• Nie Znaleziono Wyników

Nie tylko zmysłowo uchwytne cechy fizykalne zwróciły moją uwagę na kamień na polnej drodze.

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Nie tylko zmysłowo uchwytne cechy fizykalne zwróciły moją uwagę na kamień na polnej drodze."

Copied!
25
0
0

Pełen tekst

(1)

Wycinanki (19)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (19)

Nie tylko zmysłowo uchwytne cechy fizykalne zwróciły moją uwagę na kamień na polnej drodze.

Każda z tych cech identyfikowana jest przez odpowiedni zmysł, których jest pięć (wzrok – kształt, słuch – dźwięk, dotyk – faktura, ciężar, zapach i smak) […]. Opis rzeczy w terminach nazywających wskazane właściwości określę (za tradycją filozofii analitycznej) mianem opisu fizykalnego[1],

ale i natychmiast pomyślane pytanie: Do czego i po co to komu było?

Sprowokowało to mnie do przekazania przydrożnego kamienia archeologom[2].

Pomyślany przeze mnie szkic opisu fizykalnego znaleziska umiejscowił się w polu wspólnych asocjacji z opisem mentalnym obiektu[3]. Cechy kwalifikowane zmysłowo (rodzaj skały, twardość, barwa, zużycie…) spotkały się z cechami

„funkcjonalnymi” („młotek (?)”, „obuch”, „zużycie”, „uchwyt”) i spowodowały odruchowe pytania: Co to jest? Skąd tu taki kamień? Czy ktoś w ciągu

ostatnich stu lat mógł się pokusić tu o takie narzędzie? To nieprawdopodobne.

Oczywiście archeolog, gdyby znalazł się w moim położeniu, przeprowadziłby w schemacie podobną, mniej amatorską analizę i dokonał błyskawicznej

identyfikacji przedmiotu zwieńczonej pytaniem: Czy przedmiot ten jest godny źródłoznawczej archeologicznej analizy, czy nie?[4] Z naszego przykładu widać, że i napotkane przez amatorów pozostałości po naszych przodkach mogą

(2)

trafić w ręce badaczy.

Identyfikacja amatorska – jak moja – naśladuje tę zawodową spontanicznie.

Opis fizykalny podsuwa hipotezy genetyczne: Skąd to? Ile to może mieć lat, kto to wykonał? Amator odpowiada „na oko”, szkicuje także opis fizykalny.

Amator odruchowo pyta, kto jest autorem/sprawcą tego obiektu[5]. Powstaje pytanie, czy opis fizykalny, a więc z użyciem terminów używanych przez współczesne wyrafinowane dziedziny wiedzy przyrodoznawczej i techniki

badawcze, może poza klasyfikacją aktualizującą wnieść coś do poznania dziejów ludzkich wspólnot?[6] Czy tylko dokonać prezentystycznej interpretacji

kultury badanej? Po pierwsze, powtórzę: szkic rozpoznania sensu kulturowego obiektu, jakiego dokonałem na miejscu zdarzenia, to spontaniczny fizykalno- mentalny „synkretyczny” opis. Na moim miejscu archeolog dokonałby „polowego”

rozpoznania, tj. sporządził opis fizykalno-mentalny, przy czym z racji

doświadczenia zawodowego, w tym pracy w terenie, zarówno opis fizykalny, jak i mentalny jest już wstępem do profesjonalnej interpretacji archeologicznej.

Ani amator, ani zawodowiec nie uchroni się jednak moim zdaniem przed interakcją interpretacyjną obu rodzajów opisu: fizykalnego i mentalnego.

[1] A. Pałubicka, Narzędzie i rzecz w interpretacji kulturoznawczej w kontekście idei filozoficznych Martina Heideggera, w: Heidegger w kontekstach, red. N. Leśniewski, Bydgoszcz 2007, s. 120.

[2] „Opis narzędzia w terminach sensu (do czego służy) kulturowego, powszechnie w danej grupie ludzkiej akceptowanego, […] nazwę opisem mentalnym”. Tamże, s. 121.

[3] Nazwałem obiektem „historycznie podejrzanym” kawałek przetworzonego

kamienia. Archeolog zakwalifikował go do rozpoznania. Jasne, że zwykłe skały, efekty procesów fizykochemicznych i trwania w środowisku nie zanosimy

archeologom. Krótko, za ich fizykalne oblicze nie czynimy odpowiedzialnymi intencjonalnych podmiotów.

[4] Rozumowanie archeologa, według Pałubickiej, przebiega następująco:

„Sposób użycia, poręczność narzędzia nadaje mu sens, tworząc kontekst kulturowy. Ów sens kulturowy, dla którego zamiennie będę używać słowa:

intencja, narzuca się podmiotowi w pierwszej kolejności w trakcie bezpośredniego kontaktu. Do bezpośredniego kontaktu zaliczyć należy spontaniczną reakcję archeologa w terenie, rozumiejącego znalezisko i reagującego wyrażeniem okazjonalnym w rodzaju: O, grób! Skarb! Domostwo!, itp. Spoglądając, nie widzimy najpierw rzeczy, lecz narzędzie w kontekście, do czego”. A. Pałubicka, Narzędzie i rzecz…, s. 120.

[5] Przepraszam za oczywistość: w narracji archeologicznej sprawcy/wykonawcy to nie jednostki, lecz „kultury archeologiczne”. Jeśli rzecz kwalifikujemy jako artefakt archeologiczny, to – zwłaszcza w odniesieniu do archeologii przedpiśmiennej – nie szukamy autora artefaktu z imienia i nazwiska ani nie dodajemy uwagi w rodzaju „anonimowy autor z kręgu Pazyryk culture”.

Archeologia w sytuacji klasycznej, tj. wtedy, gdy operuje na materiale powstałym w czasach przedpiśmiennych (zwanych przez historyków

(3)

przedhistorycznymi), nie ma do czynienia z tekstami. Nie może więc

indywidualizować sprawstwa/autorstwa. Za sprawcę artefaktów kultury bierze wspólnotę ludzką, tzw. kulturę archeologiczną. Kwestia może się przedstawiać zgoła inaczej, kiedy archeolog ma do czynienia z obiektami pochodzącymi z czasów historycznych w rozumieniu tradycyjnego historyka, tj. z czasów, kiedy artefaktom archeologicznym towarzyszą źródła pisane.

[6] Jak rozumiem, interpretacja poczyniona w świetle współczesnej wiedzy przyrodoznawczej jest wiedzą, którą nie dysponowali użytkownicy owych przedmiotów. Podobnie nie mogli wyprowadzać dyrektyw do produkowania ani użytkowania tych rzeczy wynikających z tej wiedzy.

