagraniczną. Sprawa ta staje się w chwili obecnej jeszcze aktualniej
szą 2 uwagi na przesuw anie się środka ciężkości przem ysłu w kierunku tró j
kąta bezpieczeństwa, co pociągnie za sobą dalszą podwyżkę kosztów. Potanienie zatem frachtów — i to nie drogą różnych opustów, zmniejszających w ten lub inny sposób dochody państw a — lecz ewolucją naturalną, jest w tej chwili jedną z najważniejszych trosk wszystkich jednostek produkujących. Obniżenie tych kosztów leży zresztą w interesie ogólnogospodarczym . Ponadto zachodzi obawa, że w okresie dużego nasilenia przeładunkow ego, z którym należy się liczyć — biorąc pod uwagę program y produkcji przemysłowej i innych ga- łę2i wytwórczości, przewidziane na najbliższe lata, — dotychczasowe środki kom unikacyjne byłyby niewystarczające, o czym świadczą już pewne zaburze
nia, szczególnie w sezonie jesiennym, kiedy to zapotrzebow anie na środki
transportow e jest intensywniejsze. Klucz tego zagadnienia leży w rozwiąza
niu dróg wodnych w Polsce. ■?
Łączna długość rzek naszego k raju wynosi około 15 tysięcy kilometrów7, z czego zaledwie około 5 tysięcy nadaje się do żeglugi i spław u; chociaż i te są bardzo zaniedbane, a stan ich pogarsza się z roku na rok, niemniej jednak przy należycie ujętym program ie m ożna by je podnieść do poziomu — jeśli nie całkowitej — to jednak większej, użyteczności.
Sumy zaś włożone w te inwestycje szybko by się opłaciły, bo zmniejszyłyby znacznie dzisiejszy stan bezrobocia, usunęłyby dotychczasowe klęski, wyrzą
dzane przez powodzie i postawiłyby wykorzystanie dróg wodnych na poziomie krajów zachodnich, zwiększając rentow ność naszego przem ysłu i handlu przez obniżenie się — naturalnym biegiem rzeczy — kosztów przewozowych.
Jako pierwszy p u nkt tego planu byłaby regulacja W isły, która w dzisiej
szych w arunkach tylko miejscami nadaje się do żeglugi. Po tej pracy, niejako przedw stępnej, można by było przystąpić do uregulow ania i uspławnienia pozostałych rzek, a w konsekwencji tego do spławu Przemsza-W isła, tj. Z agłę
bie W ęglow e-G dynia, Gdańsk, w zględnie Sandomierz-Gdynia, G dańsk i ew en
tualnie w przyszłości M orze Czarne.
Sprawa naszych szlaków wodnych, i to nie tylko pod względem wykorzy
stania ich w kierunku Bałtyku, lecz także i M orza Czarnego, jest przedm io
tem zainteresowali -szerokiej opinii i była kilkakrotnie poruszaha w ostatnich latach, a między innym i także i przez Ligę M orską i K olonialną w r. 1934, a następnie w r. 1935 podczas uroczystości symbolicznego przelania wód Bałtyku do M orza C zarnego; wówczas wręczono królow i rum uńskiem u o rien
tacyjny projekt drogi wodnej Bałtyk-M orze Czarne, przez W isłę, San, D niestr, P rut i Dunaj.
W tym miejscu nie od rzeczy będzie wspomnieć, że Turcja zapewniła już Polsce praw o sw obodnego poruszania się w cieśninach czarnomorskich, co jest 0 tyle ważne, że z praw tych korzystają jedynie te państwa, które podpisały umowę w M ontreaux, a wśród których brak Polski.
Program ten nabiera szczególniejszego znaczenia po ostatnim przem ów ie
niu p. w iceprem iera inż. E. Kw iatkow skiego na plenarnym posiedzeniu sejmu w dniu 1 grudnia 1937 r., tym więcej, że pod egidą- tego samego m inistra Gdynia z małej osady rybackiej w przeciągu krótkiego czasu rozrosła się do takich rozmiarów, że dziś stoi na rów ni z portam i światowymi.
O grom ny ten dorobek zbiorowego wysiłku nie jest jednakże ukończony 1 w pracy nie wolno ustawać, a każda z uregulowanych rzek będzie nowym dopełnieniem potrzeb i zadań p o rtu gdyńskiego oraz ogólnej gospodarki wodnej, aż spełnią się wielkie myśli Żerom skiego, że świadom potrzeb naszych rzek, pracowity lud polski
...obwałuje je wreszcie niezłom nym i tamami, zabezpieczy na zawsze złotodajne niziny, wielkimi pracami wymięci nierówności dna, rozległe mielizny, bruzdy i wzgórza, fa łd y i jamy ze stromymi sciayiami, studnie, kilkusążniowe głębiny,
wywiercone przez nagle wiry. Powiększy i unormuje głębokość żeglowną, ułatwi ruch lodów.
Zaginie w Wiśle odwieczna, bezpłodna lacha i odwieczny rokroczny zator, czterokrotna co roku pow ódź, samopas i niewolniczo, niszczycielsko i obłędnie chodząca masa wód.
Podjęte zostanie znow u dzieło Wielkiego Kazimierza.
W dziele tym wszakże ciężar pracy spaść musi — nie tylko na czynniki kierujące — ale na cały naród. Polsce trzeba niezliczonych gorących serc i wytrwałych rąk, które by coraz mocniej budow ały jej znaczenie wśród narodów świata.
Poważne jest tedy znaczenie zbiorowej turystyki w odnej, bo wśród tysięcz
nej rzeszy w ędrowców wodnych znaleźć będzie można łatw o setki dzielnych dusz, k tóre patrząc na zaniedbany stan szlaków w odnych Polski, pom yślą o ko
nieczności odrobienia starych zaległości i stw orzeniu wielkich nowych rzeczy.
D latego też dobrym chęciom zw olenników czynnej turystyki wodnej winny iść na spotkanie władze, poważniejsze instytucje pryw atne, a przede wszystkim organizacje społeczne, z oddziałam i Ligi M orskiej i K olonialnej na czele, które w pierwszym rzędzie pow ołane są do tego, aby między innym i zająć się organizow aniem klubów wodnych oraz wyposażeniem ich w odpow iedni sprzęt wioślarski i żeglarski z funduszów, pozostających statutow o do dyspo
zycji tych oddziałów.
Turystyka w odna w inna stać się przejawem powszechnym, wiążąc uczu
ciowo wszystkie warstwy społeczne z problem am i żeglugi śródlądowej i m o r
skiej i budząc w całym narodzie głęboko pojętą orientację m orską oraz zrozu
mienie potrzeb racjonalnej gospodarki wodnej.
Bolesław Zawadzki
13
Zejmiana
Ze zb io ró w K om . T u r . P . Z . K . — fo t. W . Ju n o sz a S tępow ski
SZCZĘŚCIE NA WODZIE
'] S x J T | IG D Y N IE BYŁBYM PRZY PU SZCZA Ł, że stanę się takim zawzię- 1 1 x 1 1 (ym kajakowcem.
Co więcej, nic nie wskazywało, że zostanę nim kiedykolwiek. Przy
pom inam sobie tylko, że w pacholęcych latach zapuszczałem się na głębokie wody w balii, zabranej matce z drew utni.
— K arlik!... K arliiik! — wydzierał się często pod oknem kudłaty Ro
bert Ćmoków.
— Co chcesz ? A nie wrzeszcz tak, bo M edkę zbudzisz! — odpow iadałem przez odchylone okno. M edką była mała dziewczynka, nieduża, którą m usia
łem kołysać, a za co otrzymywałem rogalik od sąsiadki. Stanęła bowiem taka umowa między moją m atką a sąsiadką. Ja miałem kołysać małą M edkę są
siadki, sąsiadka dawała mi za to rogalik. M usiałem się zgodzić, bo inaczej czekałyby mnie cięgi.
