• Nie Znaleziono Wyników

Obrona Keysowej. Komedja w trzech aktach

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Obrona Keysowej. Komedja w trzech aktach"

Copied!
104
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)

OBRONA KEYSOW EJ

(6)
(7)

BRUNO WINAWER

OBRONA KEYSOWEJ

KOMEDJA W TRZECH AKTACH

a

„ Ś W I A T "

W A R S Z A W A

P R E M J E P O W I E Ś C I O W E „ Ś W I A T A ”

(8)

39ŁA

,'Żaf

^KujafurbleXc^i, d ^ ł

Wdnx

«v*/

ZoWeyuWa /S lS '

Zakł. Graf. „Drukarnia Bankowa”. Warszawa, Moniuszki 11

(9)

O S O B Y :

MECENAS HOLSTIN MARA KEYSOWA DR. WARNA (CAPEK) ADW. GESZWINDOWSKI PROKURATOR WYROCZEK

SZA WŁOSIA APL. BEATA CYNC APL. TUŃCZYK (KUBUŚ) WOŹNY WOROBIEJ POLICJANT

Rzecz dzieje się w Warszawie i pod Warszawą.

Mecenas Holstin i doktór Warna są ludźmi

„przedwojennym i“ — naw et bardzo — pam iętają świetnie rewolucję r. 1905. Holstin urodził się m niej więcej w roku 1883. W arn a o rok wcze­

śniej. Mecenas trzyma się o wiele lepiej od swego kolegi i towarzysza z la t burzliwych, który w la- boratorjach zagranicznych wypłowiał i „zdefor­

mował się“. To znaczy utył, schudł, wyłysiał — co kto woli.

Pani Mara Keysowa słynęła i słynie w W ar­

szawie z urody nieco egzotycznej. Należała do high-life‘u, je j pierwsze małżeństwo — z urzędni­

kiem konsulatu — dało je j obywatelstwo am ery­

kańskie i dlatego je j proces wywołał echa i ko­

mentarze nawet zagranicą.

(10)

Adwokat Geszwidowski jest znacznie młodszy od Holstina i mówi do niego stale wy i panie kole­

go, a chluba pal estry w arszawskiej, mec. Holstin, zwraca się po,prostu per ty do — zdolnego zresz­

tą — obrońcy.

Ponieważ w czasach dzisiejszych te względy odgryw ają pewną rolę — zaznaczamy wyraźnie, że tylko Geszwindowski i aplikant Tuńczyk mieli

„babki niearyjskie“. Holstin (czytaj Holsztyn) po­

chodzi ze starej rodziny obyw atelskiej.

0 starej Szawłosi, aplikantce Cync, woźnym Worobieju i prokuratorze W yroczku (młody, ale zdolny) — piszemy obszerniej w tekście.

Myśl przewodnią sztuki można zam knąć w kil­

ku słowach. Nawet dzisiejsza nauka ścisła — fi­

zyka — głosi t. zw. zasadę niepewności: nigdy po­

dobno małego elektronu nie zbadamy do końca, nie poznamy bez reszty. A jak aż to droga ogrom­

na od prostego elektronu do żywego człowieka...

Na pytanie: winien? nie w inien? niema odpowie­

dzi. Czyli — jeszcze lakoniczniej — ideę zasadni­

czą można zam knąć w hanalnem zdaniu: „prze­

ważnie nic niewiadomo“.

1 wreszcie skrom na uwaga: „dowcipy“ Holsti­

na nie są dowcipami autora. Są to żarty zmęczone­

go człowieka, adwokata, który czasem dowcipku­

je z przyzwyczajenia, z nałogu i dla wypełnienia pauzy w rozmowie. Nie trzeba tych zdań akcen­

tować za mocno.

(11)

7 Rzecz zaczyna się w 7 miesięcy po głośnym wypadku, o którym szeroko pisano w prasie pod alarm ującem i nagłówkami: Katastrofa czy zbrod­

nia? albo Kulisy wielkiego świata! albo j eszcze Pa­

nowie i panie jadą! Co się działo w Zator ku?... al­

bo wreszcie Szalona noc nad Narwią...

(12)
(13)

A K T I

\ Miejscowość Zatorek leży nad Narwią, blisko W ar­

szawy i składa się z kilku prymitywnych czwora­

ków dla wytrwalszych letników, z pensjonatu, sklepu i willi, którą właściciel poprzedni nazwał

„Mewiem Gniazdem“. Willa m a niewielki ogród, hangar, garaż.

Zatorek był jeszcze niedawno znany jako idealna miejscowość „campingowa i week-endowa“. W so­

boty — wiosną, latem, jesienią — zjeżdżały tu auta prywatne z Warszawy i zwoziły całe szeregi spor­

towców, brydżystów, „kajakowców“, którzy bro­

dzili po płytkiej wodzie w kost jam ach kąpielo­

wych, łowili ryby, jedli kiełbasę i fotografowali się nawzajem.

Pod koniec sezonu ubiegłego — w połowie wrze­

śnia — zdarzyło się tu coś, o czem bardzo szeroko piszą w gazetach. Nigrey (Otto), właściciel owej willi w Zatorku i fabryki sztucznego jedwabiu w Pabjanicach, zginął tragicznie śmiercią lotnika.

Niektórzy mówią — powrócimy zresztą do tej sprawy później.

(14)

Willę sprzedano, bo należała do wakującej „masy spadkowej“, a może nawet „masy upadłości“

(rzecz jest dość skom plikowana). Kurator tej masy odstąpił na warunkach możliwych całą posiadłość jednem u z najświetniejszych przedstawicieli, lu ­ minarzy palcslry warszawskiej, mecenasowi Hol-

ślinowi.

W chwili, kiedy tę historję zaczynamy, jest wios­

na — w zasadzie słoneczny, ciepły, choć chwila­

m i — ja k to u nas — dżdżysty m a j). Mec. Hol- slin zwinął ju ż prawie kancełarję w mieście, uwa­

ża się za emeryta, chce odpocząć, „wrócić na rolę“.

Mieszka w Zalorku ze starą Szawłosią (służąca, niańka, opiekunka), pałi fajkę, chodzi na ryby w kost jurnie nieprzemakalnym, ongiś przywiezionym z Anglji. Chce |się zająć kwiatkami, ptaszkami, sprowadził dzieła przyrodnicze, noże ogrodnicze, mikroskop, starą lunetę, mapę nieba. Stara Sza- włosia sprząta właśnie pokój, co chwila trafia na jakąś motykę dziwaczną, ogląda to ze zdumieniem,

m ruczy coś i drepcze dalej.

Pokój ma drzwi balkonowe w głębi, dwa ok­

na, drzwi po prawej i drzwi po lewej. Tyl­

ko drzwi po prawej są otwarte, reszta zamknięta

„na m u r “.

W oknie widać za szybą niewyraźnie jakąś twarz wąsatą. Jest to woźny sądowy, W o r o b i e j , któ­

ry ju ż od dłuższego czasu próbuje się dostać do willi wszelkiemi sposobami. Puka w szybę, coś m ó­

wi. Pokazuje: otworzyćl Pokazuje: list chcę oddać'

(15)

11 SZAWŁOSIA: (zła). O! Patrzcie go! znów! (daje

znać gestem, że to wszystko na nic). Nima, nima, nimia ! Nie w łazić! Drzwi zamknięte, okna zam k­

nięte. Na mur!... Nikogo nima, mecenas nie ka­

zał puszczać! -— Co? A bo ja to słyszę, co pan tam gada? W iem, kto pan jest? — Co? Do nas nie można mieć żadnego interesu, bo myśmy z tern zerwali... Mecenas poszedł na ryby, a ja się nie liczę. Nima nikogo — odjazd! — No, bo szybę stłucze! Go pan myśli, że tu szklarze pro­

cesjam i chodzą? Abfart, powiadam, abfart...

