Przestępca,
P R Z EZ F r a n c i s z k a C o p p ś e . W A R S Z A W AN a k ł a d 1 d r u k S. L e w e n t a l a
N o w y -S w ia t N ° 4 L Z francuskiego.Дозволено Цензурою Варшава, 16 Сентября 189
Deszcz pada często w Calvados, a praw ie zaw sze piękne kościoły m iasta Caen sw ym kamiennym p al cem w skazu ją szare tylko niebo, po którem p rzecią g ają chmury napędzane wiatrem Zachodu.
A le K rystyan Lescuyer, syn starego pana Lescu- yer, radcy sądow ego, do dwudziestego d ru gie go roku życia w iódł życie tak nudne, iż nie k o rzy stał naw et z rzadkich uśmiechów klim atu normandz- kiego, i zdaw ało się, że dla tego nieszczęśliw ego m łodzieńca deszcz ulewny padał od urodzenia.
Dom, w którym otrzym ał średnie i w ątpliw e d o brodziejstw o bytu, pochodził z czasów je g o p rad zia da i stanął ku końcowi panowania L u d w ik a X V . B ył on najsm utniejszym ze smutnych budynków a r y stokratycznej ulicy K arm elickiej, która, zam ieszkana w yłącznie przez rodziny dawne, przedstaw ia z ja w i sko smutku. W śród kanikuły nawet bruk tam za czer niony je st wilgocią, mury przejm ują dreszczem. Ga* łym tu nosem ludzie w dychają splin i katar.
Na jednym jedn ak je j krańcu, w ochoczej ulicy Św iętego Jana, w e dnie targow e w arczy tłum w ie śniaczy, strojny w białe czepki i niebieskie bluzy; na
drugim znów krańca panuje ożyw ienie portowe, gdzie żeglarze skandynaw scy, o żółtych brodach, zwinni, w sw ych koszulach z czerwonej flaneli, z ha łasem zrzucają ze statków św ierkow e deski, tak mi łe pachnąco.
A le ulica K arm elicka nie chce nic o tepi w ie dzieć. Ona gardzi tą pracą ludow ą, tym ruchem po spolitym , tą w rzaw ą ordynaryjną. Ona zasłania okiennicam i w iększą część sw ych okien pozornych; a pałace je j, dość wyniosłej postaw y, ale dotknięte nieraz zębem jaszczurczym , przypom inają fizyono- mię człow ieka dumnego i zrujnowanego, pełnego dy- styn kcyi i kw aśnego humoru.
Pod względem powierzchowności sztyw nej a dum nej siedziba pana Lescuyera, ojca, w niczem nie ustępowała żadnemu ze sw ych sąsiadów: dom od ż y cia zewnętrznego odgrodzony murem bardzo w yso kim, w ięziennym , w którym otw ierała się, a raczej nie otw ierała się nigdy, brama w jazdow a, przepusz czał gościa przez w ą zk ą furtkę, w yb itą w bramie, która, ciężk a i tęga, także otw ierała się nader opornie.
P rzeszedłszy przez to niegościnne w nijście, w cho dziłeś na dziedziniec w ązki i ciem ny, obstaw iony dwiem a oficynami pod kątem prostym, o fasadach zm urszałych, oraz ścianą graniczną, ukwefioną gę styrn i smutnym bluszczem.
N ic bardziój odstręczającego nad ten dziedziniec. W jednym rogu stara studnia, z kubłem na sznurze, w ygląd ała ja k zatruta. Gębate m askarony, w y rze ź bione nad oknam i, skośnie patrzały na ciebie jak na intruza; a schody perronu, o płytach zużytych i ro z klekotanych, w yraźnie m ów iły do ciebie: „N ie pro- sim d ale j.”
Lecz wewnątrz było jeszcze gorzej. W szystko tara oddychało prowincyonaluem skąpstw em i napu- szystością palestrancką; a od samego perystylu lodo w y płaszcz spadał ci na ramiona. Chroniczny katar oskrzeli groźnie zaw isł w sali jad aln ej, gdzie pięć lub sześć razy do roku pan radca L escuyer, w dow iec i nie m ogący przyjm ow ać pań, w y d aw ał dla sw ych kolegów z Izb y sądow ej obiady staw iane gorąco przez kucharkę, ale niebawem ostygłe d zięki lodow e mu przyjęciu i podbiegunowej rozmowie gospodarza. W salonie zaś, gdzie za drzwiami czyhało na cię śmiertelne zapalenie płuc, portrety przodków Lescu- yera, sądow ników od w ieku przeszło i nader strzę piasto reprezentowanych w togach i perukach, odrazu rzucały na cię czarne w ejrzenie z głębi ram ow al nych, tak ja k b y m iały przystępow ać do indagacyi i zapytania wręcz: — „O skarżony, ja k się na zyw asz?”
Jeżeliś jedn ak, biedny pieniaczu, dostał się na pierw sze piętro i w szedł do gabinetu pana Lescu- yera, brm! wrażenie było je szcze okropniejsze. S a me tylko szafy biblioteczne, napchane księgam i prawniczemi, od zbiorów in foglio, m ieszczących „zw ycza je średniowieczne14, pod przegniłemi opra wami, do nieskończonego buletynu ustaw , ubranego w czarny szagryn z czerwonym nagłów kiem . Ten tłok woluminów, ta kupa praw odaw stw a i procedury, n a tychmiast ci przypom inały, j a k różne są m iędzy so bą prawo i słuszność; oraz ja k i trud, zkądinąd pra w ie bezpotrzebny, zadaw ali sobie ludzie od p ocząt ków społeczeństw, aby prawami pisanemi przemódz barbarzyński grunt sw ej natury.
Zaczyn ałeś m yśleć, że stare folianty z w ypłow ia- łemi złoceniami, w których opisywano przestarzałe
katusze i zniesione tortury, nie b yły bądź co bądź tak dalece niespraw iedliw e i głupsze od spółczesnych nam kodeksów , które w sprawie wartej cztery grosze obarczają nieszczęsne strony trąbą kosztów, c y k lo nem stemplów, tak, iż mógłby kto pożałować kijow ej spraw iedliw ości kadycb wschodnich.
W tym-to gabinecie, między wielkiem i drukowa- nemi św iadectw am i niemocy ludzkiej, szukającój zgodności w spraw ach najprostszych, siad yw ał z w y kle pan konsyłiarz L escu yer przy biurku, dość ła d nym sprzęcie z osiemnastego wieku, zdobnym bron- zami cyzelow anem i, przed potężnym szańcem akt.
W ytraw n y ten urzędnik, nieposzlakow any, praco w ity, ale ograniczonej gło w y i suchego serca, nieco w reszcie znieczulony rzemiosłem, przez czas prze istoczony w starą machinę argum entacyjną, w roku tysiąc osiemset sześćdziesiątym szóstym , to je st na początku tćj opow ieści, ukończył pięćdziesiąt lat wieku.
Pobożny, nabożny, w skazan y prezesowi, bonaparty- ście ,jak o zagorzały klerykał i podejrzany o legitym izm , pau L escuyer w długim zaw odzie aw ansow ał ciężko i rzadko; nawet w stążeczka legii honorowej nie ozdo biła je g o w ytartego i białego u szw ów surduta, który zapinał na sw ej chudej osobie, a według oszczędnych obyczajów prow incyi i je j braku miłości własnój odnośnie do odzieży, nosił go na grzbiecie od lat p ię ciu do sześciu.
Jedynym strojem, do którego pan konsyłiarz p rzy w ią zy w a ł w agę, był monumentalny k raw at bia ły, ja k b y w ycięty w kłębie św ieżego śniegu; z pod którego to kraw ata w ystaw ała szy ja sępia, tw arz su cha i krw ista, zakrzaczona włosem, faw orytam i i si- w iejącem i brwiami.
T a tw arz ostra, z oczym a nienawistnemi i roz- dziewem o żółtych zębach, w yd aw ała się je sz c ze nie przyjem n iejszą skutkiem w ybujałości system u wło- siennego; z nosa bowiem i z uszu pana Lescuyera w ychodziły kęp y czarnej szerści, w czem przesąd gm inny odkryw ać chce dowód silnego temperamentu i w skazów kę długiego życia.
W szystko w tej fizjonom ii tyrańskiej w yrażało tw ardość, pychę, zaw ziętość. Miała ona nawet w sobie coś niemiłosiernego; i nie było w cale z drogi w y o brazić sobie pana L escu yera w kapeluszu o trójkolo row ych piórach, przewodniczącego trybunałow i rew o lucyjnemu; albo też w ciemnym habicie, obojętnie, sztyw no, z doskonałym spokojem, przypatrującego się ja k ie j ohydnój torturze, wśród purpurowego blasku pochodni, w więzieniu św iętej In k w izycyi.
Owóż, m łody K rystyan L escuyer, który w łaśnie złożył nader św ietne egzam iny na w yd zia le w Caen i otrzym ał stopień licencyata praw a, urodził się i w zrósł w tym domu ponurym, przy tym ojcu m il czącym i dzikim, który go przejm ow ał je d y n ie pełną szacunku trwogą.
W dwudziestu dwu latach nie m iał on żadnego m ilszego wspomnienia. Oprócz starej bony, je sz c ze przed uwięzieniem w liceum, biednej F ra zyi, ją k a ły i praw ie idyotki, ale która go n azyw ała: „sw ym sy- nalkiem " i całow ała, śm iejąc się z radości, czuł on dobrze, iż nie kocha go nikt.
