• Nie Znaleziono Wyników

Dym ofiarny. Powieść.- Wyd. 4

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Dym ofiarny. Powieść.- Wyd. 4"

Copied!
522
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)

S C iS lM E 1 Ü 1 Ä

V

i & : ;

:? : ł - y ;v:v

' *

vÄsSS

(4)

mmmmm m m m *

-

m m m '

\

ś ; : : :

. w -

m i

A #

rC

:

iW

< w m m :v ■•• iMi ■J':

w m

m m

. V , : I

:

x'MvV

a:

(5)
(6)
(7)

DYM OFIARNY

P O W IE Ś Ć

W YDANIE CZW ARTE

NAKŁAD KSIĘGARNI ŚW. W OJCIECHA

POZNAŃ - W A RSZA W A — W ILNO - LUBLIN

(8)

S65/141 m

CZCIONKAMI DRUKARNI ŚW . W O JC IE CH A W POZNANIU

(9)

Godzina b y ła czw arta z rana, kiedy na z a ­ kręcie szyn kolejow ych ukazała się czarna syl­

w eta lokom otyw y. W kilka chwil później długi w ą ż p asażerskiego pociągu w to czy ł się n a m ałą stacyjkę i zw alniając coraz bardziej sw ój ociężały chód, stan ął z przenikliwym sykiem pary, prze­

ciskającej się z trudem przez cienką rurkę, umie­

szczoną koło przednich kół sapiącej m aszyny.

K onduktorzy, trzym ając w rękach już pogaszone latarki, zeskoczyli z pociągu. Jeden z nich, k rz y ­ k n ąw szy : „Zalesin, trzy m inuty!“ — zniknął nie­

zw łocznie za ciemnemi drzw iam i naczelnika stacji, podczas gdy jego to w arzy sz rozpoczął rozm ow ę z zaspanym policjantem, który, op arty plecami o m ur stacyjnego budynku, zd aw ał się zaledw ie przychodzić do przytom ności po kilkugodzinnej drzem ce, odbytej na tw ardej ław ce w poczekalni trzeciej klasy.

S zary świt coraz bardziej ro zpraszał ciem ­ ności nocy, zapow iadając pogodny, sierpniow y poranek. Stacyjka b y ła praw ie pusta. Oprócz konduktora — rozm aw iającego z policjantem

(10)

i kilku podróżnych, przebiegających do bufetu z czajnikami po gorącą w odę do herbaty, stal tylko s ta ry człow iek, u b rany w kożuch z b a ra ­ nim kołnierzem i ceratow ą czapkę, nasuniętą na nos. C złow iek ten trzym ał w ręce długi pow o­

z o w y b at i niespokojnym w zrokiem sw ych spło­

w iałych niebieskich oczu, badał okna i w yjścia w agonów pierw szej i drugiej klasy. Nietrudno się było domyślić, że by ł to najw idoczniej sta n ­ g re t z jakiegoś zam ożniejszego dw oru, któ ry przyjechał po sw ego dziedzica i te ra z z niepo­

kojem oczekiw ał chwili, kiedy jego chlebodaw ca, ukazaw szy się w w ąskich drzw iczkach w agonu, kiwnie na niego ręką, w ołając:

— Jakóbie, chodźno tutaj!

Istotnie w tej samej chw ili na stopniach w a ­ gonu drugiej klasy ukazał się m łody m ężczyzna, trzym ając m ałą w alizeczkę w ręku. S pojrzaw szy jednak przelotnym w zrokiem na gapiącego się zu­

pełnie w inny w agon Jakóba, ani nie zaw o łał na niego, ani też nie kiw nął ręką, lecz spokojnie zszedł ze schodków i w olnym krokiem podążył ku niemu. M ężczyzna ten nie w yglądał bynaj­

mniej na w łaściciela tak wielkiego m ajątku, w ja­

kim bez w ątpienia Jakób m iał za szczy t służyć za stan g reta. B ył to m łodzieniec lat dw udziestu kilku, 0 bladej, szczupłej tw arzy , średniego w zrostu 1 białych, w ąskich rękach. U brany w miękki w ie­

deński kapelusz i jasne letnie palto, nie przypom i­

nał niczem zam aszystego szlagona z czerw oną

(11)

tw a rz ą i sumiastemi w ąsiskam i, k tó ry by łb y da­

leko właściwszym „odpow iednikiem “ dla ogorza­

łego stangreta w dużej lakierow anej czapce.

Widząc, że Jakób w dalszym ciągu, lekko od­

w rócony do niego bokiem, w patruje się w okna w agonów z coraz w iększym niepokojem, m łodzie­

niec podszedł do niego i rzekł w esoło:

— Jakże się macie, Jakóbie?

Stangret odwrócił głow ę pośpiesznie i g w ał­

tow nym ruchem ręki zdjął czapkę.

— Chwalić Boga, panie dziedzicu! — zaw ołał z nieco przesadzoną radością. — A ja się p atrzę i p atrzę i już myślałem, że pan dziedzic nie p rzy­

jechał.

Chwycił jego w alizkę i nasadziw szy czapkę, s p y ta ł:

— To chyba pójdziem y?

— Ano, pójdziemy! — odpow iedział m łodzie­

niec, kierując się ku drzwiom, prow adzącym do w n ę trz a ciemnej, cuchnącej poczekalni.

Przeszli brudną, okopconą tytuniow ym dy­

m em izbę i wydostali się na w yb ru k o w an y pol­

nym kamieniem podjazd od stro n y m iasteczka.

B y ła to mała żydow ska mieścina, z jedną zaled­

w ie ulicą, na której podczas w iosennych i jesien­

n y ch roztopów konie grzęzły po kolana w czarnej, lekkiej mazi. Na uliczce tej m ieszkał, rzecz prosta, doktor i rejent, a także znajdow ała się na niej apteka i stał biedny, od lat daw nych nieodna- w iany kościółek z przekrzyw ionym na w ieży

(12)

żelaznym krzyżem , pam iątka jeszcze z czasów pow stania. Ksiądz, patriota, nie chciał go n a­

praw ić, ab y przypom inał w szystkim o wielkim roku ofiary, złożonej na ołtarzu ojczyzny. S tał w ięc sobie kościółek jak próchenko niewinne, a w pobliżu jego cerkiew ka p ękata i b łyszcząca od pozłacanych blach, chociaż opuszczona i zaw sze w e w n ątrz pusta. P arafian nie było, a żołnierze rosyjscy, dla których zo sta ła niegdyś postaw iona, odeszli daleko na w schód. Nie było dla kogo od­

p raw iać nabożeństw a, w ięc s ta ry pop, p rzeby­

w ający jeszcze w m iasteczku jako jej opiekun, chodził do księdza na preferansa i p rz y kieliszku nalew ki w iśniow ej w spom inał „daw ne dobre czasy".

P rz e d stacyjnym budynkiem stała w yg o d n a, obszerna bryczka, lakierow ana na żółto i zaprzę­

żona w dw a ładne, starannie utrzym ane konie.

Nieco dalej oczekiw ało kilka żydow skich biedek, stłoczonych w bezładną kupę, w ykoszlaw ionych, jakgdyby szalonem i atakam i artrety zm u , jak zaw sze, zasypanych sieczką i nieoskrobanych z błota. W łaściciele ty ch ekw ipaży, będących jedynym środkiem lokomocji dla zw y k ły c h śm ier­

telników , stali razem w przykładnej zgodzie, roz­

m aw iając z sobą, oczyw iście po żydow sku, gdyż niepodobna przypuszczać, ab y kiedykolw iek w Polskiej Rzeczypospolitej m ogło być inaczej. Zo­

baczy w szy Jakóba, niosącego w alizeczkę m ło­

dzieńca, żydkow ie zainteresow ali się widocznie

(13)

now ym przybyszem . R zecz prosta, nie mieli na­

dziei odbicia starem u stangretow i p asażera, co między sobą czynili zaw sze ze szczególniejszem zamiłowaniem . Zdziwiła ich jednak obecność nie­

znajomego, k tó ry był przez znanego im dobrze Jakóba traktow any z w yszukanym szacunkiem.

To im daw ało bardzo w iele do m yślenia. W p ra w ­ dzie wiedzieli, że pułkow nik B arczew ski um arł, zostaw iając, jak powszechnie m ów iono w okolicy, ca ły sw ó j m ajątek synow i sw ego stryjecznego b ra ta , nie mieli! jednak żadnej pew ności, aby no­

w o p rz y b y ły młodzieniec by ł w łaśnie tym szczę­

śliw ym spadkobiercą pięknego Zalesina. Na w szelki przypadek (na grzeczności w szakże nikt nie stracił, metylko będąc furmanem ) w szy sc y zdjęli sw e zatłuszczone czapki, kłaniając się uni­

żenie. Jakób protekcjonalnie kiw nął im głow ą, natom iast młodzieniec odkłonił się uprzejm ie i, nie p a trz ą c na nich, w siadł do bryczki, podsadzony łagodnym ruchem ręki Jakóba. S tangret, umie­

ściw szy walizkę m łodzieńca koło siebie na koźle, cm oknął lekko w argam i I konie ru sz y ły ra ź n o z miejsca, głośno szczękając podkow am i o sp i­

c z a sty bruk podjazdu. W tej samej chwili rozległ się chrapliw y w rzask lokom otyw y, która, w y ­ rzu ciw szy z hukiem kilka czarnych kłębów dymu, zaczę ła się wolno posuw ać naprzód. M łodzieniec w idział te czarne pióropusze, strzelające w niebo coraz to z innego miejsca poza budynkiem sta­

cyjnym , aż w reszcie, w yjechaw szy poza stację,

(14)

n a w y so k ą piaszczystą dróżkę, zobaczył raz jeszcze cały pociąg, jak sunął po sreb rn y ch nit­

kach szyn, podobny do olbrzym ich rozm iarów gąsienicy. Na ten tak z w y k ły w idok m łodzieniec uczuł pew ien niepokój. Mimowoli popraw ił się n a tw ardem siedzeniu bryczki i przesunął rękę po gładkiej praw ie bez zarostu tw arzy , jakgdyby odganiał jakieś n atrętne, a nieprzyjem ne m yśli.