(Twarz znika. Pauza. Szawlosia skrada się do okna, szpieguje, m ruczy): Tak, tak. Tam ci otwo­

rzą, id joto... (Widocznie ją to bawi, otwiera na­

wet zlekka okno, wygląda). Gdzie się to dobija p o k rak a! Co za ludzie, rozsądnej mowy nie ro ­ zumieją... (Sprząta, wychodzi, przynosi tacę z

„drugiem śniadaniem“, wynosi kosz z papiera­

mi).

(Za oknem — doktór Warna. 1 on przez pewien czas dobija się, puka do drzwi, woła: hop - hop, a jest tam kto? Wreszcie znajduje niedomknięte drzwi i — dość jeszcze zręcznie ja k na szósty k rzy ży k — wskakuje do pokoju, przewracając do­

niczkę. Dr. Warna ma lat z pięćdziesiąt kilka, przyjechał na motocyklu z Warszawy, ma na so­

bie trochę zabłocony kostjum sportowy i czapkę).

WARNA (obciera binokle, podnosi doniczkę, roz­

gląda się).

i

(16)

SZAWŁOSIA: (zła). No, co to znów? Jakiem p ra ­ wem? Którędy?

WARNA: Tędy. Przez okno. Dobijałem się do wszystkich drzwi — napróżno...

SZAWŁOSIA: Ja tu już pana od Samego ran a uważam! Pan tu ju ż ze dwie godziny figle wy­

prawia...

WARNA: To nie ja — ja dopiero przyjechałem . Jeszcze motocykl nie ostygł. (Bierze ją serdecz­

nie za ręce). Szawłosia! (obraca ją). Nic się nie zmieniła! Szawłosia! W ie gehts F rau Szawłow- sky? Szawłowiska mnie nie poznaje? W arna!

Doktór W a rn a !

SZAWŁOSIA: (mruczy coś, trochę oszołomiona).

W arna? To co z tego? Pan mecenas poszedł ra- niutko, ryby łowi. Nikogo niem a w domu. Nie przyjm ujem y. Nie kazał puszczać, bo teraz m or­

dują...

WARNA: (z wyrzutem). Już pani nie pamięta, ja k mnie ukryw ała przed żandarm am i na Złotej?

Na strychu? Kawę dostawałem rano i bułeczki...

(wskazuje na jakąś karykaturę). A przecież to mój portret wisi nad biurkiem ! Nic już Szawło­

sia nie pam ięta!? O kobiety! Co z oczu, to z m y­

śli. Zaledwie głupich dwadzieścia pięć la t m i­

nęło...

SZAWŁOSIA: (poznaje, uśmiecha się poczciwie), Pan... Capek!

(17)

13 WARNA: No pewnie, że Capek! (bierze ją w ra­

miona).

SZA WŁOSIA: Mój Boże, a to się pan mecenas ucieszy! Albo i nie... Bo teraz wszystko u nas ina­

czej, niż było. Naodwrót.

WARNA: Ucieszy się, ucieszy. W ięc co się z w a­

m i stało — niech m i pani powie? Ledwie'm was odszukał na tern pustkowiu za miastem.

SZAWŁOSIA: Ano — kancelarj ę zwinęliśmy w W arszawie. Zostawiliśmy tam pana Tuńczyka, aplikanta. Spraw nowych nie przyjm ujem y, tyl­

ko się stare zgm hsza wykańcza. I tu już mamy do końca siedzieć, w tym Zatorku. Kwiatki, ryb­

ki, warzywa. Pan mecenas Holstin się wyco­

fuje...

WARNA: Tak m i mówiono, ale nie chciałem wie­

rzyć! Holstin — najświetniejiszy obrońca w dzie­

jach pal estry ! Przecież go nie puszczą.

SZAWŁOSIA: I z jakiem i procesami przychodzili!

Żeby podpalenie, żeby rozbój n a gładkiej dro­

dze — nic go nie nęci. Zamykać kazał na wszy­

stkie spusty. Listów nie otwiera, telefonu nie chce znać. A przecież pan m iał świętą rację o tej pal estrze. N ajświetniejszy! (Słychać kroki z po­

k o ju po prawej). N aj- najśw ietniejszy!!... Idzie!

(Zabiera szybko szczotkę, śmietniczkę, wybiega truchtem). Bardzo się gniewa na mnie!

HOLSTIN: (postać z Jacka Londona. W ilk morski.

Buty płócienne za kolana. Ceratowy kapelusz sternika. W ęd ka składana z rolką i... dwa nie­

(18)

duże kielbiki. Woła): Zabrać ryby do kuchni, pani Szawłowska! (spostrzega gościa, staje ja k wryty, myśli...

WARNA (chce coś powiedzieć).

HOLSTIN: S tać! Ani m ru -m ru ! (Pauza — naresz­

cie gromkim głosem): Capek! N aturalnie, że Ca- pek! (Otwiera ramiona, wita go serdecznie). Co to się w yrabia z ludźmi. Utyłeś? Zdeformowa­

łeś się...

WARNA: To u nas fam ilijne. Po czterdziestce...

HOLSTIN: Ani słowa o la ta c h ! Każdą wzmiankę 0 latach uważam za uszczypliwą wycieczkę oso­

bistą. S ia d a j! C zek aj! Z a raz! (potyka się o szczotkę). Ta kobieta znów tu sp rzątała? Awan­

turę zrobię, że będzie grzm iało! Nie można jej tego oduczyć. Ma osiemdziesiąt la t i męczy się.

Szawłosia! (w y jm u je butelki z szafy). Czemby cię tu ugościć, stary? C zek aj! (nalewa — częstu­

je). Jakeś tu trafił do tej pustelni? Ale jedz, nie przeszkadzaj sobie.

WARNA: (je i próbuje mówić). Twój aplikant...

Zresztą spotkałem jednego z dawnych... Sopla!

Pamiętasz Sopla? Taki kudłaty, wyłupiaste oczy?

Pseudonim m iał Hidalgo. Nie pamiętasz Hidal- ga?

HOLSTIN: Głupstwo! W szystko jedno. Co nas ku­

dłaty Hidalgo obchodzi. Opowiadaj o sobie! Pij 1 opow iadaj! Uciekłeś z Niemiec od tych tam...

małpoludów? Dlaczego cię tak późno wyleli?

WARNA: Instytut rozgromili odrazu. Ale część by-

(19)

la z fundacji Rockefellera, bali się, że stracą sub­

w encję am erykańską. Nie ruszali m nie jakoś — zostałem. Mój profesor, Niemiec, nie mógł wró­

cić — m iał niearyjską babkę, czy coś tam...

HOLSTIN: Aha. Tak! Słusznie! Ładne czasy, co!?

Blondyni ruszają n a brunetów i wreszcie zezo­

waci, piegowaci z platfusem obejm ą władzę nad całym światem.

WARNA: Byłem jeszcze w H olandji przez pewien czas. Tam zdeponowałem nasze rękopisy, nasz dorobek naukowy...

HOLSTIN: Jak i dorobek? Co takiego?

WARNA: Pracowałem w instytucie badań seksual­

nych. Studj owałem życie płciowe u robaków.

Mam bardzo ciekawe obserwacje nad Boneiją vi­

ridis. Jeżeli cię to interesuje...