Redakcja językowa: Beata Bińko

Wycinanki (18)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (18)

Idąc polną drogą, kopnąłem, co odczułem boleśnie, jakiś kamień. Potoczył się kilka metrów. Podniosłem i uznałem – jak dzisiaj podpowiada autointro-

retrospekcja – że to wytwór kultury. Przemyślnie dostosowany do ludzkich

(4)

potrzeb produkt natury. Odruchowo wsunąłem do kieszeni.

Kilka dni później, będąc w pracy, natknąłem się na znalezisko ponownie, w mojej kurtce. Zadzwoniłem do kolegi archeologa piętro wyżej i poszedłem do niego. Co to jest? – zapytał. Nie wiem – odpowiedziałem – to ty jesteś archeologiem. Skąd to masz? – dopytał. Znalazłem na polnej drodze – odpowiedziałem. Gdzie? U mnie na wsi. Wszystko, co znajdujesz na polnej drodze, niesiesz do archeologa? – zapytał nie całkiem serio. Jasne, że nie wszystko, ale… Coś mnie tknęło… Jak to tknęło? – powtórzył. No nie wiem, ale…

Niby kamień, ale jakiś historycznie dziwny. Nie wiem, ale to nie jest relikt z czasów moich dziadków – rzekłem. Raczej nie – potwierdził – ale to nie znaczy, że musi zainteresować archeologa[1].

Jak bardzo „skorupa” powinna być stara, aby mogła zainteresować archeologa?

Jak bardzo pochówek musi być stary, aby mógł w nim grzebać archeolog? Czy możesz rozkopywać grób mojego prapradziadka? Czego szukali archeolodzy na lotnisku w Smoleńsku? Czy archeolog bywa ekspertem kryminalistycznym? Czy mamy w Polsce specjalistów od najnowszej kultury materialnej? Czy są historycy, a może tylko zbieracze, kolekcjonerzy artefaktów kultury

materialnej czasów najnowszych? Dobrze już, dobrze… Pogadamy na seminarium – odpowiedział. – Przekażę twój kamień Piotrowi. Zobaczymy, co powie…

Zadzwonię…

A więc powtórzmy, korzystam przygodnie z intuicyjnego podziału natura/kultura i kwalifikuję znalezisko do działu kultura[2]. To nie jest „produkt natury”, błyskawicznie ustalam. Przy czym przyjmuję, że nie jest to jeden z bardzo wielu szczątków naszej współczesnej działalności. Domniemywam, że to obrobiony ze względu na jakąś potrzebę fragment kamienia. Dla mnie historycznie podejrzany.

Wiedziałem, co z nim dalej zrobię, lub po prostu nie pozostawiłem go na drodze. Gdy ponownie „odnajduję go” w kieszeni, już coś z tym dalej robię.

Czy fakt, że koledzy archeolodzy są ledwie piętro wyżej, nadało bieg sprawie?

To oni przejęli identyfikację/interpretację artefaktu. Trafił do wąskiej grupy fachowców[3].

Sytuację rozumiem następująco: przypadkowy reprezentant kultury, ale jednak – ponownie przypadkowo – bliźni archeologom metodolog nauk historycznych dzięki swej intuicji kulturowej uznaje, ze znaleziony kamień jest godny fachowego oglądu. Powierza wspólnocie, do której w szerokim sensie należy, odpowiedź na pytanie: Co to jest? Trafia do archeologa.

Owo wstępne rozpoznanie, jednostkowa, niepowtarzalna intuicja zawiera – moim zdaniem – przemieszanie potocznego opisu fizykalnego z opisem mentalnym. Jest pobieżną refleksją, z czego i po co to zrobiono. To jednak, jak dla mnie, spontaniczny, nieprofesjonalny dialog kultury dzisiejszej z kulturą minioną.

Efekt, w tym przypadku to przynajmniej wstępne badanie archeologiczne, daje początek dialogu kultury badającej z kulturą badaną[4].

[1] Archeologia to nauka o człowieku, o jego bycie/losie widzianym poprzez

(5)

ślady powstałe po uchwytnej zmysłowo zarówno odruchowej, jak i zamierzonej jego aktywności życiowej. To moja prywatna definicja archeologii, godna

rozwinięcia. Nie dodaję „historyczna nauka o człowieku”, albowiem każda nauka o człowieku jest historyczna.

[2] Intuicja na razie choćby w takim tylko wstępnym ujęciu: „Istnieje przynajmniej jedna rzeczywistość, którą wszyscy ujmujemy z wewnątrz, przez intuicję, a nie z pomocą analizy tylko. Jest nią nasza własna osobowość w swym przepływie przez czas. Jest nią nasze «ja», które trwa. Możemy nie

współczuć intelektualnie z żadną inną rzeczą. Z pewnością jednak współczujemy z samym sobą”. H. Bergson, Wstęp do metafizyki, tłum. K. Błeszyński, Kraków 2018, s. 35. Intuicja moja to moje myślowe doświadczenie bycia w „mojej kulturze”.

[3] Kolega kolegi archeologa ma możliwość skorzystania z wiedzy

międzynarodowej wspólnoty specjalistów. Audiowizualnej konsultacji na początek. Badań porównawczych, kwerendy zasobów archiwalnych… To elitarna wiedza i dostęp do wyszukanych metod. Badań fizykochemicznych? Czy na tę ścieżkę badań wkroczy nasz kamień, zdecydują wypowiedziane w sieci opinie wąskiej wspólnoty badaczy?

[4] Ten dualizujący sposób mówienia i myślenia – przedstawiony przez Josefa Miterrera w pracy Tamta strona filozofii – traktuję od początku lat

dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia jako relację kultury poznającej do poznawanej. Badającej do badanej. Prezentowane tezy uzyskują niezdawkowe uzasadnienie w moich pracach, w szczególności: O myśleniu historycznym (Oficyna Wydawnicza Epigram, Bydgoszcz 2009) oraz Historia – kultura – metafora. Powstanie nieklasycznej historiografii (Fundacja na Rzecz Nauki Polskiej, Leopoldinum, Wrocław 1995, wyd. 2 WNUWr, 2010). Zob. J. Miterrer, Tamta strona filozofii. Przeciwko dualistycznej zasadzie poznania, tłum. M.

Łukasiewicz, Warszawa 1999.

Redakcja językowa: Beata Bińko

Wycinanki (17)

(6)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (17)

Metafora genezy i rozwoju to niezbywalne cechy myślenia historycznego.

Metafora genezy w wersji źródło/początek jest archetypem antyczno-

zachodnioeuropejskiego myślenia, który inspiruje do działań, fascynuje media i sztukę.