P o chwili jednak uspokoił się zupełnie. Jego miłą, m łoda tw arz, rozjaśnił łagodny uśmiech pełny rozkosznego zaufania w e w łasn e siły.

„Czego mam się b a ć ? — pom yślał. — Jeżeli to w szy stk o blaga, w racam do W a rsz a w y i skoń­

czona spraw a. Jeżeli do tej pory, p rz eży w sz y lat dw adzieścia sześć, m ogłem się czuć w cale nieźle, nie będąc dziedzicem, dlaczegóżbym miał rozpa­

czać, gdyby się okazało, że stryjaszek zapisał w szy stk o ciotce Emilji, albo zgoła komu innem u!“

M łodzieniec uśm iechnął się jeszcze w yraźniej, p ow tarzając w m yśli słow o: „rozpaczać“. Istotnie bowiem biorąc pod uw agę jego usposobienie, było to praw ie niem ożliwością.

Nagle zaw ołał w esoło:

— Jakóbie! Pow iedzcieno, czy konie się śmie­

ją?... C o? No, śmieją się, czy nie?

S tangret odw rócił się do niego, pokazując zdziw ioną tw arz i dość niepew ne oczy.

— Jak to ? proszę pana dziedzica?...

— Bo mam takie myśli, że końby się uśmiał

— odpow iedział m łodzieniec, słow o daję!... No

(15)

ale mniejsza z tern — dodał po chwili, w idząc, że Jakób niebardzo rozumie, o co m łodzieńcow i chodzi.

Mimo to stan g ret w sk azał batem jednego z koni.

— Ten z praw ej stro n y — rzekł — to, proszę pana dziedzica, nieraz robi takie miny, jakgdyby się śmiał. Dalibóg, praw dę m ówię. Zupełnie jakby

się śmiał!

— E... — zaw ołał z niedow ierzaniem m łodzie­

niec.

— Słowo uczciw ości! — zapew nił, podcinając lekko niezwykłego konia batem . — Osobliwie gdy dostaje wodę, albo gdy go W ałek w y p ro w ad za na łąkę. W tedy, proszę pana dziedzica, to skóra przy p y sk u to tak mu się m arszczy a podnosi w górę, ż e aż podziw bierze. Nic, tylko się śm ieje!

— Może z cyrku kupiony? — rzucił odnie- chcenia młodzieniec.

— Z cyrku? — pow tórzył z oburzeniem Ja ­ kób. — Przecież to ogier po „B ism arku“ i „Halce"1

— rzekł nie bez w yraźn ej dum y w głosie. — Toż to była klacz! — zaw ołał z zachw ytem . — Tę p a rę to znali w całym powiecie. H rabia z Kali­

nów ki chciał kupić koniecznie, ale pan pułkow nik się uparł i ani rusz! O, bo pan pułkow nik był tw ard y . Nawet „B ism arka“ w y p ożyczyć nie chciał nikomu. Słowo uczciw ości, chociaż za pew ną cenę, to przecież jest w e zw yczaju. Ale pan puł­

kow nik wolał i pieniędzy na oczy nie widzieć,

(16)

a „B ism arka“ nie da?. P o nim źrebięta — pow iada

— tylko m y będziem y mieli. I tak jest! O, bo też to bet i ogier, proszę pana! Ogień, to m ało!

A oko to miał, nie przym ierzając jak brelant, aż sk ry szły! A jaki chód! co za nogi! O, takiego ogiera to już nie będzie na św iecie! — zakończył z przekonaniem .

— E, może się jeszcze gdzie znajdzie — po­

cieszał go z uśm iechem młodzieniec. — M oże w Anglji.

— C hyba, że w Anglji, bo tam podobno te tren e ry są dobre. Ale gdzie indziej, to już takiego nie będzie.

— No, a co się z nim sta ło ? — zap y tał nieco zaciekaw iony młodzieniec.

— Ten jucha W ałek go ochw acił — rzek ł po­

nuro. — Aż w sty d powiedzieć, takiego konia! Ale też i dostał za to. I ode mnie i od pana pułko­

wnika. Nie daj Boże! D w a tygodnie się kurow ał

— huncwot. Ale i co z teg o ? Ino doktor i apteka zarobiła. Konia to nie w róciło! Jak się takie nieszczęście zdarzy , proszę pana dziedzica, to już nic nie pomoże.

— No, a najmniej chyba takie skatow anie chłopaka — w trącił m łodzieniec niechętnie.

— Juści — potw ierdził — ale gdyby nie to, toby bez złość człow ieka krew zalała. A ta k , zaw sze jest jaka ulga.

Cm oknął na konie, które po chw ilow ym w y ­ poczynkow ym stępie, ru sz y ły szybko naprzód.

(17)

Jechali drogą między ścierniskiem , które, jak zlo ty dyw an, rozpościerało się po jednej stronie w ąskiej drogi z głęboko w yżłobionem i kolejami, a dosyć sta ry m sosnowym lasem, jeszcze m rocznym i ci­

chym .

B ył chłodny sierpniow y poranek, chociaż dzień zapow iadał się gorąqy.

Słońce wschodziło, poprzedzane czerw onem i refleksami, różowiącemi w achlarze sosen. S k rę­

cone jak szkarłatne w ęże, k arło w ate gałęzie choin zdawały się płonąć m iędzy zielonemi pę­

kam i igieł. Coraz jaśniejszy dzień w ypłaszał za- późnione mroki z kątów i zapędzał rozbudzoną zg raję ptaków do pow italnego chóru na cześć słońca. Z głośnym furkotem p rzelaty w ały z sosny n a sosnę, jakgdyby p róbow ały sw y ch skrzydeł, z b y t długo zwiniętych podczas snu. P o chwili c a ły las rozśpiewał się tysiącem pogw izdów , ćw ierkań i trelów, a kiedy ujechali jeszcze ze dwie w iorsty, z poza żółtego ścierniska w ypłynęło czerw one płonące słońce i oblało szkarłatem g ę ste mrowie maleńkich, przyciętych p rzy ziemi słom ek, zamieniając zło ty dyw an na purpurow e m orze, na którem, jak nieruchom e łodzie o pło­

nących żaglach, sta ły skąpane k rw ią słońca chle- bodajne kopce zżętego ży ta.

Młodzieniec odetchnął całą piersią. Chciał jednem wchłonieniem czystego pow ietrza w y ­ kąpać okopcone dym em w arszaw skich kaw iarni swoje biedne płuca. O detchnął raz jeszcze, z tą

(18)

istotną rozkoszą, jaką daje czar w iejskiego po­

ranku — i ze zdziw ieniem zauw ażył, że dojeżdżali już do znanej mu dobrze figury M atki Boskiej, k tó ra stała na zakręcie drogi, prow adzącej poprzez dużą aleję park o w ą pod sam zalesiński pałac.

— Co to, Jakóbie, już M atka B o sk a? — z a ­ pytał, nie m ogąc się oprzeć zdumieniu.

— A już, proszę pana dziedzica! —■ p o tw ier­

dził z zadow oleniem w głosie Jakób.

— P am iętam , jak tu byłem po raz ostatni osiem lat tem u — rzekł młodzieniec. — Jechałem ze stacji okrągłe dw ie godziny. A teraz nie wiem , czy trz y kw adranse.

— Juści. P ew nie pan dziedzic w ted y nie jechał ze mną.

— N aturalnie. W ynająłem sobie żydka, ta ­ kiego, jak tam dzisiaj stali p rzy stacji — odpo­

wiedział.

Jakób zaśm iał się pogardliw ie.

— T o i nic w tern dziwnego. Alboż oni mają konie? T en jest, proszę pana dziedzica, koń! — rzekł chełpliwie. — A ta klacz z lew ej strony to znów z prostej linji idzie od tej „Żokondy", co ją hrabia z Kalinówki kupił podobno od jednego angielskiego grafa, a potem p rzegrał w k a rty do grodzieńskiego gubernatora.

— Dużo koni jest te ra z w Zalesiu? — zapytał po chw ili młodzieniec, jakgdyby odniechcenia.

— C ugow ych?

— Tak.

(19)

— Cugowych p ię ć ! T a para. P o tem dwie ładne klaczki „Emilja" i „Kunegunda", a także wcale niczego gniady w alach, co się n az y w a

„Berżerak“.

— Nie nadzw yczajnie dobrane są te imiona —- zauważył z lekkiem skrzyw ieniem młodzieniec.

— A no, tak pan pułkow nik rozporządził.

— P rzecież moja ciotka m a na imię Emilja.

Jakże można było to sam o imię daw ać k laczy ? — dodał po chwili z w yraźnem oburzeniem .

