• Nie Znaleziono Wyników

Dziś i Jutro : katolicki tygodnik społeczny, 1947.10.27 nr 43

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Dziś i Jutro : katolicki tygodnik społeczny, 1947.10.27 nr 43"

Copied!
12
0
0

Pełen tekst

(1)

Cena 20 zł

i f A T Q M C I Í 9 T Y G O D N I K

Rok III Warszawa, 2 7 października 1947 r. N r 43 (100)

J RL S£ NUMERU: Z poezp Roberta Stillera, A . Bfachmo - Warmia rozbudowuje się, W. Bok - Sprzęty, S. Tyrmand, Mannę...

Tekel... Fares..„ N. Rostworowski- O czym się nie mówi, Sł. Suszeński- „Wielka tajemnica“, L. Bloy - Brama pokornych Tydzień kulturalny, T. W ysocka- Balet angielski, T. Sław - Piękna Wenus i cnotliwe oleodruki, Z wędrówek po scenach polskich, Zycie gospodarcze, S. Kisielewski - Zbrodnia w Dzielnicy Północnej, Szeroki horyzont - Admirał Doorman

Czytelnik uważa że...

Jan Dobraczyński

Krzyk na puszczy obojętności

Tak, nfe Syto możliwości, abym go mógł b y ł spotkać!

Kiedy umierał — wieczny nę­

dzarz — w żałobnym domu Ka­

rola Peguy w Bourg-Ia-Reioe 3 listopada 1917 r. byłem chłop­

cem, któ ry by w żaden sposób nie zdołał pojąć znaczenia końca’

tej pielgrzym ki Absolutu. Nie, na pewno nie byłem jeszcze w ów ­ czas tym namiętnym i niecierpli­

wym poszukiwaczem przygody, aakim mnie uczyniło życie w w e te la r później, gdy nagle — właś­

nie wtedy, kiedy mi to było po­

trzebne — ani rok za wcześnie,

¿ni rok za późno — dostały mi się w ręce parni ętnifci Bloy.

W wiele, wiele lat po dacie sego śmierci odnalazłem autora

„Desesperé“ . To nie znaczy, aby już wcześniej nie istniał na hory zoncie kręgu mych myśli. Ale tajemnicza pedagogika Łaski nie każe rodzić się z niczego. Te sło­

wa już są, już zostały wypowie­

dziane, już wiszą w przestrzeni—

i tylko m y jesteśmy na nie głusi, tylko dla nas są one niedosłyszał mym szeptem, tylko my wciąż szukamy tego czegoś, co ma kie­

dyś — nie dziś, ale właśnie kie­

dyś! — stać się dla nas odpowie­

dzią.

Tak było i z B loy Kiedym przed la ty w samotności lubel­

skiego odludzia zmagał się ze swoim Aniołom, kiedy wiedzia­

łem już, że nie mogę nie wierzyć i że muszę_ pisać — nie Bloy przyszedł m i w pomoc, ale Papi- ni. ^Odkryta u ulicznego „.bukini- sty “ oszałamiająca „Stotia di Christo słała się dla mnie mami- testem życia. Programem. W tamtym wieku żyje się w z o ry mi. iPapini stał mi się wzorem.

Katolicki Brandt: wszystko albo pac! Postawiłem w tedy stawkę całego życia na katolicyzm. Po­

wiedziałem sobie: jeśli mam pi­

sać — jeśli muszę pisać — to tyl bo tak będę pisał! Nie inaczej. Pi sanie jest mi dane, nie mogę być darowi niewierny. To jest moja służba. To jest rozkaz.

Lata już leżą między tamtymi dniem — a dniem dzisiejszym.

Przez ten czas wżerałem się chciwie w to, co się potocznie nazywa literaturą katolicką. Od­

krywałem, ciekawie, jej tajemni- ce Przez Bern añosa i Claudeia dotarłem do Pegny a i ks. Ter- dif de Moidrey (tego genialnego o ckryw cy symboli Starego Testa memtu, zakrzyczanego przez roz : ntych dłuibaczy), wreszcie zna laziem wspaniałego Bretona, Er­

nesta Héllo, «zcxyt fætozàfïi l?

(30-!ec¡e śmierci Leona Bloy)

wieku — i dlatego niewątpliwie zagubionego dziś i zapomnianego.

Szkice Hello czytałem, jak urze­

czony. Ten człowiek pokazywał m i świat takim, jakim jest na­

prawdę, oddzieirając piękno

j

d zła, kłamstwo zaś, śmieszność i pogardę od prawdy. Urodzony w świacie, który wciąż czcił „w o l­

ność“ a la Rousseaił, „dow cip“

a la Voltairev „nadczłowieczeń- stwo“ naoh Nietzsche — zrozu­

miałem, dzięki Helto, że wolność jest tylko tam, gdzie są święci, radość tylko tam, gdzie się śmie­

je święty, a jedynym nadczłowie- czedstwern w świecie rzeczy vv>- stości jest świętość.

Ale pojąłem także, że Hello — ten dumny, nieugięty filozof, za­

gubiony na swej bretońskiej pu­

styni, nie może być przewodni­

kiem na drodze życia. Myślą Hel­

lo można żyć, ale żyć tylko m y ślą nie sposób. Prawda mus:

zejść do codziennych spraw.

Prawda musi pokazać się nie ty l ko w kryształowym zwierciadle myśli czystej, ale także w męt­

nym często nurcie życia. Kiedy

to zrozumiałem, pojąłem, że ja­

kiś cień w ym yka się mojej uwa­

dze, lecz choć napinałem wzrok, nie spotkałem wtedy zgarbionej sylwetki człowieka o groźnych, białych wąsach, napoleońskiego wiarusa, ubranego w aksamitny

„mundur“ ubogiego drwala. Cią­

gle jeszcze Bloy żył poza hory­

zontem mojego poznania.

_D,ziś wiem dlaczego tak mu­

siało być. Bloy nie byłby wcześ­

niej przemówił do mnie. Jego książek nie można czytać, jeśli się nie było nigdy głodnym, ni­

gdy pozbawionym domu, nigdy zziębniętym, nigdy śmiertelnie znużonym, nigdy drżącym o ży­

cie najbliższych, nigdy wyśmia­

nym, wyszydzonym, pogardzo­

nym, a wreszcie nigdy — ode­

pchniętym przez swoich. Trzeba spróbować wszystkich goryczy świata, by zawrzeć znajomość z

„niewdzięcznym żebrakiem“ , u- mierającym „Na progu Apokalip­

sy“ . Dopiero kiedy się dojdzie do tej dalszej tajemnicy katolicyz­

mu, której się nie spotyka na po­

czątku drogi, ale gdzieś, dopiero

za pierwszym zakrętem 3o fajem nicy, która brzmi: że aby móc tkwić we wszystkim, aby doros­

nąć do kochania wszystkiego, aby świadomie być w świecie Jedno­

ści, w której każdy cierpi za każ­

dego, j każdy żyje bogactwami zbieranymi przez wszystkich, trzeba być jednocześnie zupeł­

nie samotnym, aż do krw a­

wego potu, samotnym i pogardza nym, zwalczanym przez wrogów i zwalczanym przez swoich — otóż dopiero gdy się dojdzie do tej tajemnicy, spotyka się na dro dze, niby Wergiliusza w wędrów ce przez piekło i ŚcicC przewodnika w osobie Leona Bloy.

Tak. Leon Bloy potrafi być przewodnikiem na najcięższych drogach. Ma rację Fumet, gdy pi sze: „dziś wydaje się zrozumia­

łe, że Chrystianizm jest amtykon formiistycziny i tradycyjny; że gło si chwalę biednego i potępienie dlia bogacza, tak, jak to jest po­

wiedziane w Ewangelii; że nie pomija milczeniem sprawy cier­

pienia istot i ma odwagę o nią py

& E T R J Y ly Ę J M E M

Num er dzisiejszy je st num erem setnym. N ie zaznaczamy tego w żaden sposób specjalny, odkładając jubileusz do num eru 104, zamykającego dwulecie naszej pracy. T ym niem niej num er setny obowiązuje. N ie możemy tego faktiu pominąć całko­

w ity m milczeniem.

W eiągu tych stu num erów praca nasza zmierzała w pewnym , dość jasno przez nas w ytyczonym kierunku. Nie postawiliśm y sobie za zadanie przekonywania C zytel­

ników pisma o Prawdzie katolicyzm u. Ta Prawda w ydaje się nam, zwłaszcza po do­

świadczeniach „ la t nieludzkich“ , czymś oślepiająco oczywistym. N ie dow odziliśm y rze­

czy zdaniem naszym powszechnie znanych, że katolicyzm nie je st ty lk o re lig ią ale i światopoglądem, że obcy m u je st zarówno m aterializm ja k i idealizm, ponieważ jest realizmem, że wreszcie ani ty lk o drogą poznania, ani ty lk o drogą uczuciowego zbliże­

nia, ani jedną i drugą bez ostatecznie decydującej o w szystkim Łaski do katolicyzm u dojść nie sposób.

Zadania ja k ie postaw iliśm y przed sobą b y ły inne. Z w róciliśm y się do k a t o l i ­ k ó w . Staraliśm y się im wykazać, że katolicyzm nie w ystarczy uznać. Trzeba n im żyć.

Trzeba wydobyć każdą ostateczną konsekwencję z tego, że jesteśmy katolikam i. Trzeba katolicyzm zaiktywizować. Od Kościoła, od ego Źródła Łask możemy oczekiwać za­

wsze skutecznej pomocy. A le Kościół n as z e g o zadania — nas, lu d zi świeckich — zadania życia po ka to licku za nas nie wykona. To m usim y wykonać sami — i to m u­

sim y wykonać, je śli nie chcemy by katolicyzm zam knął się w kościołach i w zakry­

stiach.