HOLSTIN: Robak?

WARNA: Robak. Z gromady Gwiazdnic. Żyje w Atlantyku.

HOLSTIN: Robak?

WARNA: Robak.

HOLSTIN: Dobrze, a ty z czego masz zam iar żyć?

WARNA: Ja ?— m am tam przecie jak ąś część k a ­ m ienicy po ojcu. Na Powiślu. Czy to jeszcze ist­

n ieje?

HOLSTIN: Powiśle istnieje.

WARNA: To i kamienica pewnie też... Kamienica była duża, na dwa fronty. Gdzieniegdzie, o ile pamiętam, murowana... Świetnie się s k ła d a ! Zajmiesz się tą sprawą... Może na kaw ałek chle­

(20)

ba z masłem starczy. M ianuję cię swoim obroń­

cą. Niech pomyślą, że m nie stać n a Holstina !...

HOLSTIN: (wzdycha). N iestety! Spóźniłeś się. Ja już spraw nie prowadzę. Przdewszystkiem to, 0 czem mówisz, to zwykły proces cywilny...

WARNA: A kto wie — może karny? Przywłaszcze­

nie...

HOLSTIN: Nawet zgwałcenie m nie już nie pocią­

ga. Kropka. Koniec rozdziału!

WARNA: Słyszałem o tych twoich zam iarach i ze zdumienia wyjść nie mogę...(ogląda go). Na eme­

ryta nie wyglądasz. Oczy błyszczą ja k dawniej...

Czupryna... Czytałem o twoich sukcesach — n a­

wet w prasie zagranicznej... Proces deportowa­

nych... Sprawa paszportów Nansenowskich...

W iem.

HOLSTIN: (gest ręką). Tak, tak. Mógłbym ci na ten tem at wyrżnąć dłuższą orację, ale nie lubię krasomówstwa w domu. (Pauza). Czy u was w nauce się to nie zdarza? Badasz przez lat trzy­

dzieści m uchy i p a jąk i i nagle spostrzegasz, że tego jest półtora m iljona różnych odmian... W i­

dzisz przed sobą morze — ocean niezgłębiony 1 widzisz, żeś ja k głupie dziecko robił na brze­

gu kupki z piasku, które najlżejszy w iatr roz­

miecie? Trzydzieści lat w piasku...

WARNA: No tak, pewnie. Są i w nauce takie dzie­

dziny. N aprzykład antropologj a — nauka o ra ­ sach... Ale wpgóle — jakiś tam ślad zawsze po­

zostaje... Żeby tak zupełnie babka z piasku...

(21)

17 HOLSTIN: Był kiedyś w kinie film groteskowy — Amerykanie to robią doskonale — Pożar. Pe­

wien zabaw ny cymbał biegnie d o . kuchni przez wszystkie pokoje, śpieszy się bardzo, przynosi fi- liżaineczkę wody i chlust na ogień... I znów bie­

gnie i znów przynosi szklaneczkę. Przez całe ży­

cie nic innego nie robiłem ! Im większy ogień się buzował, tern m niejszą przynosiłem filiżankę...

(pauza).

WARNA: A pamiętasz, Sew, jakeś im w ydarł w ostatniej chwili tego Czarnego W ilka w zama­

chu bombowym?

HOLSTIN: (gest — nie pamiętam) .

WARNA: Pewnie... Miałeś tyle spraw tragicznych.

W ilka trzeba było wydostać n ajp ierw z cytadeli.

Przyjechałeś do mnie w nocy — wymusiłeś ode m nie probówkę z lesccznikami Kocha... Zawio­

złeś mu to do celi...

HOLSTIN: No wiem przecie, pamiętam. Przenieśli go do szpitala i zwiał...

WARNA: Co się z nim później stało?

HOLSTIN: Z kim?

WARNA: Z W ilkiem?

HOLSTIN: W Radomiu...

WARNA: Jakto w Radomiu?

HOLSTIN: Wszyscy z owych czasów są albo w Ra­

domiu albo w straży pogranicznej. Cóż ty sobie wyobrażasz, że można być Lohengrinem z ope­

ry aż do końca życia? Jeżeli cię te sprawy intere­

sują — zajrzyj tam, do teczki (wskazuje półkę

Obrona Keysowej — 2

(22)

w bibljotece). Ciąg dalszy b ajk i: Śpiąca kró­

lewna m a elephantiasis i chorobę Basedowa, a Jasny Królewicz cierpi na ohistmkcj ę. (W zd y ­ cha). Teroryści na starość p racu ją w m agistra­

cie, a bombowcy w rep arty cji spirytusu. (Nagle wzruszony). A ty, biedaku, przeze mnie i przez te bakcyle Kocha musiałeś uciekać z k raju , tu­

łać się licho wie gdzie po świecie! Pij, Capek, ja k ja c,i to wynagrodzę, nieboraku?

WARNA: Nie trzeba — nie m am pretensji. Praco­

wałem —• m am im ię w nauce. Gdybyś czytał na- przykład polemikę w czasopiśmie emnmologicz- nem...

HOLSTIN: Nie. Nie czytam! Dosyć się w życiu n a­

czytałem. Mam w stręt do liter. Kto m i chce coś powiedzieć, niech pisze gwiazdami na niebie i arom atam i kwiatów o wschodzie słońca.

WARNA: A mówił m i w W arszaw ie ten twój apli­

kant — Tuńczyk? — że ty naw et listów nie otwie­

rasz. Pisałem do ciebie z Amsterdamu, Zurychu.

HOLSTIN: Nie otwieram... No i co w takim liście może być ważnego? Ożeniłeś się?

WARNA: Nie m iałem okazji... W Europie się cią­

gle coś od lat trzydziestu kiełbasi, kotłuje. W oj­

ny, rewolucje, przewroty. Nie było czasu na kon­

kury i tak m i jakoś zeszło. Epoka jest zbyt burz­

liwa... A ty, Sewku? Przepraszam , że o to py­

tam...

HOLSTIN: (W staje, zdejm uje z półki teczkę, w y j­

m uje kartkę, czyta:). W okresie m ojej świetnej

(23)

19 k ar jery adwokackiej skazano m nie ogółem n&

3457 lat ciężkiego więzienia. W lwiej części tych procesów gdzieś tam praw ie zawsze tkw iła kobie­

ta. Ładna, brzydka, młoda, sitara, czarna, ruda, demon, anioł... Obrzydła mi. Tak się już utarło, że jest osią wszystkich zdarzeń... Dosyć. Zwróci­

łem się do natury, stu d ju ję odwieczny proces psa z kotem. Tu przynajm niej chodzi o rzeczy poważniejsze, nie o baby i spódnice. Jedyna oso­

ba płci żeńskiej, godna zaufania to stara Szawło­

sia, ale i ona m a pewien ciemny punkt... W yszła ongiś zamąż za szwaba, Sza włowskiego.

(Szawlowska wchodzi z tacą. Talerze, filiżanki, kubki).

HOLSTIN: Co to?

SZAWŁOSIA: Drugie śniadanie. Panby człowieka zagłodził...

HOLSTIN: Ile razy mówiłem, żeby Szawłosia żad­

nych tac nie n osiła! Jak jest śniadanie, to niech Szawłosia zadzwoni na mnie w kuchni i koniec.

Przyjdę i zabiorę. Do czego to podobne! Kto tu rządzi — pytam!