— T ak i m y w szy sc y śm y mówili, proszę pana dziedzica, ale dóż było robić? P a n pułkow nik ponoś, w łaśnie na złość panience, tak te klacze ponazywał, bo, jak m ówią, Kunegunda jej na drugie imię, a n a pierw sze Emilja. B ardzo to nieładnie konie, proszę pana, katolickiem imieniem n az y ­ wać — to pew na. Ale pan dziedzic zaw sze po swojemu robił — i z nijakiem zdaniem się nie liczył.

N aw et sam ksiądz z B łotow a, z m iasteczka niby, obraził się na pana pułkow nika i chyba bez trzy tygodnie na k arty nie przyjeżdżał. Ale pan pułkownik by ł tw a rd y jak krzem ień. Złością ani, ani z nim poradzić nie było m ożna: „Bandzie Em i­

lia i Kunegunda! — pow iada — i basta! Moje konie, i mam — pow iada — p raw o tak je nazw ać, jak je moje życzenie!" No i są!

M łodzieniec uśm iechnął się ironicznie.

„Staroszlacheckie fanaberje — pom yślał z nie­

chęcią. — K rew do łba uderza. Dawniej c y ­

(20)

rulik kozikiem w y puszczał, a te ra z nie w ypada, w ięc byle d ręczyć drugich.“

— Ale moja ciotka to tam u tego w aszego puł­

kow nika, nie m iała w ostatnich czasach św ię­

tego życia — rzekł głośno, m yśląc jednocześnie, że w łaściw ie nie m iała go nigdy.

Jakób chwilę m iczał, jakgdyby się nam yślał, co ma odpowiedzieć, a potem rzekł sucho:

— Z aw sze siostra.

Młodzieniec zauw ażył zm ianę w głosie starego stan g reta i zamilkł.

„Z azdrosny jest o jego św iętą pam ięć — po­

m yślał z ironją. — Najwidoczniej rządzi się prze­

konaniem, że o nieboszczykach nie m ów i się nigdy ujemnie, choćby całe sw e życie pośw ięcali jedynie na dręczenie najbliższych, a często najbardziej so­

bie oddanych ludzi. Z resztą, kto wie, czy nie m a racji? P ocóż mówić źle o tych, k tó rzy już nie istnieją. P o co wogóle m ówić o ułom nościach ludzi, któ rzy leżą nieruchomo, w czterech deskach trum ­ ny, jako zaledw ie słabo przypom inające daw nego człow ieka bezw artościow e szczątki. To tak, jak­

gdyby m ając przed oczym a pokrow iec nieistnieją­

cego już parasola, czyniono uw agi nad jego zale­

tami, lub w adam i, m ając żal do pokrow ca.“

Młodzieniec zaśm iał się cicho, czyniąc w myśli jeszcze kilka porów nań, jak naprzykład pustej b u ­ telki po cennym trunku, lub skóry melona, z któ­

rego w y drążono cały m iąższ. Dla niego bow iem

(21)

stary pułkownik nie istniał napraw dę. A jego ciało, złożone na zalesińskim cm entarzu, było w łaśnie takim pokrowcem po nieistniejącym już parasolu.

Minęli tym czasem figurę M atki Boskiej, p rzed którą obaj odkryli głow y. M łodzieniec zau w aży ł z rozrzewnieniem, że u nóg Św iętej Dziewicy, po­

ruszany rannym w ietrzykiem , d rży przyczepiony bukiet złocistych, pełnych kłosów . W iązanka ozdo­

biona była zw iędłem i już polnemi m akam i i gar- steczką niebieskich, jak południow e niebo, chabrów . Młodzieniec poznał w ty m wiejskim skrom nym bukiecie rękę sw ej ciotki, k tó ra od lat daw nych opiekowała się tą figurą, postaw ioną kiedyś po­

dobno jako pobożne podziękow anie całej w si za.

cudowne ocalenie od szalejącej zarazy. P am iętał że będąc dzieckiem, p ierw szą garść zżętego zboża zanosił ciotce Emilji, k tóra sk ład ała je u stóp Naj­

świętszej P an n y z cichą m odlitw ą, szeptaną ledw o poruszającemi się w argam i. „Jak to jednak już było daw no" — pom yślał młodzieniec, z lekkim żalem za minfcmemi latam i dziecięctw a. „Nic się jednak, jak w idać, nie zmieniło — pocieszał się, patrząc za pozostającą za nimi figurą. — Niema tylko stryja, a po za tern zapew ne w szy stk o tak samo-, jak było." Nagle, jakgdyby w obaw ie, że może podczas jego nieobecności zaszły jeszcze inne, poważne zm iany, za p y ta ł:

— Jakóbie! A... czy w szy scy ży ją ?

Stary stan g re t aż się odw rócił cały na koźle — ze zdziwienia.

Dym ofiarny. 2

(22)

— Jak to, to panicz nie wie, że pan u m arł? — za p y ta ł zdumiony.

—• 0 tern w iem — odpow iedział pośpiesznie. — Dlatego w łaśnie przyjeżdżam — dodał, jakby z naciskiem — ale pytam się o innych... N aprzy- kład sta ry M ikołaj? Jak tu byłem ostatni raz, w yglądał nieszczególnie...

— Um arł w zeszłym roku na jesieni — odpo­

wiedział Jakób obojętnym głosem. — Cóż miał ro b ić? S ta ry był dziad, to i czas mu było!

Młodzieniec zamilkł.

„Czas mu było" — p o w tó rzy ł w m yśli. — Szczęśliwi ludzie, śm ierć ich nie przeraża. Czas i koniec... A tym czasem św iat jest tak cudow ny...

C udow ny! — pow tó rzy ł, p atrz ąc z zachw ytem na przybliżającą się ku niem u grupę stary c h lip, którem i by ła w ysadzona aleja parkow a. — C ałe życie nasze jest, mimo w szystko, rozkoszną bajką.

Mimo niepowodzeń, zaw odów , cierpień — mimo, iż tylekroć w chwili rozgoryczenia w y rzek am y na nie. A jednak poco się oszukiw ać? Życie jest cu­

dow ną radością... I takiem pozostanie zaw sze."

W tej chwili zauw ażył, że zaczęły go mijać szerokie, ciem ne pnie drzew . „Dojeżdżam y — po­

m yślał. — Za kilka minut zobaczę poczciw ą ciotkę Emilcię. C iekaw y jestem, czy po śmierci stryja za czę ła mówić. Bo przecież ten s ta ry ty ran nie pozw olił jej ust o tw o rzy ć. Cha, cha — zaśm iał się w myśli. — Może trze b a będzie sześćdziesięcio­

letnią ciocię Emilcię uczyć m ówić, jak m ałe dzie­

(23)

cko. Emilciu, pow iedz „papu“. Ależ nie! To jest

„trutni". P apu, moja Emilciu, to jest n aprzykład doskonale prosię z kaszą, kurczę po polsku, kotle­

ciki pożarskie, albo coś w tym rodzaju. A znow u

„tru tru “, to jest w iśniów ka, pilzner, likier, herbata, kaw a i t. d. Słow em , będę ją uczył m ówić — pow tórzył w esoło. — P oczciw a ciotka m usi odżyć, uspokoić się. Nie pow inna tak się przem ykać po domu w ustaw icznym , albo utajonym strachu, jak by w ało dawniej. W yobrażam sobie, ile m usiała w ycierpieć od egoistycznego sam ow ładnego starc a podczas jego ostatniej choroby. Zapew ne ode­

tchnęła z ulgą, kiedy już było po w szy stk iem “ — m yślał. Ale jednocześnie przypom niał sobie słow a Jakóba i w zru szy ł ram ionam i lekcew ażąco. „Zaw­

sze sio stra“ — pow tórzył. — Może zatem płacze, zapom niaw szy, że całe życie b y ła jego sługą w tym domu, i to sługą, k tó ra nie o trzy m y w a ła nic w ięcej prócz zgryźliw ych i pogardliw ych uw ag. Z resztą tak już jest n a świecie, że po śm ierci najbardziej n aw et w rogiej osoby, to, co było przykre, dziwnie maleje i znika w oddalają­

cym się czasie. Zostają wspom nienia faktów p rz y ­ jem nych, m iłych uśm iechów, życzliw ych słów , m niejszych lub w iększych przysług. Inaczej m ało kto m ógłby o zm arłych m ów ić napraw dę dobrze.“

Nagle przerw ał sw e m yśli, bo konie, przyu­

czone do kaw alerskiego zajeżdżania „przed ga­

nek“, szarpnęły mocniej bryczkę i ru sz y ły dro­

bnym kłusem . M łodzieniec z biciem serca przy- 2*

(24)

glądał się w yłaniającym się z bukietu rozłożystych drzew białym m urom dobrze mu znanego, a tak daw no niewidzianego domu.

Po chwili Jakób strzelił z b ata z animuszem, poczem ściągnął konie i b ryczka stanęła przed ładnym tarasem , o trzech stopniach, z dwiem a ka- miennemi urnam i po obu stronach. W dużych w azach kw itły ogrom ne krzaki czerw onej pelar­

gonii, widocznie starannie pielęgnow ane przez z a ­ m iłow anego ogrodnika. Na odgłos zajeżdżającej bryczki, z o tw arty ch drzw i w ybiegł dobrze zanio- rusany chłopak, któ ry , pow iedziaw szy „dzieńdo- b ry “, odebrał z rąk Jakóba w alizkę młodzieńca i znikł z nią niezw łocznie w e w n ątrz domu. M ło­

dzieniec zajrzał ciekaw ie do środka i zobaczył ciotkę Emilcię, k tó ra drobnym , szybkim kroczkiem śpieszyła przez duży hol na jego spotkanie. P o chwili sta ła już na tarasie i ro z w arłszy ramiona, przycisnęła głow ę m łodzieńca do piersi ruchem tak szczerej i praw dziw ej radości, jakgdyby długa rozłąka, k tó ra ich dzieliła, spraw iała jej napraw dę serdeczną boleść.