N aturalnie, aby móc o tym mówić, trzeba b yło nam samym aktyw izację k a to li­

cyzmu w sobie przeżywać. Czy p o tra filiśm y to zrobić? Lękam y się, że nie. Ł a tw ie j jest m ówić niż czynić. Pocieszamy się, że o zwycięstwie w w o jn ie nie decyduje naw et sto bi^ew. Decyduje o n im ty lk o rozstrzygająca i ostatnia.

tać Boga, niezmiennego w Sobi«

lecz, który stał się Człowiekiem, by umrzeć śmiercią; że żąda wszystkiego od dusz i od ciał, ale obiecuje daleko więcej, niż żąda tymże duszom i ciałom, że podej­

muje się obrony materii przeciw ko wyniosłym teoretykom, 'że nie pozwaia sobie na wygodną rezygnację w dziedzinie, w któ­

rej jest atakowany; że przeciw­

stawia swój nieugięty Absolut wielkim relatywizmom, które sa­

mo piekło ozdobiło swoim cza­

rom; że.nie niszczy człowieka i artysty — człowieka tworzące­

go —- unicestwiając go wobec Boga, że pozrwala na natychmia­

stowe wprowadzenie do raju za cenę pewnych wyrzeczeń i za­

wiązuje codzienny węzeł sakra­

mentalny pomiędzy Boskością. a biednym, świeckim grzesznikiem, że uczy naszych dzisiejszych ka toticikich Efezów o Duchu Św e- tym, którego oni nie znają — lecz ja twierdzę, że to wszystko bez Leona Bloya nie byłoby dziś rzeczą tak zupełnie oczyw i­

stą...“

Ma rację Fumet i miał rację sam Bloy, gdy powtarzał, że pi­

sze nie dla sprawiedliwych, udo­

skonalających się ,czy rozpoczy­

nających, ale „dla śpiących, któ­

rym potrzeba, aby cierpiał i k r w czał“ . Gdyby katolicyzm współ­

czesny nie spał, niepotrzebni by­

liby ludzie jak Bloy, jak niepo­

trzebni by byli prorocy, narodo­

w i wybranemu, gdyby potrafił być w ie rn y zawartemu przymie­

rzu. Za mocno śpimy i dlatego budzi nas dopiero przeraźliwy krzyk człowieka obdzieranego żywcem ze skóry! Za mocno śpi­

my, że aż trzeba, by do głosu i«

chodziły „chim ery“ z wieży No- tre Dame! M y — pokolenie głu­

chych ! ślepych, które rre widzi łez z La Salette, ani gromów z Fatim y!

Skoro się bierze po raz pierw­

szy do ręki książkę Bloy, uczu­

ciem, Jakie ona w nas przed*

wszystkim budzi, jest oburzeń e.

Nie pojmujemy sensu tego krzy­

ku, tego miotania się, tych pioru­

nów, tej wścieklej żywiołowości, tych rozżarzonych do białości uczuć. Cenimy opanowanie, spo­

kój, tolerancję. A Bloy nie jest o- panowany, nie jest spokojny,

no

: nie jest tolerancyjny. CiężSce słowa przelatują ze świstem

nad

głową czytelnika. Zapytujemy się sami siebie ze zdumieniem, ©

k

? naprawdę można uważać za ka­

tolika człowieka, dyszącego la­

ką otenawiścią. Ate zwróćmy w

(2)

W

Sir. 2 „ D Z I Ś I J U T R O

N r 43 (100)

wagę, że nienawiść Bloy nie k o ­ ruje się nigdy przeciwko czło­

wiekowi. Nie nienawidzi ..burżu­

jó w “ , on nienawidzi „burżuja“ — tę „świnię, która chciałaby u- mrzeć własną śmiercią“ , tego człowieka, który, żyjąc w dostat nim, burżujskim domu „rezerwu­

je psią budę dla Pana Naszego Jezusa Chrystusa“ , „O h! — w y ­ bucha —• gdybyż ci nasi bogacze współcześni byli tylko prawdzi­

w ym i poganami i bałwochwalca­

mi zdecydowanymi — nic by nie było do mówienia! Wiadomo, że tacy uważają za swoje zadanie niszczyć słabych, ci zaś marzą tylko o okazji, by zniszczyć bo­

gaczy. Ale oni z tym wszystkim chcą być katolikami i to takimi właśnie . katolikami! Są gotowi kryć swoje bożyszcza nawet w Przenajświętszych Ranach!“

Bloy nienawidzi „burżuja“ — ile kocha człowieka. Łkając i b;- jąc się w piersi modli się żarliwie 0 nawrócenie „nawróconych“ . Je śli spoza oburzenia jakimś przera żająćym zwrotem, spostrzegamy nagle, że to oburzenie zwraca się przeciwko nam, to niewątpliw e przemawiać zaczyna do nas mo­

dlitwa autora „Biednej Kobiety“

Tak wiele mówiliśmy sobie o nr fości do człowieka, że aż zaczę­

liśmy lubić zło... A Bloy zła nie­

nawidzi każdym fibrem swej na­

miętnej duszy. W ięc gdy rus wstrząsa i oburza swoim krz y ­ kiem, poczynamy czuć. że i nam braknie powietrza, że ' my musi­

m y krzyczeć, że i nas dławi obu­

rzenie. Budzimy się cd jednego razu! Nie ma czasu na przeciera­

nie oczu. Bez przecierania w idzi­

my, gdzie zawędrowaliśmy z ca­

łym naszym katolicyzmem.

Czymże byłby świat gdybyś­

my my byli inni? Naiwne opowia danie, że za w iny ojców* ojcowie są odpowiedzialni! W bezczaso-' w ym wszeehświecie, którego nasz świat związany z naszym czasem jest tylko dydaktyczną 1 pozorną projekcją, syn jest od­

powiedzialny za oica w takiej sa­

mej mierze, w jakiej ojciec za sy­

na. Nie istnieje to, co będzie. Na­

sza klęska może zawisła od n ii- ludzkości 19-go wieku, a może od ohydy 21-ego. Nasze ocalenie może leżeć w modlitwie współ­

czesnych św. Franciszków', a rro że ci, co nas ocalą jeszcze się nie urodzili i urodzą się dopiero po wiekach. Wiemy tak mało, pra­

wie nic. Sami dla siebie jesteśmy istotą nieznaną. Sens świata w y ­ myka się całkowicie naszemu spojrzeniu.

W ym yka i wym ykać będzie, tylko bowiem w jednym, jedy­

nym aspekcie można coś zoba­

czyć poza złudą powierzchni.

Istnieje tylko jeden jedyny i prawdziwy smutek świata, w którym się zamykają wszystkie hwie. Bloy określa to słowami;

»Jest tylko ten jeden smutek, że się nie jest świętym...“ Bądźmy szczerzy: czy to nie jest rzeczy­

wiście wszystko? Czy świat św!ę tych byłb y światem stojącym w obliczu kataklizmu, w obliczu którego stoi nasz świat? Żałośni prorocy nędzy wciąż obliczają ostatnie dni naszej planety ¡ umie rają, a ich przepowiednie nie speł niają się. Nie grozi napi widmo kalkulatora Malthusa. Grozi nam natomiast coś innego, coś znacz­

nie gorszego: to, że z całym na­

szym rosnącym bogactwem, z ca lą naszą potężniejącą techniką możemy doświadczyć katastrofy

Bloy już w 1900 r. pisał o „ep - fopsji ziemi“ , już w idział czas, w którym „ludzie wyciągać będą rę ce ku śmierci“ . Jego zdaniem roz OOCzęf się już prolog dramatu, i

„jakiego me widziano od 20 wie miarą świata. Gdy egzystencjona rok sędziów w dolinie Józefata Do tego wszystkiego trz e b i ków'

Jest to ostatnia godzina robot­

ników w winnicy. Lecz

w ie m y ,

że ci ostatni, donajęcj tylko na godzinę robotnicy, potrafią pra­

cować intensywniej, niż inni Więcej jest dane temu kto wię­

cej kocha. Miara kochania iest miarą Łaski, a miara Łaski jest

lizm woła: świat i d z i e z katastro ty w katastrofę i tylko o jedno chodzi, aby się umieć w tym roz­

paczliwym świecie możliwie w y­

godnie urządzić, Bloy odpowiada mu: jeśli świat idzie z katastrofy w katastrofę, to sensem życia jest przyjęcie zesłanego cierpie­

nia, ponieważ „oczekujący na wy

terium wszelkich moralnych pięk ności“ .

p o e <z

^Roberta S tillera

TH cd la d a z dOilczej

„G dzieś przyszedł? po coś przyszedł? T aka późna pora...

Zza szyby św ieci zielona tw a rz upiora.

„T a k , b y ła tutaj, ale to dawno temu.

Nie masz co szukać. A czem u się pytasz, a czemu?

„ B ud ujem y górę m r o k u i sł rachu, m y u m a rli.

Chodź zatańczym y na gruzach Tyś przecie też u m a rły ' S ypnął b łyskie m zielonych b ia łe k za ko łysa ł tw a rz ą :

„Z a cze ka j, niechże ci to i owo pokażę", Z astukał, spiesznie zastu kał palcam i w szybę:

„Z aczeka j, schodzę, zaraz, do ciebie w y jd ę "

Lecz ja. poniew aż iutrem ż y f o w ie le ła tw ie j.