SZAWŁOSIA: Niech pan Capek je. Niech pan Ca- pek nie zwraca uwagi. U nas zawsze tak — aw an­

tury, brew erje, kłótnie. (Patrzy na Warnę). Nie- bożątko. Dwadzieścia pięć lat uciekał przed żan­

darm am i. Jak to w ygląda!

HOLSTIN: No ja k ? Przytył sobie n a w et!

SZAWŁOSIA: Przytył sobie, bo przytył (wzdycha).

Ale co dalej będzie?... Cały dzień się tu jakieś

(24)

takie wąsate kręcą... O! (w y jm u je kopertę spod fartucha). List mii jak iś podsunęli — pode drzwiam i znalazłam .

HOLSTIN: (czyta). „Sąd Okręgowy w W arsza­

w ie“... Dre/szcz m nie przechodzi, kiedy widzę awizaicję sądową.

WARNA: Cóż to za papier?

HOLSTIN: A bo ja wiem — ja nie czytam! Ale obawiam się, że to za m ną pójdzie. Skończyłem z sądem jak o adwokat, to m i każą stanąć przed k ratk am i w innym charakterze. Nie wykręcę się tak łatwo.

WARNA: A coś ty przeskrobał?

HOLSTIN: Nic, ale z praktyki wiem, że to jest właśnie najgorsze... N ajtrudniej obronić takie­

go, co nic nie zawinił... Trzeba ci wiedzieć, że ten Zatorek, w którym jesteś i zostaniesz...

WARNA: Ale cóż znow u! Nie mogę przecież... Nie liczyłem... Nie zabrałem rzeczy... W padłem na

godzinę... Pożyczyłem motocykl...

HOLSTIN: Zostaniesz! Dostaniesz pokój na górze z widokiem na Narew... Jako mój sublokator m u­

sisz to wiedzieć... Otóż Zatorek nad Narwią i ta willa — nazywa się licho wie dlaczego „Mewie Gniazdo“ — były własnością fabrykanta z Rabj a- nic, niejakiego Nigreya. Trochę sportsman, tro­

chę w ar jat. Miał konie wyścigowe, auta wyścigo­

we, chciał stanąć na w ar ja ta do tu rn ieju lotni­

czego... I wreszcie znaleźli go pod Jabłonną W roz­

trzaskanej awjonetce... Dużo o tern pisali w ga­

(25)

21 zetach przez cały kw artał, ale nie czytałem. J a ­ k aś tam tkwi w ielka sensacj a w tern wszystkiem, ale m nie to nudzi. K urator „masy w ak u jącej“, kolega Zemdliłło, sprzedał m i ten Zator ek i to ptasie gniazdo. — Płacę raty, łowię ryby, ale czu­

ję, czuję instynktem, że m i gru n t bulgocze pod stopami. Po nocach źle sypiam... Boję się...

WANA: Czego?

HOLSTIN: Że m nie będą włóczyli po sądach...

(znów jakaś twarz wąsata ukazuje się w oknie).

SZAWŁOSIA: O! Jest! Ten sam ! (Żegna się, jakby zobaczyła ducha).

HOLSTIN: Pst! Spokojnie! Cicho! J a t ę twarz znam! (Szeptem). To jest woźny sądowy, W oro- biej!

SZAWŁOSIA: (szeptem). Całą noc m i się prusaki śniły. I nietoperze. W iedziałem, że coś złego...

W oźny!

WARNA: A możebyśmy jednak...

HOLSTIN: Pst! (Patrzy na niego z w yrzutem ).

SZAWŁOSIA: (do W arny). Pst! Zawsze z panem jest zmartwienie!

HOLSTIN: Dopóki nie zw racam y na niego uw a­

gi — niem a oporu władzy. Rozmawiajmy! Na­

stawmy r a d jp ! (przekręca guzik w odbiorniku).

Obywatel może być przygłuchy...

WARNA : Ale dlaczego my się go nie spytamy, cze­

go chce ? Przecież nie popełniliśm y zbrodni ? HOLSTIN: Może i racja... Może istotnie nie popeł­

niliśmy? Czasem zdarza się, że człowiek jest nie-

(26)

winny... i sąd m u to przyzna. Byw ają takie wy­

padki.

(WOROBIEJ dobija się coraz m ocniej). Dobrze.

Ryzykuj ę... Otwieram...

(Otwiera okno. W ysuwa głowę. Rozmawia. Sły­

chać:). „Co? Jakto w izja? Nie. Nic nie wiem...

W orobiej mówi: Panie mecenasie, m elduję, że dobijam się od rana. W iz ja ! Przepraszam , że się ośmielam. Naocznia! Telefonicznie i na piśmie, wielokrotnie i osobiście starałem się zawiado­

mić... P ana m ecenasa nie było... Przepraszam , że wkraczam... Trybunał... klucze...“).

HOLSTIN: (po chwili odwraca się. Wie ju ż wi­

docznie o co chodzi. Twarz poważna, brwi ścią­

gnięte). Gdzie są klucze od wozowni i hangaru, pani Szawłowska? W kuchni? Dobrze, rozu­

miem... Niech się nik t z m iejsca nie ru sz a ! Ani k ro k u ! Zaraz w ra ca m ! (Wychodzi).

(Pauza. Słychać z daleka i coraz bliżej trąbienie samochodów, warkot motorów, gwar głosów. Cza­

sem wyrwie się jakiś okrzyk głośniejszy: Cofnąć się! — D roga! — Jechać d a le j! — A gdzie m am wykręcić, panie w ładza? — Hej tam! Fotograf z „Porannej“ ? — P an redaktor W dzyc! Gdzie jest pan redaktor W dzyc? — Prasa na lewo! — Nie pchać się! — Miejsce dla try b u n ału ! — Pan mecenas Geszwindowski tu ta j! Hop — hop!... — Gdzie pan tu włazi, panie w a rja t!).

(Po chwili — Holstin).

(27)

23 HOLSTIN: (zam yka drzwi za sobą. Klepie doktora Warnę po ramieniu, ale sam ma minę nietęgą).

D jabli n a d a li! Nieszczęście... Niech Szawłosiia so­

bie siądzie na kanapie. Jos,zezem juchę p ająk a zobaczył w kuchni — ra n o ! (Zamyka okno). To potrw a chyba godzinę. Tę godzinę musimy wy­

kreślić z życia. Stracona! P e c h !

WARNA: Co się dzieje? (patrzy przez okno).

Tłum... samochody... autobusy... Co się stało?

SZAWŁOSIA: Żandarm i? Może znów po pana przyszli? (patrzy na Warnę ziem okiem).

HOLSTIN: (wzdycha). Tak... Góra przyszła do Ma­

hometa... Nie przypuszczałem, że mnie to spot­

ka... Sąd!

WARNA: Jakto sąd?

HOLSTIN: Nie zdążyłem ci opowiedzieć całej bi­

sior j i do końca... Masz! W izja lokalna. T ak zwa­

na n a o c z n i a! Proces o zabójstwo Nigreya...

Zwalił m i się tu cały sąd okręgowy ze świadka­

mi, dziennikarzami, prokuratoram i... Radzę ci nie patrz, bo ci każą przysiąc i zeznaw ać! I ta­

kiego id jotę z ciebie zrobią, że nie odróżnisz le­

wej ręki od p raw ej. Mówże coś, u licha!

WARNA: Nigrey — zabójstwo Nigreya? Poprzed­

ni właściciel — tak? Ten fabrykant z Pabjanic?

A to on został zabity? zam ordow any?

HOLSTIN: Został zamordowany po śmierci. Przez sędziego śledczego i prokuratora. Twierdzą, że to wcale n,ie była katastrofa lotnicza, ale... zacie­

ranie śladów. Niegrey był zastrzelony za namo­

(28)

w ą i z poduszczenia... (Sięga na półkę — szuka).