Matka? U m arła na gorączkę pokarm ową w kilka dni po urodzeniu go na św iat. Nie było naw et por tretu je j w domu.
Ojciec? Ab! czasam i m łodzieniec oskarżał się o brak serca, o niew dzięczność względem ojca. P rze bóg! N igdy 011 nie staw ał przed lodowatem panem
Lescuyerero bez głuchego uczucia lęku, instynkto wnej chęci odwrotu. W najodleglejszych wspom nie niach dziecięctw a zaw sze tylko słyszał strofujący glos, w idział gałkow ate oczy ojca.
Ah! wcześnie mu narzucono sztyw ność i m ilczenie przy stole. Nie pamięta, czy się gram olił na kolana o j cowskie; a będąc je szcze m ałym chłopczykiem , k ie dy szedł powiedzieć ojcu dobranoc, ten sk ładał na je g o czole prędki pocałunek, tak, ja k b y pan konsy- liarz, rzecz niemożliwa! grał w gry niewinne, i za fant skazan y b ył na pocałowanie szkła u gorejącej lam py. Z araz w reszcie po pierwszej Kommunii i te rzadkie pieszczoty ustały.
Z natury nieśm iały, do wywnętrzeń nieskory, od urodzenia zapraw iony do pow ściągliw ości, K rystyan podczas pobytu w kollegium nie zaw arł naw et ża d nego z tych zw iązków przyjaźni, tak koniecznych, bezinteresownych, szlachetnych, stanow iących urok i chlubę młodości.
B y ł tam w szakże m ały paryżanin, stypendysta Frauciszek Douadieu, sierota bez ojca i m atki, syn ubogiego kapitana, poległego pod Solferino, ku k tó remu K rystyan , kolega je g o aż do k lassy trzeciej, czuł silny pociąg.
T a k , uczeń bez zarzutu, pracownik zaw sze nagra dzany miejscem honorowem i zaproszeniem na ucztę w rocznicę urodzin K arola W ielkiego, laureat, któremu corocznie w inszow ał pan prefekt w srebrzy stym stroju, na urzędowej estradzie, wśród grzmotu oklasków i fanfar, w yrzucanych przez miedź załogi w ojskow ej; tak, stateczny i popraw ny K rystyan uczuwał odrazu zdrożny pociąg do w spółtow arzysza, stanowiącego z niin zupełne przeciw ieństw o.
Donadieu, w tym uczniu złym , w tym uliczniku p a ryskim , intelligentnym, leniwym , krnąbrnjm , m ają cym zaw sze pełne kieszenie kredek i ołów ków , do znającym powodzenia tylko na kursie rysunku, „od p o w iad ającym ” profesorom, puszczającym w obieg ich karykatury, w tym Franciszku, który pod ciągłym ogniem krzyżow ym nagan i k a r — zuchw ale podnosił sw ą głowę, rudą i kędzierzaw ą, z heroiczną miną powstańca, w yzyw a jącego strzały na barykadzie.
Chłopiec sp okojny, uczeń uległy, nie śm iąc tego w yzn ać przed sobą, podziw iał w archoła i buntownika.
Z b liży ł się pierw szy do paryżanina, czemu ten odpowiedział chętnie, g d y ż b ył uczuciow y i serdecz ny. Stali się naw et nierozłącznym i, przechadzali się, rozm aw iając z sobą razem, pod zdziw ionym i n ieza dowolonym w zrokiem nadzorców klas.
Niezdolny do uczuć nizkich, do zazdrości, „ r a k “ zagrażan y ciągle w ydaleniem , był naiw nie dumnym z zażyłości prym usa. A le kied y K rystyan , łagodnie, delikatnie, próbow ał udzielić mu k ilk a rad, poddać go pod rygor ogólny, F ran ciszek oparł się, i odm ówił w ręcz. Ł acin a go zabijała, atrament uderzał w nos. On ży ł tylko oczym a, szczęśliw ym był tylko z ołów kiem w ręku. A le dość mu ju ż było gipsów i wzorów. Czuł, Iż może pracow ać z żyw ego modelu T a k , on - chciał zostać artystą, rzeźbić lub m alować. R aczej rzeźbić, odw zorow yw ać kształty, I żalił się na siebie, iż traci czas, nie zdobyw a się na odw agę.
— W iesz t}7 — mówił czasam i, z pozostałością stylu przedm ieściowego — j a bym powinien drapnąć, uciec z tego w ięzienia, powrócić do P aryża, w stąpić do jak ieg o mistrza: bodajby mi przyszło zam iatać pracow nię i czyścić buty!...
jeszcze starszą siostrę ojca, starą pannę, utrzym ują cą czytelnię przy ulicy Św iętego Jakóba. U niej-to przepędzał w akacye. Oh! niebardzo świetnie! P ił on tam napój z rodzynków i syp iał w niszy nad k u chnią. K obiecina go kochała; nie zostaw iłaby go na bruku, bez zaprzeczenia.
L ecz kied y j e j m ówił w listach o swej odrazie do kollegium , o chęci uczenia się rzeźby, ciotkę ogarniał strach. B łag a ła go, ab y b ył cierpliw ym je szcze i kończył nauki. Ah! g d yb y się nie obaw iał zanadto zm artwić sw ojej ciotki!... W padał w złość. N ie było naw et sposobu dostania troszki gliny.
P iln y i m elancholijny K rystyan nie podlegał tym burzom w ew nętrznym . D la niego przyszłość w idnia ła nakreślona, ja k droga na płaszczyźnie. U kończy prawo, przejdzie przez adwokaturę; potem, ja k je g o przodkow ie, nosić będzie galonow any beret i togę, w yk ład an ą łapkam i gronostajowem i.
T a k postanowił je g o ojciec i m ówił mu sto razy, od czasu, g d y syn doszedł do wieku rozumnego. On zgadzał się, naturalnie.
Mimo to czuł się ja k b y przejętym głuchą czcią przed tow arzyszem , przed tym chłopcem czternasto letnim, który mu z całą plebejuszow ską energią w y ja w ia ł m ęczarnie tam owanego powołania.
N agle atoli przerw ała się przyjaźń dwóch ch łop ców. Z ap lątan y w bunt uczniowski, w nocny hałas w sypialni, z której nadzorca w yszed ł z okiem pod- bitem, Franciszek Donadieu, stypendysta, który j e d nak nic nie był winnym, w yleciał z łiceum.
Pow rócił do P ary ża , nie daw ał znać o sobie; a w umyśle K rystya n a zacierała się powoli pamięć o tym tow arzyszu ulubionym, o tym m ałym paryża- ninie, z okiem pełnem szczerości, który po każdym
obiedzie na ceracie refektarza zostaw iał ptaszki le pione z chleba.
Bardzo sam otny, bardzo zam knięty w sobie, po długich, powolnych, ciężkich i żm u d nych ' latach, przepędzanych w nudzie kollegium i w nudzie domu ojcow skiego, K rystya n w szedł nareszcie w w iek m ęzki.
Podczas nauki praw a miał zapew ne nieco w ięcćj sw obody, ale cóżby z nią zrobił?
Lubo zaopatrzony w tęgą zamożność, pan E uze biusz L escuyer uw ażał przecież, że pięć franków na tydzień stanowi w cale dostateczny fundusz na p rzy jem ności dla chłopca, któremu ju ż m eszek zak w itł pod nosem.
K rystyan, dw a lub trzy razy w yciągn ięty przez kollegów w m iejsca prowincyonalnćj uciechy, która go zemdliła, i zm uszony w y ja w ić przed ojcem dług kilku luidorów, usłyszał od skąpego i surowego urzędnika kazauie, tak, ja k b y chodziło o kradzież z włamaniem i gwałtem w domu zam ieszkanym .
G łęboko upokorzony, K rystyan unikał odtąd w szelkich sposobności do w ydatku, trzym ał się zd a ła od kollegów , i aby p rzezw yciężyć nagabania m ło dzieńczości, zam ęczał się pracą. Najmniej złe je g o chwile b y ły te, które zab ijał w długich przechadz kach, sam, z duszą pożeraną marzeniem.
Bo zm ierził sobie rodzinny dom, reum atyczny i ponury pałac przy ulicy K arm elickiej.
D la niego m aski i fasady, zazieleniałe od w ilgo ci, przesadzały je szcze sw ój niegościnny sk rzyw ; zło w roga studnia zd aw ała się ofiarow yw ać mu sw oją wodę, ab y się w nićj u to p ił— sznur, ab y się na nim powiesił; a kiedy w jad aln i kataralnćj K rystyan za siadał przy jednym z tych obiadów, na których śnie
ży sty kraw at ojca w alczył o św ietn iejszą i zim niej szą białość z kilkunastu innemi kraw atam i równie lodowafcemi, nieszczęsny młodzieniec, przeszyty na- WBkroś smutkiem, pytał siebie z przerażeniem: czy nazaw sze sk azan y je s t na podobne życie? I czuł, że mu idzie do gard ła ję k rozpaczliw y.