S k rę c iłe m w M arszałkow ską, k tó ra p ły n ę ła św iatłem .

'Preludium Plunąłyczne

Idę le k k o na palcach m ię d z y czarne d w ie sosny, Idę k ro k ie m tanecznym K toś lita u ry potrząsa.

W o k ó ł m nie białe k w ia ty b iją taniec radosny,.

W o k ó ł to n ie .ogród szepcze’, i migocze i pląsa. ’

^ ? . wvjjb w *»(irj iy y ¿ic Noc. A księżyc z ło c is ty balansuje na pasie

M ię d z y dw iem a sosnami, w p rz e ś w ie tlo n e j m gły pasie:

Niebo pełne księżyca zapom niało o czasie:

Idę k ro k ie m tanecznym, zapom inam o czasie!

Idę w księżyc w rze źbio ny m ię d z y czarne d w ie sosny . (Czy to brzęczy m e serce czy g rz m ia ł księżyc z k ry s z ta łu ? ) Idę w czeluść księżyca, k ro k m ój p ły n ie radosny,

Z ło tą o tch łań m am w oczach C hciałbym stąpać pom ału.

Księżyc b łyszczy w m gle z ło te j, ja k m on stra ncja, ja k w ia ty k , Księżyc kusi się Ustom h yp no tyczn ie , ja k w ia ty k .

W z ło ty śmiech ks ię ż y c o w y p ły n ie ia k iś lu n a ty k . To ja . Ślepy od zło ta , u s k rz y d lo n y lu n a ty k . Idę tańcem oddechem m ię dzy czarne d w ie sosny.

Śpiew m ię w c h ło n ą ł ja k w ic h e r w pta sich s k rz y d e ł oklasku, Księżyc drga m iędzy pniam i n ib y m o ty l radosny.

Coś ucieka spod nogi. Już. R ozlew am się w blasku.

nieszczęśliwy człowiek upadku nyło dojść. Trzeba było

dorosnąć,

może liczyć tylko na dobrodziej- Ludzi, jak Bloy nie spotyka się stwo cierpienia „tego cierpienia, przypadkiem. I nie przypadkiem które jest rozwikłaniem wszyst- „odkryw a się“ Bloy

jednocześnie

kich spraw życia, trampoliną ku w Paryżu, Neuchâtel, Starej

Rise,

wszelakim wzniosłośoom, prze- Warszawie...

lakiem zasług i nieomylnym kry-

Bloy nie tylko należy do nas, ponieważ b y ł prorokiem naszych czasów, czasów ostatnich. Jest uti także symbolem godziny, w któ­

rej, powiada Ewangelia: „Każdy kto was zabija, mniemać będzie, że czyni przysługę Bogu...“ Bloy zabijali, kamienowali całe życ e nie tylko przeciwnicy, ale także i to przede wszystkim — swoi.

Wśród katolików panowała wo­

bec Bloy „zmowa milczen a" N e które jego książki np. wstrząsają ca „Celle qui pleure“ była --a pewnych obszarach przez miejsco we władze kościelne- zakazana.

Kler francuski nie pragnął o d k -y cia tajemnicy płaczu Matki Bo­

żej z La Salette. Szanowany w salonach paryskich, Akademk.

ksiądz Henryk Brérnond nazwał człowieka — o którym własna jego żona mówiła, że jest „ka­

tedrą, w której jest stale wysta­

w iony Przenajświętszy Sakra­

ment“ — „trochę faryzeuszem1.-»

Inny jakiś ksiądz belgijski po­

wiedział, że Bloy to „plugawy szaleniec“ . Oni wszyscy woleli stać cicho, pozwa'ając im, by kra dziono duszę za duszą narodu francuskiego, byleby tylko nie musieli razem z B loy krzyczeć!

Jeśli dziś Francja jest tym, czyni jest, jeśli, jak powiada Bernanos*

„zaledwie w 150 lat no ogłosze­

niu Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela Hitler móg! panować nad Europą i nad milionami lu­

dzi“ — to dlatego, że przez ie 150 lat — a i przedtem — na ustach ludzi podobnych Bloy "e- żała ciężka dłoń, tłumiąca słowa*

My, katolicy, my. a nie kto inny*

jesteśmy temu winni, że świat nie jest znowu ziemskim Ede­

nem! To kpiny, że oskarżamy o spowodowanie grożącej światu katastrofy niewierzących, a na- wet niewiedzących, gdzie jest Prawda! My, my, my, którzy mamy w każdym kościele, w każ dej kaplicy ŹRÓDŁO SIŁY, ja­

kiej nikt inny nie ma, my którzy możemy, oskarżamy tych, któ­

rzy nie mogą! My, którzy wiemy oskarżamy tych, którzy nic me wiedzą! My, którzy otrzymaliś­

my, oskarżamy tych, którzy nié dostali!

r R z e c z

o n i c z y m

A wiesz, na koniec, na kon ie c — C h ciałbym odjechać w b y d lę c y m w a go nie Gdzieś da le ko, da le ko stąd,

Na nieznany, dziś w y b u c h ły ru d ą ba rw ą fro n t, W m on oton nym s tu k o ta n iu k ó ł

T a k ju ż całkiem , ta k do re s z ty stęp ić bó l I w ciem nym ką cie ja k w tęskn ocie P rz e tu rk o ta ć senne usta i oczy —

N a jp rz y je m n ie j b y w a zapom inać,

K ie d y sm utek w t y ł toczy się po szynach — M onotonne podzw onne szyn —

T w o je oczy gasną, cichną, nikną, ja k dym . Nad ram ieniem , nad hełm em obcego żołnierza Patrzącem u z m ro k u ja s n y pejzaż:

W ru d o - w iś n io w e j b a rw ie osta tn ie słońce tonie, Rudo - w iś n io w e są b lis k ie d e ski wagonu.

Jest sm utne p ię k n o i zawsze b y ło . Jest m iłość 1 w a lk a ! W a lk a i m iłość.

Zm iażdżone serce od ust do k a ra b in u Ucieka.

(Nic, nic. O przyjcie się, kolego).

G w ia zdy w d rzw ia ch d łu g o jeszcze w ie ją — G ło w a przestała chrapać na ra m ie n iu —

(Śpicie? Czy ona. pow iedzcie, czy w a m też — , B o li, tlie strzynia pierś —

S tu k o t — żołnierzu, bracie, zaśp ie w ajm y, w iesz — ) . R ozszum iały się w ierzby płaczące,

K o ły s a ły się w ie rz b y płaczące —

'IfR iciw ij lió t

P ochm urnooki, d o b ry Boże Cc pa trzysz przez te czarne Uście Podobne liś c io m sag pó łn ocnych Na wszystko b lis k ie i d a le k ie

nie w ie m — ja k ą rzecz ja k cenisz.

P o trz ą ś irj drze w o gra nito w e ! Niech zakołysze się lis to w ie - N ik o m u niepotrzebnych strapień.

Ja proszę cię o liście k lę s k i;

D aj szczęście w szystkim moim w rogom .

Ś lij też od siebie fio le to w y

B ły s k ś w ia tła zgasłej ju ż w ichurze , Co m i w noc ow ą b iła w oczy,

Aż zach od ziły k r w ią t łz a m i.

P ow iedz je j przezeń, że ją kocham : N iech się je j przyśn ią sine noce.

UH- . V y'

P ow iedz W ężow i różow em u, Że gdy m i sw oje szybkie żądło Zapuszczał w nogę, zob aczyłem UC k r o p lis ty m dżdżu p rła c e z błysku.

W ięc po koch ałe m ta m tą chw ilę, 1 bó l i węża różow ego

Szalony Boże, w ś c ie k ły Boże Zazdrości g c d n y c h p ę d z iw ia tr ó w ! Daj szczęście w s z y s tk im złym

i p o d łym . Niech m ają radość raz je u jrz e ć ; Z ielone s ka ły n e fry to w e I

S ta ły na m rocznych firm am e ntach Scenerii nocnej i p o nu rej,

G dy o p ły w a ła ciężka zieleń W blasku obcego sa te lity.

Zielone s k a ły n e ftry te w e !

Słonecznooki, uciesz p o d ły c h ! I tego zba w z któ re g o r ę k i N ie w in n y runę w przyszłej walce.

Lecz spraw, b y do skończenia św iata Z o tch ła n i p ie k ła nie w y jr z e li Ci, co m i s k ra d li jedea uśm iech Z w arg ju ż gotow ych do w ygięcia.

lA c z la Sokratesa

G d y z Sokratesem d ru h o w ie p ili Na dłoniach ważąc subtelność tez — Św iat się ro zcią g a ł od p e ris ty li, Pod p ro g ie m le żał niby pies.

Coś opadało w tę noc srebrzyście, Oddech lu dzi, o d d e c h y . róż ! Za oknem — czarne akantu liś c ie

I fio le to w e re s z tk i zórz. —

Lecz u słysze li ten g ło - d ru h o w ie : ,'ak ró s ł ako rde m po d n ie b n y c h d rż e ń ' Z hukiem m o to ró w pad? na w ę zgło w ie Id ą . aj n o cy c ie m n y cień.

Nie łudźmy się! Nie niewiara

„niewierzących“ , ale niewiara

„wierzących“ kazała płynąć łzom Najświętszej Panny na Górze La, Salette. Chrystus modlił się za tych ,,którzy nie wiedzą co czy­

nią“ , ale Chrystus odmówi! mo­

d litw y za świat, za ten świat, któ ry zabijać będzie Apostołów, są dząc, że przysługę tym czyni Bo­

gu. Głos Bloy, odzywający się zza grobu, nie jest głosem skie­

rowanym do tych, co nawet nie pojmują czym jest modlitwa. Ten głos budzi: otwórzcie oczy!