Mógłbym ci powiedzieć, który to paragraf, ale oni ciągle zm ieniają kodeks.

SZAWŁOSIA: (przy oknie). Pan mecenas Geszwin- dowski — z parasolem. P an rzeczoznawca Ce- winkiel. I taki młody j eden...

HOLSTIN: (z miejsca). Wyroczek.

SZAWŁOSIA: Chudy, krótkie nóżki...

HOLSTIN: Sędzia śledczy Rondelko... Muszą za­

bawnie wyglądać w słońcu i na trawie... A bo­

daj to... p io ru n y !!. Nigdy od nich nie ucieknę!?

SZAWŁOSIA: A bo pan mi nigdy nie wierzy. Od so­

boty ciągle mówię, że coś się święci, bo m nie no­

ga rwie i po nocy m i się m ajaczą takie ptaszki, zupełnie bez pierza. Oskubane.

HOLSTIN: Oskubane? — to się Szawłosi bardzo źle śniło, bo to nie jest proces cywilny, tylko k a r­

ny. — Trzeba było przeglądać pocztą i gazety...

Siadajcie, siadajcie, nie patrzcie na n ic h ! Mów­

my o czem innem! W ięc nad czem to pracowa­

łeś u Szwabów, W arn a? Życie robaków?

WARNA: (Niechętnie). Tak... Jest taki rodzaj gwiazdnicy — Banelia. Samiec tkwi stale jako pasorzyt w przewodzie płciowym samicy.

HOLSTIN: Oszalałeś! (wskazuje Szawłosię). Ko­

bieta! (Biega po pokoju). Dziwne, j a k t o t a m (gest) działa na człowieka. O niczem innem już mówić nie można! Nie widzieliśmy się dwadzie­

ścia pięć lat, a — nagle słowa wydusić z siebie

(29)

25 nie umiemy... Mimowoli człowiek zniża głos do szeptu...

WARNA: Go oni tu będą robili?

HOLSTIN: Obejrzą, wymierzą krokam i, zadadzą kilka pytań, upozują się przed aparatem fotogra­

ficznym i już będą wiedzieli, kto, kogo, zaco cze­

mu... Medycyna dotychczas nie rozumie skąd się bierze zwyczajny katar, ale panowie Gołek, Swę­

dzisz, Iksbejn i N afukał zn ają wszystkie moty­

wy, tajniki, praprzyczyny, drgnienia. Zadania z drugiej klasy o cyklistach nie rozwiążą praw i­

dłowo, ale psychika ludzka to dla nich chy - chy i niema o czern gadać.

(Szawlosia drzemie).

WARNA: Może... może przejdziem y do innego po­

koju?

HOLSTIN: Jesteśmy osaczeni... W oroblej mówił, że do kuchni wlezą, do salonu. Stół zarekw iro­

wali, obrus. — Tylko tu j esteśmy m niej więcej bezpieczni. Do czasu. W ięc nie ożeniłeś się, po­

wiadasz?

WARNA: Nie. (Chodzi po pokoju). Zupełnie ja k ­ bym to ja był winien... A naw et czekał na własną egzekucję. (Patrzy przez okno). Zdjęcia ro ­ bią — fotografują... Kogo oni sądzą właściwie?

(Nagle, szeptem). Kobieta!

HOLSTIN: A to pewnie ta... Keysowa. Nad kobie­

tam i znęcają się najbardziej. P y tają! P an wo­

lant m iał coś z praczką, która wolała cyklistę.

Pan prokurator został odpalony jeszcze za lat

(30)

studenckich. Teraz nadeszła chwila odwetu — Pytają... P y tają dopóki im język do podniebienia nie przyschnie...

WARNA: (przy oknie). Oni tu jakieś wyścigi pie­

sze chcą urządzać? O dm ierzają metę — w yjęli zegarki, stopery...

HOLSTIN: (ciągnie dale], nie zwraca uwagi).

Obrońca właściwie też nie jest lepszy! Akcep­

tu je reguły gry. Trochę się spiera, trochę szach­

ruje, ale gra. (Szawłosia się budzi. Gwar za ok­

nem rośnie).

(Tłum widocznie zbliża się do domu).

WARNA: (patrzy przerażony). Boże! Oni je j k a ­ żą biegać!... Przecież... S łu c h a j! My na to nie możemy pozwolić! Coś trzeba wreszcie... Prote­

stuję! — w m ojej obecności! — Dopóki to robią w zam kniętych lokalach — ale tak... Musi być jakaś rada... H olstin!... Przecież to koledzy twoi, praw nicy! Mów! Co robić?

HOLSTIN: (opuszcza storę. Zgnębiony). My mo­

żemy tylko n i e p a t r z e ć . . . (Dłuższa pauza.

Hałas. Ktoś się nawet roześmiał głośno. Potem znów cisza).

WARNA: Nie w ytrzym am ! Pójdę i uroczyście kop­

nę w zadek... pierwszego lepszego.

HOLSTIN: Sześć lat więzienia. Pozbawienie praw...

Mógłbym ci powiedzieć dokładnie, który to p a­

ragraf, ale oni ciągle, zm ieniają num erację. (Ci­

sza. Nagle klucz zgrzytnął w zam ku i przez drzwi po lewej, zamknięte od miesięcy, wpada Tamara

(31)

K e y s o w a. Blada, usta drżą. W błędnych oczach niema j u ż łez, tylko strach, przerażenie).

MARA: (opiera się o ścianę). Nie mogę już... Sił nie mam... Nie mogę... (dyszy ciężko, chwieje się...).

HOLSTIN: (pochwycił ją, — sadza w fotelu)- W o­

dy! Ręcznik! Tam! S łu c h a j! Pulsu niema! Ser­

ce nie bije!

(W arna biega tu i tam).

HOLSTIN: Przecież jesteś lekarzem , u licha!

WARNA: Tak — ale przez te robaki — nie m am już rutyny...

HOLSTIN: (naciera ją wodą). Oddycha... Żyje...

Biedna w raca do życia... Do jakiego?

MARA: (otwiera oczy). Dziękuję.

HOLSTIN: Proszę — niech pani nic nie m ów i!

Niech pana oddycha równo. Szawłowska — w in a ! Czy my m am y wino? Jak Szawłowska znajdzie, to proszę na m nie zadzwonić... P ani woli słod­

kie czy wytrawne?

MARA: Gdybym pana mogła poprosić o truciznę...

Ale tego mi pan dać nie zechce ? Praw da?

HOLSTIN: Sprzeciwia się temu p arag raf — nie wiem który, ho oni ciągle cyfram i żongluj ą ! Ale powinienem wiedzieć: adwokat. Pani pozwoli — Seweryn Holstin. A to mój przyjaciel, doktór W arna. W rócił z Niemiec. Biolog. Z ajm uje się spraw am i rodzinnemi robaków. Uciekł z k ra ju , bo go ścigała ochrana rosyjska. Co się tyczy sta­

rej Szawłosi...—Przepraszam , że mówię od rze-

(32)

czy, ja k n a raucie. Poznajem y się w okoliczno­

ściach tak dziwnych... Chodzi o to, żeby pierw ­ sze lody pękły coprędzej...

MARA: (cień uśmiechu). Rozumiem. Rozumiem do hrze. Czy m am się też przedstawić? Mara Keyso- wa. Lat 26. Rozwódka. Oskarżona o współudział w zam ordowaniu Rudolfa Nigreya. W yznanie (plącze). Przynależność państwowa... (płacze).