Co druga niedziela, popołudniu, pan L escu yer odwiedzał panią Leger-Taburet, w pięknym domu przy ulicy Kanoniczek, którego była w łaścicielką. P o została ona w dow ą po jedn ym z sędziów , z k tó rym pan L escu yer odbyw ał naukę praw a i czasam i naw et w yp raw iał figielki studenckie: g d y ż przed za sklepieniem się ostatecznem naksztalt przedpotowe- go mammuta w lodow iec sw ego białego kraw atu, pan K onsyliarz miał pewnego gatunku młodość, i, tak dobrze ja k k a żd y inny, zb ijał bruki kaeńskie w godzinach zakazanych, ab y przyczepiać rondelki do ogonów w łóczącym się psom lub zam urow yw ać rączki od dzw onków przy bramach.
A le w szystko to było bardzo daw ne i bardzo z a pomniane. N iektórzy ludzie młodymi są w taki sposób, ja k kiedy dziecko przebędzie odrę lub sk arlatyn ę. K rótka to choroba, o której człowiek po w y zd ro w ie niu zapomina.
U dwóch tych przyjaciół dw udziesty rok życia b y ł tylko przem ijającą gorączką, wybuchem nie znacznym . Niebawem ustatkow ali się, pożenili; nawet pan Taburet, przedtem żw aw szy, roztropnie zaślubił pannę dobrze starszą od siebie, lecz posiadającą gruby m ajątek.
Przez dw adzieścia pięć lat w alcząc bez pow odze nia przeciw ko nieprzyzw yeiężonej senności posiedzeń sądow ych, sędzia umarł nagle, m ając lat około pięćdziesięciu, nie pozostaw iw szy potomstwa; a w d o
w a po nim, obecnie stara niew iasta, ży ła sama z w nuczką po bracie, panną K am illą Letourneur, która m iała po niéj dzied ziczyć, i tym sposobem sta now iła jed n ę z najpiękniejszych partyi w calem C a l vados.
Lubo oszczędność, choćby najbrudniejsza, uw a żana je st powszechnie w Norm andyi za pierw szą z cnót, pani Taburet w tow arzystw ie kaeńskićm w y dzw aniana b yła z powodu zadziw iającego sk ąp stw a. Przytaczano o niéj rysy godne Moliera, a od daw nych lat — anegdoty nie starzeją się na prowin- cyi — śmiano się do łez, k ied y imię pani Taburet w y m ieniał kto w rozmowie, i przypominano sław ną „bi- storyę winogron.”
W inogrona te, w yborny cJiasselas, b y ły może je - dynemi w całym departamencie, które dojrzew ały, dzięki w yjątkow o sprzyjającem u położeniu ogrodu pani Taburet, gdzie szpalery winniczne w ystaw ione b y ły na samo południe, osłonione od wiatru.
W dow a niezm iernie się chełpiła tą osobliw ością, a gdy W rzesień poczyuał złocić grona, nie omieszki- w ała zap ytyw ać każdej z pań, naw iedzających j ą po nieszporach:
— C zy ma pani takie dojrzałe winogrona w sw o im ogrodzie?
— Nie, pani! — odpowiadano za każdym ra z e m .
W tedy chuda tw arz skąpicby, żółta, pod przy- klepanem i włosam i koloru sad zy, ośw ietlała się uśmiechem strasznym . O dzyw ała się ona zaw sze to nem kw aśnego tryumfu:
— A j a mam!
L ecz nigdy, przenigdy, nie poczęstow ała nikogo odrobiną tych winogron, które, zebrane z m iłością
i zaw ieszone w w orkach z grubego tiulu u krokw i poddasza, stanow iły je d y n y deser obiadow y aż do W ielkan ocy.
Jednego dnia w szelako, dzień to pam iętny!... k ie d y sław na winnica z ulicy K anoniczek obiecyw ała tej jesien i zbiór w yjątk o w o obfity i piękny, w dow a zdaw ała się w yłam yw ać zpod zw yk łego sknerstwa.
P rzyjm u jąc w izy tę dwóch „panien ziem ianek” , starych sióstr nabożnych i skazanych na d ziew i ctwo dożyw otnie, pomimo uczciw ej fortuny, lecz dla brzydoty odstraszającej, pani Taburet zadała im zw yczajn e pytanie:
— C zy m acie panie d ojrzałe winogrona w ogro dzie?
Na co „p anny o b yw a telk i” odparły w edług z w y czaju:
— Nie, pani.
— A j a mam — przem ówiła trad ycyjn ie pani Taburet.
L ecz na ten raz dodała frazes zgoła nieocze kiw any:
— C zy chcecie panie sprobować?
G d yby „pannom obyw atelkom ” k azał za pokutę spow iednik je ś ć mięso w w ielki piątek, nie zdum ia ły b y się bardziój. Obie zaw o łały jednocześnie:
— I owszem , kochana pani!... N ie m iałybyśm y skosztow ać pani chassełas?... Ależ z n ajw ięk szą p rzy jem nością!
Podniosła się zatem pani Taburet, zabaw iła kilka minut w ogrodzie, który w idniał ozłocony pod słoń cem październikowem przez drzwi otw arte salonu, wróciła uroczyście i w garści podała „pannom d zie dziczkom ” po jednćm ziarnku każdej.
Lescu-y er prowadził sLescu-yna co druga N iedziela. Sm utnLescu-y mło dzieniec cierpliw ie odbyw ał tę pańszczyznę, tak ja k i w szystkie inne nudy sw ego życia.
Od czasu pierwszych sw ych spodni w idział ja k aksam itne obicie ze zgniło-zielonego przeszło w bar w ę żółto-moczową, na starych meblach, które udaw a ły w szystkie kształt liry, tak jak b y pani Taburet, czytająca przecież jed yn ie „D ziennik C aen” i „D zień chrześcijanina” , m iała być dziesiątą muzą.
U tej w dow y młody K rystyan z rezygnacyą zn o sił gaw ędy prowiucyonalne, równie monotonne ja k pięć lub sześć starych kurantów, które co tydzień kataryn ka chrypiała pod tern samem oknem. Słuchał z odrętw iałością podskarbiego bractw a na kazaniu banalnych uwag, zaw sze jedn akich, o zgonach, m ał żeństwach, chorobach. Um iał na pam ięć jerem iady przeciw deszczowi:
— Jeżeli tak potrwa je szcze z tydzień, to ow sy przepadną.
Albo przepowiednie pogody:
— Jaskółki bardzo wcześnie odlatują: zima bę dzie ostra.
P rzy tych głupkow atych rozmowach, zap raw io nych tylko od czasu do czasu obmową, K rystyan za chow yw al w zgardliw e milczenie, które mu w reszcie nie szkodziło wcale, owszem, uważane było w mło dzieńcu za zuak dobrego w ychow ania.
Zaledw ie, i to rzadko, zam ienił k ilk a nieznaczą- cych słów z w nuczką pani Taburet, panienką szesna stoletnią, cichą, nieśm iałą, surowo trzym aną przez ciotkę, a ubieraną ja k figura przydrożna.
W tem środkow isku ciasnem, w tej atmosferze zim nej, panna K am illa była je d y n ą istotą, dla którój K rystyan czuł nieco sym patyi.
Nie będąc piękną, miała ona oczy m yślące i do bre, miły w dzięk w uśmiechu. To też kied y raz, po w yjściu od tych pań, pan Lescuyer dał do zrozum ie n ia synow i tajem ny powód tych terminowych w izyt. K rystyan a w zruszyło to przyjem nie.
— C zy wiesz? — powiedział stary konsyliarz — że panna Kam illa prędzój czy później mieć będzie osiem naście tysięcy franków rocznego dochodu z nie ruchomości?... A ciotka jej pragnie w yd ać j ą za urzędnika... Prezes trybunału cyw ilnego, pan Gigolet de la Nouzi^re m yśli ju ż o niej dla sw ego syna; ale Jerzy, to głupiec, i trzeci ju ż raz obcina się przy egzam inie na licencyata... T y będziesz doktorem praw za dw a lata; j a mam je szcze kilku przyjaciół w ministeryum, którzy ci w yrobią nom inacyę na sę dziego. Co w iększa, uważam , że panna Letournenr nie je st ci niemiłą, i możesz śm iało ubiegać się o jej rękę; bo je ś li masz bardzo mało ze strony m atczynej, j a ci natom iast zostaw ię niejedną baryłkę soli. J e steście jeszcze zamłodzi, ty i panna K am illa, abym to daw ał do poznania pani Taburet, która je s t ko bietą z gło w ą i do interesów niełatw ą. A le nareszcie, nareszcie, myśl o tóm, co ci mówię.
Słow a te, w które stary sędzia po raz pierw szy w trącił nieco troskliwości ojcow skiej, b y ły dla za schłej duszy K rystyan a rosą ożyw czą. Mało go obcho d ziły te rachuby posagu i m ajątku: młodość je st bez interesowną, A le w idział się ju ż narzeczonym panny K am illi, którą żądza je g o upiękniała. Pozwolono mu kochać.
T ym sposobem je g o płaska i oschła egzysten cya w yd ała mu się przeistoczoną, zapachnioną uczuciem. I m arzył trochę naiwnie o radościach niewinnej id y l li, o czułych spojrzeniach i w ym ienianych przysię^
gach, o chwilach przepędzanych obok młodej panny, w ogrodzie, pod szpaleram i słynnej w innicy, g d z ie może pozostaw ią ich sam ych czasam i, i gdzie ręce ich zetkn ą się nieśm iało.
A le wkrótce potem pan L escuyer zaw ołał syna do gabinetu.