Oto przykład. Fragment z Rolanda Topora:

Opróżniałem właśnie z Globusem drugą butelczynę Chenas, kiedy ten wskazał palcem na tajemnicze plecy osobnika tkwiącego samotnie w głębi sali.

– widzisz tego faceta? To właśnie on odkrył właściwe źródło Amazonki.

Popatrzyłem z należytą uwagą na rzeczone plecy. Na pierwszy rzut oka nie wyróżniały się niczym szczególnym.

– nie wygląda na bardzo starego… Myślałem, że odkryto je już dawno temu.

– tak podawała prasa – zaśmiał się szyderczo Globus. – To bzdury.

Zresztą gazety podawały: „źródła Amazonki”. Ta liczba mnoga nie budziła twoich wątpliwości? Nie; jednego badacza, któremu udało się dotrzeć do właściwego źródła, masz właśnie przed sobą, tu, w restauracji Panika.

– Jak on się za to zabrał?

Globus poruszył głową, usiłując wychylić kieliszek Chenas, i na koszuli pojawiła się wielka, czerwona plama.

– wyruszył od ujścia Amazonki, bo facet jest skrupulatny, a potem posuwał się w górę rzeki. Posuwał się, posuwał, aż znalazł pierwsze źródło, które wytryskiwało między zwałami kamieni. Ale to źródło musiało

(7)

się gdzieś zaczynać, czyż nie? No więc facet kopał, kopał, aż odkrył podziemną strugę. Kontynuował kopanie, idąc cały czas pod prąd, no i pewnego dnia – ponieważ Ziemia jest okrągła – znalazł się we własnym domu, na szóstym piętrze przy ulicy Pont-aux-Choux 20. I wtedy dokonał niezwykłego odkrycia…[1]

Powtórzmy, niezbywalną figurą retoryczną historiografii jest metafora genezy.

Bez niej niemożliwe jest myślenie historyczne. Na czym, jeśli nie na więzi genetycznej można by snuć opowieść historyka? Mamy coś w zamian? Przy okazji, jak rozpoczynałby historyk swą opowieść, jeśliby nie odruch de origine? Od czego zacząłby? Od początku? Źródeł, praźródeł korzeni, przodków i tym podobnych wcieleń. To zaistnienie, wstęp do zmienności, rozwoju, ruchu, zmiany.

Od źródeł do ujścia. Du début jusqu’à la fin.

Jeśli jedną z możliwych interpretacji idei genezy jest zaprzyjaźniona z nią idea początku, a asocjacja początku np. rzeki wiedzie ku jej źródłom, jednym z możliwych sposobów rozumienia genezy jest bliskoznaczne w efekcie pojęcie źródeł.

Chcesz nakreślić genezę zjawiska historycznego, to wskaż jego początki, wskaż, skąd i z czego się wzięło, gdzie jego początki, z czego pochodzi jego istotowość, jaki stan był praźródłem. Przesłanką tego odruchu genezy jest szkic „natury” fenomenu, dla którego poszukujemy genezy. Szczytem

skrupulatności jest rozpoczęcie poszukiwania źródła Amazonki z miejsca, gdzie spełnia się jej cel, gdzie już inna niż ta u ujścia Amazonka nie będzie. W którym jej finalnym biegu jeszcze nią jest, a w którym jest już oceanem.

Poszukiwacz źródeł – bohater opowiastki Topora – nie ustalał, gdzie ujście jest jeszcze dominacją słodkiej wody i ile jej trzeba, aby uznać, że to wciąż ujście rzeki. Czego źródeł szukał? Tej wielkiej rzeki, a nie jej licznych dopływów[2]. Zdefiniował obiekt, którego genezę, początki, źródła postanowił odnaleźć. Te, które odnalazł, nie wystarczyły, bo początki także mają

początki. Wszystko zależy od tego, jak rozumiesz to, czego genezy szukasz.

[1] R. Topor, Najpiękniejsza para piersi na świecie, tłum. E. Kuczkowska, J.

Kortas, Gdańsk 1995, s. 170; zostawiam czytelnikowi decyzję, czy doczyta sobie puentę tej opowiastki.

[2] Dla ciekawych, polskie wątki w sporze o źródła Amazonki: R. Badowski, Spór o źródła Amazonki, http://archiwum.wiz.pl/1997/97031600.asp. Tam też ślady francuskie. W połowie lat osiemdziesiątych prowadzono eksploracje inspirowane mitem źródeł/początków wielkich rzek, w tym Amazonki. Głośne medialnie i wspierane przez instytucje, w tym prasę National Geographic…

Rywalizacje przy okazji o to, która rzeka dłuższa. Stąd być może inspiracje francuskiego artysty; I ukazało się w 1986 r.

Redakcja językowa: Beata Bińko

(8)

Wycinanki (16)

WOJCIECH WRZOSEK Wycinanki (16)

Korzystam ze sposobności, aby naprawić błąd. Zapomnieliśmy wskazać miejsce, skąd wycięliśmy fragment z Ingardena w czwartym odcinku. Przy okazji

przypomnę, że nie rozwikłaliśmy niejasności, w jaką zawikłał nas polski fenomenolog. Mamy pewien pomysł, ale musimy przetrzeć szklak. Oto ten z Ingardena fragment bez adresu:

Gdy np. w pewnej powieści przedstawieni są ludzie, zwierzęta, kraje, domy itd., gdy chodzi więc o przedmioty należące do typu realnego bytu, wówczas pojawiają się one w dziele literackim w charakterze

rzeczywistego istnienia, choć sobie tego czytelnik zwykle nie uświadamia. Owego charakteru rzeczywistości nie należy jednak

identyfikować całkowicie z charakterem bytu rzeczywiście istniejących, realnych przedmiotów. W przypadku przedmiotów przedstawionych w dziele sztuki literackiej mamy do czynienia jedynie z zewnętrznym habitus rzeczywistości, który – jeśli można się tak wyrazić – nie rości sobie pretensji do tego, by traktować go zupełnie na serio, jakkolwiek przy

(9)

lekturze często zdarza się, że czytelnik czyta zdania o charakterze quasi-sądu jako autentyczne (rzetelne) sądy, a przedmioty intencjonalne, udające jakby tylko to, co rzeczywiste, bierze za faktycznie

rzeczywiste[1].

Jak widać, mamy kłopoty z rodzajami istnienia. Mało tego, tak już zostanie.

Wydaje się, że nie mamy w zasięgu rozstrzygających kategorii, które dawałyby nam szansę na satysfakcjonujące odpowiedzi.