Otwórzcie oczy! Usnęliśmy bo­

wiem na łonie chrześcijaństwa, a ono wyparow ało podczas nasze­

go sml.

Miałem uczucie, że pewnego dnia Bloy pojawił się przy mnie i krzyknął: „otw órz oczy! A po­

tem powiedział, krzyw iąc się bo leśnie: „Jeżeli Sztuka jest w mo­

im bagażu, tym gorzej dla mnie.

'Pozostaje mi tylko ofiarować w służbę Prawdzie, to, co mi zosta ło dane przez kłamstwo. Bogac­

two zawodne i niebezpieczne,

do

nieważ właściwością sztuki jest tworzenie bogów...“

Tego dnia wydało nr. się, że po winienem się modlić za autora

„Deseperó“ ...;

Jan Dobraczyński

*

(3)

Nr 43 (100) „D Z I S I J U T R O Str. 3

Aleksander Błachnio

W A R M IA RGBUDOWUJE SIĘ

(Autentyczny reportaż małorolnego z pod Garwolina, który ¡uż drugi rok spędza na Warmii)

Teren W arm ii jest już z grubsza zasiedlony. Kilkukilometrowe pu­

stkowia należą już przeważnie do niezbyt zresztą miłych wspo­

mnień, oczywiście dla osadni­

ków z prawdziwego zdarzenia.

Bo tylko z takich składają sic już dzisiaj mieszkańcy ojczyzny Ho- zjusza.

I fakt, że dzisiaj już prawie nie odczuwa się niemieckiej przeszło­

ści tych ziem takim tylko osad­

nikom trzeba zawdzięczać. Osie­

dlali się oni zwolna, z namy­

słem, stopniowo. Najpierw jedno­

stki, później i-ch znajomi, przyja­

ciele, kuzyni. I dzisiaj nierzad­

ko można spotkać całe w ioski złożone wyłączftie ze swojaków.

Nie można jednak powiedzieć, że atmosfera tutejsza jest ta sa­

ma, co w Centralnej Polsce. In­

stynktem może co prawda tylko, czy po naprawdę dłuższym obco­

waniu z ludnością wyczuć można tą inność. Nawet świeższego osad nika odróżnić można od dawniej­

szego, już choćby po jego postę­

powaniu. Nie p rz y w y k ł jeszcze do zupełnie odmiennych warun­

ków, w jakich się znalazł. Potrą f' jeszcze gwoli zabawy dawniej szych kłócić się o miedzę: o krowę wpuszczoną na jego past­

wisko, o przechodzenie obcych po polu. Nie w yczuł jeszcze tej odmienności warunków. Nie wie, że gospodarstwo tutaj inaczej zu pełnie musi wyglądać aniżeli jego dawniejsze gdzieś w Mińskim, Siedleckim, czy Łukowskim. Że wymaga ono już nie tylko pracy innej, ale innego w ogóle nasta­

wienia. Brak mu tego rozmachu, szerszego oddechu, zrozumienia konieczności patrzenia na znacz­

nie szerszy widnokrąg, aniżeli ko nieć jego nosa, czy granicę w io­

ski, a w najlepszym wypadku — gminy.

Takimi, zresztą, minimalistami b y li jesizcze w roku ubiegłym pra wie wszyscy w arm ijscy osadź­

cy. B yli nimi tymbardziaj po ze­

szłorocznych żniwach; tak obfi­

tych w... myszy, że naprawdę większość opuściła ręce j straci­

ła w ogóle chęć do pracy. Znacz na, znaczna większość głowiła się zupełnie na serio,, czy warto jesz­

cze próbować szczęścia i siać coś.

Bo naprawdę, to b y ł straszny rok. Ze zbóż nie zebrał nikt nic.

Kilkumiesięczna praca poszła na marne. Znikła jak kamfora wprost w oczach. Kochane myszki wprost z gardła w ydzierały lu­

dziom ich chleb powszedni i na to nie b yło , żadnego ratunku.

Żadnych możliwości uratowania chociaż resztek jakichś. Ocalało tylko coś niecoś kartofli i wa­

rzyw.

I to b y ł cud, że osadnictwo na Ziemiach Odzyskanych nie dosta ło wówczas całkowicie w łeb.

Tylko naprawdę twarda, niezłom na natura polskiego chłopa ura­

towała wówczas dobre imię Pol­

ski, jej całą przyszłość, możliwo­

ści jej wreszcie na forum między narodowym. Od Boga i tylko od Boga zależał wówczas ratunek i możliwości zagospodarowania tych ziem. Gdyby nie zeszłorocz ne deszcze, nie ciężka, bezśnież’

na zima — myszy byłyby w dal­

szym ciągu gospodarzami ich i prawdopodobnie b yłyb y mmi prze' ładnych kilka następnych la t A doktór Schumacher byłby triumfatorem i wzorem swego po p-zednika z emfazą obwieściłby

•' " O t l i :

- Opatrzność Boża czuwa nad Niemcami Prusom Wschod­

nim tylko Niemcy mogą zapew­

nić dobrobyt.

Tak się jednak dzięki Bogu nie stało. Plany Opatrzności b y ły widocznie inne i Warmia pozosta la w rękach Polaków. A był czas, iż zdawało się, że już, już. Już powszechnie, prawie mówiło się o konieczności odwrotu. O jego przyśpieszeniu — aby chociaż coś kolwiek uratować. Aby nie w ró­

cić całkiem dziadami. Dokąd się nie zje wszystkich świń i krów.

Dokąd by jeszcze było przynaj­

mniej o czym wrócić.

A jednak natura polskiego cliło pa jest twarda, twardsza jak stal.

Bo i stal się złamie, a warmijski osadnik nie dał się. Ż ył różnie.

Czym się dało i jak się dało.

Złudzeniem, nadzieją i marze­

niem. Jabłkami, jagO'dami i grzy­

bami.

Część zboża przeznaczonego na

— Może czasami będziemy jeszcze gospodarzami.

W armiacy zaczęli stopniowo marzyć o rozwoju gospodarstwa, 0 jego rozwinięciu. „Gospodarze“

bez inwentarza, a takich spotyka się tu bardzo dużo — zaczęli ma­

rzyć o kupnie najbardziej koniecz nego konia i prawie równie ko­

niecznej krowy. I różnie, różnie—

jak owa babka, co z posiada­

nia jajka chciała dojść do kro­

w y — tak nasi warmijscy osad­

nicy kombinowali różne metody usku tec zniernia pi amó w.

Są jednak szczęśliwcy na świe cle, którym czasami na kamieniu się rodzi. Do takich szczęśliwców należą tutaj kawalerzy — którym wraz z wiosną przybyło zdrowia 1 energii na tyle, iż gotowi byliby z całym światem wziąść się za bary i spróbować do posłuszeń­

stwa go zmusić.

ków i jeszcze nieomylniejszy — przywiązania młodych osadni­

ków do nowych siedzib. W y twa rza się pojęcie „ojcow izny“ , jak na naprawdę odwiecznych pol­

skich ziemiach.

, Szkoda tylko, że psychozie tej w minimalnym tylko stopniu ule gają księża, lekarze i akuszer.d Dokąd te zawody nie poddadzą się „zachodniej“ psychozie i nie zawitają pod wartnijskie strzechy

— osadnicy tutejsi wciąż Czuć się będą jak na pustymi, bo do naj­

bliższej obsadzonej przez księdza parafii często jest wciąż jeszcze i po 30 kin. O akuszerkach nie ma co i marzyć — bo są „podobno“

gdzieś tam w Eibiągu, Braniewie, Ornecie, czy Olsztynie. Więc przy wieść je można naprawdę — „na czas“ . „Babek“ też nie ma, bo one nie chcą — „w yw ozić sta-»

rych kości na obce cmentarze, po

S P R Z Ę T Y

Z aprzyjaźniłem się z m oim i sprzętam i. Rozm aw iam z n im i d ług o, a one z radością p rz y jm u ją u c h w y t m o je j d ło n i. I gd y

■ d o tk n ę ich, c z u ję cie p ło p rz y ja c ie ls k ie g o uścisku.

S tół, k rz e s ło i szafa muszą b y ć d łu g o oswajane, zanim staną się „m oim stołem , krzesłem i szafą. Jeszcze m iesiącam i pach­

nie w nich las i unosi się z drze w a zapach d z ik ie j w olności.

(W tedy s p rz ę ty o d pych ają człow ieka, Ż y ją one w ś ró d p a p ro c i i mchu, rolne p ta kam i i m ró w k a m i. W ie c z o ra m i nieraz m ożna usłyszeć ję k i trzask. T o p rz y p o m n ia ło się im kucie dzię cio ła w pień, w ia tr pó łn ocny, zapach księżyca, rozlanego w rzece, p o h u k iw a n ia sów i krzą ta n in a m ró w e k . D ługo muszą nasiąkać ciepłem ciała, oddechem b lis k im , d o ty k ie m rąk, by p rz e s ta ły być leśne, a s ta ły się ludzkie.

B iada tem u, k to s p rz ę ty swa odepchnie obojętnością. D om Stanie m u się w ro g ie m i każde krzesło i s tó ł zamkną się przed - “ im w k s z ta łt m a rtw e j rzeczy. I będzie on ż y ł nie w dom u,

lecz w m uro w an ej sam otności.