N igdy je szcze w sw ej osłonie starych zbiorów nie spraw iedliw ości, opraw nych w płótno i skórę cielę cą, urzędnik nie okazał tak surowej miny. Nic nie było wstrętniejszego niż je g o w zrok, w głębi d zi kiego okrzaczenia brwi; a je g o biały kraw at, z i m niejszy je szcze niż za zw y cza j, w y w o ły w a ł bezpo średnio pojęcie podróży pod biegun północny i po low anie na białe niedźw iedzie wśród gór lodowych.
— Synu mój — odezw ał się do K rystyan a t o nem, który musiał zapew ne zn iżyć termometr o d w a lub trzy stopnie — powziąłem względem ciebie pow ażne postanowienie. Pragnę, byś został, tak j a k j a , doktorem F akultetu P aryskiego, i poślę cię tam z przyzw oitem zaopatrzeniem , abyś odbył egzamin i obronił rozpraw ę. T o rzecz dwóch lat, jeśli będziesz pracow ał żw aw o.
Nie ukryw am niebezpieczeństw, na ja k ie narażo na je st natura taka ja k tw oja, słaba i ustępna, oraz swoboda, ja k ie j u żyw ać będziesz wśród pokus w ie l kiego św iata. N ie waham się jedn ak wobec korzyści, ja k ie w idzę w pobycie tw ym w P aryżu, z punktu nauki i przyszłości tw ojój. Pam iętaj to sobie, że ja , o ile m ożliw ie w yrozum iały na ja k iś drobny w ybryk, o tyle byłbym nielitościw ym dla w ażnego przestęp stw a w prowadzeniu się.
Z goła nie rozstaję się z nadziejam i, o których mówiłem ci niegdyś; mam zam iar utrzym yw ać nadal blizki stosunek z temi paniami podczas tw ej nieo
becności, i przygotow ać za powrotem tw ym zw iązek, zapew niający ci piękną niezależność, zdaniem mo- je m , nieodzow ną dla urzędnika.
Październik ma się ku końcowi; od ju tra rozpocz niem y w izyty pożegnalne, a w yjedziesz w w igilię W szystkich Św iętych, abyś się zapisał na trzeciego Listopada, w którym przypada otw arcie kursu. Dam ci listy polecające do kilku przyjaciół, ja k ich tam jeszcze mam, a zw łaszcza do naszego współziom ka, znanego pana Lherbager, którego ci intryganci z p la cu Vendôm e posunęli w reszcie na radcę sądow ego, p rzetrzym aw szy go dw adzieścia lat na posadzie sę dziego inkw irenta, na której zkądinąd okazał się podziwu godnym .
On ci udzieli rad dobrych, i będziesz mógł za pewne zb liżyć się z je g o dwom a synam i, o których mi on pisze ja k o o młodzieńcach uczciw ych i poboż nych. Pomimo niedogodności dzielnicy Łaciń skiej, w olę, abyś m ieszkał bliżej szkoły. Co m iesiąc o trzy m yw ać będziesz po dwieście pięćdziesiąt franków . N iechaj ci to w ystarczy. Ja niegdyś żyłem w P a ry żu za połowę tego. Otóż tak! Przygotuj się do drogi i nie dziękuj mi; lecz staraj się uznać dow ody za ję cia, ja k ie ci daję, pozostając zdała ode mnie mło dzieńcem dobrym i pracowitym .
W yrzek łszy tę allo k u cyą praw ie z taką ży cz li w ością i serdecznością, ja k g d yb y czytał w yrok śmierci, pan L escu yer pożegnał syna.
K rystyan , zataczając się, w yszed ł z gabinetu o j ca. Cóż to za niespodzianka! Jakie upojenie! On w o l ny! C zy podobna? Ma być swobodnym! M ieszkać w Paryżu! M ieszkać ma w dzielnicy Ł aciń sk iej, któ ra drażni w yobraźnię w szystkich studentów na pro- w incyi, o której słyszał tak często od kollegów ja k o
o ziemi obiecanej, o niebie Proroka; tam to będzie on sam panem; tam u ży je sw ej młodości niefrasobli wie, z kluczem w kieszeni i pieniędzmi, z których ra chunku nie ma składać nikomu.
I ojciec ogłasza mu tę wieść tak zimno, praw ie surowo, jak rozkaz, z obojętnością dozorcy w ięzie nia, otw ierającego cele zam kniętem u.
Ah! gdyby w ów czas stary sędzia, nie ju ż czulsze słowo w yrzek ł, ale g d y b y mu głos zadrgał byle j a kiem wzruszeniem, K rystyań rzuciłby mu się na szy ję , roztajałby w e łzach na je g o sercu!
A le zapisanem było, że uczucie i ufność nie z e j dą się nigdy m iędzy temi dwiem a istotami. K rystyań opuści dom ojcow ski z radością w ypuszczonego psa,
który wie instynktownie, że prędzej czy później p o wróci pod kańczug pana.
A ż do dnia w yjazd u m łodzieniec ży ł w niecierpli- wem rozgorączkowaniu. N ic z tego, co porzucał, nie przyczyniało mu żalu. Pod tem dżdżystem niebem, w murach tego rodzinnego domu, w tem mieście, gdzie nie poczuwał żadnej p rzyjacielskiej duszy, za- długo i zaokrutnie się znudził.
N aw et kiedy przyszedł pożegnać się z m ieszkan kami ulicy K anoniczek, niemal z przykrością m yślał o tym projekcie m ałżeństw a, który go narazie za chw ycił; a panna Kam illa, której zm ieszania nie po strzegł przy pożegnaniu, w yd ała mu się zupełnie brzydką. T o w reszcie je sz c z e dziecko. C zyż ona j e mu istotnie na żonę przeznaczona? Co tam się niepo koić o przyszłość tak daleką! Co pewnem je s t i bliz- kiem , to jego w yjazd , wysw obodzenie. Z a p a k o w ał się tygodniem w cześniej. S ypiać nie m ógł ze wzruszeń.
Nareszcie nadeszła godzina. B ył to ranek ponury,
istna w igilia W szystkich Św iętych, kiedy w iatr morski skręcał i napędzał chmury.
N a dworcu kolejow ym otrzym aw szy zim ny poca łunek ojca, K rystyan uczuł z rozkoszą — tak! nawet w tej uroczystej chw ili— lekkie poruszenie się w ago nu idącego w bieg.
I dopiero w k ilk a minut potem, w idząc m alejące, blednące we m gle strzały Św iętego Stefana i ciężkie w ieże O pactw a, młody podróżny zapadł nagle w g łę boki smutek i z boleścią zastanow ił się, azali nie ma on kamienia na m iejscu serca, że tak zimno rozstaje się z człow iekiem , przed którym zaw sze drżał, ale który, pomimo w szystko, je s t je g o ojcem; z tem m ia stem, w którem w praw dzie nie zostaw ia żadnego mi łego wspomnienia, ale które, bądź co bądź, je s t je g o kolebką?
I pośród chmur postrzępionych w idział w tedy, przynajm niej w ydaw ało mu się, że widzi, niew yraź nie skrzyw ione tw arze, przypom inające mu ohydne m aski rzeźbione na gmachu ojcowskim , które zd a w ały się go ścigać wzrokiem nienaw iści i ż y c z y ć mu ja k ić jś złój przygody.
II.
Hotel BayeuM i L a Plata, przy ulicy R acin ^ a, za główną klientelę ma studentów z Niższej Normandyi, a przytem w yjątk o w o daje schronienie kilku mło dym Argentyńczykom o oczach ja k czarne dyam en- ty i o cerze odwrotnej strony buta.
Jego stół w spólny, nie ustępujący w niczem swym współzaw odnikom z dzielnicy Ł aciń sk iej pod względem wina barw y fijołkowej, suchotniczych kur cząt i zakurzonych biszkoptów, gromadzi co w ie czór około sw ego wątpliw ej czystości obrusa ze dwu* nastu tęgich chłopaków, św ieżych a płow ych, oraz ze trzech lub czterech zamorców o uwodzonych twarzach.
Normandowie, w iększą częścią synow ie notaryu- szów i „k au zyp erd ó w ” , mają obyczaje w zględnie spokojne i stateczne; uważnie notują w szkole, re gularnie składają egzamina, pozw alają sobie tylko czasami orgii za opłatą taryfow ą, i, szczegół godny uwagi, jeszcze w ostatnich dniach m iesiąca noszą sw e skromne łańcuszki zegarkow e na tęgiem suknie domorosłem czarnych kam izelek.
pokła-dzie statku zaatlantyckiego m orderowy k raw at mło dego A m erykanina, niebawem przechodzi „do cioci” lub do żyd a z rozdroża Odeonu; albowiem studenci egzotyczni są zgorszeniem i, trzeba również p rzy znać, źródłem dochodów hotelu.
Oni jedni okazują się tam hulakami, piją w y ż sze gatunki „bordeaux” ; a jeżeli rano ja k a panna rozczochrana, w gorsecie i spódniczce, w ola na k e l nera, aby poda! dw ie czekolady „pod siedem nasty” , m ożna być pew nym , że ten „siedem nasty” za ję ty je st przez obyw atela z Buenos-Ayres.
W hotelu Bayeux i L a Plata A rgen tyń cy i Nor- m andowie ż y ją zkądinąd w doskonaleni koleżeństw ie, w szkole i za szkołą.