Co byłoby, gdyby na pytanie, co istnieje, odpowiedzią było NIC, a nie WSZYSTKO? Tę drugą wersję odpowiedzi rozważa przez chwilę Willard Quine i stwierdza:

Wszystko – i każdy uzna tę odpowiedź za prawdziwą. Jest to jednak tylko stwierdzenie, że istnieje to, co istnieje[2].

Moim zdaniem jednak odpowiedź NIC to nie to samo co WSZYSTKO i trudniej przyjąć, że predykat nic nie istnieje jest do zaakceptowania tak samo jak istnieje wszystko. Czy przypadkiem odpowiedź NIC nie istnieje nie zakłada, że istnienie nie ma sensu? Odpowiedź WSZYSTKO nie kwestionuje predykatu

istnieje. Z kolei nie istnieje NIC czy istnieje NIC podważa, znosi daną pytania? Druga wersja tej odpowiedzi, istnieje NIC, bezpośrednio nie podważa danej pytania.

Czy pytanie Co istnieje? nie przesądza aby, że coś istnieć musi? Czy odpowiedź na pytanie może znosić datum questionis? Czy też nie jest już odpowiedzią na inne, implicite, pytanie?

Wspaniałe analizy Quine’a ignorują te problemy. Jest za to kolejna kwestia.

Czy przypadkiem w sytuacji, gdy Iksiński twierdzi, że istnieją A, B i C, Quine nie może uchylić się od zaprzeczenia, że te byty istnieją? Czy musi zaprzeczać ich istnieniu? Amerykański logik twierdzi, że ten, kto zaprzecza ontologii Iksińskiego, znajduje się w trudniejszej sytuacji. Wpada w „brodę Platona”[3], która tępi brzytwę Ockhama.

Co się jednak dzieje, gdy nie ma się instrumentarium, aby zaprzeczyć lub potwierdzić istnienie A, B i C?

Zaprzeczający istnieniu A, B, C „dopuszczać” musi te byty, skoro ich istnieniu zaprzecza.

W podobnym polu poruszał się Ayer, wspominany we wcześniejszych wycinankach przedstawiciel logicznego empiryzmu, dyskutując z filozofem ojcem Coplestonem w radiu w 1949 r.:

Przypuśćmy, że mówię: „Tam jest drogulus”, a ty pytasz: […] „Co to jest drogulus?” Mówię więc: „Nie mogę opisać, czym jest drogulus, ponieważ nie jest to taka rzecz, którą można zobaczyć albo dotknąć, nie powoduje żadnych filozoficznych zmian, jest bowiem bezcielesną istotą” Mówisz:

„Jak mam zatem odróżnić, czy on tam jest, czy go nie ma?”, a ja: „Nie ma na to sposobu. Nic się nie zmienia zależnie od tego, czy on tam jest, czy go tam nie ma. Ale faktycznie on tam jest. Tuż za tobą w sensie

(10)

duchowym stoi drogulus”. Czy to ma jakiś sens?[4]

Drogulus jest jednak bytem (konstruktem egzystencjalnym) innego rodzaju niż Pegaz, Zagłoba czy kwadratowa okrągła kopuła nad Berkeley College… Który z nich nie ma szans dostać się do narracji historycznej?

[1] R. Ingarden, O dziele literackim. Badania z pogranicza ontologii, teorii języka i filozofii literatury, tłum. M. Turowicz, Warszawa 1988, s. 285 [2] W.V.O. Quine, O tym, co istnieje (On What There Is, 1948), tłum. B.

Stanosz, http://sady.up.krakow.pl/fil.quine.co_istnieje.htm.

[3] „Jest to stara, platońska zagadka niebytu. Niebyt musi w pewnym sensie być, gdyż inaczej czym jest to, czego nie ma? Tej powikłanej doktrynie można by nadać miano brody Platona. Historycznie rzecz biorąc, okazała się ona bardzo twarda, stępiając często ostrze brzytwy Ockhama”. W.V.O. Quine, O tym, co istnieje…, akapit 5.

[4] A.J. Ayer, The Meaning of Live and Other Essays, London 1990, s. 41–42, cyt. za O. Hanfling, Ayer. Analizując, co mamy na myśli, tłum. M. Hernik, Warszawa 1997, s. 15.

Redakcja językowa: Beata Bińko

Wycinanki (15)

(11)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (15)

Rzadko zdarza się, aby ktoś dopiero aspirujący do statusu akademickiego filozofa wywołał skandal. Ledwie 25-letni Alfred Jules Ayer opublikował w 1936 r. Language, Truth and Logic[1].

Do naszego namysłu nad dostępem poznawczym do minionej rzeczywistości filozof angielski wnosi opinię odczytywaną wówczas, a może i dzisiaj, jako co

najmniej kontrowersyjna:

Kryterium, z którego korzystamy, by sprawdzić, czy rzekome twierdzenia o faktach są nimi naprawdę, to kryterium weryfikowalności. Mówimy, że zdanie [sentence] jest faktycznie znaczące dla określonej osoby wtedy i tylko wtedy, gdy wie ona, jak zweryfikować sąd [proposition], który ma ono wyrażać– czyli, gdy wie, jakie obserwacje doprowadziły ją, pod określonymi warunkami, do przyjęcia sądu jako prawdziwego bądź do odrzucenia go jako fałszywego[2].

Zgódźmy się co do tego, że tak weryfikujemy twierdzenia w nauce, ale i

podobnie akceptujemy potoczne opinie czy nawet proste informacje. Z powyższej tezy wnoszę, że dobrze byłoby zaopatrywać formułowane twierdzenia w kryterium ich weryfikacji. Wówczas też stanowiłoby ono składową uzasadnienia. Pomijać je możemy wtedy, gdy – w danej wspólnocie komunikacyjnej – nasuwają się jako oczywiste[3].

Dalej prowadzi nas Ayer do poglądu:

Sądy odnoszące się do przeszłości mają ten sam hipotetyczny charakter co

(12)

sądy odnoszące się do teraźniejszości i przyszłości[4].

Z opinii tych wynika, że do przeszłości mamy na tyle łatwy, czy na tyle trudny dostęp poznawczy jak do teraźniejszości i przyszłości. Nic tu łatwiej nie ma badacz teraźniejszości, która rozciąga się przed jego zmysłami, niż ten, który może o tym tylko pomarzyć. Zmysłowa, jednostkowa bezpośrednia partycypacja w tzw. rzeczywistości badanej nie ułatwia nam zasadniczo formułowania istotnych poznawczo tez, sugeruje Ayer.

Trudno uwierzyć, by zdanie, że Wellington pobił Napoleona w bitwie pod Waterloo, pociągało za sobą sprawozdanie z (współczesnej) rozmowy, a co dopiero że jest ono równoważne temu sprawozdaniu oraz innym jeszcze świadectwom[5].