— Co chcesz? — pytałem więc kudłatego Roberta.
— Pódź, bydziemy grać na w ojnę na m orzu!...
Ha, jeżeli w ojna na morzu, to już wszystko w porządku. Porzucałem małą M edkę w kołysce, która w te pędy podnosiła nieludzki wrzask, wymykałem się do drew utni, porywałem balię na plecy i zmykałem za Robertem daleko
w pole, gdzie w popołudniow ym słońcu uganiało się z krzykiem kilkudzie
sięciu nagusów. Trzeba było przebiec drogę, przejść koło wygaszonych pieców koksowych, obejść w ielkim kołem dymiącą hałdę, a tuż za hałdą w idniał spory staw. W stawie była brudna, gęsta woda, podobna do jakiejś żółtej mazi, pełnej gęsi, nagich chłopców i piszczących dziewczyn w długich koszulach.
Gęsi gęgały, chłopcy byli podobni do stada potępieńców, a dziewczyny w k o szulach siedziały w wodzie i darły się, jakby je ze skóry obdzierano.
W oda nie miała ujścia, bo zebrała się w starym zapadlisku. Topiono w niej zdechłe psy i ślepe kociaki, a gdy słońce przygrzało, chłopcy wyławiali padlinę wielkim i koszami, wynosili za hałdę, zatykając po drodze nosy, a kąpielisko stało otw orem dla ogrom nego zbiegowiska dziecięcego z całej k o lonii górniczej. Że woda była brudna, żółta, cuchnąca — nic nie szkodziło. Że czasem wypadło jej napić się znienacka podczas tak zwanego nurkow ania — również nic nie szkodziło. N ajważniejsze — że była woda i że można było się w niej taplać dowoli.
N ajwięksi śmiałkowie pokazywali niesłychane sztuki pod wodą, zanurzając się w niej i dopływając niedostrzeżeni do dziewczyn, które szczypali w nogi i pośladki. Dziewczyny piszczały jak zawsze, pom stowały w ielkim głosem i chwytały śmiałka za głow ę lub za nogi, starając się go trzymać jak najdłużej pod wodą, tak długo, żeby się nałykał wody po wszystkie czasy. Inne zaś uciekały na brzeg, lepiły z gliny wielkie kule i ciskały w zbereźników. Taka kula spadała z pluskiem na chudy grzbiet chłopca, rozpłaszczała się w placek i przylepiała tak mocno, że trzeba było zbierać ją długo palcami.
N ajpiękniejszą zaś zabawą była tak zwana w ojna na morzu. K to m ógł — przynosił balię, puszczał na wodę, siadał do balii, uzbrajał się w tykę i żeglo
wał odważnie na przeciwnika. Spotykano się zazwyczaj na środku stawu.
Chodziło o to, by tak zręcznie ugodzić w okręt nieprzyjaciela, by i nieprzyja
ciel i jego okręt przewrócili się od jednego zamachu. Co się wtenczas działo, tru d n o byłoby opisać.
Stary Fafuła mawiał, że to jest Sodoma-Gomora, a że my jesteśmy „lucy- peram i”, i że nikt z nas nie um rze spraw iedliw ą śmiercią, lecz skończy na szubienicy.
N ie bardzo nas przerażało takie proroctw o. Przeciwnie jeszcze bardziej za
chęcało do bohaterskich wyczynów. A że czasem balij tych było kilkanaście i wszystkie ruszały na siebie, powstawał więc na środku stawu taki zamęt, taka sroga batalia, płacz, wrzask okropny, wzburzone fale, grom adne topienie w rogów i rozbijanie nieprzyjacielskich okrętów , że potem jeszcze długo o n i
czym innym nie m ówiono w kolonii, jak o w ojnie na m orzu pod hałdą, pan nauczyciel w szkole prał nas trzciną po wypiętych pośladkach, m atka zaś za
łamywała dłonie i zastanawiała się głęboko, do kogo takie dziecko stało się podobne. Koledzy zaś chadzali przez kilka dni z guzami na głowach i chełpili się swoimi pyrrhusowym i zwycięstwami. W wolnych chwilach zaś składali wyłowione ze stawu klepki swojej balii i pobijali na nich obręcze.
To był nasz pierwszy „sport kajakow y” , najpiękniejszy w życiu.
Potem, gdy mi już wysypał się rzadki wąsik pod nosem, weszła mi w drogę piegow ata Hanka. W szystko odbywało się w edług utartych zwyczajów. A więc wycieczki na odpusty, kupow anie serc piernikow ych dla H anki, przechadzki koło hałdy w noce majowe, wzdychania do zadym ionego księżyca, przysięgi, zaklęcia, no i wszystko. Potem coś mojej Hance strzeliło do głowy, bym zapisał się do klubu kajakow ego w „Sokole” . Ha, dla H anki człowiek był gotów pójść naw et na gruszki do sadu pana „B ergdyrektora”, chociaż to groziło w y
rzuceniem z pracy w kopalni.
— Karliczku... — szczebiotała wdzięcznie H anka — jeśli mosz m nie kapecz- ke rod, to zapisz się do klubu kajakow ego w Sokole!... Bo jak by to było pieknie, gdyby my se tak kiedy pojechali we dw ójkę kajakiem po Olzie lebo po Stonawce!... Jej k a n d y L . — i tak umiała kusząco się uśmiechnąć, tak szelmowsko m rugnąć oczami, że człowiek nie wytrzymał. N a drugi tydzień
już byłem członkiem klubu kajakowego.
Przekonania w ielkiego nie miałem do tego sportu, gdyż wyniosłem przykre doświadczenia z lat pacholęcych, wspom nienie owych guzów, oraz w spom nie
nie zasapanego pana nauczyciela, który walił trzciną w chłopięce pośladki jak w bęben ku niekłam anej radości moich koleżanek. Lecz dla H anki posta
now iłem wszystko uczynić. Zwłaszcza przekonała m nie ta perspektyw a wę
drów ki kajakiem po Olzie we dwójkę, sam na sam!... Ho, ho!... N aw et M aho
metowi nie śniły się takie raje, jak mnie, początkującemu kajakowcowi.
Uczęszczałem więc pilnie na ćwiczenia, zapraw iałem się gorliw ie w wiosłowa
niu, zrujnow ałem się na kajak dwuosobowy i postanow iłem dopiąć swego.
1 dopiąłem !...
W wieczór przed Zielonym i Świątkami poszedłem do G rittnera, gdzie od
bywały się ćwiczenia sokole.
— D ruhow ie! — zaczął naczelnik Guzowski, człowiek o długich wąsach i o marsowatej minie. — Jutro zbiórka na Spluchowie, skąd wypływamy kaja
kami na dw udniow ą wycieczkę!...
Przede m ną otworzyło się niebo.
— N o, nareszcie! — westchnąłem rozrzew niony i jeszcze tego samego w ie
czora pobiegłem do H anki.
N azajutrz stawiliśmy się wszyscy w komplecie. H anka przyszła w nowej sukience, w jedwabnej bluzce, z dużym kapeluszem na głowie, pachnąca i śliczna jak ten słoneczny poranek zielonoświątkowy. Pokrzykując wdzięcznie usadowiła się w kajaku, zgarnęła sukienkę pod siebie, przechyliła się w k u szącej pozie na oparcie, ja zaś ująłem wiosła i na znak ruszyliśmy. Była tego cała flotylla. Hanys grał na harm onii w drugim kajaku, Ferda piskał na oka
rynie, a Guzowski buczał grubym basem jakieś godzinki, dziewczyny chi
chotały, chłopcy pohukiw ali radośnie, rybki pluskały w przejrzystej wodzie, ptaszki nam śpiewały, ja zaś miałem wrażenie, że siedzę nie w kajaku, lecz na złotym koniu.