Stanąw szy na dworcu przy zmierzchu, K rystya n k a za ł się bezpośrednio zaw ieźć na ulicę E a syn a. Num erowy, korzystnie usposobiony widokiem dwóch w aliz, przyczepionych do fiakra z g aleryjk ą , zapro* w adził podróżnego na pierwsze piętro, otw orzył je d ne drzw i i w yrzekł z pyszną powagą:
— Panie... to nasz najlepszy pokój.
B y ł on ohydny. P rzebierając się przy ponurem św ietle św iecy krzyw o osadzonej w mosiężnym lich tarzu, K rystyan doznał odrazu wstrętu wobec m ate raca obitego niebieskim jedw abiem , z plamami wsze- tecznemi, oraz wobec starej kanapy rannej śm iertel nie i tracącej włosie trzema szerokiem i ranami.
A le wrażenie to trw ało tylko chwilę. Num erowy w rócił pośpiesznie i rączo w ziął się do rzeczy: m ate rac zmienił, pod pokrowcem perkalow ym w drobne k w iatk i ukrył niedolę kanapy, zapalił kandelabry, rozniecił na kominku w esoły ogień; tak, że K rystya n , rozp akow aw szy się, u łożyw szy książki na etażerce, stw orzyw szy nareszcie nieco porządku w tej banalnej
izbie, w yrzek ł zcicha, z głębokiem w estchnieniem zadow olenia:
— U siebie!... Jestem u siebie!...
W tedy, podnioslszy roletę, spojrzał na ulicę. W ielki salon fryzyerski, cały ja rzą c y się gazem , ośw ietlał chodnik zprzeciw ka, a przez szkła w itry n y K rystyan ujrzał kilku młodzieńców, których czesali lub golili żw aw o subjekci z zakasanemi u koszul rę kaw am i. D om yślał się, że muszą to b yć studenci, którzy tego w ieczora m ają być na balu albo w tea trze, i porządkują się. W krótce i on czynić będzie to samo, zakosztuje przyjem ności P aryża.
I w radosnem uczuciu sw obody baw ił się kilk u śmiesznemi ozdobam i pokoju, wilkiem kom inkow ym , nad którym po obu bokach sterczały biusty Berange- ra; treścią zegara z cynku o w ytartej pozłocie, gd zie z róży w ychodził Kupidyn; ale nadew szystko sz k a radnym obrazkiem kolorow anym z ostatniego w ie ku, który niewiadom o ja k się tam dostał, a w yo b ra żał pana Lam oignon de Malesherbes, w cynam ono wym fraku, przechadzającego się w krajobrazie, pod zachód słońca, z przyjacielem w e fraku zielon- kow atym , i deklam ującego mu — ja k w sk a zy w a ł gest — ten przedziw ny czworo wiersz, w ylitografo w any u spodu:
„G d y g w iazd y w górze zam igocą, Spokojnie można spojrzeć wdał; N ic nie spełniliśm y w dzień, o co M iałaby do nas cnota żal.
Tym czasem odgłos pękniętego dzwonu oznajm ił, że czas na obiad, i K rystyan zszedł do w spólnego stołu. A rgentyńcy i Normandowie o św ieżych po
liczkach, ju ż tam chlipali zupę z ogromnym szczękiem łyże k .
Onieśm ielony temi obcemi fizyognom iam i, no w y w spółzaw odnik skromnie zasiadł na jednera m iej scu niezajęteru, gdzie uw ażn y kelner ułożył b y ł ser w etę w formie m itry biskupiej, g d y naraz z głębi pięknej brody płowej siedzącej naprzeciw ko, w y try snął okrzyk:
— A ... Lescuyer!
I po chwili wahania, pod tą bujną brodą, K ry- styan rozpoznał jednego ze sw ych daw nych kolie- gów z liceum, nazwiskiem Mulot, syn a bogatego ho dow cy z okolic Caen.
D w aj m łodzieńcy zaledw ie znali się ongi. L ecz Mulot, dobry chłopiec, z obejściem dość pospolitem, zaraz zaczął tykać K rystyana; ten zaś, rad znajom o ści, zaw tórow ał mu podobnież.
— W ięc przygotow ujesz się do stopnia doktora praw ?... I pierw szy raz dopiero jesteś w P aryżu?.., No, to ci tu posterujemy w naszej dzielnicy.
L o d y pękły. Nowotnego przedstawiono całemu stołowi, i od sztukam ięsy z ogórkam i, w łóknistćj i trącącej szumowinami, rozm owa się ożyw iła.
N iew iele więcój w arta b yła od kuchni.
G d yby K rystyan b ył mniej ,(now otnym “ , spo strzegłby odraza, że je g o młodzi w spółziom kow ie m ają dowcip ciężki, oraz, że śmiechy gardłow e i g ro mowe głosy hiszpano-am erykanów d oku czyłyby g łu chemu. A le co tam! w szystko to było młode, ser deczne, dobroduszne, i K rystyan a zachw yciło p rzy jęcie. Poddał się, był uprzejmym, w szyscy go
polubili.
P rzy deserze, złożonym ze spleśniałych b akalii i kam yczkow atych gruszek, jeden z zam orców na
powitanie K r js ty a n a zafundował szampana, o b rz y dliw e ziółka — i wesołość się podwoiła.
Jeden argentyńczyk, p rzybyły z dalekich Pam - pów, udaw ał ryk żaguara w próżnej karafce; drugi, n arażając się na pęknięcie płuc, odtw arzał w s zy st k ie odgłosy kolei żelaznej, ryki m aszyny w yrusza ją c e j, szczęk żelaztw a, huki, trzaski na zawrotach, potem pociąg w pełnym „biegu, i ph!... ph!.,. phi...” regularne buchającej pary. O trzym ał nawet szcze gólne powodzenie, kiedy, ażeby dać pojęcie o przj ■ byciu na stacyę pociągu i trzasku otw ieranych drzwi, ciągnął i gw ałtow nie otw ierał szufladę kredensu, głosem zachrypłego konduktora, krzycząc: „P u -teaux!... Pu-teaux!... Pięć m inut....”
A le tryum f zupełny odniósł młokos z Saint-Ló, który, odw róciw szy się od tow arzystw a i czyniąu gest heblującego stolarza, odtw arzał w szystkie sze lesty narzędzia. B y ła to doskonałość w całeai zn a czeniu. Z d aw ało się naw et obecnym , że widzi sp ada ją c e w ióry. A co za odcienie! Ostre powstrzym anie roboty; w ysiłek w ielkiego hebla, trafiającego na sęk w desce. A rtysta posuwał naw et m istrzostwo aż do w yrażenia różnie m iędzy rzekom o obrabianem i drzewami:
— T eraz dąb!... — w ołał — T eraz sosna!... T e raz palisander!... Następnie — a była to korona przedstaw ienia — podw ajał effekty brzmień, ogło siw szy z pow agą:
— T eraz robota odbyw a się w kościele przy na praw ie konfensyonałów.
Następnie, po k a w ie — istnych pom yjacb— i s z e regu kieliszków likieru, które jeden tylko M itrydates mógłby był pochłonąć bezkarnie, Mulot, który sp eł niał niemal funkcye m istrza dworu przy wspólnym
stole, zaproponował przechadzkę po św ieżćm po wietrzu.
A le było to zapow iedziane snadź tylko tak, ua wiatr, g d y ż zaledw ie cała grom ada postąpiła kilka kroków ua ulicy, zaraz jeden z m ieszkańców B u e nos-Ayres zaw ołał, że je s t doskonałe piwo w piwiarni przy ulicy H autefeuille, na piętrze, w głębi dziedzińca.
M iejsce to było słynne, buntownicze i literackie, z ow ych czasów drugiego cesarstw a. W dniu drugim grudnia *)— temu lat siedem naście— w łaściciel, stary pijanica z białą brodą, obecnie osiem dziesięcioletni, aresztow anym b ył przez dw adzieścia cztery godziny. Z e wzruszeniem pokazyw ano w głów nej sali, na le w o, stół przy którym Murger zjadł k ilk a głów ek k a pusty przed aresztowaniem . Często studenci z dzie siątego roku szkolnego, „p o litycy ” , po w iększej c z ę ści pochodzący z Franche-Com tć, przesiadyw ali tam dość długo w noc, rozpraw iając i recytując k ilk a po ematów z „Châtim ents” W iktora Hugo.
D alekie od doskonałości, zachw alone piwo miało zapach sinołowca. A le któżby się p ow ażył uczynić uw agę ofierze Cesarstw a, spiskow cow i uchodzącemu za korrespondenta, znoszącego się z Feliksem Pyat**), chroniącym się podówczas w Londynie?
W ięc K rvstya n L escu yer i je g o nowi tow arzysze pili ten obm ierzły dekokt z szacunkiem należnym pi wu wyrobionemu przez m ęczennika Cesarstw a.
N araz Mulot uderzył się w czoło:
— Po jedenastej!... A j a naznaczyłem schadzkę
*) D zie ń zam achu stanu, dokonanego w ro k u ty sią c osiem set pięćd ziesiątym pierw szym , przez P rezyd en ta F rancyi, L u d w ik a N apoleona, późniejszego cesarza.
K laryssie na w pół do jedenastej u Leonii, w „cabou-
lot’cie” przy ulicy Laharpe.
R zęcz prosta: trzeba było tam udać się całym k o rowodem, na śliw ow icę.