Ten, k t ó r y k u p i o b c y stół, niech aj się z nim nie p o u fa li w d n iu pierw szym . D łu g o trzeba osw ajać sprzęty in nych l u ­ d z i do s ie i e. One nie zapom inają p rę d k o , i stół, świeżo k u ­ pion y, je s t pełen zam yślenia o obcym . Pragnie on rą k obcego, tę skn i do je g o oddechu i słowa. I d o p ie ro k ie d y ś niespodzianie o tw o rz y się nagle — i ręce zrozpaczone zn a jd w n im odwza­

je m n io n ą czułość. T o d o p ie ro będzie dzień oswojenia.

O dtąd można dłu g o rom a w ia ć ze sprzętam i. One ju ż w te d y w s p ó łc z u ją i rozu m ieją. Szczęśliwy, k to się z a p rz y ja ź n ił ze

sprzętam i. One są wierne.

I nagle w płaczu sam otności, poduszka będzie m iała słodycz tw a rz y m a tk i, a zim ne ściany, o k tó re się łk a ją c ą głow ę o p rz j, u s p o ka ja ją cy chłód ra m ie n ia żony... W o jc ie c h B ąk

1

jesienną akcję siewną 1946 roku osadnicy zjedli przez zimę. I to w końcu okazało się lepszem, ani żeli bylib y wrzucili to w ziemię.

Bo zeszłoroczny siew ozimin okazał się ostatecznie prostym wrzuceniem ziarna w błoto.

Błoto nie dałoby nic, czy p-a- wie nic — a to ziarno, wraz z grzybami, nadzieją i pożyczkami zaciąganymi na jakie tylko się da

— cele, uratowało możliwość względnego przetrwania do wios­

ny. A na wiosnę sytuacja się zmieniła. M yszy przepadły, osad nicy z większą już nadzieją za­

częli patrzyć w przyszłość; orać, siać, pielić, okopywać i w ogóle stopniowo zapominali o koniecz­

ności wyjazdu do Centrali, a z pewnym już planem przystępo­

w ali do zagospodarowania się na przyszłość. Na wiosnę już nie trze ba było nakazów i przypomnień rządowych, aby orać i siać jak najwięcej. Zgodnie ze swoją mo­

żliwością pracował i względnie planowo przeprowadzał wiosen­

ną akcję siewną.

Wiosną okazało się, że kryzys został już częściowo opanowany, najgorsze nrnęło i aby do — żniw. Czerwiec i lipiec przynaj­

mniej szczawiem się przeżyje, a po żniwach — może będzie ina­

czej. Może nareszcie...

Życie widocznie takich lubi, bo sprzyja im, w ręce ich wkłada szczęście, o jakim tylko chwilami śmieli marzyć.

Bo jakżeż. — Ona gospodarska córka z dziada i pradziada, jedna ze spadkobierczyń dwudziestu morgowego gospodarstwa — chciałaby pójść jak normalniej z;a niego i — „na zachód“ , w niezna­

ne i niepewne, gdzie idą ci, co nie mają nic do stracenia. Że On ma duże gospodarstwo?! Zą łatwo go dostał — bv to naprawdę było je­

go?! Czyż warto tak ryzykować całą przyszłość?

A jednak cuda się dzieją i co ja kaś tam Geńka, czy Kazia wrre- sie w posagu młodemu „piomero w i“ , który przybył „na zachód“

bez inwentarza. Krowę i cielę i prosięta, a czasami i to co jest najbardziej pożądane — konia; i jeszcze coś na dodatek j jedzie na Warmię, przeklinając na funty węzłowe stacje, że tak długo prze trzymują wagony.

Tak stopniowo, ku pożytkow i Bogu i szczęściu ojczyzny psych o za żeniaczki „na zachód“ staje się coraz powszechniejsza i coraz więcej poniemieckich kościołów widzi ,,polskie“ śluby i coraz wię cej poniemieckich domó\\> ogląda

„polskie“ kołyski. Najbardziej nie omylny mak stabilizacji «tosim-

między Niemców, a młode Geii- ki, czy Kazie, boją się znów „od­

ważyć“ — więc akuszerem naj­

częściej musi być on, mąż — bo jakżeż — „sarna chyba nie da so­

bie rady“ . Naprawdę dużo p. Maj dański przysłużyłby się swej idei, organizując krucjatę do wyjjtzdu

„na zachód“ — wśród księży, le­

karzy i akuszerek. Proszę m i wie rzyć, że krucjata taka znajdzie tu -wspaniałe pole do popisu, bo

— warunki są już dzisiaj znośne i z każdym miesiącem będą coraz znośniejsze.

Jak już wyżej powiedziano — minimalistami są już przeważnie tylko najświeżsi osadnicy. Ci, co już tu przeżyli rok i w czasie te­

gorocznych żniw mieli co zbierać

— wierzą już obecnie w nieogra­

niczone możliwości tych ziem. Co raz to napotyka się na takie do­

wody wysokiego unowocześnie­

nia pracy rolnej i nie całkiem roi nej na tych ziemiach, że napraw­

dę wierzyć trzeba w to, że staro polskimi metodami nie da się tu gospodarować. Gospodarować tu trzeba z rozmachem, z wzrokiem utkwionym w dalszą przyszłość, z czuciem i prawdziwie gospodar s>kim instynktem. Sezonowi „osa­

dnicy“ nie w ytrzym ują tu tempa Pracy. Przeważnie poodpadali już

w ciągu zeszłorocznej wiosny po wyjedzeniu i wywiezieniu zapa­

sów poniemieckich, kiedy trzeba się już było brać za robotę w po­

lu. Reszta odpadła w c.ągu ubieg łego lata, a ostatecznie wyrówna ły grunt te — mysie żniwa, po któ rych „sezonowi pionierzy“ osta­

tecznie zwątpili w łatw y ch'e!r tutaj. 1 przekonali się, że na do­

brobyt trzeba pracować od pod­

staw, od samych podwalin, od furt damemtów. Boć i Ameryka nie od razu stała się „ameryką“ .

Dzisiejszy element na Warmii i Mazurach jest już tak zigjeiszacti towany, że często repatrianci z/a Bugu są już tak' zżyci z centraia- kami i odwrotnie, iż nie

go

pomyślenia jest powiedzenie n>

wszeohne niegdyś w ujem­

nym tego słowa znaczeniu —

„Zabugcwiec“ . W ytwarza się tu naprawdę taki konglomerat ras, języków i obyczajów, że co krok to trzeba inaczej nastawiać swoje postęp'Owanie, aby kogoś nie urazić jakimś słówkiem, względnie fałszywym określe­

niem, czy towarzyskim postąpie­

niem. Co dobre jest w Centrali i zą Bugiem, może być obrażają­

cym dl,a Rzeszowiaków, repatrian tów z zachodu, czy Wileriszczj-z- ny. To jednak nie znaczy, by róż nice nie zacierały się, a co ostrzej sze kanty nie ścinały się chociaż by przy pomocy „siekiery“ . 1 tak w okolicach o przewadze „zabu- żan“ coraz częściej centralacy przybierają ich sposób życia i akcent mowy i odwrotnie.

Wśród repatriantów zza Bugu, którzy przyjechali w całości jest dużo elementu naprawdę w y rob. o nego społecznie, który obecn e często przoduje w pracach orga­

nizacyjnych najrozmaitszych o r­

ganizacji. Odwrotnie z centrali przyjechali przeważnie najśmiel­

si, często jednak tacy, którym by ło za ciasno, już to mniejszego wyrobienia fachowego, czy ze zbyt krótką praktyką. Ci więc nadrabiają zapałem i młodością, chęcią do pracy na każdym polu I naprawdę — takiej liczby do­

brze egzystujących różnych sto­

warzyszeń w centralnej Polsce nie spotyka się.

Entuzjaści odmłodzenia rasy polskiej mogą się również pocie­

szyć. Za kilkanaście lat wejdzie w życie publiczne narodu now y typ Polek i Polaków, swego rodzaju ,,mieszańców“ , z ojca centralaka, a matki zza Bugu, czy rzeszow­

skiego, względnie odwrotnie. Po­

dobno spośród nich mogą wyróść ci, którzy przebudują Polskę.

I w związku z tym szanowni:

księża muszą się doskonale zasta oowić — czy można naprawdę tę.

nową Polskę puścić samopas, bez opieki duchowej, na łaskę i nie­

łaskę często najbardziej przypad kowych kulturtragerów i cyw ili*

zatorów z własnego widzimisię mających wielkie wyobrażenia o swoim posłannictwie. Tak jednak obecnie wygląda, że duchowień­

stwo może jednak pewnego dnia stanąć przed faktem całkowitej la icyzaoji społeczeństw a na W arm ii i to z własnej częściowo winy. Bo wiem w bardzo wielu parafiach w Centrali w ystarczyłby z powo­

dzeniem jeden ksiądz, na Mazu­

rach zaś i W arm ii przydałby się chociaż jeden na trzy parafie. By' łoby to już bardzo dużo. I przy­

czyniłoby się to w bardzo dimej mierze do znormalizowania tutej szego życia. A gdyby tak jeszcze trochę lekarzy i akuszerek...

Aleksander Błachnio

(4)

Str. 4

LeopoU Tyrmand

...

« D Z I S I J U T R O "

' ---r,

HI

Nr 43 (100)

Tekel- Fares...

1. S Ą D Y I Z D A N IA

M ó w i pe w ie n znajom y, ani specjal­

nie p rz y s to jn y , ani erotom an, po n ie ­ daw nym po bycie w y p o c z y n k o w y m nad m o rze m :

— P ojęcia nie masz, co tam się oz:eje... Istna Sodoma i G om ora!...