Płynęliśmy z wodą, z szumem i weselem, radujący się szczerze urodą życia i młodości.
Jedno tylko mnie m artw iło, że zezowaty Ferda z okaryną za często kręcił się koło m ojego kajaka. Z erkał raz po raz na Hankę, przym ilał się, szczerzył do niej zęby, pogadyw ał ni w pięć ni w dziewięć, a H anka chichotała roz- anielona, oblewała go wodą nabieraną dłonią i przybierała coraz bardz:ej po- kuśliwą pozę.
Za W ydm uchow em był niewielki jaz. N aczelnik Guzowski uprzedzał nas, by płynąć środkiem prądu i dobrze celować pomiędzy dwa wystające pale, a nic nam się nie stanie. D opłynęliśm y wreszcie. K ilka kajaków zdołało już przem knąć szczęśliwie po rozhuśtanych falach. Przyszła kolej na mnie. A tu jak na złość H anka coraz bardziej zajęta zezowatym Ferdą z okaryną. W ycelo
wałem między owe dwa paie, popchnąłem wiosłem i bęc!., kajak się wywrócił, powstał wielki krzyk, zniknąłem pod wodą, ktoś mnie łupnął wiosłem po g ło wie, a kiedy w końcu wypłynąłem na powierzchnię, ujrzałem tylko wielkie zamieszanie i narzekającą Hankę. Stała po pas w wodzie, a ten przechera Ferda w iódł ją na brzeg i wygrażał mi pięścią.
Cała flotylla zatrzymała się, wszyscy wylegli na brzeg, H anka suszyła swoje przemoczone szatki w krzakach, a za które wciąż zaglądał Ferda z oka
ryną, ja zaś żułem wstyd i gryzłem się ze zmartwienia. Pocieszył m nie jednak naczelnik Guzowski, twierdząc, że nic się nie stało, że to należy do przy
jemności.
— Ha, jeżeli to należy do przyjemności, to się nie będę m artw ił! — p o myślałem uspokojony.
Kiedy w końcu H anka wyszła z krzaków, jako tako wysuszona, ruszyliśmy dalej.
— Z tobą już nie popłynę, boś ty trąba!... — rzekła do mnie z pogardą i usiadła w kajaku Ferdy. Ferda zaś piskał jej na okarynie jak słowik. A H anka uśmiechała się do niego!...
Potem już słońce zaszło i cała flotylla zatrzymała się w uroczym zakątku.
W yszliśmy na brzeg i zakrzątaliśmy się koło noclegu. N am ioty były, ognisko było, jedzenia było w bród, a Ferda miał naw et flaszkę gorzoły. H anka boczyła się wciąż na mnie, udaw ała że mnie nie widzi, bawiła się z Ferdą, a gdy przy
szło rozchodzić się do nam iotów , zginęła mi z oczu. Ferda również!...
Czarna rozpacz przyćm iła mi rozsądek i postanow iłem się utopić. Lecz Guzowski tak zajmująco opow iadał o utopcach, że dałem wszystkiemu spokój.
M achnąłem ręką, tym bardziej, że Guzowski zaprosił mnie do swojego na
miotu, poklepyw ał m nie po ram ieniu i wciąż powtarzał, żebym na wszystko gwizdał. M ądry był to człowiek!...
N azajutrz wróciliśmy późnym wieczorem do domu.
A za pół roku Ferda ożenił się z Hanką. A za trzy miesiące po ożenku Ferda kołysał już m alutkiego Ferdzika, trochę zezowatego i trochę piego
watego.
A gdy mnie dzisiaj spotka, kiwie sm ętnie głową i m ów i:
— Pieronie jeden!... Aleś ty mi dogodził!...
Ja zaś uśmiecham się złośliwie i odpow iadam :
— Niesłusznie m nie obwiniasz!... Przecież sam tego chciałeś!...
— N o tak, tak!... Lecz dlaczegóż byłeś taki niezgrabny i kaiak w yw ró
ciłeś!... Pamiętasz? W tedy... W iesz?...
— W iem , wiem!... N o, chodź stary, na jednego!... Zapijem y robaka!... — i znowu się uśmiecham.
— N o, jeżeli zapraszasz!... — mówi ociągająco Ferda, drapie się po głowie i ogląda.
— Ferda!... W racosz się!... — leci za nami skrzekliwy głos grubej, kudłatej baby. Stoi u płotu, tęga, rozłożysta, z m iną H eroda, gdy wydał wyrok na nie
w iniątka betlejemskie. Ferda waha się, krzywi wyraźnie.
— Ferda!... Słyszysz czy ni?... — leci groźny skrzek mojej dawnej Hanki.
— Czy pójdziesz kołysać czy nie pójdziesz?... M am iść za tobą!...
— Pierona... — mruczy Ferda i wraca jak skazaniec do domu, by kołysać dzieci.
Ja znów idę do Kasyna i umawiam się z kolegam i, jako prezes Klubu Kajakowców, dokąd popłyniem y następnej niedzieli.
Gustaw Morcinek
19
PIERWSZY FLIRT Z NAJADAMI
^1^ . ^Tjf IE W IEM , czy spraw iła to lektura „Sm ętka" — W ańkowicza, czy 4 P S J też może kilka upalnych dni, poprzedzających pewną czerwcową .J i, N § niedzielę, — dość, że wezwaniu kolegi E. na pierwszą wycieczkę kajakiem poddałem się z ochotą, choć bez specjalnego entuzjazmu. Dziś przyznaję się do tego ze skruchą, jednak bez większej żenady, jako że grzech ten nie może mi drugi raz się przytrafić.
Szlak wyznaczony obejmował popularny bardzo dla włóczęgów śląskich odcinek: Białą Przemszę od Sławkowa do Mysłowic, nie przekraczający w ca
łości 27 km. Liczne i rozm aite przeszkody czynią go jednak — zwłaszcza przy niskim stanie wody — dosyć trudnym ; tym więcej dla początkującego kajakowca. Ale o tym miałem dowiedzieć się później.
D opiero nazajutrz okazało się, że zastrzeżenie k o le g i: jedziemy bez w zglę
du na pogodę... dodaje powagi sytuacji. D zień bowiem obudził się jakiś grymaśny, załzawiony i skory do burz. A tu wyjazd na wodę i do tego pierwszy raz... Pomimo to jedziemy!
Sławków.
Skacząc przez wyboje uliczek, by nadążyć za wózkiem, który podwozi na
sze składaki nad wodę, przem aszerowujem y przez ubożuchne miasteczko, krzywiące się na nas urągliw ie kaprawością swych bram i słomianych da
chów. W reszcie ostatnia stodoła tego sławetnego grodu odsłania przed nami praw y brzeg Przemszy, k tóra minąwszy co dopiero młyn, ma nas ponieść w stronę Mysłowic.
Trochę zanadto m arudzim y przy składaku, gdyż przeznaczenie nie wszyst
kich części jest dla mnie dość wyraźne. N iedługo jednak spuszczamy kajak na wodę, opinając szczelnie fartuch, bo zaczyna padać gęsty deszcz, przew idy
wany zresztą od wczesnego już rana.
O d razu poryw a nas bystry prąd rzeki, k tóra w górnym biegu wije się jak meander. W iosła służą tu raczej do nadaw ania łodzi właściwego kierunku, •—
zwłaszcza na gw ałtow nych zatoczach, — niż do przyśpieszenia spływu. Po kilkunastu m inutach zaczynam już instynktow nie przystosowywać się do wy
mogów chwili,- które zmieniają się szybko, jak szybko spoza odsłoniętego zakrętu wyłaniają się nowe przeszkody. Rzecz oczywista, że instynktow i memu śpieszy nieraz z pomocą kolega, sygnalizując ledwie-ledwie wystające z wody pniaki. Powoli sam próbuję „sylabizować”, wypatrując miejsc, w których zwierciadło wody zdradza charakterystyczne nierówności, i ciesząc się z każde
go trafn ie „odczytanego wyrazu” .