Takiej poważnej konstatacji historycznej nie formułujemy na podstawie relacji świadka, uczestnika zdarzeń. Ten bowiem nie obserwuje z perspektywy

podręcznika do historii czy narracji historycznej.

Zdania historyczne, bywa, nie mają weryfikacji w postaci relacji bezpośredniego świadka. Plasują się one w kontekście innych zdań historycznych, a nie zmysłowych spostrzeżeń.

W innej pracy wiele lat później upewniał nas o tym:

Gdy mówimy, że Cezar przekroczył Rubikon, możemy mieć już tylko na myśli to, że jeśli zajrzymy do takiego to, a takiego podręcznika historii, przekonamy się, że jego autorzy tak właśnie utrzymują[6].

I dodaje w tej sprawie, jakby reagował na nieufność czytelnika:

Co do mnie, to nie dostrzegam nic paradoksalnego w twierdzeniu, że sądy o przeszłości są regułami przewidywania owych „historycznych”

doświadczeń, które przywołuje się zazwyczaj po to, by [sądy takie]

zweryfikować. Nie widzę też, jak inaczej można by analizować naszą

„wiedzę o przeszłości”[7].

Weryfikacja sądów o przeszłości może odbywać się jedynie w „dialogu narracji”

w kanonie danej dyscypliny historycznej. To, jakie źródłowe, empiryczne doświadczenie zostanie wybrane jako weryfikujące, decydują wspólnotowe standardy.

[1] Książka odniosła succès de scandale w 1936 r. Logical Positivism, red. B.

Gower, London 1987, s. 23. Wznowienie z 1946 r. zostało już tylko prawie bestsellerem i kolejne wydania ukazywały się niemal co roku przez 25 lat. The Philosophy of A.J. Ayer, red. L.E. Hahn, La Salle, Ill. 1992, s. 18, cyt. za:

O. Hanfling, Ayer. Analizując, co mamy na myśli, tłum. M. Hernik, Warszawa 1997, s. 8. Droga od skandalisty do klasyka to jednak nie to samo co od heretyka do ortodoksy…

[2] A.J. Ayer, Language, Truth and Logic, Harmondsworth 1971, s. 48.

(13)

[3] Mój mistrz Jerzy Topolski mawiał, że można głosić cokolwiek, byle uzasadnić bliźnim w myśleniu, dlaczego tak się myśli. Szacunkiem wobec

adresata swych myśli jest dostarczenie mu uzasadnienia, dlaczego zakłóca się mu spokój, i ułatwienie mu wyrobienia sobie opinii w sprawie.

[4] A.J. Ayer, Language, Truth and Logic, s. 134.

[5] Tamże, s. 598

[6] A.J. Ayer, The Central Question of Philosophy, Harmondsworth 1976, s.

24–25.

[7] A.J. Ayer, Language Truth and Logic, s. 135.

Redakcja językowa: Beata Bińko

Wycinanki (14)

(14)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (14)

W ferworze dyskusji z naiwnymi realistami zwanymi przez Johanna Gustava

Droysena zwolennikami eunuchowego obiektywizmu[1] głosiłem, że przecież żaden z nas nie inaczej, jak tylko z książek wie, jaka była przeszłość, a przedtem, że w ogóle była[2].

Wyobraźmy sobie typowego człowieka nowoczesnego. Jego wiedza o istnieniu przeszłości bierze się z intuicji „wczoraj” wziętej z komunikacji życia codziennego, z bajek, opowieści rodzinnych, książek, z edukacji w szkole, ogólnie biorąc, audiowizualnych przedstawień i napomknięć o przeszłości.

Jeszcze prościej: z życia.

Jestem zwolennikiem opinii, że fundamentalne wyobrażenia o przeszłości nie biorą się ze szkoły. Wyobrażenia nie biorą się z przymusu reglamentowanej edukacji. Wyobrażenie przeszłości i wiedza o niej – wbrew przekonaniom dobrodusznych nauczycieli i pobożnym życzeniom dysponentów polityki historycznej, polityki pamięci i polityki dziedzictwa – nie pochodzi z regulowanej przez państwo i szkołę zinstytucjonalizowanej indoktrynacji historycznej. To raczej żywiołowe uczestnictwo w kulturze kształtuje w nas wyobrażenie świata minionego. Szkoła – a może i uczelnia – pozostawia w nas jedynie strzępy faktografii osadzone na potocznym obrazie dziejów.

Zastanówmy się, jakie pojęcie o przeszłości i wiedzę o niej mógł mieć poznany w pociągu „znawca historii”, profesor z politechniki?[3]

Zawodowy historyk z kolei kompetencję swą zawdzięcza terminowaniu w

profesjonalnej wspólnocie. Wszystko, co wie o przeszłości, także bierze z narracji o niej. Pomyślmy o znanych nam wybitnych historykach. Ci zwłaszcza, którzy urodzili się, powiedzmy, sto pięćdziesiąt lat temu, ale i ci wielcy, którzy niedawno odeszli, imponowali erudycją[4]. Swą obezwładniającą ogromną wiedzę zdobyli, studiując źródła pisane, literaturę historyczną, źródła archeologiczne, dzieła sztuki, różnorodne ślady przeszłości, inne nauki o człowieku. Przyjmijmy, uogólniając nieco, że o przeszłości dowiadywali się z profesjonalnego uczestnictwa we wspólnocie badawczej. Uczyli się od mistrzów i rzemieślników. Socjalizując się i kulturalizując, „historyzowali się”.

Warto dostrzec, że zdaniem większości historyków celem poznania historycznego jest odtworzenie świata takim, jaki był. Ustalenie prawdy. Zapytajmy bliżej, co to przynajmniej dla niektórych z nich znaczy. Świat państw, dynastii, etnosów, polityki, miast, zapachów i dźwięków, ludzkich losów i losów

herosów, codziennego bytu, chorób i klęsk elementarnych, handlu, pożywienia, żeglugi, wierzeń, wojen, dyplomacji, władzy, instytucji…? Nieprzeliczalnych rodzajów fenomenów, aspektów i wymiarów minionej ludzkiej rzeczywistości?

Nie da się ponownie powołać do życia ludzi, którzy żyli w przeszłości. Już to samo wyklucza osiągnięcie celu: odtworzyć świat takim, jaki był. Skoro co do tego się zgadzamy, to uznajmy także łącznie roszczenie odtworzenia świata i spełnienie tego roszczenia za utopię. Nie da się odtworzyć świata takim, jaki był, bo nie da się powołać do życia ludzi, którzy tworzyli, używali,

(15)

napełniali go sensami, działali w nim… Przy tym takimi, jakimi wówczas byli.