Środki utrzym ania (płacze). O Boże! To już chy­

ba dno nędzy!...

HOLSTIN: Nie, nie, nie! Zmieńmy te m a t! W iosna jest. Słońce świeci. Cała przyroda po długiem śnie... W a rn a ! Mówże! Zupełnie ludzkiej mowy zapom niał u tych Niemców?!

WARNA: (zmieszany). Potrąciliśm y o sprawy przyrodnicze. Otóż ciekawy instynkt meteoro­

logiczny m a ją niektóre ptaki. Przew idują pogo­

dę lepiej od Pima... P ani m a dreszcze? (bierze ją za rękę). Przepraszam — jestem też medy­

kiem... Byłem raczej.

MARA: Nie, to — wspomnienie... wstrząs... W zdry­

gnęłam się... Godzień obnażają m nie — rozbie­

ra ją publicznie... I teraz, w Zatorku (gest) — tyle wieczorów tu spędziłam — jakieś eksperymenty ze m ną robią... W obec służby. Ja rozumiem... Za­

w iniłam — dobrze, zapłacę, więcej, niż się nale­

ży... Cały rach u n ek ! Ale czemu m nie tak dręczą?' poniżają... Zbrodniarz też m a ambicję...

WARNA: Może papierosa? Czytałem, że papieros w tych wypadkach...

(33)

29 MARA: (Usiłuje zapalić papierosa i teraz dopiero

widać, ja k strasznie je j ręce drżą). Pam iętam ten pokój... z dawnych, zaprzeszłych czasów! Pół ro­

ku temu. Kto mógł wtedy przewidzieć... Przecież nad psem wściekłym, nad jadow itą kobrą nikt się nie znęca. Z ab ijają i koniec. Bez sądu! Dla­

czego ja j estem gorsza ? Co m am powiedzieć, że­

by się to raz wreszcie skończyło ? Na wszystkie straszliwe zarazy znaleziono wreszcie środek. Ja jedna jestem „trądem tknięta i powietrzem ru ­ szona“. Kto mnie uzdrowi?

HOLSTIN: (targa włosy, ja k b y to on był odpowie­

dzialny. Wzdryga się nerwowo). Nie wiem, nie wiem, nie wiem. Psiakrew, nie wiem. Jestem na emeryturze... Ludzie już m nie nic a nic nie ob­

chodzą... Dosyć! B asta! Gdyby pani była mrów­

ką — to co innego...

(Pukanie do drzwi. Raz — drugi. Mocno — jeszcze mocniej).

MARA: (zrywa się). Przyznaję się! Zabiłam go!

Z prem edytacją! Sama! W łasnoręcznie. Zeznaję i nie cofnę! Pod warunkiem , że m i dacie wresz­

cie sp okój! (Chwyta dra Warnę za rękę). Niech mnie pan broni... Niech pan jego uprosi, żeby mnie bronił! Jest przecie najlepszym, najsław ­ niejszym... Stawał, w obronie bandytów, oszu­

stów... N ajgorszych! Dlaczego teraz ak u rat m il­

czy? Gzy to doprawdy jakiś trąd, że wszyscy się ode mnie odsuwają... (Pada na fotel). P rzepra­

szam!

(34)

(Pukanie. Wchodzi woźny Worobiej).

WOROBIEJ: (zażenowany). Przyszedłem — eo ip­

so — po oskarżoną... Keys ową...

WARNA: (zasłonił ją i powtarza ja k dzieciak).

Niema. Niema, niema... Była, ale wyszła.

W OROBIEJ: (łagodnie, ale stanowczo). W idzimy ją wśród obecnych! tu na sali. Bezwątpienia — de facto —- jest. I z tego wszględu — idziem y!

WARNA: Niema, niema, niema. Może innym ra ­ zem pan wstąpi...

WOROBIEJ: Jakto niema, niema, kiedy jest! I pro­

siłbym stanowczo i z naciskiem... Trybunał za­

siadł...

HOLSTIN: (nagłe). Pan doktór W arna m a rację.

Oskarżonej tu niema w tym pokoju. Jest mój gość, pani T am ara Keys owa, którą zmam i którą zaprosiłem pod mój dach. Mam prawo.

WOROBIEJ: Panie mecenasie, trybunał w pełnym komplecie czeka w kuchni, zasiadł i niecierpliwi się. Panowie wotanci i pan przewodniczący Swę­

dzisz osobiście... Rozprawa się zaczęła...

IIOLSTIN: Nie znam Swędzisza, nie znam w olan­

tów, nie znam woźnego W orobiej a. Będę się bro­

nił przed najściem zupełnie obcych ludzi. W ar­

n a n ap rzó d ! (Naciera na Worobieja). Do ataku!

(Chwyta wędkę...).

WOROBIEJ: Panie mecenasie! Co się dzieje! To­

to opór władzy!

HOLSTIN: Z kim mówię? Legitymacja!

(35)

31 W 0R0B1EJ: W oźny sądu okręgowego — W oro-

biej. — Przecież znamy się od dziecka.

HOLSTIN: Rozkaz aresztowania — na piśm ie! T I z wiszystkiemi pieczę ci arnii na dokumencie sprzodu i stylu, bo na kaw ałki podrę!...

(Worobiej cofa się, mruczy: z am... zam elduję. W y ­ chodzi).

(Szawłosia znosi jakieś tacki, talerze, butelki, sa­

laterki).

MARA: (wstaje). Dziękuję... Rozumiem, że to sza­

leństwo. Pójdę. Dziękuję za dobre słowo... Nie zapomnę nigdy... Nie będziemy głową tego ponu­

rego m oru rozbijali... (Rozgląda się). Tw arze — miłe, ludzkie. Po raz pierwszy od tylu miesięcy...

(Chce iść ku drzwiom). Dziękuję za odrobimy ciepła...

HOLSTIN: Zaraz! Mamy czas! Jedno pytanie! Czy pani była na wolnej stopie, bo nie pam iętam ? MARA: W więzieniach od pięciu miesięcy. Oskar­

żona...

HOLSTIN: Wiem. O współudział... To znaczy co?

Przecież go jednak znaleźli w strzaskanym sa­

molocie? W rozbitej doszczętnie maszynie ? MARA: Ale ja go przedtem postrzeliłam... Rani­

łam, czy ja k tam... kula przeszyła wskroś...

A później namówiłam Sataneckiego, żeby tę k a ­ tastrofę... (płacze)' zaaranżował... dla zatarcia...

śladów zbrodni. ' (Nagle). Gdyby państwo mnie zechcieli zostawić n a chwilę samą w tym poko­

ju? Proszę... Bardzo proszę... ( Utkwiła wzrok

(36)

w pewnym punkcie — ściana po lewej — i pa­

trzy przez kilka sekund ja k zahipnotyzowana).

Dawniej — skazaniec m iał przecież prawo wyrazić jedno życzenie... Nawet w średniowie­

czu tak było... w okrutnem średniowieczu...

(Worobiej. Za nim — prokurator Wyroczek).

W OROBIEJ: (anonsuje, ja k przyw ykł). Sąd idzie!

Pan prokurator Wyroczek.

HOLSTIN: (myśli wpatrzony w Marę. Budzi się w nim powoli — adwokat). Zaraz! Jeszcze nie rozumiem. W ięc pani wspólnik — Satanecki — główny oskarżony — nie żyje? Zginął? Pani jest tylko ta pozostała reszta przestępstwa —- połowa?

Tak czy nie?