Pochłonięty pracą wzroku, słuchu, no i mięśni, nie zauważam zrazu, że jedziemy zielonym tunelem . T o zarastające brzegi olchy tw orzą gęste sklepie
nie, podając sobie wzajemnie ręce: to hen gdzieś wysoko, to znowu tak nisko, że musimy schylać głowy, by nie przeszkodzić tym pow itaniom . Dołem zaś gęste podszycie kaliny, jeżyny i innych krzaków zwisa aż do samej wody, powodując w ocienionej tafli głębokie odbicia. Festony te co praw da zawadzają często o ster i utrudniają mocno kierow anie łodzią. N ie mamy jednak czasu, by tracić z tego pow odu cierpliwość, bo koncert mieszkańców tych zielonych pałaców kom pletuje wrażenie egzotycznego krajobrazu. W do
datku pogoda, jakby przekonana naszą stanowczością, wyraźnie się poprawia, a wkrótce zaczyna prażyć słońce.
N iedługo jednak los pozwolił n am tak zapamiętywać się i cieszyć z m uro
wanej pogody, bo oto na zakolu ukazał się tkwiący w środku rzeki spory głaz, koło którego nagrom adziło się m nóstw o przymulonych gałęzi, tworząc razem niewielką, ale dość niebezpieczną dla kajaka w wąskim korycie wysepkę;
mała zaś przestrzeń likw idow ała możność powzięcia trafnej decyzji, który z dwóch ram ion lepiej nadaje się do przeskoku. I tu ujaw niło się, że mój kunszt wioślarski niski jeszcze osiągnął poziom. N im zdążyliśmy go jednak sklasyfikować, łódź nasza zatarasow ała już w poprzek jedno z wąskich ra
mion, opierając się dziobem o brzeg. I byłoby się skończyło, jak to często się kończy, gdyż wzmożony prąd wody mocno napierał na naszą lewą burtę, usiłując opleść kajak w okół przeszkody, gdyby w porę nie pośpieszył z po
mocą jeden ze stojących na brzegu rozbitków, którzy przed chwilą podob
nemu do naszego ulegli losowi, a teraz opłakują resztki zgruchotanego składaka. N ie wiem, czy mój współtowarzysz, a zarazem sternik i kapitan załogi, nie zaczął wtedy żałować, że zbyt pochopnie wyciągnął mnie z domu, bo go wówczas — ani też później — o to nie pytałem. Sądzę jednak, że trochę tak.
Po tym w ypadku bez w ypadku spływamy już bez większych przeszkód, ciesząc się z każdego udanego m anew ru i opalając się w słońcu, które
z pow odu kapryśnego wielce biegu rzeki mamy raz z prawej, to znowu z lewej strony. W półtorej godziny później koryto przecina szereg wbitych w dno słu
pów, a szum wody zwiastuje tartak na „Łokciu” . Czeka nas więc obnoszenie kajaka, a potem śniadanie i kąpiel w spadającej z tamy i perlącej się jak szam
pan wodzie.
Po dw ugodzinnych wagarach pod tartakiem ruszamy dalej. Rzeka zaczyna już biec wolniej, rozlewając się szerzej i tworząc liczne rozgałęzienia. Z n i
kają drobne przeszkody, wyczerpujące tak uwagę w górnym biegu rzeki; co najwyżej oko w ypatruje mielizn, łatwych zresztą do rozpoznania po jaśniej
szym odcieniu i charakterystycznym zw ełnieniu tafli wody. Zachodząca zaś od czasu do czasu konieczność holow ania łodzi działa dobrze jako urozmaicenie włóczęgi.
W reszcie dojeżdżamy do M aczków i tu czeka nas dość ciężka przeprawa.
N a drodze stanęły bowiem Państwowe Zakłady W odociągow e z wysoką i nie
możliwą do przebycia tamą. D efilujem y więc z całym taborem naokoło d łu giego parkanu Zakładów , a potem przez most, by dostać się na drugi brzeg, dostępny tu jedynie do w odowania. Paradzie tej asystuje rój dzieci,
Na szypotach Białej Przem szy
fo t. J . M acieliński
chętnych — jak wszędzie zresztą — do okazania swej życzliwości. Cóż — kiedy do niesienia możemy im dać dwa tylko wiosła.
Rzeka postanow iła nam sprawić jeszcze na zakończenie niespodziankę, bo oto stawia na drodze dwie partie szypotów. O swojeni już jako tako z figlam i
n u rtu , chwytamy rączo za wiosła i ze śpiew em :
— hulaj bracie fajno, gdy harmonia gra...
przemykamy szybko wśród szypotów i pieniących bystrzów, kołysani odwiecz
nym ruchem fal i żegnani głuchą pieśnią kotłujących wód nad skalistym dnem rzeki.
Dalszy spływ nie nastręczył już większych atrakcyj. Podnoszący się tu i ówdzie brzeg kładzie długie cienie na wodę. Zbliża się wieczór. Powoli d o jeżdżamy do ujścia Białej Przemszy, miejsca, gdzie ongiś tkw ił kam ień g ra niczny trzech zaborców. W reszcie dostajemy się na wody Czarnej Przemszy, której toń — wyzłocona zachodem — straciła właściwy sobie odcień. K ilom etr w górę rzeki — i jesteśmy u celu.
Czuję trochę zmęczone nienawykiem kości, ale zarazem przeczuwam, że ten pierwszy flirt rozwinie się niew ątpliw ie w niekończący się romans.
Karol Franek
M A Ł A R Z E C Z K A
Zagubieni w zaw rotnym tempie życia, w walce o zaszczyty, o złoto, o kęs codziennego chleba, lub o prawo do życia, jakże dalecy jesteście dobra i piękna.
N a d głowami W aszym i szaleje miasto-potwór, wysysa krew, szarpie nerwy. A tuż obok, zapomniana, czeka dobra matka-przyroda.
Chodźcie do niej! Błękitną wodą ochłodzi W asze rozpalone skronie, słońcem w yzłoci W am drogę, ciszą lasów ukoi nerwy.
N ad skołataną W aszą głową brat-słowik wyśpiewa wielką pieśń miłości, a u stóp W aszych dojrzeje siostra-jagodą.
Odpadną od Was szare troski, złe myśli, dręczące z-zvątpienia.
Staniecie się lepsi.
Zrozumiecie piękno i radość istnienia.
AM RZUCIĆ na łamy jednodniów ki garść w spom nień z mojej w łó
częgi wodnej. Co wybrać?
Jak nawleczone na nić barw ne paciorki, przesuwam w myśli czarowne w spom nienia: błękitne wstęgi dużych, spokojnych rzek, gąszcza sitowi i ocze- retów, przeczyste, bystre wody, ujęte w ramę lasów, dzikie, skalne urw iska brzegów, w ieloram ienne koryta rzek nizinnych i ciche, szmaragdowe, lub
groźnie najeżone grzywami fal, jeziora.
Co wybrać?
Przymykam oczy i chcę z natłoku w spom nień wyłowić najczarowniejsze.
Tak, mała rzeczka, stanowczo ona.
W ysokie brzegi, pokryte liściastym lub mieszanym lasem, płoną tysiącem barw, od krem ow ego koloru śm ietanki, poprzez wszystkie odcienie żółtego i pąsowego, do głębokiej purpury i ciemnego fioletu.
Z łote liście klonów i czerwone g rona kaliny chylą się do burt kajaka, koralow e czuby osiczyny płoną w słońcu, a rosnące na samym brzegu, niem al w wodzie, krzaki olszyny mają napraw dę barw ę szmaragdu.