Ludzie stanowią historii sedno. Bez ludzi nie byłoby historii. Bez ludzi nie ma historii i bez nich nie ma historia sensu. Bez nich w przyrodzie,

środowisku, na planecie nie powstałaby warstwa kultury, która jest ludzkim dodatkiem do tego. To ludzie wygenerowali świat ludzki. Wszystko wokół nas jest obarczone współczynnikiem humanistycznym. Niczego innego nie ma.

Obiektem pożądań historyków jest miniony świat działających ludzi wraz z ich myślowym i praktycznie uchwytnym kontekstem. Gdybyśmy nawet mieli pełną wiedzę o przeszłości, to i tak – zgódźmy się – nie odtworzymy go takim, jaki był. Był bowiem konkretnym, nie tylko pomyślanym światem. Jak dotąd sądzimy, że to niemożliwe.

Nie chodzi mi o to, aby pastwić się nad tą oczywistością. Warto pamiętać o niej i konsekwencjach, jakie z niej płyną.

Pragnienie poznania i rozumienia tej rzeczywistości minionej taką, jaka była, jest jedną z najciekawszych utopii, jakie żywimy po dziś dzień. Kluczowym naszym paradoksem i złudzeniem: dążymy do poznania przeszłości taką, jaka była. Jednocześnie wiemy, że takiej, jaka była, nie ma i nie uda się uzyskać.

Przeszłość, jaką chcemy przywrócić, to ta tylko, która jest nam dzisiaj do czegoś potrzebna.

[1] „[D]ziękuję za taki eunuchowy obiektywizm. Ja chcę nie więcej, ale też nie mniej niż względną prawdę mojego punktu widzenia, jaki zdołałem osiągnąć dzięki mojej ojczyźnie, przekonaniom politycznym i religijnym oraz poważnym studiom. J.G. Droysen, Historyka (fragmenty), w: Opowiadanie historii w niemieckiej refleksji teoretycznoliterackiej i literaturoznawczej od oświecenia do współczesności, wybór, przekład i oprac. J. Kałążny, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2003, s. 122.

[2] Już dzięki bajkom, baśniom, beletryzowaniu codzienności konstytuujemy dziecięcą imaginację i zaludniamy przeszłość. Dawno, dawno temu… (tzn. bardzo dawno, na razie tyle tylko wiemy, co znaczy „dawno”. Za górami, za lasami lub rzekami i morzami…, tyle wystarczy do kształtowania ram przestrzennych

wyobraźni dziecka. Tworzymy temporalno-spacjalny habitus minionej rzeczywistości. Miejsca działań podmiotów sprawczych, uczestników awanturniczych zdarzeń mitycznych opowieści. Konstytuujemy świat dla

podmiotów opowieści rodzinnych, miejsc pamięci o przodkach rodziców, albumy rodzinne… Koordynujemy z nimi dobro/zło, godne/niegodne, piękne/brzydkie, groźne/przyjazne… Tworzy się rzeczywistość wyobrażana dziecka komunikująca emocje i wartości.

[3] Przywołuję tu wydarzenie opisane w przypisie 4 do Wycinanek (10):

Spotkałem w pociągu profesora z politechniki. Ten, widząc, że czytam książkę, jakoby historyczną, zagadnął: ja też znam się na historii (zwrot profesora).

Miałem nauczyciela w liceum. Kazał nam wyuczyć się na pamięć 200 dat – pochwalił się. Do dzisiaj pamiętam. Może mnie pan zapytać… Dobrze,

(16)

odpowiedziałem, i zapytałem: kto komu hołdował w 1525 r.? Profesor odrzekł:

Panie, kto by to pamiętał, tyle lat… Z kolei w czasie pobytu w szpitalu zapytała mnie pani docent, czy to wszystko, co mówią i piszą o Pileckim, to prawda. Jakie wyobrażenie o zawodzie historyka ma oczytana doktor

habilitowana nauk medycznych? A mniej oświeceni współobywatele?

[4] Erudycja może być deskryptywno-faktograficzna, a może być i

eksplanacyjna. Pierwsza idzie tropem pytań: Kto? Co? Gdzie? Kiedy? Jest uzależniona od wydolności pamięci. Druga zaś poszukuje stale odpowiedzi na pytanie: Dlaczego? Eksploatuje zasoby operacyjne i konceptualne wiedzy. Ta pierwsza archiwizuje, ta druga reinterpretuje zasoby myślowe kultury lub konkretnej jej domeny.

Redakcja językowa: Beata Bińko

Wycinanki (13)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (13)

Wiemy już, że za rok minie siedemdziesiąt lat od publikacji czwartego wydania

(17)

Logiki Condillaca, w tłumaczeniu Jana Zanoski, ze wstępem i komentarzami Tadeusza Kotarbińskiego.

Przy okazji inaugurowano serię wydawniczą „Biblioteka Klasyków Filozofii”.

Najpierw pod egidą Państwowego Instytutu Wydawniczego, a jeszcze od 1952 r.

przy Państwowym Wydawnictwie Naukowym.

Signum temporis wydarzenia to takie oto deklaracje jednej ze stron ówczesnej ideologicznej barykady, zaprezentowane przez przewodniczącego Komitetu

Redakcyjnego „Biblioteki”:

Biblioteka Klasyków Filozofii winna ułatwić czytelnikowi zorientowanie się w drogach dziejowych, które prowadziły do ukształtowania się

materializmu dialektycznego, przewodniej dziś doktryny filozoficznej przyświecającej siłom obecnej przebudowy ustroju społecznego. Więc, z jednej strony, uwydatnić kształtowanie się materializmu w walce z idealizmem, z drugiej – wyzwalanie się materializmu z uproszczeń mechanistycznych[1].

Zarazem jednak w tym samym tekście odzywa się natychmiast ktoś inny i dodaje:

Byłoby jednak błędem z punktu widzenia tego właśnie celu, a w tym

większej mierze z punktu widzenia najszerszych perspektyw wykształcenia ogólnego, gdyby się w wyborze dzieł ograniczono wyłącznie do utworów tak czy inaczej materialistycznych. Przeciwnie, by umożliwić czytelnikowi zrozumienie dynamiki dziejów myśli filozoficznej, muszą być uwzględnione kardynalne dzieła myślicieli obcych materializmowi, a nawet niektórych skrajnie idealistycznych, jeżeli stanowiły na swój czas wyraz postępu lub jeśli wywołały potężne poruszenie umysłów[2].