B yła to kobieta lat sześćdziesięciu, drobna i szczupła. Miała na sobie czarną w ełnianą suknię, ozdobioną przy szyi w ąskim rąbkiem śnieżnej bia­

łości hafciku, na głow ie zaś, coś w rodzaju czar- . nego koronkow ego czepka, zakryw ającego jej siwe i zapew ne niezbyt już g ęste w łosy.

Andrzej, ściskając ją i całując, p atrz ał nie bez rozrzew nienia na jej pom arszczoną, starą tw arz

(25)

i poczciwe, dobre niebieskie oczy, tak łagodne zaw sze, jakgdyby w sercu tej biednej starej panny nigdy nie istniała najm niejsza gorycz.

P o cało w aw szy go kilka razy , rzekła z zado­

woleniem :

— No, nareszcie jesteś! Spóźniłeś się w p ra­

w dzie na pogrzeb, ale to trudno. O drazu pom y­

ślałam , że ci się coś m usiało przytrafić w ażnego!

— Nie było mnie w W arszaw ie, — odpow ie­

dział, całując raz jeszcze jej miękkie, pom arszczone ręce.

— Tak też i m yślałam —+ rzekła jakby z ulgą.

— Bo przecież inaczej przyjechałbyś, p raw d a?...

— N aturalnie — odpowiedział po chw ilowem wahaniu.

No, ale chodź i rozgość się... w swoim domu — dodała z uśmiechem, idąc naprzód. — Nie­

prędko go zapew ne tym razem porzucisz.

— O ile mnie ciocia tak nie w ygoni, jak w ted y stryjcio — odparł m łodzieniec z w ym uszonym uśmiechem.

— J a ? — zaw o łała żyw o. — C hyba ty mnie, mój chłopcze.

— D laczego?...

Stali w sieni, ozdobionej jeleniemi rogam i i w ypchanym niedźw iedziem , k tó ry stał przy ścianie, podtrzym ując dużych rozm iarów w iesza­

dło. S taru szk a w zięła m łodzieńca za rę k ę i p rz y ­ sunąw szy usta do jego ucha, szepnęła:

Zalesiu twój!

(26)

M łodzieniec spojrzał na nią ciekawie. Lekki dreszcz w zruszenia przeszedł mu po skórze.

— Skąd ciocia p rz y p u szcz a? — zapytał.

— Mam na to dane — odpow iedziała z ta ­ jemniczym uśm iechem. — Z resztą porozm aw iam y jeszcze o tern. M am y czas...

— Zapew ne.

Oddał palto i kapelusz ładnej, skrom nie lecz z pew ną elegancją ubranej dziew czynie, k tóra stała w przedpokoju najw idoczniej w charak terze pokojówki i udał się za ciotką, k tó ra go prow adziła do jadalni.

W chodząc do stołow ego pokoju, panna Emilja odw róciła się w stronę dziew czyny i rzekła:

— Basiu, pam iętaj o kaw ie.

Andrzej mimowoli spojrzał na dziew czynę i po raz w tó ry zauw ażył, że b y ła niezw ykle ładna.

Szybkim , uw ażnym w zrokiem prześlizgnął się po smukłej postaci młodej dziew czyny, u czuw ając jednocześnie coś w rodzaju szczerego zadow olenia z jej niepospolitej urody.

„C iekaw y jestem , skąd oni wzięli taką cu­

dną dziew czy n ę?“ — pom yślał mimowoli. S ta­

nąw szy jednak na progu dobrze sobie znanej z lat dziecięcych stołow ej sali, zapom niał o niej, będąc szczerze zachw ycony i praw ie do głębi w zruszony tym sam ym , w niczem niezm ienionym widokiem dużej, nieco m rocznej sali, k tó rą pam iętał z lat sw ego dziecięctw a.

(27)

— Boże, jak tu się nic nie zmieniło! — za­

wołał.

S taruszka uśm iechnęła się blado.

— Bo tu się w ogóle nic nigdy nie zm ienia — rz e k ła z melancholijnym uśmiechem. — T y to spostrzeg asz po kilkunastu latach, a ja to widzę o d lat trzydziestu.

— W tern jednak jest szalony urok — zaw ołał m łodzieniec z entuzjazm em . — W tern leży siła starej rasy, mocnych, kulturalnych narodów . Zmie­

niają sw e konstytucje, ale nie zmieniają swoich dom ów , sw oich mebli, sw oich ogrodów , a naw et p ew nych przy zw y czajeń i upodobań. P o d tym w zględem stry j miał rację, praw da, ciociu?

— Z tego punktu w idzenia, naturalnie — od­

pow iedziała, przyglądając mu się z zadow ole­

niem.

Młodzieniec, za u w aż y w szy jej w zrok, zaczął się mimowoli gładzić po nieogolonej brodzie.

— Ciocia p a trz y zapew ne z oburzeniem , że jestem taki zaniedbany? — Ale to trudno! W po­

ciągu człow iek się djabelnie brudzi.

— Jest na to rad a — rzekła z uśmiechem.

— W iem. W oda, m ydło i ręcznik — zaw ołał w esoło. — O by się to stało jak najprędzej.

S taruszka uśm iechnęła się do niego życzliw ie, najwidoczniej zadow olona zarów no z jego p rz y ­ bycia, jak i z tego tem peram entu, jaki okazyw ał w każdem słowie.

(28)

— Zaraz cię B asia zaprow adzi do tw ego po­

koju — rzekła. — Nim się um yjesz, przygotujem y śniadanie.

— Ale, że ciocia tak w cześnie w staje — za­

uw ażył ze zdziwieniem, spoglądając na sta ry zeg ar w iszący na ścianie. — Dopiero za trzy minuty piąta. Boże! Co to za Boże ptaszki są ci ludzie na wsi. W W arszaw ie często o tej porze dopiero w raca się do domu!

— Z hulanki naturalnie — w trą ciła jakgdyby odniechcenia s ta ra panna, otw ierając kredens.

— Jeśli kto m a na to, to tak. Ale ja nie m ia­

łem — odpow iedział Andrzej nie bez pew nej me­

lancholii w głosie. — Hulanki drogo kosztują, moja ciociu. Taki biedeusz jak ja m ógł sobie najw yżej pozw olić na przejażdżkę statkiem po W iśle, albo takim piekielnym instrum entem , k tó ry się n azyw a kolejką podmiejską, na w ycieczkę do W ilanow a.

S łaba to przyjem ność, moja ciociu, w olałem też jej nie używ ać, zadow alając się gazetą, filiżanką czarnej k aw y i spacerem po Ł azienkach!

— T o w szy stk o ? — zap y tała staruszka, sta ­ w iając na stole słoik z jakiemiś w idocznie bardziej cennemi konfiturami.

— A co jeszcze? — spytał ze zdziwieniem . P anna Emilja spojrzała na niego figlarnie.

— Ej, ty, ty. Niby to nie wiesz, o czerń myślę.

— Daję słowo, że nie wiem — potw ierdził szczerze.

(29)

— Nie w iesz? — pow tó rzy ła praw ie z obu­

rzeniem. — Nie m yślałeś nigdy jeszcze o tern, że jesteś ostatni z B arczew skich?... Nie m asz za­

m iaru się ożenić?

— O żenić? — zaw ołał, w ybuchając śmie­

chem. — Ciociu, na litość B oską, a poco m i żo n a?

— No, ja już ci tego tłum aczyć nie będę — odpow iedziała jakgdyby z zażenow aniem sta ­ ruszka. — P o staw iła słoik z miodem i zaczęła w milczeniu rozstaw iać talerzyki.

Młodzieniec, w idząc jej niespodziew ane z a sę ­ pienie, zaczął mówić, udając pow agę:

— W idzi ciocia, nie mówię wcale, abym się nigdy nie m iał żenić! Nie, tak źle nie jest, słow o daję. Nie widzę tylko powodu, dlaczego m iałbym się żenić teraz, skoro dotychczas tego nie uczyniłem !

— Bo dotychczas by łeś m łokos! Tak, m iałeś mleko pod nosem — zaczęła znacznie łagodniej­

szym tonem.

— I dziury w kieszeni, — dodał Andrzej.

— W łaśnie. Nietylko, że byłeś za m łody, ale i nic nie m iałeś także.

— A teraz dużo mam! — zaw ołał ze śm ie­

chem. — Ciociu, nie unośm y się egzaltacją, bo z w a ­ ży w sz y na m iły i dobrze nam znany ch arak ter nieboszczyka, może się okazać w testam encie, że zapisał w szystko, co posiadał, misji francuskiej na Sum atrze, albo ustanow ił zapis dla pierw szego turysty, k tó ry wejdzie na Giew ont do gó ry no­

gami!

(30)

— No, no, no — zap rzeczała staruszka pow a­

żnie. — Nie zapominaj, że...