K raina kolorow ej bajki z tysiąca i jednej nocy.
To Skrwa.
W ysokie brzegi, pokryte mieszanym lasem — to Skrwa
fo r. M. S zerer
Las zbliża się z lewej strony, rzeka, coraz węższa, coraz bardziej kręta, nurt bystry. Za każdym zakrętem jakaś przeszkoda: zwalony pień, splot gałęzi i krzaków, ukryte pod wodą pnie.
D roga najeżona niespodziankam i, trudna, ale ciekawa i pełna uroku obco
wania z pierw otną naturą, nietkniętą chyba od lat ręką człowieka.
A dalej rzeczka wchodzi w łąki.
Jest cudowne, letnie południe. Prom ienie słońca kładą gorące pocałunki na naszych nagich ramionach, z łąk pachną kwiaty drugiego pokosu. Coraz leniwiej poruszają się wiosła.
N agle, pod prostym kątem, las zbliża się do rzeczki i naraz, za ostrym zakrętem, nieoczekiwanie, wpadam y dziobem kajaka na kładkę.
A kładka z gatunku tych, co to ani pod nią, ani nad nią. My kajakowcy znamy takie kładki.
Z anim przenieśliśmy kajak, idę brzegiem na rekonesans.
W oda spieniona, z szumem i pełna bryzgów wali po głazach i pniach wystających, a tuż nad jej szalonym nurtem świerk i olszyna, rosnące na dwóch przeciwległych brzegach, splotły m iłośnie ram iona i maczają je w wo
dzie, a dalej gruby, zwalony pień zagradza drogę, zostawiając zaledwie wąski przesmyk od strony lewego brzegu.
O przeniesieniu kajaka lądem nie ma mowy. Stromym, lesistym zboczem wije się ścieżka, po której, nic naw et nie niosąc, iść trudno.
Ruszamy. Zaraz za kładką jest płytko, więc prowadzim y Sobakę, brnąc w wodzie. Ale po kilkunastu m etrach wpadamy po ramiona. N u rt wyrywa nam z rąk kajak i ledwo zdążyliśmy wskoczyć do środka, już prąd nas wnosi p o między gałęzie nisko schylonych drzew.
T rochę podrapani przedostajem y się przez nie.
W iosłować nie można. W iosłam i bronim y się tylko od odwrócenia kajaka, tyłem lub bokiem do prądu.
Droga najeżona niespodziankam i
— to W el
fo t. J . R ylski
Z a drugim , czy trzecim zakrętem wpadamy między zwalone pnie. Jeden z prawej, drugi z lewej strony tworzą, wąski przesmyk, przez który wali spieniona woda. Cudem dostajemy się w ten przesmyk, ale prąd przyciska nas do pnia i ani sposób ruszyć dalej. Sobaka skrzypi, jak gdyby skarżyła się na krzywdę, k tó ra jej się dzieje.
W yskakujem y na pnie i z trudem przeprow adzam y kajak do wylotu owego wąskiego przesmyku.
T o są ułamki m inuty. W porw any prądem kajak wskakujemy byle jak, aby się uczepić i znów wpadam y między głazy, wystające z wody.
Zwalone drzew a, oderwane konary i gałęzie — to Długa
fo t. F. O lszew ski
Jeszcze jeden zakręt, jeszcze drugi i trzeci. Przelatujem y przez jakiś kam ie
nisty próg, nie zdążywszy się naw et zorientować, jak jest wysoki i wreszcie wypadamy na spokojniejszą, wodę.
Rzeczka rozlewa się szeroko, zwiastując bliskość młyna.
T aką jest W el.
N a obu brzegach zbliżają się lasy. Pierwsze zetknięcie się z nim i to pierwsza zapowiedź walki, k tó ra nas czeka.
Przesuwamy Sobakę przez pień zwalonego drzewa i zaszywamy się w gąszcz dzikiej dżungli.
Podm okłe łąki na brzegach rzeczki, usiane kępami pięknych drzew, nieco dalej przeglądają sosny, a same brzegi gęsto zarośnięte krzakami i drzewami.
W ody dość, n u rt bystry. Co chwila spotyka się ślady nawałnicy, która niedaw no tu szalała. Zw alone drzewa, oderw ane konary i gałęzie.
Ale w rzeczce i w poprzek niej leżą też pnie zielone, pruchniejące, omszałe, które od lat zapewne zagradzają drogę, tylko że n ikt tej drogi dotychczas nie próbował.
A rzeczka tworzy co chwila niewielkie rozlewiska, aby znowu kilkom a krętym i, w ąziutkim i odnogam i zaszyć się w puszczę.
Las na jej brzegach to najprawdziwsza, najdziksza puszcza, nietknięta chyba nigdy stopą ludzką.
Jest tam jedno zaczarowane uroczysko — rozlew.
Schodzą się w nim i rozchodzą dalej cztery wąskie odnogi rzeczki. Z głę
bokiej, bezdennej toni sterczą ram iona zatopionych drzew, jedne odarte z kory, wybielone przez w iatry i słońce, inne pełne zaledwie więdnących liści.
Dziewicza, splątana roślinność strzeże brzegów uroczyska, a na niewielkim cypelku, u w ylotu jednej z odnóg, pod starą pokręconą sosną, skrawek suchego miejsca zaprasza do rozbicia obozu.
Jakże rozkosznie przeżyć resztę dnia i przespać jedną bodaj noc w tak absolutnym odcięciu od świata, w tak prawdziwie dzikiej dżungli.
To Długa.
A dalej Rawka, płynąca sercem boru i górska, szumiąca, pełna niespodzia
nek, ujęta w ramę liściastego lasu Radunia, i dzika, wijąca się wśród leśnych uroczysk Rospud.a i najpiękniejsza bodaj ze wszystkich, tajemnicza, leśna Sę
pólna i tysiąc innych, nieznanych i nieodgadnionych, które czekają odkrywcy, nęcąc obietnicą zupełnego oderw ania się od świata, wdarcia w najgłębsze ta jemnice przyrody i rozkoszy pierw otnego człowieka — zwycięskiej walki z naturą.
M ałe rzeczki... N ie trzeba ich szukać daleko, są wszędzie i kryją nie
opisany urok dla tych, którzy zrozumieli, że m iarą przebytej drogi dla praw dziwego włóczęgi są nie kilom etry, lecz chwile radosnej wolności.
Maria P odhorska O k o l6 w
30
„TRAMP PŁYNIE NA POLESIE
ECYZJA ZA PA D ŁA , jedziemy „T ram pem ” na Polesie — kraju ' l i 1 | polskiej egzotyki.
wSSm r te r m in "wyprawy — przeważnie drogam i wodnym i — z Mysłowic d o P iń s k a wyznaczony na dzień 15 lipca.
Pakowny „T ra m p ”, „elegancki i przystojny” gotow y do d ro g i; namiot, żagiel, prymus, nieodzow na kam era fotograficzna oraz cały szereg drobiazgów koniecznych do tak dalekiej eskapady — na miejscu.
W dżdżyste popołudnie, żegnani przez najbliższych, którzy dla nadania nam rozmachu podholow ali „T ram p a” m otorów ką ze trzy kilom etry,
—• popłynęliśm y z prądem Czarnej Przemszy.
Pogoda w dalszym ciągu zła, nieustanny „kapuśniaczek” i chłód przeni
kliwy, tak że już w drugim dniu zmuszeni byliśmy chronić się w namiocie.
Przemoknięci, zziębnięci i w kiepskich hum orach zabraliśmy się do zmiany okryć. Tadzik — mój brat — „wykw alifikow any kucharz” , rozpalił prymus, który hucząc, zwiastował ciepłe danie i dodaw ał nam otuchy do dalszej podróży.