Powyższą asekurację na rzecz tego, aby w jakieś mierze „Biblioteka Klasyków Filozofii” nie była wyłącznie „materialistyczna”, „wypadnie uzupełnić

kryteriami niejako koniunkturalnymi”, pomocnymi w kwalifikowaniu dzieł do serii, pisano wówczas[3]. Okazały się nimi: dostępność tłumaczy specjalistów, potrzeby dydaktyki filozofii, zamysły konkurencyjnych oficyn oraz wynik

dyskusji na temat tego, kto jest, a kto nie jest klasykiem filozofii. Widać, więc, że Komitet Redakcyjny pozostawił sobie w zasadzie wolność wyboru tego, co będzie publikował, zwłaszcza że „Biblioteka” miała wydawać dzieła autorów tworzących nie później niż na początku XIX w. Komitet Redakcyjny BKF uzyskał więc stosowne zabezpieczenie przed spodziewaną presją koniunktury

politycznej. Mógł pomijać „materialistów” i myślicieli społecznych drugiej połowy XIX i XX w., stanowiących zaplecze ideologiczne sił ówczesnej

„przebudowy ustroju społecznego”[4].

W anonsującym „Bibliotekę Klasyków Filozofii” tekście opublikowanym w „Myśli Filozoficznej” w 1951 r. znajdujemy jeszcze coś. Fragment wszyty tu przez koniunkturę polityczną. Akt już nie tylko deklaracji intencji, obarczonych zastrzeżeniami dającymi podstawy, aby owe intencje się nie spełniły. Jest to wręcz nadużycie zawodowe. Konkretna interpretacja filozoficzna dzieła

filozoficznego. Pisząc o Logice Condillaca, po średniku stwierdza się, że to swoista antycypacja marksistowskiego operowania pojęciem praktyki jako

(18)

sprawdzianu prawdy (ale związana z zaufaniem do naturalnego

funkcjonowania umysłu, mającym korzenie w zaufaniu do natury w ogóle…

celowo wszak urządzonej przez Stwórcę); przypadkowa antycypacja dialektyki w rozważaniu znamiennym:

„drzéwo np. i krzew są dwa gatunki zupełnie od siebie różné. Ale drzewo może bydź mniejszé, a krzew może bydź większy; i tak łatwo przyydziémy do takiéy rośliny, która nie jest ani drzewém, ani krzewiém, czyli która jest razém iendém i drugiém…”

Te przykłady – dodaje tu autor – wystarczą, by sobie uprzytomnić, ile tu momentów interesujących dla czytelnika chętnego do obcowania z ideami w perspektywie perypetii dziejowych. A cóż dopiero mówić o cisnących się do głowy zagadnieniach historiozoficznych: jaką formację dziejową reprezentuje Condillac, jakiej warstwie społecznej odpowiadało to wszystko i co z tego za nauka dla zrozumienia Komisji Edukacji Narodowej[5].

Antycypacja marksistowskiej koncepcji praktyki jako kryterium prawdy powiązana z naturalistycznym umysłem biorącym się z zamysłu Stwórcy? Aż trudno uwierzyć, że autorem tych słów jest Kotarbiński. Co z podręcznika logiki francuskiego myśliciela ma wynikać dla zrozumienia Komisji Edukacji Narodowej? Chciałbym wierzyć, że jednak nie Kotarbiński to napisał. Te fragmenty to ideologiczny wstępniak.

[1] T. Kotarbiński, Biblioteka Klasyków Filozofii, w: tegoż, Wybór pism, t.

2: Myśli o myśleniu, Warszawa 1958; pierwodruk: „Myśl Filozoficzna 1951, nr 1/2, cyt. za: tenże, Szkice z historii filozofii i logiki, Warszawa 1979, s.

24.

[2] Tamże, s. 24–25.

[3] Tamże, s. 25.

[4] Zakres pojęcia „klasycy filozofii został zawężony o tyle, że Biblioteka nie obejmuje prac koryfeuszów marksizmu-leninizmu, których dzieła

przygotowują do wydania po polsku inne grupy redakcyjne”. Tamże, s. 23.

[5] Tamże, s. 29–30.

Redakcja językowa: Beata Bińko

(19)

Wycinanki (12)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (12)

Konstatowałem tydzień temu, że zadanie napisania podręcznika do logiki dla szkół elementarnych powierzyła Komisja Edukacji Narodowej filozofowi

ówcześnie uznanemu i kontrowersyjnemu, twórcy sensualizmu[1], Étienne’owi Bonnot de Condillacowi, oświeconemu chrześcijaninowi, którego obszerne wykłady dla księcia Parmy, świadectwo „nowoczesnej erudycji”, sekwestrowano za panowania Ludwika XV. Jego doktrynę, bliską ideom Johna Locke’a, cechowało – jak pisze Kotarbiński – „wprost pozytywistyczne odwoływanie się do

«czuciów» jako jedynego źródła wiedzy”. Grzegorz Piramowicz już w 1779 r.

streszczał i oceniał w obecności króla (sic!) nadesłany przez Condillaca tekst podręcznika. Czy od razu na podstawie tłumaczenia Ignacego Potockiego?

Dodajmy, że podręcznik napisany na zamówienie rządu polskiego ukazał się we Francji już w 1780 r.[2] Polskie wydanie dopiero w 1802 r.:

Logika, czyli pierwsze zasady sztuki myślenia, dzieło elementarne, niegdyś przez Stefana Bonnot de Condillac, opata de Mureaux, Akademiy Francuzkiéy, Berlinskiéy, Parmenskiéy i Lugduńskiéy Członka, na żądanié bywszéy Kommissyi Edukacyi Narodowéy dla Szkół Publicznych napisané i od Niéy aprobowané, a teraz z przydatkiém niektórych objaśniéń i przypisów przez Jana Znoskę, nauk Wyzwolonych i Filozofii Doktora, Prawa i

Historyi w Szkołach Akademickich Wileńskich Professora, z francuskiego na polski język przełożoné, w Wilnie w Drukarni Akademickiéy. R. 1802[3]

Na zwłokę tę wpłynęły losy Komisji Edukacji Narodowej i Rzeczypospolitej.

Niemniej w tych okolicznościach fakt, że podręcznik ten ukazał się i, jak wiadomo, spopularyzowany, dobrze służył edukacji elementarnej.

(20)

Do roku 1819 ukazały się trzy wydania Logiki Condillaca, kolejne, czwarte, dopiero w 1952, już jako świadectwo historii logiki, źródło wiedzy o

kształtowaniu się polskiego języka logiki i filozofii. Dwa przykłady

archaiczności języka polskiego z początku XIX w.: dla Znoski: „obłąkać się”,

„obłąkanie” to tyle, co „błądzić”, „błądzenie”, a „czyn” – to nie akt sprawczy, to po prostu równoznacznik „faktu”[4].