W roku tysiąc osiem set sześćdziesiątym ósmym, piwiarnie kobiece — które stały się później instytu- cyam i, napozór równie trwałem i ja k T ryb un ał H andlow y lub Izba N otaryalna, a następnie doszły do upadku, ja k w szystk ie iustytucye — istniały do- piei'0 w stanie zarodkow ym . B y ły tylko skromne z a k ład y tego rodzaju, w ogóle fundowane przez ja k ą z „w yb rak o w an ych ” , która zgrom adziła sobie ja k ie ś oszczędności i nie utrzym yw ała w ięcej nad jed n ą lub dw ie dziew czyny do posługi.
T akim b ył w łaśnie „caboulot” , zw an y Poignée de
main (uścisk ręki), gdzie panowała piękna niegdyś
Leonia, dziś gruba i brunatna jejm o ść z w ąsam i. Studenci pochodzący z Nièvre i z Allier (Leonia była rodem z Clam ecy) oddaw ali się tam nieskończo nym partyom w ram szla, i to tak namiętnie, że około kw adransa na pierw szą, kiedy gospodyni zgasiła g az i pow tarzała głosem błagalnym: — „D o sy ć ju ż, moje dzieci.... w pakujecie mnie na k a rę ” , uparci Ni- w erneńczycy je szcze tasow ali karty przy św ietle k il ku zapałek.
Tam -to w spółbiesiadnicy hotelu B a ye u x p rzybyli grom adą, aby być św iadkam i nasamprzód sceny okropnej, ja k ą Mulotowi zrobiła K laryssa, duża blondynka, ckliw a, zagniew ana, że próżno czekała trzy kwadranse.
W szystko się je d n a k uciszyło; poszła w kolej śli wow ica, po niéj kufelki piwa, a po niém nastąpił try umfalny pochód nowej tacy, na której gorzał poncz. Od téj chwili, K rystyan n ien aw ykły 'do trunków
od dzieciństwa, ja k wspomniony ju ż król Pon tu, stracił dokładną świadomość rzeczy. Miał tylko mętne wyobrażenie, iż wesoła grom ada, wpośród w y buchów śmiechu, została wyrzuconą za drzw i „cabou- lo ta ” , przez grubą Leonię, pow tarzającą zw yk łą ♦ zw rotkę do kw adransa po północy:
— D o sy ć ju ż , m oje dzieci!. .
Jemu samemu zdaw ało się, ja k za mgłą, że na św ieżem powietrzu ulicy uczuł, ja k g d yb y nogi miał bawełniane, i nie mógł iść, ja k tylko z pomocą dwóch tow arzyszy, pomimo sw ych nierozsądnych protestacyi i obelżyw ego w yzw an ia, rzuconego m iłosiernym przy jaciołom , że ich dogoni w biegu, byleby go jen o puścili. M iał także niedokładną świadomość w przecho dzeniu po pustych ulicach, gdzie dzioby gazow e, za spojrzeniem na nie, zaraz zaczyn ały tańcow ać wkoło; oraz o bardzo wolnym pow rocie na ulicę E asyn a, odbyw anym z tow arzyszeniem krzyk ó w zw ierzęcych nader donośnie naśladow anych, tudzież o rozmowach nader luźuych, wśród których szło m ianow icie o to, aby zedrzeć zn ak akuszerki i przenieść go nad bra mę pensyonatu dziew ic.
N areszcie, w skutek upadku na schodach hotelu i długich w ysiłk ó w dla znalezienia w e drzw iach dziur ki od klucza, ostatni płom yk intelligencyi m łodzieńca zagasł zupełnie; nazajutrz zaś, po nocy. w której zdaw ało mu się, że płynie na rozkołysanym przez burzliw e fale okręcie, zbudziw szy się, K rystya n z uczuciem bolesnego palenia w nasadzie w łosów i z okropnym sm akiem m iedzianym w ustach, w ż a den ż y w y sposób nie mógł sobie przypomnieć, d la czego się położył nogami na poduszce, naw et nie zd jąw szy butów.
W tydzień po tym pięknym wieczorze, którego pamięć nabaw iała K rystya n a wstydem , now y student ustalił się w obyczajach. Z natury pracow ity, uczęsz czał pilnie na w y k ła d y do S zk o ły P raw a, i k ilk a na wet godzin pracow ał w swoim pokoju, pod okiem cnotliwego pana Lam oignon de Malesherbes. W ieczo ry pozostaw ił nowym sw ym kollegom , którzy nieba wem okazali mu się nudnymi, pospolitym i, i słusznie. Po obiedzie Normandowie prow adzili K rystyan a do „sw o jej" kaw iarni, gdzie, paląc fajkę, w iedli roz m ow y płaskie i tryw ialne. Tam , gada.no m ianow i cie o m ajątku znanym lub przypuszczalnym w spół ziomków; rozbierano, ileby też sobie można „zrob ić” , w charakterze notaryusza, w takiej m iejscowości, ile, w charakterze adw okata, przy takim trybunale; niepokojono się o w ielkie posagi, do których młodość ta ma w ycelow ać później, dla spłaty kosztów edu- kacyi.
Znudzony, nieco naw et wstrętem przejęty do tych pospolitych rozmów, K rystyan zapadał w odrętw iałe milczenie, zostaw ał je d n a k tam przez lenistwo, sie dząc na taburecie szynkow ym obok w ielkiej K
larys-sy, która, czekając, aż jć j kochanek, Mulot, sk oń czy partyę bilardu, zagłębiała się w dzieuniki illu- strowane.
B y ły to godziny czcze, ciężkie, nużące, w któ rych słuchał gęstego głosu Mulota, panującego nad gwarem domina i puffa.
— Czerw ona do środka!... Stój! zjadłeś milion dyabłów !... Od bandy precz!... i t. d.
Zam orcy, których K rystyan odrazu poznał, ja k o k rzyk aczó w i pretensyonalnyeh dudków , raz czy dw a ściągnęli go do sw ych uciesznych w ycieczek . Obiad spożyw ali u F oyo ta, a w ieczór kończyli w Bullier. K an d yd at na doktora praw poznał się tam w ich tow arzystw ie z dość ładną dziew czyną, którą odprowadził do domu. A le m ówiła „je zd em ” i „ręka- m y” ; obudziła w stręt w sw ym am ancie jednonoc- nym , ośw iadczając mu naiwnie, że przed pół rokiem b yła poslugaczką w łazienkach, zk ąd ją wydalono pod podejrzeniem kradzieży; oraz, iż żałuje mocno, że nie posłuchała jednego w yrzyn acza nagniotków , który się do niój zalecał, i to bardzo natarczyw ie.
W tedy K rystyan pom yślał sobie, że po za tą dzielnicą Ł aciń ską, której słupy H erkulesowe stoją na murze Św iętego Michała, a posąg m arszałka Ne.ya jest dla niej Ultima Thule, musi b yć ja k iś inny P a ryż, odpow iedniejszy ideałow i tych m łodzieńców, którzy czytali B alzak a i nie są całkiem p ozb aw ie ni w yobraźni.
A le ja k się dostać do św iata w yższego, gdzie ż y j ą je źd źc y, ja k ich w id yw ał ju ż na Polach Elizejskich, kłusujących z kw iatkiem w dziurce od guzika, kłania ją c y c h się elegantkom , kołysanym w giętkich po
wozach?
sfery niedostępne, przypom inające mu starą mapę ziemi, odkrytą przezeń na strychu domu ojcow skiego, na której-to m apie sroga dew iza łacińska „ T u m ieszkają lw y ” oznaczała okolice nieznane.
Próbow ał je d n a k rozszerzyć nieco zakres sw ych stosunków i sp ożytkow ał listy polecające, które mu ojciec w ręczył do przyjaciół.
P rzyczyn iły one studentowi w sw iecie magistra- tury k ilk a zaproszeń na tegoroczne w ieczory, odzna czające się brzydotą kobiet i rzadkością potraw. M ło d y k aeń czyk odnowił tam znajomość z fizyognomia- mi niżej zera i białem i kraw atam i, które m roziły go przez caiy w iek dziecinny.
Co zaś do starego radcy w Izbie P arysk iej, „ z n a nego pana Lherb ager” , ja k go n azyw ał pan Lescu- yer, ojciec, przedstaw ił on K rystyan o w i p rzerażają cy widok trupiej głów ki z białemi faw orytam i, i za prosił go na obiadek fam ilijny, rów nież praw ie w e soły ja k ów w biw uaku W ielk iej Arm ii nad b rzega mi Berezyny.
W starym lokalu na w ysp ie Św iętego L ud w ika, w którym, zdaw ało się ja k b y um yślnie, tego dnia ustanowiono konkurs przeciągów , K rystya n odnalazł raz je sz cze najgorszą prow incyę w urządzeniu stołu, od tłustej zupy aż do deseru z wiśni m oczonych w wódce. Zm ordow ała go bezw arunkow a niemota surowej pani Lhebarger, której je d w ab n a suknia, barw y pchlej, skielet tylko o k ryw ać mogła; uczuł tajem ną antyp atyę do sk rytych postaci dwóch s y nów domu, którzy zaled w ie podnosili oczy od tale rza, a je śli mówili co, to tylk o o konferencyach a d wentow ych.