Skoro tylko wyjrzały zza chmur pierwsze prom ienie słońca, ruszyliśmy znowu w drogę. Zniechęcenie m inęło bezpow rotnie, a miejsce jego zajęła rados'ć, przy czym malownicze ruiny Tyńca i uśm iechnięte Bielany przekonały
Malownicze ruiny Tyńca fo r. J . M acieliń sk i
nas, że jednak w arto szukać nowych w rażeń i napawać wzrok pięknymi widokam i przesuwającymi się przed oczyma, jak zmieniające się ciągle w ka
lejdoskopie obrazy.
Po zwiedzeniu zabytków K rakow a, pod rozwiniętym żaglem, przy pom yśl
nym wietrze, spływamy raźno w dół W isły, pozostawiając po prawej ręce Niepołom ice z zaniedbanym zamkiem królew skim i Kopcem G runw aldzkim . M ijamy ujścia Raby, D unajca i innych rzek, aż zatrzymujemy się w T arn o brzegu, skąd po krótkim biwaku, orzeźwiającej kąpieli i zwiedzeniu pałacu hr. Tarnow skich ruszamy dalej. Leniwy bieg królow ej polskich wód zmusza nas niestety do intensyw nego wiosłowania — co przy bodajże „tropikalnym ” skwarze jest nielada „przyjem nością” — ale za to daje gw arancję przebycia
przew idzianego na ten dzień odcinka. Minąwszy liczne przewozy i promy, spostrzegamy wreszcie białe kontury zamku, zwiastujące, że zbliżamy się już do Sandomierza.
Przybijamy do przystani Ligi M orskiej i K olonialnej, by udać się na zwiedzenie pięknie położonego miasta — stolicy C. O. P. Spośród „kocich łbów ” rynku wyrasta, otoczony brudnym i sklepami żydowskimi, historyczny ratusz. Stare kościoły, bram a opatowska, zamek i muzea.
Skały w apienne pod Tyńcem f o t. J . M acieliń sk i
Za Sandomierzem W isła rozlewa się szeroko. U pał, mielizny, sygnalizo
wane przez białe i czerwone wiechy, towarzyszą nam ciągle. M ijam y pełne historycznych zabytków miasteczka (Zawichost, A nnopol, Józefów, Kazimierz D olny), plaże zapełnione letnikam i, i w Puławach kończymy pierwszy etap naszej wyprawy, zostawiając za sobą 450 km drogi wodnej przebytej w ośmiu dniach.
Z Puław, po zwiedzeniu pięknego parku i pałacu Czartoryskich, świątyni Sybilli, kaplicy M arynki i dom ku gotyckiego, pociągiem przenosimy się do D orohuska nad Bugiem, zatrzymując się po drodze w Lublinie, dla zwiedze
nia jego osobliwości.
Bystry n u rt Bugu, który wije się ocieniony nadbrzeżnymi wierzbami, niesie
„T ram p a” znacznie szybciej niż flegm atyczna W isła. Ostrożnie mijamy ster
czące w wodzie koły, pniaki i ostre pręty, dość często przenosząc „T ram p a”
lądem.
M ijamy liczne wiatraki, stanowiące piękną dekorację pejzażu, ubogie w io
ski, przebywając szlak skąpy w historyczne zabytki, ale za to krajobrazow o bardzo ciekawy.
W reszcie Bug poważnieje, tocząc głębokie i czyste, choć ciemne wody, miejscami zaś odkrywając piaskowe ławice.
Bociany, rybitwy, czaple i jaskółki-brzegówki, gnieżdżące się w piaszczy
stych strom ych brzegach, są jedynymi towarzyszami kajakowca. Płyniemy w ciszy, pełni radosnego zachwytu i wdzięczności dla .natury, k tó ra nas w cuda swe prowadzi.
Zbliżając się do W łodaw y, mijamy dwanaście młynów, które świadczą o tym, że jesteśmy w ośrodku handlu zbożem.
N astępny postój w Brześciu nad Bugiem, gdzie nocujemy wśród krzewów w ikliny nad brzegiem Muchawca tuż przy jego ujściu do Bugu naprzeciw
Przed dobrze zasłułonym noclegiem
fo t. T . K ostecki
przystani wioślarskiej, skąd dochodzą nas dźwięki daw no mesiyszanej muzyki z głośnika radiowego.
Muchawiec jest naturalnym przedłużeniem K anału K rólewskiego, łączące
go Bałtyk z M orzem Czarnym, o siedrniu jazach iglicowych, regulujących stan wody w kanale, spiętrzając ją od 0,5— 1,2 m. Płyniemy bardzo wolno pod prąd, mijając się z długim i szeregami tratew.
Brzegi zarośnięte tatarakiem , poza którym ciągną się podm okłe łąki z cha
rakterystycznymi kopam i siana. M nóstw o bocianów również świadczy o roz
ległych m okradłach. Przy jazach przenosim y kajak lądem i wśród czepiających się steru w odorostów z przew agą nenufarów , wśród upału i nieznośnych much, torujem y sobie drogę do K anału Królewskiego. W odorosty wreszcie ustę
pują, a w czystym zwierciedle wody przeglądają się ciekawie przybrzeżne olchy, brzozy i sosny — jest przytulniej niż na M uchawcu. K anał staje się coraz płytszy, osiągając swój szczytowy p u nkt we wsi Halik, skąd wody spływają na wschód ku Pinie i na zachód ku Muchawcowi. W ody K anału K rólewskiego zasila K anał Orzechowskiego i K anał Białojezierski, który w e
dług naszego program u staje się dalszym etapem naszej podróży.
Bujna roślinność, krzewy i lasy ozdabiają kanał z obu stron. Tu spotyka
my po raz pierwszy charakterystyczne barcie na pniach drzew.
K anał Białojezierski o długości 15 km łączy K anał K rólewski z Jeziorem Białym, w całym biegu żeglow ny; przebywamy go więc szybko i wjeżdżamy pod żaglem na jezioro otoczone zewsząd lasem. Zryw a się wicher. W ysoka fala coraz gw atłow niej atakuje „T ram p a”, pieniąc się jakby ze złości, że ją przecina swoim dziobem. Jezioro wydaje się groźne; ciężkie ołowiane chmury wiszą nad nim nisko. K ajakiem rzuca jak łupinką — to dźwigając ga w górę na grzbiet fali, to znów opuszczając w dół w międzyfale. I tak żeglując zygzakami, objeżdżamy dokoła jeziora, doznając rozkosznej emocji. Zw olna jezioro uspokaja się, gdyż w iatr ustaje, rozpędziwszy kłęby ciężkich chmur.
T afla Białego zaczyna goreć najczystszym złotem i purpurą. W spaniałe wra-
Suszące się sieci
fo t. T . K o steck i
żenią, wyśmienite hum ory i zasłużony posiłek nad brzegiem jeziora uzupeł
niają zadowolenia przeżytego dnia.
W racam y na K anał K rólewski i nieuregulow anym i brzegam i Piny zbli
żamy się do Pińska. Egzotyczny charakter Polesia występuje w parze z Piną, na brzegach której suszą się rozpięte na żertkach sieci. D ookoła „hało” — tak tu nazywają błota.
Spływając w dół Piny, często mijamy Poleszuka, który klęcząc, płynie na swej z jednej kłody wyciosanej czajce. Plusk wioseł płoszy uśpione w tata
rakach dzikie kaczki, które stadkam i przelatują nam tuż nad głową. W o d a lśni w prom ieniach zachodzącego słońca, a my jak po szkarłatnym chodniku zbli
żamy się do Pińska. Słońce zachodzi. W idzim y światła p o rtu w ojennego i wśród znaczących drogę boi zajeżdżamy na trzydniow y pobyt do przystani szkolnej, położonej n a wyspie naw prost miasta. Tu spędzamy pierwszą noc nie pod namiotem.