— Że nieboszczyk jest już nieboszczykiem ? — pochw ycił Andrzej. — W iem o tern! O um arłych źle się nie mówi, wiem i to! N aw et Jakób zrobił pod tym w zględem lekką aluzję, ale ciocia mi w y ­ baczy. G dy sobie przypom nę moją w izytę tutaj osiem lat temu... to mimo w szystko nie mogę m ówić lepiej, niż m ówię! Trudno!

W tejże chwili n a progu ukazała się ta sam a ładna dziew czyna, na której w idok m łodzieniec zapomniał odrazu o rozdrażnieniu, w yw olanem słow am i ciotki. D ziew czyna, nie p atrząc na An­

drzeja, sp y tała miękkim i dźw ięcznym głosem :

— P anienka dzw oniła na m nie?

— P o k aż panu jego pokój, a potem , gdy pan się umyje, przyniesiesz kaw ę — odpow iedziała staruszka.

Andrzej w stał i podszedł do drzwi.

„C udna dziew czyna“ — pom yślał, nie m ogąc oderw ać oczu od delikatnej półdziecięcej tw a­

rzyczki dziew czyny.

— P roszę, niech pan pozwoli — rzekła, idąc naprzód.

Andrzej prędkim krokiem poszedł za poko­

jów ką, k tó ra biegła, jakgdyby się jej ziem ia paliła pod nogami. Z a u w a ż y ł , że b y ła bardzo zgrabna i ubrana zupełnie po miejsku. „C iekaw y jestem , skąd ta dziew czyna m a takie pończo ch y ?“ — po­

(31)

m yślał, patrząc mimowoli na m igające mu przed oczym a w ysm ukłe łydki, obciągnięte w czarne f i 1 - d’£ c o s s e ’y.

Nie zastan aw iając się zbytnio nad tern, w szedł do w skazanego pokoju, k tó ry się łączył z dwom a innemi, oraz tak zw an ą „biblioteką“ jego stryja.

Pokój był duży, w idny, pom alow any na biało, z szerokim fryzem z dużych niebieskich bratków , które, jak zaw ieszona girlanda, okalały cały pokój poniżej lśniącego jak śnieg sufitu.

P rz y jednej ze ścian stało w ygodne, szerokie m ahoniow e łóżko, ok ry te starośw iecką kapą, a przed niem, z praw dziw ą przyjem nością, m ło­

dzieniec zobaczył rozciągniętą ogrom ną i puszystą ru d aw a skórkę w ilka. Nieco dalej stała szafka na ubranie i bieliznę, koło niej tualetka z lustrem , nie­

duży stół, na nim k ry sz ta ło w y w azon, pełen różno­

barw nych astrów , w reszcie kanapka i kilka k rz e­

seł. W rogu pokoju Andrzej dostrzegł um yw alnię, o wiele now szego pochodzenia, ogrom ny dzban, napełniony w odą, i nęcące go czystością białe ręczniki z kolorow em i szlaczkam i.

— T o jest mój sypialny pokój, o ile się nie m y lę? — za p y ta ł, przy p atru jąc się pokojówce tak zachw yconym w zrokiem , że dziew czyna opuściła o czy zm ieszana.

— T ak — odpow iedziała cicho.

P o d eszła do um yw alni i szybko nalała do miski w ody z dzbanka. P otem odeszła do drzwi, nie p atrz ąc n a niego.

(32)

— P anienka oczekuje ze śniadaniem — rzekła na progu i w yszła.

„S kąd ona m a takie pończochy? — przem ­ knęło mu znów przez głow ę. — Ale mniejsza o to. Śpieszm y się na śniadanie, bo „panienka“

czeka“.

P ow iedziaw szy słow o „panienka“ praw ie gło­

śno, m łodzieniec roześm iał się serdecznie.

„S łyszał to kto — m yślał rozbaw iony — aby kobietę, k tó ra ma sześćdziesiąt lat, nazy w ać „pa­

nienką“ ? Na to m oże sobie pozw olić tylko głę­

boka prowincja. W ogóle prow incja jest rozczula­

jąca. O nieboszczykach nie m ożna się źle w y ra żać , być m oże dlatego, że potem stra sz ą po nocach, w co rzecz naturalna, św ięcie tu w szy sc y w ierzą.

P oczciw ą ciocię Emilcię, k tóra b y ła starsz a od mego ojca, nazy w ają przez szacunek „panienką", nätom iast jej podwójnem imieniem mianują ko­

były!... Cudowni ludzie! N iew ątpliw ie mój stry j­

ek) m iał jeszcze inne pom ysły!... P am iętam p rze­

cież, że by ł niew yczerpany w w ynajdyw aniu sposobów dręczenia ludzi. Kochany, zacny pułko­

w nik — szepnął z gorzką ironją. — Umiał cenić ży cie!“

P o w iedziaw szy to, Andrzej zrzucił z siebie m arynarkę, odpiął kołnierzyk i zaw in ąw szy ręka­

w y koszuli po sam e ram iona, zanurzył białe, szczu­

płe ręce w chłodną, zielonkaw ą studzienną w odę.

(33)

Pokój, na którego progu m łodzieniec k rzyknął:

„B oże, jak tu się nic nie zm ieniło!“ — był ogrom ną salą o sześciu głęboko osadzonych oknach, umie­

szczonych w dw u stykających się z sobą ścia­

nach. P o przeciw ległej stronie okien w isiały rz ę­

dem, jeden p rz y drugim, stare, rodzinne p o rtrety , w czarnych od starości ram ach, bardziej m oże od sam ych ram sczerniałe i zjedzone przez robaki.

C zasem z pod zakrzepłego pyłu, jak m aleńka w y sp a na rozległem m orzu, w yłaniał się skrom nie kaw ałek policzka, a pod nim bielsza nieco grudka farby, oznaczająca niegdyś b ry lan to w ą broszę, lub rz ą d szarych jaśniejszych kropek, będących w swoim czasie perłam i, zaw ieszonem i na łab ę­

dziej szyi rodzinnej piękności. B y ły tam p o rtre ty bardzo stare i niezłe, oprócz now szych, znacznie gorszych, i w reszcie ostatniego posiadacza Zalesina, pana pułkow nika B arczew skiego, k tó ry kazał się jakiem uś przypadkow em u m alarzow i spo rtreto w ać w m undurze pułkow nika rosyjskich huzarów .

D w ór w Zalesinie by ł sta ry i kiedyś sala ta służyła za miejsce przyjęć dla okolicznej szlachty,

(34)

która zjeżdżała się zazw yczaj do Zalesina po po­

rad y i na politykę. Tu ucztow ano z racji różnych uroczystości rodzinnych, tu pijano także na zd ro ­ wie tego lub innego króla, albo też i rebeliantów , zależnie od hum orów panów braci i in teresó w gospodarza. W tej sali kiedyś w znoszono zdrow ie najjaśniejszej im peratorow ej, później wielkiego cesarza F rancuzów i księcia Józefa, a chociaż mil­

czano w latach sześćdziesiątych, niemniej w roku 1918 w ypito w śró d grona sąsiadów zdrow ie F ra n ­ cji i m arszałk a Focha. B yło to ostatnie pułko­

w nika polityczne pijaństw o, na które, stary m oby­

czajem zalesińskiego dw oru, zjechali się sąsiedzi z bliższych i dalszych m ajątków . W idziały też s ta re i m roczne ściany jadalni, do połow y w yłożone dębem i jakgdyby pok ry te szanow ną patyną, w ie­

lu ludzi i wiele scen bolesnych, które dziw nym losu przypadkiem , w tej sali się ro z g ry w ały . Nieży­

jący już s ta ry lokaj Mikołaj, k tó ry był rów ieśni­

kiem pułkow nika i tylko o 10 m iesięcy nie m ógł mu dorów nać, um ierając przed nim, opowiadał Andrzejowi, kiedy jeszcze jako podrostek p rzeby­

w ał w Zalesinie, scenę okropną, na której w spo­

mnienie Andrzej do chwili obecnej uczuw ał bor leśny skurcz serca i palący żarem w styd, osiada­

jący na policzkach. B yło to w łaśnie w okresie pow stania styczniow ego. C ała okolica w ypow ier działa się przeciw Moskalom. Ze w szystkich dw o­

ró w i zaścianków , słabo uzbrojona, ale z gorejącem sercem , ru sz y ła m łodzież w lasy. T ylko w z a le -

(35)

sińskim dw orze było spokojnie. Ojciec pułkow nika, niegdyś, za czasó w sw ej m łodości, adjutant jene­

rała Skrzyneckiego, by ł zasadniczym przeciw ni­

kiem zbrojnego ruchu. S yna w y p raw ił do P e te rs ­ burga, gdzie m łody Karol służył w ów czas w hu­

za rac h J. C. m ości A leksandra II, sam natom iast, zam knąw szy się w bibliotece, zakazał sobie w sp o ­ minać chociażby jednem słow em o toczącej się w alce. Nie chciał o niej nic wiedzieć. Przew idując zg ó ry niepowodzenie, oceniając w szystkie życiow e zjaw iska ze stanow iska realnych korzyści, nie bez słuszności, jak się później okazało, przepow iadał okrutne represje ze strony zw ycięskiego rządu.