Zniechęcony niepom yślną próbą w zajrzeniu do lepszego św iata, znudzony kollegam i normandzkimi,
którzy go zrażali pustotą, w yosobnił się student, za nurzył w pracy, i przez kilka m iesięcy mógł tylko zadow olenie w zbudzać w panu Lam oignon de Ma- lesherbes, którego konterfekt m usiał b yć uradow any zam ieszkiw aniem pośród dzielnicy Ł aciń sk iej, w tym samym pokoju, gdzie p rzeb yw a tak cnotliw y m ło dzieniec.
A le K rystyan nudził się śmiertelnie; z pustem sercem, ze zm ysłam i nienasyconem i, nosił się pod kasztanam i ogrodu Luksem burskiego z tą sam ą me lancholią, z temi samemi pożądaniam i, j a k niegdyś w Caen, pośród w iązów przydrożnych.
W iosna — ow a wiosna paryska, k ied y to w ie- czorami, po pustych przedm ieściach, bzy ogródkowe roztaczają w czesne zapachy, jeszcze bardziej podbu rzyła fizyczny i moralny nastrój młodego samotnika. Z goryczą p ytał siebie: co on robi z tą tak upragnio ną swobodą? S traciw szy zam iłow anie do nauki, w y czerp yw ał się długiemi przechadzkam i, ciągnął za sobą nudę codziennie, całemi godzinam i, po zapylo nych drogach podm iejskich.
R az popołudniu, około godzin y czw artej, w raca j ą c z w ycieczki w stronę Mont-Rouge, na placu
Obserwatoryum złączył się machinalnie z gromadą, otaczającą ja k ie g o ś jarm arcznego herkulesa.
W trykotow ym kaftanie brudno-białym, w spod niach ze skóry tygrysiej, z trochą futra na nogach, z czarną, skórzaną bransoletą na prawem podramie- niu, człow iek ten — dość ładny okaz zw ierzę cy — podejm ował w łaśnie ciężar stufuntowy i niósł go na w yciągniętej ręce naokoło starego kobierca, przy dźw ięku suchotniczćj kataryn ki, kaszlącćj szczątkam i ja k ie jś polki, wycofanej z mody.
N araz za K rystyan em ozw ał się donośnie glos czysty, radosny:
— Pyszne m ięśnie przedramienne!... A ha!.... Schw yciłem ten ruch... Mam go!...
O bejrzaw szy się, student spostrzegł ładnego chłopca w zgniecionym kapeluszu, w m arynarce po plamionej gliną, którego piękna broda i obfita czu pryna ruda zd aw ały się iskrzeć pod słońcem.
— A leż, przebacz mi, Boże! — zaw ołał nagle w y soki chłopiec — toż to m ały K rystyan!... Jakto? T y mnie nie poznajesz?... Donadieu?... F ran ciszek Do- nadieu, twój kolega z Caen?...
Istotnie, poznał go K rystyan , i serce mu drgało z radości. B łysk a w icą m yśli w y w o ływ a ł sw e naj - milsze wspomnienia, je d y n ą przyjaźń lat dziecinnych.
— Franciszku! mój drogi Franciszku! — zaw o łał, obie ręce podając przyjacielow i.
A le ten żyw o sch w ycił go za ramię.
— Baczność! — rzekł. — Siłacz ten będzie te raz podnosił ciężar dwustu funtów .... Z a chw ilę, mój m ały K rystyanku, służę ci... A le popatrz-no na ten rozdw ojony m uskuł, na to ram ię... Co za giest!... T o heroiczne!... Słow o w słowo to, czego mi potrze ba do m ojego „C zło w iek a z trofejem ...” Braw o, her kulesie!
I rozcntuzyazm ow any artysta sięgnął do kieszeni i rzucił garść centym ów hecarzowi, który, o k azaw szy sw ą moc, w yw ra ca ł teraz koziołki, pozując dla gale- ryi; gęste krople potu sp ływ ały mu z czoła, kark się czerw ienił, piersi d ygo tały pod źle w ypranym try
kotem.
— D zięku ję łaskaw ym panom i paniom!—-rzekł, w yw in ąw szy koziołka, i odszedł.
D onadieu gorąco w ziął pod ramię K rystya n a i uprow adził go.
— Góra z górą się nie zejdzie... — mówił — Ten poczciw y m ały K rystyan, pieszczoszek profesorów, który chciał ze mnie uczynić dobrego ucznia, upra- w iacza pierw iastków greckich.... W szak w idzisz te raz, że to udać się nie mogło... J a poszedłem za radą G avarniego: — „Jesteś do niczego?... T o zostań artystą!...” — T a k , mój kochany... Jestem rzeźbia rzem, uczniem profesora Carpeaux... A mistrz, oh! w ierzaj mi, tęgi człow iek, przyszedł raz zobaczyć moją figurę, i zaw ołał: — „A le ż to bardzo dobre, ty m ały brudasie!...” — Ol takie to powiedzenie cię w łaśn ie zachęca... A le j a głupi jestem , mówię ci ty l ko o sobie. A ty, co się z tobą dzieje?... Mieszkasz w Paryżu?
— T a k , przynajm niej do dwóch lat... K ieruję się na doktora praw.
— Sław nie! T o może zaraz pójdziem y parą ja k daw niej, co? Masz dziś wieczór w olny?
— Zupełnie!
— Spędzim y go razem? — Chętnie.
— Nasam przód, pójdź zobaczyć m ojego „C złow ie k a z trofejem ” , m oją bombę dla salonu. T o o kw adrans ztąd drogi, w Plaisance, przy ulicy Terrier.,. No, już- ciż pracownia nie je s t bardzo św ietną, a mimo to, aby komorne zapłacić w terminie oraz należność mode lom, człow iek nieraz musi się najm ow ać na dniówki, j a k robotnik, u handlarzy bronzów w Marais, albo układać zegary i kandelabry na u żytek i do gustu nabyw ców ... A le mniejsza o to! mam kąt, w którym pracuję... Kto wie! Może później mi k a żą robić biust najw yższego zw ierzchnika Państw a, i w y d aw ać będą
obiady z truflami w serw ecie i z serem w skórze ołowianej, który, przy Clos-Vougeot pierwszej m ar ki będzie w alił smrodem w nos, ja k obuchem?... M ó wiłem to sobie dziś rano przy śniadaniu przed moje- mi czterema wloskiem i gom ółkam i.... Ten poczciw y K r y s ty a n L . Jakżeż się cieszę, żem ciebie zobaczył!
W obec tej artystyczn ej wesołości, tego humoru w śród zupełnej biedy, ju ż sobie K rystya n pocichu w yrzucał sw e głuche smutki bezprzyczynow e. B ar dzo czule w y p y ty w a ł rzeźbiarza, kazał mu opow ia dać sobie całe życie, odkąd się nie widzieli.
C iężkie ono było, zw łaszcza po śmierci ciotki, starej „czy te ln icy ” , j a k j ą n azyw ał F ran ciszek w sw ym ję zy k u , pełnym śm iałych nowoslów...
W siedem nastym roku życia, jako ubogi uczeń szk o ły Sztuk-Pięknycb, znalazł się na bruku p a ry s kim, bez żadnych innych środków, prócz spadku po dobrej ciotce, złożonego z haniebnych tomów roman sów, zatłuszczonych rękam i kucharek, które „ z b y w a ł” na rynkach w m iarę potrzeb najgw ałtow n iej szych.
— A co? — mówił rzeźbiarz, w ybuchając śm ie chem. — W szak to dobra farsa! Żyłem uszkodzone- mi książkam i przeszło pół roku?
— Czy być może?
— W yobraź sobie, żem się w ystroił w Tem pie, od stóp do głów , nic więcej tylko produkcyą ja k ie g o ś P aw ła de K ock. B y ły pewne części mojej odzieży, które, dla żartu, ponazyw ałem imionami autorów, do starczających mi środków nabytku. I tak: miałem m iękki kapelusz, który nazwałem : „M argrabia de F ou d ras” , a parę ciżem, którem przezw ał „T a jem n i cami P arysk iem i..”
— B odajże cię!
— A le mój najpow ażniejszy kapitał, mój fun dusz rezerw ow y, stanow iły dzieła kompletne A lek san dra Dum asa. N ie w yobrazisz sobie, ile „Monte Chri- sto” i serya „M uszkieterów ” przedstaw iają bułek, serdelków i gomółek.
T a k rozm aw iając, młodzi p rzyjaciele doszli do ulicy Terrier, zaułka, podówczas niemal polnego, na którym istniały za parkanami, zieleniejące ogrody w a rzyw ników ; a K rystyau , rozw eselony osobliw ym w i dokiem tego zam iejskiego zakątka, nad jed n ą z bram w jazd ow ych przeczytał napis: — L e flo , żyw iciel. M leko gorące, rano i w ieczór” — kiedy Franciszek zakom enderow ał:
— N apraw o, i ju ż jesteśm y.
W eszli na dosyć obszerne podwórze, na którern sp ło szyli przechadzający się drób, a które czuć było gnojem i oborą.
A rtysta otw orzył drzwi stajenne, mówiąc: — M oja pracownia.
B y ła ona w ybrukow aną. Pan ow ała tam je szcze nieustająca woń paszy, naw et drabinek od siana nie poodejm owano od ściany. K ilk a gipsów na desce, trzy stołki słomiane, żelazn y piec z długą rurą zagię tą, stół dla modelu, a na tapczanie rzeźbiarskim w ielk a figura, zasłonięta mokrem prześcieradłem: oto w szystko. Zim ne św iatło północne, w padając tam szerokim otworem okiennym, smutku tylko do daw ało tej nędznej dziurze.