Z dojazdem do Pińska kończy się drugi i ostatni etap naszej włóczęgi wodnej o długości 430 km, przebyty w ciągu 7 dni.
Pińsk to miasto kontrastów ; port, pińska flotylla wojenna, a obok pry
mitywne łodzie Poleszuka, piękne kościoły obok nędznych strzechą krytych
Egzotyzm Polesia f o t. T . K o steck i
chat, bruki i chodniki obok bagien i trzęsawisk. Po jednej stronie ulicy prze
chadza się turysta czy też m arynarz a drugą kroczy majestatecznie... krowa.
Z Pińska wybieramy się pieszo na wioski poleskie, by z bliska przyjrzeć się życiu Poleszuków, ludzi prostych, lecz wartych poznania. Ze zdumieniem stwierdzamy, że wieś poleska prawie nie zna żelaza. W szystkie narzędzia rolnicze z drzewa, a w konstrukcji swojej nie mają ani śrub ani gwoździ, wszystko zaś łączone jest więzadłami drewnianym i. Drzew o zastępuje każdy m ateriał — naw et grzebienie są z drzewa.
U biór Poleszuka, to zgrzebna koszula i czerwone spodnie — może kom binacja tych kolorów wiąże się z ubarw ieniem bociana, który jest tu od w ie
ków stałym mieszkańcem.
Rybołówstwo to głów ne zajęcie ludności, żyjącej w bardzo prymitywnych warunkach. Z kurnej chatynki Poleszuka wyziera graniczące z nędzą ubóstwo.
M ożna tu wręcz zapomnieć o tym, że istnieje w ogóle kultura, postęp i cy
wilizacja; spraw ia to właśnie ten sm utny egzotyzm Polesia. A urok Polesia?
N ie czuję się na siłach opisać go. Trzeba samemu zakosztować włóczęgi, by wrócić z tyloma niezatartym i w spom nieniam i, jak załoga „T ram p a” .
D w udziestodniow a w ypraw a ze Śląska na Polesie z 880 km trasy wodnej ukończona. Ale w projektach na nowy sezon wioślarski leżą już dokładne program y nowych, niemniej ciekawych wycieczek.
Adam Kostecki
36
PRZEZ KAJAK DO JACHTU
, TEM PO ŻYCIA, przy równoczesnej mechanizacji :lkich przejawów bytowania, doprow adziło do kata- stanu zdrow otnego i m oralnego mas, szczególnie przemysłowych.
W człowieku, oderwanym od przyrodzonych źródeł życia, rodzi się wresz
cie szczęśliwe hasło pow rotu do natury, by wśród rzek i jezior, lasów i urwisk górskich, czy też wreszcie na bezgraniczach morza odnaleźć swą wartość.
Ten zdrowy przełom myśli — w pogoni za słońcem, powietrzem , wodą i przestrzenią — coraz wyraźniej zaznacza się w umysłach współczesnych;
coraz częściej słyszy się, że zbratanie szerokich w arstw społeczeństwa z żywio
łem wodnym, to źródło nowych sił fizycznych i duchowych, to św ietna szkoła charakterów , kształcąca kadry dzielnych szermierzy idei m orskiej, wytrawnych żeglarzy — badaczy dalekich lądów i możliwości kolonialnych.
N ie jest też inaczej; kajakarstw o i żeglarstwo, jako sporty prze
strzenne często w trudnych w arunkach naturalnych upraw iane, zmuszają do zdrowego wysiłku mięśni i ¥/ymagają uczciwego sprytu i przedsiębiorczości, przytomności umysłu i zaradności, rozsądku i ostrożności, inicjatywy i stanow czości, inteligencji praktycznej i h artu ducha.
W współżyciu z przyrodą dusza odradza się, szlachetnieje — czar wody bie
rze turystę w swe posiadanie i wydobywa z lamusa w spom nień najpiękniejsze sny młodości, czyste i w olne od nieprawości.
Rosną też ciągle szeregi turystów wodnych śródlądowych i morskich, chociaż rozwój tej budującej turystyki nie osiągnął u nas niestety takiego rozmachu jak za granicą.
»ZM OŻON) niemal wsz strofalnego w ośrodkach miejskich i
Ciągle jeszcze pokutuje w naszym społeczeństwie niedowiarstwo, uprze
dzenie, ospałoś: lub wręcz obawa. Ludzie boją się wody, uważając ją za zdra
dliwy żywioł, czyhający na życie śmiałka, który odważył się zanurzyć w toni pióra wioseł, lub przeciąć grzywę fali dziobem jachtu, pędzonego siłą wiatru.
Tymczasem dla kajakowca wystarczy umieć pływać, a dla jachtsmena — zachować ostrożność i przezorność, przy odpowiedniej znajomości kunsztu żeglarskiego, aby niebezpieczeństwo całkowicie minęło, w zględnie zmalało do minimum. I w tych w arunkach kajakarstw o lub jachting nie są groźniejsze od narciarstwa. Oczywiście, że żeglarstwo morskie to o wiele więcej niż śródlądo
we, które jest tylko jakoby przedw stępnym kursem do pierwszego.
Kajakowcem-żeglarzem słodkich wód może się stać każdy bez specjalnego przygotow ania teoretycznego i praktycznego, już po jednodniow ej wycieczce;
natom iast żeglarz morski musi zdobyć w pierw teoretyczne wiadomości z za
kresu praw a m orskiego, nawigacji i locji oraz przejść praktyczny kurs naw i
gacyjny i robót linowych, zanim zdobędzie niezbędny patent żeglarza, bez którego nie może wyjść z p o rtu w morze.
Uzyskanie jednak takiego patentu nie przedstaw ia specjalnych trudności i spraw y te są przewidziane w program ach prac klubów, k tóre w pierwszym rzędzie szkolą zastępy żeglarzy, sterników i kapitanów morskiej żeglugi sportowej.
Jachtsm en bowiem musi być zawsze przygotow any na to, że w ypadnie mu kiedyś stoczyć ciężką walkę z żywiołem, a wówczas dzielnością, nieugiętym charakterem , zaradnością, przytom nością umysłu, a nade wszystko um iejętno
ścią musi pokonać wszystkie trudności, aby wyjść z walki zwycięzcą a nie zwyciężonym.
Te wszystkie jednak trudy sowicie opłacają się, bo morze niepojętym u ro kiem swoim hojnie nagradza.
Turystyka śródlądow a natom iast to tylko m iła rozrywka oraz piękny i zdrowy sport.
W kajaku pod żaglem
fo t. T . K ostecki
Rzucam więc hasło: przez kajak do jachtu. Niechaj ludzie, dla których sprawy wodne są całkiem obce, zakosztują czaru włóczęgi po wodach śródlądo
wych, aby rozkochani w wodzie — przepadli dla lą d u ; a nałogowym w odnia
kom, znającym dobrze kaprysy wód śródlądowych, radzę poznać morze przez upraw ianie jachtingu, tym bardziej, że kajakarstw o i żeglarstw o śródlądowe są doskonałym przedszkolem żeglarstwa morskiego.
Pierwsi — ludzie spod znaku w io sła — niech w ędrują, by poznać i ukochać swój kraj, by realizować ideał w spólnoty narodu, a drudzy — ludzie spod żagla
— niech niosą ze sobą polską banderę z dum nym O rłem Białym, dokum en
tując tym samym odwieczne praw a N aro d u Polskiego do morza i propagując polskość na najdalszych zakątkach globu.
M usimy doprow adzić do tego, by biało-czerwona bandera była panującą na M orzu Bałtyckim i znana dobrze na wszystkich morzach świata.