WYROCZEK: ( wchodzi i od progu mówi do Holstina). Nie mogłem sobie odmówić przyjem ­ ności... Skoro już los kapryśny m nie tu zapędził, chciałem odwiedzić czcigodnego mecenasa w je ­ go t u s c u l u m , złożyć hołd najw iększej glorji naszej pał estry. P an m nie sobie przypomina ? Wyroczek... Panowie... panie... Wyroczek. (Na­

gle). Cóż mi to opowiada woźny? Pan mecenas zarekwirował — naszą podsądną? Pan je j nic chce wydać w ręce sprawiedliwości ?

HOLSTIN: Mniejsza o słowa — przypuśćmy.

WYROCZEK: Pan żąda rozkazu aresztowania na piśmie ?

HOLSTIN: T a k, dajm y na to.

WYROCZEK: Ależ Keysowa jest już aresztowa­

n a — oddaw na! I w tym właśnie charakterze...

(37)

33 I wogóle to żarty! Żarty i figle w sprawie gardło­

wej. W procesie o m ord i skrytobójstwo!...

HOLSTIN: Jestem u siebie, w tusculum. T ak pan się wyraził, praw da? Skądże m am wiedzieć, czy panowie nie należą do wytwórni filmowej i nie g rają w filmie krym inalnym ? Patrzyłem przez okno na ten kicz... biegi, stopery, start — dosze­

dłem do wniosku, że to znów jakiś wielki knot kinowy powstaje...

WYRO CZEK: (ju ż się nie uśmiecha). Knot? Kino?

Mówimy rozsądnie... Go pan na tern wszystkiem zyska, mecenasie?

HOLSTIN: Zyskam na czasie. (Pauza). Nie mo­

gę patrzeć, ja k n a m ojem podwórku...! P a­

nowie m i obrzydzają własny dom... Nie będę mógł od dziś patrzeć na własny traw nik!

WYROCZEK: W oirobiej! Pełnijcie sw oją powin­

ność! Sprowadzić policjanta w mundurze...

HOLSTIN: Uprzedzam, że i od niego zażądam le­

gitymacji. Czytałem o przebranych policjantach rów nież!

WYRO CZEK: Zob aczym y!

HOLSTIN: Zobaczymy!

WYROCZEK: Keysowa jest oskarżona o m o rd ! Keysowa zbiegła z sali rozpraw. Pan chce ukryć Keysową! Pan przecież chyba wie, na co się pan naraża! Nie będę tego tłumaczył Holstinowi!

HOLSTIN: Nie było sali rozpraw, tylko m oje po­

dwórko. Nie znałem Keysowej, o zbrodni nic nie wiem. Gazet nie czytam — m am prawo! Nie?

Obrona Keysowej — 3

(38)

Pan twierdzi z .uporem godnym lepszej sp ra­

wy, że pan się nazywa Wyroczek... Ale mioże się pan nazywa Mielczarek ,i jest hersztem ban­

dy, grasującej oddaw na nad N arw ią?

WYROCZEK: Skończmy!! W myśl nowej noweli do dawnych przepisów o procedurze żądam ka­

tegorycznie... od pana, prawnika...

HOLSTIN: Pan niczego ode m nie żądać nie może.

P an jest w procesie s t r o n ą . Pan musi prosić o decyzję trybunału...

WYROCZEK: Jeżeli ja jestem stroną — to pan jest bezwzględnie osobą postronną. W o ro b iej! Wez­

wać policję!

HOLSTIN: Szawłowska! Wezwać policję! Nie po- zwlolę, żeby na m ojem podwórku urządzano od ran a igrzyska olim pijskie! Jeżeli pan finansu­

je biegi naokoło m ojej wozowni, to żądam, żeby pan sprowadził Nuruiiego i Kusocińskiego i po­

starał się o koncesję! Legalną!

WYROCZEK: (krzyczy). Proszę to wnieść do p ro ­ tokołu... (spostrzegł się). Przepraszam .

MARA: (wstaje, idzie k u drzwiom). Niech już pa­

nowie nie sp ierają się o m o ją duszę. Jestem do dyspozycji... Idę, Idę dobrowolnie...

WYROCZEK: Niech oskarżona nie waży się stąd wyjść — samowolnie! P a n mecenas twierdzi, że ją zatrzym a? Zobaczymy! Oskarżona będzie wy­

prowadzona przez policję! Przez straż bezpie­

czeństwa i przez siłę zbrojną! Pan obrońca po­

rów nał przewód sądowy do olim pjady? Żądam

(39)

w,niesienia tych słów do protokołu i kary dyscy­

plinarnej...

HOLSTIN: Nie jestem obrońcą, jestem na emery­

turze i jako człowiek pryw atny mogę nareszcie powiedzieć (m sza wargami i nic nie mówi). Po­

wiedziałem to i nie cofam!

WYROCZEK: (oburzony). W ysoki trybunale. To są rzeczy niesłychane... Niepraktykowane. Żą­

dam...

HOLSTIN: (spokojnie). Halt! Niech pan zaczeka do jutra...

WYROCZEK: Dlaczego m am czekać do ju tra ? HOLSTIN: Bo dziś pański trybunał nie m a nade

m ną władzy. Pańskie żądania lecą w próżnię. Je­

stem wolny, niezależny, ale od jutra... (Spokoj ­ nie, mocno)... O bejm uję obronę Keysowej. (Da­

je znak. Warna wyprowadza Marę). Niech pani zupełnie nie myśli... Albo niech pani w siebie wmówi, że to wszystko się dzieje z przepisu le­

karza... (żegna ją ukłonem).

WYROCZEK: (wychodzi, waha się, wraca). Jedno pytanie... Chciałbym się dowiedzieć tak pryw at­

nie... Czy ja m iałem w tym gwałtownym sporze rację, czy pan? Bo jeżeli osoba ju ż aresztow a­

na — jako taka — ...to chyba nie może być w ątp­

liwości — że każdy, nietylko trybunał...

HOLSTIN: Ja k pan będzie trochę starszy, to pan się przekona, że w naszym zawodzie nigdy nie wiadomo, kto m a rację.

(40)

(Staje tam, gdzie stała przedtem Mara, pairzg ba­

dawczo w pewien p un kt na ścianie. W y roczek wychodzi. Wpada Geszwindowski).

GESZWINDOWSKI: Dzień dobry, ja k się macie, kolego. Kopę lat! Nie macie proszka na ból gło­

wy? Komplet m,i wpakowali, że wściec się moż­

na. Siedzą — m ru g ają — nic! Człowiek serce"

z siebie wypluwa... N ic! Jak ta ściana! (Puka w m ur po lewej).

HOLSTIN: (poczyna pukać również). Mhm...

GESZWINDOWSKI: Dlaczego? Dlaczego właści­

wie pukacie w ścianę? Oskarżona m i co chwila leci i przyznaje się do w in y ! Śledztwo nic nie ustaliło. Jeden świadek coś słyszał, ale jest od urodzenia głuchy. Nie macie kogutka na ból gło- wy?

HOLSTIN: (bierze go — od niechcenia — za rękę, ogląda dłoń). Gorączka. 37 i dwie kreski.

GESZWINDOWSKI: Proszek m i czasem pomaga...

HOLSTIN: Mhm... (sypie coś na łyżkę i daje, żeby się odczepić).

GESZWINDOWSKI:(tylca, popija wodą). Co to by­

ło?

HOLSTIN: (zamyślony). Nie wiem. Zdaje się, że naftalina...