K a ż d y w ieczór pe łe n--je st ta k ie g o ła ­ d u n k u seksualizm u w atm osferze, że aż przeraża... A n a jb a rd z ie j p rz e ra ­ żająca je s t ta n ie z w y k ła ła tw o ś ć ze s tro n y kobiet... Straszne!...

M ó w i ofice r, p rz y b y ły niedaw no z Zachodu, p rz e c ię tn ie p rz y s to jn y , w :e k o k o ło 3 0 -tu la t, m un du r D y ­ w iz ji M aczka, in te lig e n tn y , z a in te re -

•o w a n y w założeniu ogniska dom o­

wego w Polsce:

Straszna je s t ta ła tw o ś ć w z do­

b y w a n iu k o b ie t, tu w kra ju . Z a g ra n i­

cą pocieszaliśm y się, że to w o jn a i w ogóle ,,z g n iły Z achód", tym czasem n nas okazuje się s to k ro ć gorzej.. Na Z achodzie można b y ło m ie ć d z ie w ­ czynę za papierosy, a lk o h o l, czeko­

ladę, b y ły tego spragnione... U nas je s t inaczej... Robią to dla sportu...

Bez żadnych h a m u lc ó w m o ra ln y c h t uczu cio w ych... Straszne...

M ó w i m ło d y , 2 2 - k tn i sm arkacz w m u n d u rz e k a p ra la II-e g o K orpusu, p rz y s to jn y , zblazow any, lecz w ca le nieg łup i. B y ł po po w stan iu w N iem ­ czech, potem w e W łoszech w w o j­

sku, p rze d p ó ł ro k ie m w r ó c ił do W a r­

szaw y:

— C h ole ra! K iw n ie sz palcem i już...

T ęsknię za kob ie tą , k tó rą n a le żało by zdobyw ać, można b y ło kochać... Czy ta k ie są ty lk o w książkach?...

T e trz y g io s y w ystarczą. G dybym chciał, m ó g łb y m cytow a ć jeszcze d z ie s ią tk i im podobnych. Szczerych, m ęskich, trochę b ru ta ln y c h , lecz g łę ­ b o k o p rz e tra w io n y c h sądów, głosów, n a b rz m ia ły c h tro s k ą i zniechęceniem . Zdań, padających w o tw a rte j, Uczci­

wej, m ęskiej ro z m o w ie , w y p ra n e j z sam ochw alczych bufonad.

W nio sek je st p ro s ty . Polska p rz e ­ ży w a okres niesłychanego u p ad ku m o ra ln o ści seksu alnej, ro z w ią z ło ś c i ob yczajów i zepsucia, ja k ie g o jeszcze n ie znała w sw ych dziejach. S praw ę trzeba p o s ta w ić jasno i odważnie, 1 d y s k u to w a ć . Jak n a jw ię c e j 0 niej m ów ić. W te d y uda się jeszcze, b yć może, opanować sytuację.

2 O T Y M , CO Z N A C Z Y D L A N A ­ R O D Ó W CZYSTOŚĆ I N IE W IN N O Ś Ć K O B IE T Y , O H IS T O R II O B Y C Z A ­ JÓ W , C Z A S A C H N A J N O W S Z Y C H

I Ś R O D K A C H Z A R A D C Z Y C H P A Ń S T W P R Z E C IW W Y M IE R A N IU .

R z e k ł m i niedaw no jeden ze zna­

k o m ity c h p o lity k ó w m ło d o - k a to lic ­ kie go obozu, z k tó ry m ro z m a w ia liś m y na ten sam te m a t:

— N ie z w y k le tru d n o rozw iązać je s t w naszej epoce p ro b le m uczciw ości seksualnej. M ało je s t lu d z i, k tó rz y zagadnienie to r o z w ik ła li i ż y ją w zgodzie z w łasnym sum ieniem , k tó r z y żyją u c z c iw ie i m o ra ln ie w te j w ła ś ­ nie dziedzinie. T o co d z ie je się obec­

nie w Polsce nie je s t no w o ścią p o ­ wojenną. W ojn a z a o s trz y ła ty lk o stan cho rob y narodu, lecz ju ż przed w o j­

ną no tow a no fa k t, że le d w ie 40%

dziew cząt, dochodzących do m atury, b y ło dz ie w ic a m i. T y lk o że przed W ojną osłaniało się w s ty d liw ie stan t e r p a ra w a n e m m ilc z e n 'a i nie b y ło nikogo, k to b y uderzy* na alarm , lu b s p y ta ł na głos: i co d a le j?

O tak, niesłych an ie w ie le skonden­

sowanej p ra w d y z a w ie ra ją te słow a.

Polska, ja k i reszta E uro py, id zie po p e w n e j w s p ó ln e j li n ii ro z w o ju c y w i­

liz a c ji i k u ltu r y społeczeństw, ty lk o że najciężej przechodzi e u ro p e js k ie ch o ro b y i n a jtr u d n ie j le czy się z nich.

Zwłaszcza je ś li nie p o tr a fi u n ik n ą ć k o liz ji po m ię dzy w ła s n y m ty p e m k u l­

t u r y obyczajow ej, w ła s n y m style m życia, a europejską na le ciałością .

W te d y zaczyna się chroniczny p r o ­ ces gn icia .

G łę b o k o k a to lic k a k u ltu r a na rodu P olskiego w y ro b iła sobie na p rz e ­ s trz e n i w ie k ó w w ła s n y m o d e l stosun­

k u do k o b ie ty , id e a łu k ob ie cego i m ałżeństw a. Z ło ż y ły się nań ga lliciki k u lt ryce rsko ści, tk w ią c y ko rze n ia m i w średniow ieczu, chrze ścija ńskie u w ie lb ie n ie czystości i niew inności k o b ie ty i s ło w ia ń s k i solida ryzm i in ­ s ty n k t ro d z in n y . N a jw y ż s z ą cnotą, ja k ą w ie lb ili w ko b ie cie poeci, filo z o ­ fo w ie i m o ra liś c i p o lscy b y ła czy­

stość i stałość uczuć. G d y na Zacho­

dzie p o d kon ie c X IX -e g o w ieku, w szczytow e j erze w iełko m ie szczańskie- go ro z k w itu , zaczyna się w k ra d a ć n u ­ ta zgo rzkniałe go sceptycyzm u do pe w n ych d y w a g a c ji na tem at k o b ie ­ ty i m ałżeństw a, g d y rodzą się idee pełnego ró w n o u p ra w n ie n ia o d ru c h ó w , in s ty n k tó w lu d z k ic h , g d y cynizm po czyna przeżerać postawę c z ło w ie ­ ka .wobec życia, u nas trw a niezło m ­ nie k u lt w ie lk ic h czystych m iłości i ja sn e j praw ości życia m ałżeńskiego.

K u lt, po d kre śla m , lecz gdzieindziej nie ma ju ż naw et k u ltu .

W w ie k X x - ly w kra czam y z n ie ­ skażonym ideałem d zie w czyn y p o l­

s k ie j, ż o n y - P o lk i i m a tk i - P o lk i — a co na jw a żn ie jsze , p o tra fim y w ogrom nej masie re a liz o w a ć b e zkom ­ p ro m is o w o id e a ły te w życiu . E po ka polskie go w ie lk ie g o m ieszczaństwa to apoteoza ro d z in y , dom ów rodzinnych, m ieszkań z W ilc z e j i K ru c z e j, pluszo­

w ych m e b li i cio te k, budzących g ro ­ zę. T o całożyciow e, zgodne m ałżeń­

stw a w e w szy s tk ic h w a rs tw a c h spo­

łecznych, bogate w dzieci, n a jis to ­ tniejsze bogactw o narodu. P okolenie, zrodzone w tym okresie, nosi na so­

bie niezniszczalne znam ię czci dla piękna życia rodzinnego, d la w y s o ­ kie go m ora le w sferze p łc io w e j, dla spoistej, tr w a łe j m iło ś c i d w o jg a lu ­ dzi. P onadto św ie tn ie zna granice te ­ go, co w o ln o i wie, czego czynić się nie godzi.

Zasadniczą re w o lu c ją o b ycza jo w o - k u itu r a ln ą je s t I W ie lk a W ojna, L u d z ­ kość w y c h o d z i z n ie j przeobrażona, do sło w nie p rze nicow a na i zm ienia kurs c y w iliz a c ji i ob yczajów o 180 stopni. Na o d c in k u m o ra ltm -ro d z in - n o -o b y c z a jo w y m zachodzą fa n ta s ty ­ czne zm iany. C ały system m yślow y, system po ję ć w sferze p łc io w e j, w y ­ wraca się do g ó ry nogam i. Następuje okres niesłych an ej em a ncyp cji, n ie ­ słychanego rozprężenia, z ło ta era glo ­ ry fik o w a n e j p rz y g o d y m iłosnej, po ga r­

d y dla uczucia, na jp rzeróżn ie jszych te o rii fiz jo lo g ic z n e g o w y ż y c ia się.