S ta ry szlachcic, w idząc zatem , że został w absolut­

nej mniejszości, zaciął się i, jak to, niestety, z a ­ zw yczaj u nas b y w a w takich przypadkach, nie przebierał w słow ach, uw ażając nieomal b ezp rzy ­ kładną ofiarę z k rw i szlachetnych patriotów za zdradę w łasnego narodu, jego przyszłości i szczę­

ścia. W olał w ięc nie w yjeżdżać z domu, nigdzie nie b yw ać i nikogo u siebie nie przyjm ow ać, byle nie słyszeć o przebiegu tragicznej w alki garści nieśm iertelnych P olaków z w rogiem stokroć sil­

niejszym, którego pokonanie i dla sam ych w alczą­

cych należało do kategorji cudów . Ale zbrojny ruch, z którym nie chciał się spotkać oko w oko, być może i dlatego, ażeb y chłodnego rozum ow a­

nia nie zw yciężyło, bądź co bądź dobre i szczere polskie serce, przyszedł do niego sam . P łom ień, którym objęty by ł ca ły kraj, musiał straw ić i jego

(36)

rów nież. W tym czasie bow iem każdy w ten lub inny sposób m usiał coś z siebie położyć na ofiarę tego narodow ego boga, którym było pow stanie.

Jedni też dobrowolnie składali życie, inni m ajątki swoje, jeszcze inni, zam ieszani przypadkow o, tr a ­ cili długie lata sw ej drogiej m łodości w ciemnych, fortecznych kazam atach. P a n H ilary nie chciał poświęcić nic dla spraw y, w której k o rzy stn y r e ­ zultat nie w ierzył. Dlatego poświęcił w sty d swój i spokój sw ego serca.

P ew nego razu, późno nocą, dziesięciu uzbro­

jonych ludzi zajechało konno przed zalesiński dwór.

Kilku zostało na straż y przed w rotam i, reszta w eszła do pałacu. R ozkazaw szy M ikołajowi, k tó ry blady i drżący w yszedł na ich spotkanie, obudzić dziedzica, w eszli do jadalni. M ikołaj poznał po­

w stańców , a m iędzy nimi jedynego syna pana Z a­

borow skiego z O leszyna, m łodego, osiem nasto­

letniego zaledw ie chłopca. On to w łaśnie, trz y ­ m ając pistolet, gotow y do strzału, kazał rozkazu­

jącym tonem obudzić pana Hilarego i niezw łocznie sprow adzić go n a dół. T ak się też i stało. Obu­

dzony starzec u brał się spokojnie i zeszedł do jadalni, nie okazując najm niejszego strachu. Co dalej było, tego Mikołaj nie wiedział, opowiadał tylko, że rozm ow a była bardzo gw ałtow na, gdyż, stojąc blisko drzwi, słyszał podniecone głosy po­

w stańców i nieco drżący, lecz silny głos dziedzica, k tó ry m ówił:

(37)

— Możecie mnie zabić, lecz nie zmusicie mnie, abym rękę p rzyłożył do tego sz a le ń stw a !

P o tern powiedzeniu coś jeszcze mówili g w a ł­

townie, sprzeczając się m iędzy sobą, poczem Mi­

kołaj usły szał cichy, zduszony jęk sw ego pana, ale tak niezw ykły i okropny, że uczuł, jak mu w łosy ze strachu pow stają na głowie.

W pierw szej chwili m yśląc, że przy b y sze zabili dziedzica, chciał w ejść do jadalni, ale przerażenie i strach o w łasne życie w bił mu nogi w podłogę.

Na szczęście w tej samej chwili praw ie drzw i się o tw o rz y ły i w szy scy w yszli z kom naty ogromnie w zburzeni i podnieceni. N ajbardziej z nich w sz y st­

kich rozdrażniony był ów m łody pan Zaborow ski, k tó ry zobaczyw szy M ikołaja zaw ołał, oddychając

ciężko:

— Idź, pomóż w stać tem u łotrow i!

Kiedy Mikołaj w szedł do jadalni, zobaczył sw ego pana leżącego około kominka. Z nosa ciekła mu krew , a cała tw arz b y ła pokiereszow ana sine- mi, podbiegłem! krw ią pręgami.

Andrzej, słuchając tego opowiadania, dom yślał się z łatw ością, co się stało podczas rozm ow y starego szlachcica z pow stańczą m łodzieżą. P ocho­

dzenie sinych pręg na tw a rz y w yraźn e zb y t było, aby mógł w ątpić. W ciemnej sali, rozśw ietlonej kilkoma świecam i, rozegrała się jedna z tych wielu cichych, lecz głęboko do duszy sięgających tra- gedyj o w ych okropnych lat, w których zapalna młodzież, kładąc sw e głow y na ofiarę dla ojczyzny,

D y m ofiarny. 3

(38)

w idziała jedynie boski ogień poświęcenia, gdy starsze pokolenie, rozżalone niepow odzeniem w ła ­ snej walki, tylko dym ro zw iew ający się w prze­

strzeni.

Ilekroć później miał sposobność być w tym pokoju, nie m ógł oderw ać oczu od tego kom inka, p rzy k tó ry m kilkadziesiąt lat tem u odbyła się rozm ow a, zakończona jękiem w sty d u i rozpaczy bitego po tw a rz y m agnata. Andrzej pojm ow ał do­

brze jego późniejszą nienaw iść do pow stania, k tó rą zaszczepił w sercu sw ego syna, łącznie z pogardą do w szystkich ludzi, z jakimi los musiał go zetknąć.

Rozumiał także, dlaczego jego stry j nie w y stąp ił z w ojska i chociaż nie brał udziału w w alce z e zbrojnym ruchem , p rzebył jednak w m undurze rosyjskiego oficera aż do śm ierci ojca, k tóra n astą­

piła dopiero w pięć lat po upadku pow stania, t. j.

w roku 1868-ym, kiedy na grobach wielu „szaleń­

ców “ już pokaźne w y ra sta ły brzózki.

W ted y pan Karol B arczew ski w y stąpił z w oj­

ska i zajął się gospodarstw em . O puszczony i za­

niedbany nieco Zalesiu za życia starego B arczew ­ skiego, zaczął się powoli podnosić z upadku. T rz y ­ dziestoletni oficer huzarów nie miał wielkiego pojęcia o gospodarstw ie. Postanow ił jednak za­

dziwić niechętnych sobie sąsiadów sw ą pracą i w ytrw ałością. S prow adzony z P ru s agronom, Niemiec, zabrał się do roboty z w łaściw ą swem u narodow i system atycznością. Ulepszył upraw ę roli, pow iększył liczbę roboczych koni, zw y k łe

(39)

polskie krów ki uszlachetnił przez sprow adzenie w spaniałego szw ajcarskiego buhaja. Z ałożył ró ­ wnież p rzed pałacem piękny angielski park z ol- brzym iem i traw nikam i, ozdobionem i różnobar- wnemi bukietam i klom bów, do czego w szakże okazał się niezbędnym jego kolega z Niemiec, w re ­ szcie, k o rzy stając z przepływ ającego w pobliżu Bugu, postaw ił tarta k , k tó ry prow adził naturalnie pew ien jego k re w n y z K rólew ca, niezastąpiony, jak mówił, przez nikogo, jeżeli chodziło o spław ianie polskiego drzew a do Niemiec.

Zalesin w ięc aż roił się od Niemców, gdyż, jak się okazało, naw et i nieco niżsi kondycją oficjaliści niechętnie brali służbę u pana B arczew skiego. Za św ieże i za bolesne jeszcze b y ły rany, zadane przez Moskali, aby mogli zapomnieć, że w godzinie klęski on, w m undurze rosyjskiego huzara, baw ił się w P etersburgu, a jego ojciec w ielkich ofiarni- kó w ojczyzny n az y w ał błaznam i i szaleń cam i Pow oli jednak czas robił swoje. Nie byli to już ci sami ludzie, żyw o pam iętający lata przed rokiem 30-ym, a często naw et i sam ego Napoleona, idą­

cego na M oskwę, lub w racającego z M oskw y. P o upadku pow stania, starsi wiekiem, m oże pod w p ły ­ wem przeży ty ch cierpień i rozczarow ań, zaczęli szybko w ym ierać. M łodzież albo w yginęła, albo została przez m ściw ych zw ycięzców w yw ieziona w zasłane śniegiem syberyjskie stepy. W daw nych dw orach pozostały niedobitki, albo zgoła ludzie obcy, sprow adzeni um yślnie z dalekiej Rosji, ab y

3*

(40)

obdarow ani mieniem poległych, mogli sław ić ce­

sarza i jego spraw iedliw ość.

B arczew ski nie u trzy m y w a ł stosunków z ni­

kim. Czując jaw ną a pogardliw ą niechęć rodaków , nie zbliżał się do nich, najm niejszym czynem nie dow odząc chęci w kupienia się do ich łaski. No­

w ych sąsiadów nie uznaw ał, na w iz y ty nie odpo­

w iadając, jakgdyby nie istnieli wcale. W krótce też u trw alił sw oją sam otność do takiego stopnia, że każdy n ow y p rzy b y sz w okolicy, kupiw szy jaki m ająteczek od bankrutującego szlachcica, był przez niego uprzedzany o charak terze dw oru w Zalesinie, a u sły szaw sz y jego historję, w od­

powiedni jeszcze sposób upiększoną, nie uczuw ał, oczyw iście, najmniejszej chęci do naw iązyw ania tow arzyskich stosunków .