GESZWINDOWSKI: Nie żartujcie, kolego, (chu­

cha). Naftalina?... Komplet m i dali! G arn itu r!

Ciekaw jestem, coby sam Cycero w tej sytuacji zrobił... Swędzisz — Kalbas — Myrdalski. — Ja się na niektóre rzeczy zgadzam. Flirtowaliśmy?

(41)

37 P rzy zn aję! C hętnie! Uwodziliśmy? Owszem. Mie­

liśmy sex-appeal i mężczyźni na nas lecieli, ja k muchy na miód... Jesteśmy kobietą — chenchez la fem m e! Ale gdzie dowód, żeśmy dybali na ży­

cie... Gdzie jest cień cienia dowodu? Kolego U<\1- iStin — a żeby tak... Weźcie odemnie tę czarę go­

ryczy!... Ja sobie z nim i sam jeden nie dam ra ­ dy. Oni m a ją logikę po (aryjskiej) babce... Psia- kiość.

(Holstin nic nie odpowiada — bada, puka, przyno­

si lupę, ogląda).

GESZWINDOWSKI: Nic nie mówi. A ja m am 37 i dwa (wzdycha). I chciałem ju ż jechać z żoną

do Karlsbadu.

(Szawlosia wpycha przez drzwi po prawej stół, je ­ szcze nakryły zielonem suknem. Na stole obok la-

lerzy leżą jakieś paczki opieczętowane).

HOLSTIN: Do stu rrum uńskieh rrrododendrrro- nów! Ile razy mówiłem Szawłosi, żeby mebli ni<

dźwigała! Poco?

SZAWLOSIA: Obiad! Dla tego pana. co przyje­

chał, dla pani zbrodni arki... Panby ludzi głodem morzył... Obiad się należy...

HOLSTIN: Niech Szawlosia m i lepiej zaceruje to­

gę! W alizka! W ieczorem jedziem y do miasta.

Sprawa... Bronimy Keysowej... Stół przydźw igała!

W je j wieku! .

GESZWINDOWSKI: (chwyta się nagle za głowę oburącz). I co za stó ł! Przecież to jest — dali- pan! - zielony stół sędziowski, z w|sizystkiemi

(42)

dowodami rzecz o w cm i. Akt oskarżenia leży wpo- przck na salaterce! Tak mi Panie Boże dopomóż!

Co to będzie! Oni nas żywcem do krym inału w sa­

dzą! Oni nam i dzieciom naszym życie zatrują...

HOLSTIN: (dostrzegł coś raptem na zielonem suk­

nie). Nic się nie bój, Geszwind! Patrz... Dobrze będzie...

GESZWINDOWSKI: Co?

HOLSTIN: Boża krówka.

GESZWINDOWSKI: No więc?

HOLSTIN: Jestem przesądny — m am praw o — Kto m a ustawicznie do czynienia z ciemnym ży­

wiołem... M arynarze są zabobonni, aktorzy, au­

torzy dramatyczni. W kota i trzynastkę nie wie­

rzę — w to wierzę. Adwokat bierze się za łby z najciem niejszą potęgą na ziemi — z opinją ludzką... (Patrzy). Frunęła... Dobry znak!...

GESZWIND: Gdzie? Gdzie?...

KURTYNA.

(43)

AKT II.

Kancelarja, mieszkanie mecćnasa Holstina w W ar­

szawie. Mecenas był znanym w mieście zbieraczem, ma poważne stare meble, stylowe szafy. Obrazy prawie muzealne, — na niektórych ramach m o ­

siężne tabliczki z dedykacjami.

Pokój jest ja k b y pomnikiem dawnej świetności znakomitego prawnika. Portret mecenasa, głowa mecenasa, wyrzeźbiona przez mistrza. Dary od wdzięcznych klijentów. Albumy. Foljały. Roczniki czasopism. Dzieła własne. Zegary (każdy wskazu­

je inną godzinę).

Po lewej balkon i kwiatki. Na jednej z szaf — tor­

ba grochu dla gołębi z ulicy Złotej. Drzwi w głębi (wejściowe), drzwi po prawej do pokojów dal­

szych.

Z Holstinem przyjechał do Warszawy dr. Warna oraz Szauńosia i nie należy się dziwić, że wchodzą do kancelarji od czasu do czasu. Warna jest wo- góle nieco zdenerwowany: raz jest w marynarce i ma zamiar wyjść na miasto, a raz znów w bon- żurce i szuka książki do czytania. Czasem przecho­

(44)

dzi przez pokój i nic nie mówi. Szawlosia znosi szczotki, śmietniczki, ścierki i po chwili znów je

zabiera.

W kancelarji pracują młodzi: aplikant W i t o ś T u ń c z y k i aplikantka B e a t a C y n c. Beata ma z pewnych powodów fryzurę dziwnie niesfor­

ną i stenografuje. Tuńczyk odbiera telefony, in­

formuje, przegląda prasę i składa do teczki cie­

kawsze wycinki. Telefonów jest sporo — proces Iieysowej budzi sensację. Interesuje się nim prasa, świat artystyczny, związki, palestra, świat sporto­

wy. Telefonują co chwila.

TUŃCZYK: (wycina). Nie rozumiem, dlaczego p a­

ni z taką fryzurą f a s z y s t o w s k ą przychodzi do kancelarji, panno Beato.

BEATA: Mówiłam już panu, że byłam u fryzjera, m yłam głowę, włosy m i się nie u k ład ają. Niech pan do m nie nie mówi Beato, bo ja nienawidzę swego im ienia!

(Telefon).

TUŃCZYK: Ale żeby coś aż tak sterczało... Proszę, niech pani notuje wszystko, co powiem (bierze słuchawkę). Tak... Tak... Tak... Tak... (odkłada słuchawkę). Skończone!

BEATA: Miałam przecież notować?

TUŃCZYK: Nie. Nic ważnego... Jakieś p ijak i z ba­

ru nam w ym yślają (w zdycha). Patron się w dał w niem iłą bisiorj ę, panno Cync. To m u laurów nie przysporzy... „Vox pop,uli“ jest przeciwko nam. (telefon)... Aha! Tak... (przysłania słu­

Cytaty

Powiązane dokumenty

Tragedja miłosna Demczuka wstrząsnęła do głębi całą wioskę, która na temat jego samobójstwa snuje

Cz.G.: Nie, specjalnie była msza i jak u nas w Kąkolewnicy, to w cały wsi krowy prowadzili i ksiądz święcił ognisko się paliło a krowy szli i święcił i… […] Na Matke

Kto chciał być dyrektorem, nie mógł się nie zapisać wcześniej [do Partii].. Członkowie Partii w pracy też mieli plusy, jak kogoś

pa łeatcze poleca wyborową kawę, ciastka własnego wyrobu oraz pierwszorzędną kuchnię, zakąski ciepłe i zimne.. — Obiady po cenach

Przez moje drzwi dzień świta, przez zamknięte okna wiatr po stancji wieje, stoły się rozkładają, szafy się otwierają.. Dlatego idę wydoskonalić się w pracy a

Helena, Walenty, Hrabia, potem Andrzej Walenty: Kochana Heleno, trzeba się już przygotować.. Hrabia: No,

Kształcąc się w kierunku zarządza- nia w ochronie zdrowia, należy więc stale poszukiwać możliwości doskonalenia.. Młodzi Menedżerowie Me- dycyny to organizacja, która

Projekt ustawy oraz załączo- ny do niego projekt rozporządzenia wykonawczego nie dają w istocie odpowiedzi na wszystkie pytania, bo wiele będzie zależało od zarządzeń prezesa