M a łż e ń s tw o staje się in s ty tu c ją z w a l­

czaną. O dczynienie m iło ś c i z w s z e l­

kiego p ie rw ia s tk a uczu cio w eg o i przestaw ienie je j na to ry w y łą c z n ie fiz y c z n e daje w k o n s e k w e n c ji gene­

rację lu d z i zblazow anych, cynicznych, rozczarow anych do życia, przedw cze­

śnie w y ż y ty c h . Szerzy się epidem ia sam obójstw . F ra n c ja w kra cza na d r o ­ gę pow olnego w ym ieran ia , co rzec można o jeszcze k ilk u narodach E u ­ ro p y. Za to ję z y k i w zbogacają się o now e w y ra z y i pojęcia, ja k : „p e tite a m ie ", „k le in e fre u n d in ", „ g ir l- frie n d ", czy „m a łż e ń s tw a k o le ż e ń ­ s k ie ". K r ó lu ją hasła życia u ła tw io n e ­ go a b o lic ji hamulców-, w a lk i z p r y n ­ c y p ia m i i zasadami postępow ania, w yżycia się na k ró tk ą m etę i za w sze l­

k ą cenę. 15 la t takie go pio n u ob y­

czajowego czyni n ie b y w a łe spusto­

szenia. P lagi m asow ych sam obójstw , ogólne zniechęcenie i w ycze rpa nie życiem , d e p o p u la c ja i w y n a tu rz e n ie in s ty n k tó w zmuszają n a rod y do sa- m ozastanow ienia. B udzi się chęć o- b ro n y przed śm iercią. P ow oli i po c i­

chu, a t y nie narażać się na k p in y zaślepionych, a potężnych te o re ty k ó w w o ln e j m iłości, społeczeństwa m o b i­

liz u ją s iły d o w a lk i z ob yczajow ą

zgnilizną, x grzybem rozpusty. Sę­

dzia L in d s a y w U S A choć proponuje ła tw e drogi w y jś c ia , u ja w n ia od w a ż­

nie i bezkom p rom iso w o chow ającym w piasek głow y p u ry ta n o m chorobę

„m a łż e ń s tw k o le ż e ń s k ic h ", toczącą u n iw e rs y te ty am erykańskie. F ilm a- m eryka ński, p rz y pom ocy b e z m y ś l­

nych na p o zó r „h a p p y -e n d o w ", stale i u m ie ję tn ie przeprow adza konse­

k w e n tn ą propagandę m ałżeństw a. W H o la n d ii Jo van A m m ers K iih le r w a łczy nam iętnie o zdrow e, w s p ó ł­

czesne, św iadom e szczęśliwe m a ł­

żeństwo. K r a je skandynaw skie, okrzyczane ja k o „ k r a je n a jła tw ie j­

szych d z ie w c z ą t", w -o ra c o w u ją w tru d z ie og rom n ej p u b lic y s ty k i włęsne n o rm y i k r y te r ia m ora lne , stw arza ją ja k b y now ą m o ra ln o ś ć seksualną, przy stosowaną do w ła s n y c h cech cha rak­

te ru rasow o-geograficznego i fiz jo lo ­ gicznego, w p ra w d zie różną od k o n ty ­ n e ntalnych id ea łów w te j sfer~e, lecz bezw zględnie p o zytyw n ą . S zw ajcaria prze pro w ad za g w a łto w n ą kam panię na rzecz regeneracji ro d z in y ze zna­

k o m ity m sku tk ie m . W resżcio F ra n ­ cja, słyn n e „s ie d lis k o ro z p u s ty "; z do­

byw a się na heroiczną, potężną r e fo r ­ m ę obyczajową. S toją c nad brzegiem przepaści tu ż przed* drugą W ie lk ą W o jn ą in s ty n k t sam ozachow aw czy tego w ie lk ie g o narodu, p rz y pom ocy odrodzonego kato lic y z m u ,, d o k o n u je tyta niczneg o p rz e w ro tu w ideałach życio w ych i um ysłow o ści F ra n cu zó w . W ło n ie n a rod u francuskiego, w jego n a jw a rto ścio w szych p o k ła d a c h re g e ­ n e ru je się w s trz e m ię ź liw a m ora lno ść, idea ro d z in y , id e a ł g łę b o k ic h uczuć w za jem n ych, zasady zdrow ego m a ł­

żeństw a i w ie lk ic h sentym entów m i­

łosnych. N iedarm o pisze

Z

podziw em M iro s ła w Ż u ła w s k i w „O d ro d z e n iu ":

„... p rz yczyn y zaczynającego się odrodzenia po p u la cyjn e g o F ra n c ji tk w ią w e w sp a n ia łym k lim a c ie p s y ­ chologicznym * o b y c z a jo w y m , ja k i k ra j ten s tw o rz y ł d la m acierzyństw a . Nie ma chyba dziś dru g ie g o k r a ju w E uro pie, gd zie by ciąża d a w a ła k o b ie ­ cie ta k i awans społeczny, ja k we F ra n c ji...“ ,

T y m n ie m n ie j z ja w is k o to nie p o ­ w s ta ło nagle, lecz jest w y n ik ie m k o n ­ sekw en tn ej n a p ra w y obyczajów w sferze m o ra ln o -se ksu a ln e j i zrozu­

m ienia przez k o b ie tę francu ską k o ­ nieczności w s trz e m ię ź liw o ś c i fiz y c z ­ ne j. Od n ie ja k ie g o czasu P aryż cho­

dzi na „R om ea i J u lię ", c z y li na od ia t pogardzaną po zycję sze ksp iro w ­ ską w ty m m ieście. Ile ż znam ienno- ści le ż y w tej zm ia nie gustu... „O n est degoute des p e tits am ours, on cherche u n grand...". O p o w ia d a ł m i niedaw no je d e n z m oich p rz y ja c ió ł, S tu d iu ją c y obecnie ja k ą ś wyższą szko­

łę

W

Paryżu, że na ba le studenckie dziew częta przych od zą z m a tk a m i, k tó re siedzą pod ścianą i w e d łu g na j­

lepszych, da w n ych w z o ró w nie spu­

szczają oka z córki...

— G dy chciałem u m ó w ić się z j e ­ dną z m oich k oleża nek z uczelni na camping, c z y li m a jó w k ę , o d pa rła mi po p ro s tu , że m uszę prze dtem zło żyć w iz y tę je j ojcu ł spyta ć ge o p o ­ zwolenie... N ie m a w ię c e j ła tw y c h p rzyg ó d w Paryżu...

J a k ie to niem odne, p ra w d a , n ie - współczesne, rz e k łb y ktoś?... A le zdrow e!... I d a je w ię c e j szczęścia w życiu.

Nie m a ju ż ła tw y c h przyg ód w Pa­

ryżu, za to są w Sopocie, O rło w ie W arszaw ie. P u n k t ciężkości życia niem oralnego p rz e n ió s ł się do P o l­

ski, zaśw iadczyć o ty m może każd y p ija n y cudzoziem iec na u lic a c h G d y ­ ni, lu b w ro z m o w ie z d ru g im cudzo­

ziemcem — w ka w ia rn ia c h W arsza­

wy.

J u ż prze d w o jn ą zaczęły się wes­

tc h n ie n ia w stronę chorego p o d ó w ­ czas Zachodu, na gminu ość przedw cze­

snej d efło rac ji, skandale na żeńskich pensjach, ta k zw a na „p o ls k a em an­

cy p a c ja i ró w n o u p ra w n ie n ie ", ro z w o ­ dy, m ituzjan izm na przepotężną ska­

lę. A le ju ż nie po sakndynawsku, czy szwaj carsku, lecz z p o ls k o -s ło w ia ń - skim tem peram entem , „n a p e łn y re ­ g u la to r" — ja k to się m ó w i, W cza­

sie w o jn y proces zabagnieuia stosun­

k ó w doszedł do zenitu. 99 p ro c . m ło ­ d zieży ż y ło w s ty lu „D ziś ż y je m y ".

T ru d n o odm aw iać pew nych ra c ji w pe w n ych w ypadkach, można m ieć je ­ dn ak żal o to, że z p ra w d z iw ie p o l­

ską zdolnością p rz e w id y w a n ia nie u - m ia no pom yśleć, co będzie potem...

... i nie prze w id zia no, że do P olski dążyć będą przez siedem m órz i czte­

ry oceany, przez trz y k o n ty n e n ty i dziesiątek k ra jó w żo łn ie rze z w y m a ­ rz o n y m ideałem m a te ria łu na żonę- Poikę pod p o w ie k a m i i - sercu. I że, p rz y b y w s z y . do k ra ju •' ro z e jrz a w s z y się w nim trochę, spluną na Stronę..

3. O M O R A LN O Ś Ć N O W Y C H CZA S Ó W

Za m ało się o tych sprawach p i­

sze. Zupełnie, ja k prze d w ojną. S tru ­ sia p o lity k a , ja k me będziem y t e g o dostrzegać, to t e g o nie będzie. N ie ­ p ra w d a. Będzie.

M a jd a ń s k i w a lc z y 0 niespędzanie płodu. Słusznie, ale to za la le . T rz e ­ ba krzyczeć, że w Polsc~ cuchnie ba­

gno seksualno-m oralne i że w ła ś n ie d lateg o z a b ija się nienarodzonych, m ałych lu d zi. „D ziś i J u tr o " pisze:

„M ę ż c z y ź n i u k ła d a ją praw a, ale k o ­ b ie ty tw o rz ą obyczaje...". Słusznie.

Racja, ale m a ło i za słabo. T u trzeba b ić sło w em po g ło w ie , chłostać, ja k niegdyś chłostało się na rynkach...