Tak upłynęło lat dziew ięć do chwili, kiedy B arczew ski, jako oficer re zerw y , został pow ołany do armji z pow odu w ojny z Turcją. W róciw szy po p ółtora roku do domu w stopniu pułkownika, zastał takie nadużycia, uczynione podczas jego nieobecności przez adm inistrację m ajątku, że w y ­ pędziw szy zasiedziałego już Niemca, oraz w szy st­

kich jego krew n y ch i przyjaciół, k tó rzy od chwili objęcia przez pułkow nika Zalesina zdążyli się już pow ażnie rozm nożyć, sam ujął w sw e ręce całe gospodarstw o. Miał już w ów czas lat czterdzieści.

P ie rw sz a i druga m łodość m inęła, zaczął się okres w życiu człow ieka najbardziej sm utny: p i e r w ­ s z a s t a r o ś ć . P ułkow nik miał za sobą już w iele

(41)

życia bujnego, obfitującego zarów no w m iłostki i m łodzieńcze szaleństw a, jak i w bolesne zaw o d y i gorycze. O statnia w ojna w y c zerp ała go jeszcze bardziej. P rag n ą ł spokoju i ciszy. Z praw dziw ą też radością w ra cał do Zalesina i nie z m niejszą, być może, przepędził rozpanoszonych Niem ców ze sw ego m ajątku.

B ył to w łaśnie okres jego życia, o którym szeptano długo w okolicy. N adszedł bow iem czas, w którym pułkownik, jakgdyby pragnął w rócić do życia, zatrzeć daw ne wspom nienia i zbliżyć się do sw ych sąsiadów . Lata, które dzieliły już ludzi od straszliw ego roku w ojny i kieski i gorszej m oże od samego upadku pow stania, nieustającej, zg ry ­ źliwej w aśni m iędzy najbliższym i sobie ludźmi — zaczęły powoli zarzu cać m głę zapomnienia na w szystko! Oprócz Zalesina, k tó ry nie został ani skonfiskow any, ani uszczuplony przez m ściw ego w roga, tytułem k a ry za p o ry w do wolności, by ł także w sąsiedztw ie duży m ajątek, należący do w dow y po stary m starościcu brzeskim , któ ry , oże­

n iw szy się z m łodą panną, um arł, na szczęście, dość wcześnie, ab y ją mógł ostatecznie zam ęczyć sw em stetry czałem usposobieniem , ale zato dość późno, ab y m ogła m arzy ć o zam ążpójściu bez iro­

nicznych śm ieszków otoczenia. Z tego m ałżeń stw a w łaśnie b y ła córka Klara, k tó ra w chwili w ybu­

chu pow stania m iała zaledw ie dw anaście lat.

T ym okolicznościom zapew ne zaw dzięczały W ilkownie, że w icher dom owej w ojny nie zni-

(42)

szczyt ich, jak tyle innych m ajątków . P ani Sierp­

nie w ska m odliła się po nocach za dusze ginącej m łodzieży, paliła św iece przed obrazem św. An­

toniego na intencję zw ycięstw a polskiej strzelby w w alce z m oskiew ską arm atą, ale poniew aż w e dw orze nie było nikogo, ktoby mógł iść „do lasu“

-— jak się to w ów czas mówiło — przeto dw ór wil- kow niecki ocalał z pogrom u i został, jak był, aż do pow rotu pułkow nika z wojny tureckiej.

P an n a Klara, chociaż m iała w ów czas lat blisko trzydzieści, ale dzięki sw ej niezw ykłej urodzie, potrafiła obudzić w nim niew ygasłe jeszcze p ra ­ gnienie życia. Niewiadomo, kiedy się spotkali i czy w idyw ali się kiedykolw iek przedtem , dość, ż e pew nego ra zu przed dw ór w W ilkow niach zaje­

chał koczyk pułkow nika, a w nim on sam, ubrany iak n a uroczystość. P oprosił o rozm ow ę z panią domu, k tó ra się odbyła w salonie w c z te ry oczy, poczem pułkow nik w yjechał niezw łocznie.

Jakób, k tó ry go w ów czas w oził w zastępstw ie chorego stangreta, opowiadał, że pan pułkownik w siadał do koczyka blady jak upiór. Od tego czasu nie jeździł tam już nigdy, a w rok później panna Klara w y szła zam ąż za nieżyjącego obecnie już pana Dowgojłowicza.

P o tej tajem niczej w izycie w W ilkow niach pułkownik jakoby zapomniał, że istnieją ludzie n a świecie. Rok c a ły nie ru szy ł się poza granice sw ego m ajątku, unikając w szystkich, nie w y ­ łączając naw et w łasnych oficjalistów, z którym i

(43)

rozm aw iał tylko w razie koniecznej potrzeby. P o roku jednak, najwidoczniej znużony sam otnością, a przytem nie m ogąc sobie dać rad y z kobiecem gospodarstw em , przypom niał sobie, że jego ojciec miał dwu braci: starszego od siebie Józefa i m łod­

szego znacznie Bogum iła. Otóż ten ostatni, mimo zaklęć sw ego starszego brata, aby nie m ieszał się do szalonego ruchu, k tó ry tylko nieszczęście na cały naród m oże sprow adzić, w ziął czynny udział w pow staniu. P oniew aż jednak sprzyjało mu szczęście, n aw et w tej dolinie łez i rozpaczy, jaką b y ły ow e lata gorzkiego rozczarow ania, nie do­

stał się do niewoli z bronią w ręku, co należało bez w ątpienia do najniebezpieczniejszego finiszu nieudałego dzieła. P o trafił tak się zakonspirow ać, że odebrano mu jedynie m ajątek, skazując, dla pew ności i przykładu, na pięć lat więzienia. P o odsiedzeniu tej „kary", Bogumił p rzyjął miejsce adm inistratora w jakimś zapuszczonym m ajątku, ożenił się z niezam ożną, lecz ładną panną i żył spokojnie z żoną i córką, ani nie żałując swojej pięknej W ierzbinki, ani nie złorzecząc losowi, k tó ry z dziedzica zrobił go zw ykłym rządcą. Co się ty czy drugiego b ra ta Józefa, to ten nie p otrze­

bow ał obaw iać się konfiskaty m ajątku, gdyż jeszcze p rzed w ybuchem pow stania skonfiskowali mu go żydzi za długi, zaciągnięte na k a rty i hu­

lanki. U m arł też już daw no, zo staw iw szy syna W łodzim ierza, k tó ry pracow ał od pierw szej swej młodości w T o w a rzy stw ie Ubezpieczeniówem

(44)

w W arszaw ie, klepiąc przykładnie urzędniczą biedę w raz z chorow ita żoną i m ałym synkiem Jędrusiem , zaciekłym pogrom cą bułek z m asłem , butów i jakichby nie było portczyn.

O tej dalekiej rodzinie zalesiński dziedzic m ało co w iedział, pam iętając jedynie z opow iadań ojca stry ja Józefa, któ ry , jako człow iek lekko­

m yślny i hulaka, przedstaw iony był przyszłem u pułkow nikow i w sposób należycie odrażający. Na­

tom iast do stry ja Bogum iła czuł, mimo w szystko, pew ną sym patję. Mimo to, że zgadzał się zaw sze ze sw ym ojcem co do politycznego znaczenia po­

w stania, które rów nież uw ażał za niepotrzebne szaleństw o, niemniej w głębi duszy czuł coś w ro ­ dzaju dumy, że, bądź co bądź, i m iędzy B a rc zew ­ skimi znalazł się jeden, k tó ry bez strachu i żalu poświęcił ojczyźnie na ofiarę siebie i swoje mienie.

P an Karol, rzecz prosta, przed nikim i riigdyby się do tego nie przyznał, a n aw et i sw em u sercu nie p rzyznałby racji, gdyby zb y t silnie dom agało się uznania dla „szaleństw a“ stry ja Bogumiła, nie­

mniej to serce biło jednak żyw iej, gdy w spom inał owego m łodego w arjata, k tó ry poszedł do lasu.

W jego uczuciach dla stryja, bez w ątpienia, peł­

nych pobłażliwej litości, istniała jednak zaw sze iskierka sym patii, i ten maleńki ogienek, tlejący w jego sercu, skierow ał teraz jego myśli w stronę stryja Bogumiła, kiedy się poczuł sam otny i opu­

szczony w wielkim zalesińskim dw orze. P u łk o ­ w nik wiedział, że w tym czasie w łaśnie, pow ażnie

(45)

już posunięty w latach, s ta ry „rebeliant" zarządzał majątkiem pew nego jenerała rosyjskiego, który, nie bacząc na wielkie przeciw ieństw a przeszłości, szczerze go lubił i szanow ał.

P ułkow nik w iedział rów nież, że Bogumiłowi, po śm ierci żony, została córeczka, k tó ra pow inna była już w tym czasie być panną dorosłą. Zapra­

gnął ją zobaczyć. W cichych sw oich rozm ow ach sam z sobą w y o b rażał sobie, że jego kuzynka jest panną piękną, energiczną, o m etalicznym , donoś­

nym głosie, m ogącą być niezastąpioną pomocnicą w życiu, a naw et... może i to w arzy szk ą jego sa­

motnie spędzanych lat w Zalesitiie. Namyślając się długo i nie m ogąc się na ten czyn zdecydow ać, postanow ił w reszcie napisać list do sw ego stryja, ab y mu p rz y sła ł córkę do pom ocy w zarządzie m ajątkiem .