— I ty tu m ieszkasz! — zaw ołał mimowolnie to nem politowania student zam ożny, który zaw sze mie w a ł u siebie d yw an na podłodze.
— Sypiam naw et — wesoło dodał artysta, od słan iając w yrko, zakryte podartym parawanem .— To- żem cię uprzedził, m łody paniczu, że apartam ent mój
obyw a się bez mahonia. A le mnie nie żałuj, mój do bry K rystyanie! Otrzym ałem właśnie sto franków za wym odelow anie pary św ieczników dla Beckm anna, bronzownika z ulicy Menilmontant. T a k , że zapra szam cię nawet dziś wieczorem na obiad, panie k a pitalisto, z jed n ą znajom ą, która tu zarazi przyjdzie. Jest to prosta szw acha, ale podobna do „K ochan ki T y c y a n a ” , wiesz: a ponieważ ubodzy jesteśm y oboje, możemy mniemać zupełnie, iż kocham y się w zajem dla siebie sam ych. E j, mój stary, zajm ow ać się pracą umiłowaną; kochać dobrą d ziew czyn ę z m yślą, że nazaw sze; a przytem być młodym: oto w szystko, czego pożądać może biedny śm ierteluik... A je ś li pożyję, w yb iję się; potem, gdy zostanę sta rym gratem z Instytutu, z astmą i w e fraku papuzim, będę stękał ja k inni: „Ah! dobre to b y ły czasy!...” A le siadaj-no... Muszę roznegliżow ać mojego błazen- ka, ażebyś mi w ypow iedział zdanie.
Ż w aw o odarta z płachty zwinnemi rękam i a rty sty, ukazała się statua gliniana. B y ł to barbar, gali albo słowianin, z torsem obnażonym, włosem rozw ia nym , niosący na ramieniu, z giestem frenetycznej ra dości, ciężki trofej orłów i pęków rózg, zdobycz na pobitych R zym ianach,
K rystyan drgnął przed tern dziełem potężnem, w którem odbijał się zapał zw ycię ztw a, i które w ciągu jednej godziny, przy otwarciu Salonu w y staw y w roku tysiąc osiemset sześćdziesiątym siód mym miało sławnem uczynić im ię F ran ciszk a Do- nadieu.
Jedyny ten przedmiot zbytku i sztuki, tryum fują cy pośród ubogiej pracowni, ośw iecał ją , w promie nieniu swetn topił w szystkie szczegóły nędzy i n a d a w a ł tej izbie nieco z surowej piękności św iątyni.
— Przedziwne! — zaw ołał K rystyan z prawdzi- w em wzruszeniem.
A le rzeźbiarz, stojący o k ilk a kroków od sw ego posągu, w p atryw ał się weń bystro, w milczeniu, z fra sobliw ą zm arszczką na czole, zw ija ją c sobie cy g a retkę.
— Juźciż tak — odezw ał się— nie je s t on najgor szy, ten mój bęben; ale je sz c ze nie to... Model mój nie je s t dość m łodym ... Muszę poprosić tego hecarza na jeden seans... T o ram ię je s t za m iękkie... T rzeba, w idzisz, ażeb y w szystk ie m ięśnie o b w o ływ ały zw y- cięztw o.
W tej chwili, z uśmiechem na ustach, bez zastu kania, w padła do pracowni piękna d ziew czyna dw u dziestoletnia, nieco przytęga jak na swój w iek, ale ja sn a ja k słońce, a mimo lichej odzieży, św ieża ja k
pęk lew konii, które trzym ała w ręku.
— T o m oja tow arzyszka! — rzekł Franciszek i pocałował j ą w oba policzki. — Heloizo, przedsta wiam ci m ojego p rzyjaciela K rystyan a. Poznaliśm y się pędrakami, kiedyśm y w yrastali ze spodni.... W iesz, kochanie, otrzym ałem te sto franków od Beckm anna, i zabieram w as oboje na obiad do
„D ziew iczego m łyn a” .
— A, i owszem> mój Franku! — zaw ołała d ziew czyn a, śm iejąc się rozkosznie, śmiechem radości i dobroci. Będziem y przy deserze odgadyw ali rebusy na talerzach, a ty każesz zrobić omlet z konfituram i... A le tym czasem , masz! — dodała, w ręczając kochan kow i pakiecik. — W idzisz, żem m yślała o tobie.
— O, śliczny kraw at!... D zięku ję ci, moje dziecko.
— Znow u, widzę, m asz u kaftana ręk aw rozdar ty — rzekła H eloiza.— Daj. Z szy ję ci go.
Znow u zdjęła rękaw iczki i kapelusz, usiadła, n a w lek ła igłę; a podczas g d y napraw iała rękaw , F ra n ciszek zaś płachtą ok ryw ał napowrót statuę, K rys- tyan z zazdrością przyp atryw ał się tej scenie z a ż y ło
ści i prostoty.
Poszli potem w e troje do „D ziew iczeg o M łyna” , zakładu z altanam i i huśtawkam i, nieopodal od portów.
Po kaw ie dw aj przyjaciele, z łokciam i opartemi na stole, długo rozm awiali o sw ych przygodach szk o l nych, i późno było, kied y K rystyan rozstał się z m i łą parą przed drzwiam i domu, w którym m ieszkała gryze tk a.
Potem wrócił do domu i położył się, sam, nagle posm utniały, uradow any z zobaczenia się z F ra n ci szkiem , ale pragnący także napotkać ja k ą dobrą dziew czynę, któraby go kochała, ja k H eloiza sw ojego
„ F ra n k a ” .
N azajutrz K rystyan odw zajem nił się rzeźbiarzow i i uczęstow ał go u M agny’ego, w tow arzystw ie młodej d ziew czyny, biednej córki przedmieść paryskich, któ rą wzruszenie pełne szacunku, przejęło wobec a k s a mitów i złoceń restauracyi, i która po raz pierw szy w życiu dow iedziała się, ja k sm akuje zupa żó ł w iow a.
Odtąd K rystyan codziennie odw iedzał pracownię przy ulicy Terrier, gdzie pociągał go urok cygan eryi, owoc zakazan y. Niósł niepokoje swe, sw oją cie k a wość skromnego młodzieńca w ten nędzny zak ątek , gdzie jaśn ia ła sztuka i miłość.
Pew nego dnia, po odejściu jarm arcznego herku lesa, który teraz pozow ał Franciszkow i, K rystyan ,
sam zostaw szy z artystą, rozmarzonym przed ukoń czoną ju ż statuą, odezw ał się naraz, z nagłością ludzi nieśm iałych:
— Jakiś ty szczęśliw y, mój drogi, że masz tak m iłą kochankę! A powiedz mi, jeśli wolno zapytać: czy ty pierw szym byłeś jć j kochankiem ?
F ran ciszek żachnął się, a rzucając ostatnią grud kę gliny, którą miął w palcach;
— Z a kogóż ty mnie bierzesz? — odparł żyw o. — Z a uw odziciela dziewcząt? A toż dopiero! Ja tam nie mam praw a morałów praw ić nikomu; ale, w idzisz, dla mnie dziew ica, to rzecz św ięta! to grunt niety k aln y, mój drogi!... Co do H eloizy, opow iedziała mi ona sw ą nędzną przeszłość. Nieładne to, w ierzaj mi, co się dzieje w domach robotniczych... Ja staram się, aby zapom niała okropności sw ego w ieku dziecię cego, biedna istota, teraz, k ied y ma tow arzystw o do brego chłopca, który j ą kocha i któremu ona odpła ca się w zajem nością... Oto i w szystko.
— W ięc to zw iązek bardzo na seryo — szepnął K rystyan z uczuciem roztropności m ieszczańskiej.
— K to tam wie? — odrzekł Franciszek. — Je steśm y oboje za ubodzy, aby m yśleć o przyszłości. K ied yś, ja k zgarnę tyle naraz grosza, by starczyło na zakupienie gratów i najęcie porządniejszego m ieszkanka, żyć będziem y ja k mąż i żona; i m ogło b y to naw et zakończyć się pochodem do kancellaryi mera: czemu nie?...
T o w yzu cie się z form, to swobodne i szerokie pojm owanie życia, sprawiło wrażenie na K rystyanie; je d n a k że cały tryb w ychow ania, a zarazem pew na
delikatność natury, przeczyły mu w głębi duszy. Siłą wyobraźni w praw ił się w podobne położenie, z e stałą kochanką u boku .. I natychm iast ukazał mu
Bię obraz ojca, straszliw ego pana L escuyera. Stary urzędnik biegł z najeżonem i brwiami, drżący ze zło ści; w ypędzał nałożnicę, n akazyw ał zerwanie.
W strząśniony dreszczem, czując, że w takiem po łożeniu ustąpiłby bez wątpienia, usłuchał bez oporu, K rystyan , na „czem u nie?” p rzyjaciela odpowiedział:
— T a k ... A le ty je ste ś w olny... ty nie m asz ro dziny.
I tego dnia K rystya n Lescuyer, mimo p ożerają cych go nagabań, w rócił do domu ze statecznością prow incyonalną, przerażony m yślą w zięcia sobie ko chanki.