Edward Becker
Z m orskiej włóczęgi
fo t. inż. L. M ay re
39
O ROZW ÓJ JACHTINGU
j a c h t i n g m o r s k i u g r u n to w a ć i r o z w i n ą ć m u s i m y ; je s t to n a k a z c z a s ó w d z i s i e j s z y c h n ie t y l k o , a n a w e t n ie t y l e s p o r t o w y , ile s p o łe c z n y i n a r o d o w y , p o w i e d z i a ł b y m w ię c e j
— p a ń s t w o w y . J e s t n ie d o p o m y ś l e n i a , a ż e b y n a s z a b a n d e r a ja c h t o w a n ie b y ła r e p r e z e n to w a n a n a m o r z a c h o b o k b a n d e r n a r o d ó w e u r o p e js k ic h . J a c h t m o r s k i je s t ś w i a d e c t w e m o p a n o w a n ia m o r z a n ie t y l k o p r z e z s fe r y r z ą d o w e , a le p r z e z s a m o s p o łe c z e ń s t w o . J a c h ti n g n a s z m u s i p r z e o r a ć p s y c h i k ę s p o łe c z e ń s t w a , a z o b s z a r ó w m o r s k ic h u c z y n i ć d la ń n o w e t e r e n y , r ó w n ie c e n n e i s e rc u m ile , j a k r o z ło g i p ó l n a d w i ś la ń s k ic h .
M . Z A R U S K I .
IĘTNAŚCIE LAT TEM U sport jachtingow y w Polsce właściwie jeszcze nie istniał. Społeczeństwo nasze, jako na wskroś lądowe, nie ma serca dla spraw, związanych z m orzem i z naszą ekspansją morską.
Pewne przebudzenie dało się zauważyć dopiero wtedy, gdy rząd i małe koło ludzi dobrej woli, nie bacząc na opory m oralne i m aterialne, pojawiające się na każdym kroku, w ytrwale zaczęło dążyć do rozbudowy naszej potęgi morskiej i do podniesienia znaczenia naszej bandery na wodach świata.
Niem ałą zasługę w propagow aniu naszej bandery ponieśli jachtsmeni- pionierzy, w pierwszym rzędzie sędziwy generał M arian Zaruski, niestrudzony propagator turystyki m orskiej, walczący czynami i słowami o podniesienie znaczenia naszego jachtingu m orskiego, zarówno w kraju jak i na wodach zagranicznych. O n to zorganizow ał pierwsze rejsy zagraniczne na polskich jachtach, on wszczepił myśl m orską w szeregi naszego harcerstwa, on temuż harcerstw u m orskiem u wskazał właściwą drogę ku dalszemu rozwojowi i on ostatecznie dziś jeszcze, pom im o sędziwego wieku, rokrocznie prowadzi harcerski jacht szkolny „Zawiszę C zarnego” ku dalekim wybrzeżom, czuwając z iście ojcowską dumą nad wychowaniem żeglarskim młodych wilków morskich.
W chwili obecnej jachting nasz, zorganizowany w całym szeregu poszcze
gólnych klubów, posiada jednak wspólne kierow nictw o, spoczywające w rękach
„Polskiego Zw iązku Ż eglarskiego” . Kluby poszczególne, choć korzystające częściowo z subwencji państwowej, prow adzą na ogół swoją» własną gospodarkę.
Pomoc państw a wyraża się w ułatwieniach, zarówno pod względem finanso
wym jak i celnym oraz form alnym przy nabywaniu sprzętów, w uw zględnie
niu potrzeb żeglarstw a sportow ego przy budow ie portów morskich i w udzie
laniu daleko idących ulg kolejowych dla załóg statków sportowych, udają
cych się do miejsca zaokrętow ania lub wracających do dom ów po ukończeniu rejsu. Również w podróżach zagranicznych żeglarz sportow y korzysta z całego szeregu ulg i ułatw ień; wyjeżdżający jacht otrzym uje jako dokum ent osobowy dla załogi t. zw. „Listę załogi”, która czyni zbytecznym posiadanie indyw idu
alnych paszportów. Przy zaprow iantow aniu statków przed wyjściem w rejs zagraniczny można korzystać Z dostaw p o rtu wolnocłowego, za granicą jacht korzysta z pełnej opieki naszych placówek konsularnych, tak samo jak każdy duży statek handlow y lub pasażerski. Pom im o jednak tych wszystkich ulg i ułatw ień rozwój naszego żeglarstw a m orskiego nie wykazuje takiej dynamiki, jaką chcielibyśmy widzieć. Składają się na to różne przyczyny. W pierwszym rzędzie dziwna apatia i brak zainteresowania oraz nieuświadom ienie w spra
wach żeglarstwa m orskiego naszego społeczeństwa. Każdemu, dalej stojącemu od tych spraw, wydaje się, że jachting jest nie tyle sportem , ile bardzo k o sztowną i dla przeciętnego śm iertelnika nieosiągalną rozrywką. O tóż pogląd ten oparty na doświadczeniach z życia innych zamożniejszych narodów jest jednostronny i niesłuszny. M ilioner am erykański, dla którego jachtem jest dopiero statek o dwóch czterystukonnych m otorach Diesla, o długości ponad 50 m po pokładzie i posiadający liczną płatną załogę, nazywa mniejsze jednostki m otor-boatam i. A le ten sam m ilioner za sportsm ena w naszym sensie uchodzić nie może, gdyż nie upraw ia on sportu żeglarskiego, lecz odbywa po prostu podróż na własnym statku pasażerskim. Nasz jachtsmen natom iast pływa na stosunkow o małej jednostce, nie uznaje płatnych załóg, do pomocy m otoru (o ile takowy w ogóle posiada) ucieka się tylko w razie konieczności, każdą pracę w takielunku na pokładzie i pod pokładem sam wykonuje, często jest kapitanem , kucharzem i m ajtkiem w jednej osobie. W alczy z żywiołem i naraża swoje życie w obronie ukochanego statku, wierzy tylko sobie i własnym siłom, nie oglądając się na płatną pomoc, jest swoim własnym panem i praw dziwym sportsm enem , ale niestety ten nasz żeglarz ma pustą kieszeń. Posia
danie własnego jachtu jest często dla niego niedoścignionym marzeniem. Je
żeli jednak nie ma pieniędzy jako jednostka, to w grom adzie zawsze znajdą się środki do wspólnego nabycia większego lub mniejszego stateczku. I tylko tą drogą mogą iść nasi m łodzi i starzy adepci sztuki żeglarskiej.
W Polsce mało jest ludzi zamożnych, którzy by m ogli sobie pozwolić na kilkutysięczny w ydatek związany z nabyciem własnego jachtu, tym bardziej, że sezon żeglarski u nas jest krótki i jacht taki w najlepszym wypadku tylko około w 40% całego roku może być wykorzystany. Stoją zatem przed nami dwa zagadnienia, które musimy rozwiązać, a mianowicie:
a) jak umożliwić stosunkowo małozamożnym ludziom upraw ianie jachtingu, b) jak można przedłużyć tak krótki u nas sezon żeglarski.
Odpow iedź na pierwsze pytanie daje nam rzut oka na ruch spółdzielczy w Polsce. O tóż trzeba stworzyć jak największą ilość spółdzielni jachtowych lub związków współwłaścicieli jachtów, opartych na zasadach spółdzielczości.
Przeciętny człowiek pracujący, gdy nie mieszka nad samym wybrzeżem, nie może więcej niż cztery tygodnie z całorocznego urlopu poświęcić na cele turystyki morskiej. Sezon żeglarski na Bałtyku trw a od połowy maja do poło
wy października, czyli pięć miesięcy. Ponieważ na jachtach średniej wielkości załoga liczy 6— 7 osób, więc z jednego jachtu korzystać może w norm alnych warunkach w przeciągu roku 30 osób, licząc rejsy 4-tygodniowe, lub 40— 60