Ani na chwilę nie przypuszczał, ab y jego nie­

zam ożny stry j mógł mu odmówić, odrzucając taką sposobność, k tó rą zaw sze biedniejsi krew ni u w a­

żają za szczególnie łask aw y uśmiech kapryśnego losu. T ym czasem po dw u tygodniach otrzym ał odpowiedź, w której pan Bogumił w serdecznych słow ach, dziękując mu za pamięć, pisał, że jest już o d dłuższego czasu chory i że córka dogląda go, zaczem przyjechać nie może, ale gdyby um arł, co się łatw o przytrafić m oże ze w zględu n a jego podeszły wiek, to prosi go o opiekę nad nią, jako- jej starszego stryjecznego brata.

(46)

Pułkow nik zm iął list i rzucił do kosza, stoją­

cego obok jego biurka w kancelarii. C zas jakiś stara ł się o swojej nieznajom ej kuzynce nie m yśleć, m ęczony jednak nudą i sam otnością, ustaw icznie w racał do niej m yślą, coraz bardziej idealizując jej postać, w zrost, chód, urodę, głos i t. d. P o kilku miesiącach takich rozm yślań w w yobraźni sta rz e ­ jącego się pułkow nika córka stryja Bogum iła stała się uosobieniem piękności i wdzięku. Kiedy zatem , po upływ ie sześciu miesięcy, otrzym ał depeszę, że stry j Bogumił um arł, a ona przyjeżdża do Za- lesina. B arczew ski aż usiadł na fotelu ze w zru ­ szenia.

„P rzyjeżdżam “ — to słow o zadźw ięczało mu w uszach jak rozkoszny, daw no niesłyszany dźw ięk, odbijający się przejm ującem echem w sercu. „P rzyjeżdża“ — p o w tarzał z radością. —

„Za kilka dni w Zalesinie będzie inaczej". Nie w iedział dobrze, na czerń to „inaczej" będzie po­

legało, ale w ierzył, że nie mogło być przecież tak samo, jak w tej chwili, jeżeli po tych pustych, wielkich pokojach będzie chodziła kobieta, m łoda i piękna. W y o b rażał sobie, jak mile ustaw i każdy za k ątek domu. Tu postaw i w azon z kw iatam i, tam rozw iesi jakiś kolorow y gałganek, w ieczorem za­

g ra na klaw ikordzie i drżącym , ale czystym , jak w oda źródlana, głosem zaśpiew a: „Już m iesiąc za­

szedł, psy się uśpiły... Ach, któż tam klaszcze za borem ...“ — A on będzie siedział z fajeczką w ustach i słuchał!... Słuchał i patrzał na jej pię­

(47)

kny, w yraźnie nary so w an y profil, objęty w ieńcem jasnych, pu szy sty ch w łosów . Na delikatne, jak z róży bladoróżow ej w ykrojone usta, na długie rz ęsy opuszczonych ku dołowi szafirow ych oczu.

„W tedy dopiero zacznie się jakie takie życie, pa­

nie pułkow niku" — m ówił sam do siebie, chodząc niecierpliw ym krokiem po zalesińskich pokojach.

I przyjechała... P ułkow nik w yszed ł na taras, p rz y ­ stro iw szy się w kurtkę w ęgierskiego kroju, która doskonale u w ydatniała jego sp ręży stą nad w iek figurę i jasne spodnie do konnej jazdy, z lakiero- w anem i butam i po kolana. B ył to strój pół w oj­

skow y, pół cyw ilny, ale w nim w łaśnie wieloletni w ojak czuł się najpew niejszy sw ych przekw itają- cych w dzięków . W yszedł uśm iechnięty i w esoły.

Ciekaw ie też p atrz ał w stronę lipowej alei, w któ ­ rej rozlegał się tętent po kaw alersko zajeżdżają­

cych koni. Za chwilę pow óz stanął przed pałacem . P ułkow nik zbladł, jakgdyby zobaczył upiora.

Z pow ozu zaczęła się gram olić kobiecina, w y ­ glądająca na lat trzydzieści kilka: m ała, chuda i niepospolicie brzydka. Na głow ie m iała jakąś w łasnego w yrobu budkę, zaw iązaną pod brodę, na nogach prunelow e pantofle, w łożone na szy ­ dełkow e, grube białe pończochy. Jeżeli do tego dodam y jeszcze w ełnianą sukienczynę i nieokreś­

lonego koloru m antylę, zarzuconą na chude 'r a ­ miona, będziem y mieli obraz krzyczącej w niebo­

głosy, żałosnej prowincji, k tó ra byłego oficera petersburskich huzarów m usiała przejąć słabo

(48)

ukry w an ą odrazą. Biedna ta kobiecina, niew ąt­

pliwie dobra gospodyni, nie realizow ała jednak żadnych najbardziej n aw et skrom nych jego m a­

rzeń o „pięknej pannie z szafirow em i oczam i i ustami, jak z p łatk a ró ż y “. P ułkow nik przyw itał się z nią z odpychającym chłodem , co, rzecz prosta, zrobiło na nią odrazu w strząsające do głębi w rażenie. W tej chwili czuł, że ją niena­

widzi z całego serca, om dlew ającego pod okrut­

nym ciosem straszliw ego zaw odu. Każde jej po­

ruszenie, każde słowo, każde spojrzenie zabijało w nim ostatnią jego w izję o pięknej kobiecie, w y ­ im aginow anej w tęsknocie i objętej już zm ierz­

chem ostatnich lat młodości.

P an n a Emilja została w Zalesinie, ale jako go­

spodyni, niem al jak zw ykła, chociaż bezpłatna klucznica. Do niej należał drób, spiżarnia i ogród w a rzy w n y . O ddała się w ięc sw ym obowiązkom bez słow a protestu, jako biedna krew na, p rz y tu ­ lona z łaski, k tó ra na szerokim św iecie nie posia­

dała już nikogo, prócz wiecznie chmurnego ku­

zyna, do k tórego bez w ażnego interesu nie m iała odw agi się odezw ać, w obaw ie przed opryskliw ą, a może n aw et obrażającą odpowiedzią.

Życie w ięc w załesińskim dw orze przecho­

dziło tak jednostajnie i smutno, że po upływ ie kilku lat oboje czuli się niew ypow iedzianie znużeni.

P anna Emilja nie m iała już żadnej nadziei, ab y co­

kolw iek mogło odmienić tę śm iertelną nudę, n a

(49)

k tórą oboje zdaw ali się um ierać. P am iętała dobrze jak w kilku lat po swoim przyjeździe, zeb raw szy c a łą odw agę, jaka się jeszcze kołatała w jej za- lęknionem sercu, zapragnęła dowiedzieć się, jaka była istotna p rzyczyna, dla której niezbyt jeszcze sta ry , a dobrze trzym ający się m ężczyzna, jakim był w ów czas pułkownik, przepędza sw e życie w sam otności, nie starając się ożenić i mieć dzieci, które dla panny Emilji b y ły zaw sze przedm iotem najskrytszych, najbardziej rozkosznych m arzeń.

P ew nego zatem dnia, po obiedzie, kiedy sie­

dzieli jeszcze p rzy stole, a pułkow nik ładow ał ty - tuniem sw oją poobiednią fajeczkę, sta ra panna, p rzeżegnaw szy się skrycie kilka razy, zaczęła d rż ący m głosem :

— Chciałam się już daw no o coś ciebie' za­

p y tać, mój Karolu, ale jakoś nie m iałam odwagi.

— I bardzo dobrze. P ew no jakieś głupstw o

— odpowiedział opryskliw ie.

— Nie wiem. Mnie się zdaje, że nie głupstw o — zaczęła znow u, oddychając szybko ze w zrusze­

nia i strachu. — Chciałam ci się zapytać...

— O co ? — przerw ał, patrząc w jej oczy ba­

daw czo i niespokojnie.

— Dlaczego b ra t się nie żeni? — rzekła nagle szybko, jakgdyby m yślała: „Niech się dzieje, co chce.“

—- C o?!... — zaw ołał z takim w yrazem tw a ­ rzy, że panna Emilja aż przysiadła na krześle,

Cytaty

Powiązane dokumenty

„Nie mogłem nigdy Pani spotkać, dawno Pani odeszła Na szczęście dusza jest wieczna i wciąż tu mieszka Kiedyś przyszła Pani do mnie, roześmiała moje usta. Delikatna,

Ma t€n srEk!a.kl swoią klasę' choć, po mojemu' zubaża treść lit€rackie8o pier.. wowzoru' Jakoś mar8iMlnym

Jeśli jednak, z jakiegoś powodu niemożliwe jest stosowanie detekcji cech ad hoc i magazynowanie ich w bazie danych (np. w przypadku dynamicznie aktualizowanej bazy danych w

Jeśli jednak nie jest prawdą, że logika jest jedna, to może istnieć logika prawnicza jako odmienny rodzaj logiki.. Zatem albo logika jest jedna, albo nie jest prawdą, że nie

We współrzędnych sferycznych energia potencjalna staje się po prostu funkcją r, trudniejsza sprawa jest z członem hamiltonianu odpowiadającym energii

W okresie międzywojennym chodziłam do przedszkola przy ulicy Kochanowskiego i tam urządzane były różne przedstawienia, zabawy.. Ale to wszystko trwało dość krótko, dlatego

- Podjąłem sam decyzję o rezygnacji z brania tabletek APAP (ile tej chemii można łykać?). Za oknem słońce, a tam temperatura ponad dwa razy mniejsza, bo tylko 16 stopni. 9.09

Jędrek przesiedział dobrą godzinę przy stole, zastanawiając się, po co w ogóle wpuszczał byłą żonę.. Przez lata zmywał ją z siebie setki razy: alkoholem,