P a w e ł Jasienica zam ieścił w „T y g o ­ d n ik u P ow szechnym " w strząsa ją cy a r ty k u ł pt. „D e p ro fu n d is ", w k tó ry m roztacza przed prze rażo nym i oczami p o n u ry obraz z a ra z y w e n e ry c z n e j w Polsce. „... le k a rz e obliczają, że co szósty m ieszkaniec W ro c ła w ia jest cho ry!.,." — pisze Jasienica. N ielicho , co? Jasienica nie d a je żadnych k o n ­ k re tn ie js z y c h w skazań ani rozw iązań, nie p ię tn u je za m ocnd. Żle. I w te j s p ra w ie n a le ż y krzyczeć, w ym yślać, b ić p ió re m od po w ie dn ie c z y n n ik i, dom agać^ się re g la m e n ta cji chorych w enerycznie. B la do stw ierdza Jasie­

nica, że „w czesne m ałżeń stw a" mogą ura to w a ć sytuację. N ie p ra w d a . Nie tędy droga. Wczesne m ałżeństw o je s t w prze w a ża ją ce j w iększości w y p a d ­ k ó w nieszczęśliwe, uczy tego n a j­

prostsza obserw acja tego, co się d o ­ k o ła nas teraz dzieje. Przechodzi na­

tom iast Jasienica o b o k s p ra w y a rc y - ważnej.

— Szkoła ani nas w y c h o w u je , ani u c z y — m ó w i 17-łetnia uczenica p ro ­ w in c jo n a ln e g o gim nazjum , zarażona syfilisem , p r z y badaniu k tó re j asy­

stuje Jasienica, zw ie d z a ją c y s z p ita l w e ne ro lo g iczn y — od n a jn iższych klas, od szkoły powszechnej, m ło ­ dzież się nieustannie „ b a w i" (cud zy­

s ło w y m o je — aut.). D ochodzi w cze­

śnie do poufałości z kolegam i...

I tu ta j w e d łu g m nie leży je d n o z k lu c z o w y c h zagadnień. G d y na Z a ­ chodzie lik w id u je się p o w o li k o e d u ­ k a c y jn ą szkołę, gdy c a ły czar r o z ­ d z ia łu p łc i w m łodości zaczyna p o ­ w o li regenerow ać się w 'E u ro p ie , zaw ­ sze spóźniona o k r o k Polska w p r o ­ wadza u siebie na szeroką skalę za­

k ro jo n y system k o e d u k a c y jn y . S zko­

ła ko e d u ka cyjn a m a jeden w ie lk i grzech g łó w n y na sum ieniu: ra b u je m ło d z ie ż y je d y n y i n ie p o w ro tn y o- k re s w życiu, okres 15— 17-tu la t, gdy budzą się pierw sze wzruszenia, m łodzieńcze, a w zniosłe sentym enty, g d y w szystko otoczone je s t w o alem czaro w n ej n ie p o w ta rz a ln e j potem n i­

gdy w ży c iu taje m nicy, na g le b ie k tó ­ re j w y ra s ta ją n a jp ię k n ie s z e k w ia ty

Uczuć. R abuje m łodym w szystkie nie­

śm iałe spojrzenia, w s z e lk ie -akłopo- tane rum ieńce i najśliczniejsze , p ie rw , sze „s z k o ln e w ie c z o rk i". B ru ta ln ie skazuje c h ło p c ó w i dziew częta na cią głe p rz e b y w a n ie razem , odziera z najcenniejszych i najdroższych ilu z ji, uczy w s p ó łż y ć z sobą a oducza w z a ­ je m n ie się kochać. R a bu je m ło d z ie ż y n a jce nniejszy elem ent życia: m iłość.

J u ż te ra z ’ est na-> o d cin ku m iło ś c i w Polsce bardzo źle. B rzm i to ja k paradoks, ale proszę się g łę b ie j za­

stanow ić, je s t w ie le odm ian m iłości.

Z tą na jw a rtościo w szą i najzdrow szą jest źle. Co będzie, gdy dorośnie m ło ­ de p o kolenie ze szkół k o e d u k a c y j­

nych, p o kolenie „n o w y c h czasów' — w p rost nie chcę m yśleć.

4. K O N K L U Z J E

C zy je s t na to rada, a je ś li jest, to ja ka ? J a k a je s t rada na za stra ­ szający u p a d e k m o ra ln o -o b y c z a jo w y społeczeństw a polskiego, o tch łań ze­

psucia i zgn iliznę , szerzącą się na­

gm innie w śró d k o b ie t po lskich , z w ła ­ szcza m ło d e j g e n e ra cji, chaos p o ję ć i k ie ru n k ó w , w iru ją c y d o k o ła od d a w ­ na n ie w e n ty lo w a n e g o zagadnienia.

Przypuszczam , że rad a na tę k lę s k ę jeet i że p rz y p o m o c y szeregu ś ro d k ó w zaradczych i a k c ji spe cja lnych m oż­

na opanować sytuację. H is to ria uczy.

że s ta n y ta k ie p o ja w ia ły się na p rz e ­ strzeni d z ie jó w , n a ro d y ł społeczeń­

stw a p o p a d a ły w nie, le cz p o tr a fiły także i z chorób najgorszych w ych o­

dzić ob ronną rę k ą . U w ażam p rz e to że na le ż y :

1 — W d ro ż y ć z a k ro jo n ą na ogrom ­ na skalę akcję ośw ia to w o -p ro p a g a n ­ dową, na k tó r ą s k ła d a ły b y tlę lic z n o i częste w y p o w ie d z i lu d z i n a u k i i l i ­ te ra tu ry na te m a t stanu obyozajow o- m oralnego społeczeństwa. D y s k u s jo w prasie p e rio d yczn e j, a r ty k u ły W prasie codziennej, odw ażne, bezkom ­ p ro m isow e, zmuszą d o zastanow ienia lic z n e je d n o s tk i, a co za ty m id z ie i społeczeństwo.

2 — Z a p ro w a d z ić prz y m u s o w ą re ­ glam entację c h o ry c h w enerycznie.

U ja w n ia n ie chorób w fo r m i' lis tó w do ro d z in y . B ezw zględna w a łk a a n ie le g a ln y m spędzaniem p łod u.

3 — U ru c h o m ie n ie p o ra d n i psych o­

społecznych, p rz y u p rz e d n im syn­

chro nizow a niu a k c ji w a lk i o napraw ę o b y c z a jó w z in s ty tu c ja m i specjalnie w tej w alce z a in te re so w a n ym i, ja k K ościół, szkoła, org an izacje społecz­

ne. Z orga nizow a nie specjalnej a k c ji w a lk i o podniesienie m oralności na te re n ie m łodzieżow ym w szkołach i na u n iw e rsytetach, p rz y pom ocy od­

w a żnych d y s k u s ji, odczytów , film ó w itd .

4 — L ik w id a c ja s z k o ły k o e d u k a ­ c y jn e j, ja ko je d n e j z przyczyn zła, p rz y u p rz e d n im d o k ła d n y m zbadaniu psycho-socjalnym negatyw nego w p ły ­ w u , ja k i system k o e d u k a c y jn y w y ­ w ie ra na współczesne s p c łe c z c iis iw r

’ stan jego obyczajów.

5 — B ezko m pro m isow e poparcie przez Państwo in s ty tu c ji i idei ro d z i­

ny p rz y pom ocy ś ro d k ó w specjal­

nych, ja k u ła tw ie n ia fina nso w e :td.

B ezkom prom isow a ak c ja na rzecz R odziny ze s tro n y naszego piśm ie o - n ic tw a , lite r a tu r y i d z ie n n ik a rs tw a , k tó re m u s i zrozum ieć a k tu a ln y in ­

teres narod u i stanąć na w ysokości zadania.

6 — Raz jeszcze: pu b liczn e zohy­

dzanie rozp usty, zg n ilizn y, W y n a tu ­ rzeń in s ty n k tó w , b ra k u w s tr z e n r ę tli- wości, bezm yślnego w yżyw ania się.

P iętnow anie na k a ż d y m k ro k u nie w łaściw ego s ty lu życia m ło d e g o p o ­ kolenia.

7 — I ra z jeszcze, aa zakończenie, n a jb a rd z ie j aktu aln e p rz y p o m n ia n e :

„... m ężczyźni u k ła d a ją praw a — k o ­ b ie ty tw o rz ą ob yczaje!...".

Leopold Tyrm and

Cytaty

Powiązane dokumenty

Obecność dwóch wybitnych fachowców, jakim i są kustosze: Gośrim- ski i Chojnacki, zmieni, ja k należy się spodziewać, oblicze tego pisma. Nie mniej ważną

Zresztą sława przyszła zaraz, już bowiem następne przedstawienia „C yrulika“ cieszyły się ogromnym powodzeniem, publiczności, jest pierwszym, który powstał na

Wydaje nam się jednak, że postawa katolików stanowczo daleka jest od niej, i że w wie­.. lu Wypadkach należałoby poddać rewizji swoje

Aż w pewien wieczór gwiaździsty Ktoś pocztą dostał koniczynki listek I wtedy się żołnierz Rzepa rozczulił I list napisał do swej matuli,.. List zaprawiony

cuski i głupia komedia niemiecka, może więc strzelający Kanadyjczycy są naj- lę-pcj?.. Taniość ludz kiego życia siała się faktem. Przez kontrast trzeba wykazać,

Naodwrót, o ile któryś z obecnie małych narodów potrafi twórczo służyć wyższym od swego egoizmu celom, można z pew­. nością o nim powiedzieć, że

stionował. Ale mniejsza o tego dziwaka.. Książeczka musiała być wydana własnym sumptem owego gentelman‘a i praw'.e nikt jej chyba me czytał. Ale nie przeciwko

Książka „Cyprian Norwid. a rtyku ł „Rehabilitacja bardzo częściowa“ Przegląd A rty ­ styczny 1947 n r 3) i zajmuje się nią o tyle, o ile posłużyć ona