Za rok:

godziwą będzie rzeczą – pisał prawie siedemdziesiąt lat temu Kotarbiński – obchodzić stupięćdziesięcioletni[5] jubileusz ukazania się w szacie polskiej tego dziełka […]. Uprzytamnia się sobie w sposób jasny obraz pięknej kooperacji międzynarodowej w dziele kształcenia szkolnego… Utwór to francuski, inicjatywa polska [por. list zamawiający Ignacego

Potockiego z r. 1777, Wycinanki (11)] i tłumacza polskiego wysiłek, by oddać po sarmacku treść myśli w wyrobionej już bardzo francuszczyźnie wypowiedzianych[6].

[1] T. Kotarbiński, Szkice z historii filozofii i logiki, Warszawa 1979, s.

29; po sarmacku mogłoby to być „czucizmu” É.B. Condillac, Traité des

sensations, w: tegoż, Oeuvres philosophiques, red. G. Le Roy, t. 1–3, Paris 1947–1951, t. 1, 1947; W. Wojciechowska, Le sensualisme de Condillac, „Revue philosophique de la France et de l’étranger” 1968, t. 158, s. 297–320.

[2] É.B. Condillac, La logique ou les Premiers Développement de l’Art de Penser, Paris 1780; tenże, Traité d’Art de Penser, w: tegoż, Oeuvres philosophiques, t. 1

[3] T. Kotarbiński, Szkice…, s. 28. Nota bene Kotarbiński w Wykładach z

dziejów logiki (Warszawa 1985, s. 76) podaje, że przekład polski Jana Zanoski wykonano wedle wydania paryskiego: É.B. Condillac, La logique ou les Premiers Développement de l’Art de Penser, a nie tekstu nadesłanego do KEN jeszcze w 1778 r.

[4] T. Kotarbiński, Szkice…, s. 51.

[5] Mowa jest o roku 1952.

[6] T. Kotarbiński, Biblioteka Klasyków Filozofii, w: tegoż, Wybór pism, t.

2: Myśli o myśleniu, Warszawa 1958; pierwodruk: „Myśl Filozoficzna” 1951, nr 1/2; cyt. za: tenże, Szkice…, s. 28.

Redakcja językowa: Beata Bińko

(21)

Wycinanki (11)

WOJCIECH WRZOSEK Wycinanki (11)

Rok 1773 to kasacja zakonu jezuitów, powstanie Komisji Edukacji Narodowej.

Dobra pojezuickie oddano na cele powszechnooświatowe. Komisja, przejęta koniecznością wychowania światłych i dzielnych obywateli, w sytuacji braku podręczników powołała w 1775 r. Towarzystwo do Ksiąg Elementarnych. Kolegium dziesięcioosobowe pod przewodnictwem Ignacego Potockiego. Ośmiu na dziesięciu członków to duchowni, wśród nich pedagog Antoni Popławski, pijar, autor

generalnego planu nauczania w szkołach, oraz Grzegorz Piramowicz, jezuita, wybitny pisarz pedagogiczny, jak określa go Tadeusz Kotarbiński[1].

Kotarbiński poświadcza zgodność gremium co do celów i metod pracy, jaką nieprzyjazne wobec siebie środowiska zakonne potrafiły ustanowić dla dobra ojczyzny. O ile programy szkolne były uzupełniane przez powstające kolejne, o tyle brakowało podręczników. Nasuwa się pytanie, w jakiej mierze KEN była świadectwem oświecenia elit, a w jakiej przejawem desperacji ministerstwa wobec dezorganizacji szkolnictwa jezuickiego. A może „prapozytywistycznym”

odruchem pracy u podstaw w obliczu upadku państwa?

Zainteresował mnie przypadek logiki jako przedmiotu nauczania szkolnego.

Znamienne, że w sytuacji znaczącego własnego dorobku w dziedzinie logiki, jaki odnotowuje się począwszy od roku 1599 – w tym recepcji dzieł obcych – Komisja Edukacji Narodowej ogłosiła międzynarodowy konkurs na podręcznik logiki w trzech językach, łacinie, francuskim i polskim. Anons o konkursie zamieściła paryska „Nouvelle Ephéméride”. Napłynęło sześć „prospectusów”.

(22)

Żadnemu konspektowi nie udało się uzyskać przychylnej opinii Kolegium.

Konkurs na podręcznik logiki rozpisany przez pijarów i niedawnych jezuitów pod przewodem świeckiego arystokraty, dla celów oświecenia publicznego? A może to efekt wzajemnej nieufności obu zakonów?

Wówczas „ucieczono się” – jak soczyście określa Kotarbiński – do

bezpośredniego zamówienia podręcznika logiki u sławnego „myśliciela, pisarza i wychowawcy”, abbé Étienne’a Bonnot de Condillaca[2]. Ignacy Potocki napisał do niego list (po francusku, 2 września 1777 r.):

Korzysta Pan z przywileju ludzi sławnych; znanym będąc w krajach bardzo nawet odległych, nie wie Pan o czytelnikach, którzy z dzieł jego czerpią światło nauki. Filozofów zawsze poszukiwano, zawsze zwracano się do nich o rady, a częstokroć dokuczano im natarczywością. Nie obroni się więc i Pan przed takimi utrudnieniami, sprzężonymi z Jego powołaniem. Rada wychowania narodowego zleciła mi troskę o podręczniki, co do których zaniechano ogłaszania konkursu publicznego; dotyczy to m.in. logiki. Znając Pańskie dzieła i zważywszy, że Rada kierowała się Pańskimi zasadami, organizując nauczanie publiczne w szkołach wojewódzkich, sądzę, że nikt nie zdoła lepiej od Pana uporać się z tym doniosłym zadaniem. Czyżby Pan, dokonawszy prac na rzecz suwerennego księcia, mógł odmówić użyczenia swych osiągnięć narodowi, który winien być suwerennym. Podaję do Pańskiej wiadomości treść ogłoszonego przez nas programu. Prosimy o napisanie podręcznika logiki po francusku, licząc na grudzień 1779. Rada wychowania może Pana zapewnić, że będzie umiała zarówno ocenić, jak też wynagrodzić Pańską pracę. Gdyby inne zajęcia nie pozwoliły Panu podjąć się tego dzieła, byłbym bardzo, a bardzo wdzięczny za wskazanie kogoś z Francji, kto by mógł wedle Pańskiego zdania odpowiedzieć naszym zamiarom, korzystając z Pańskiej wiedzy i światłych rad. Będzie to w każdym razie ktoś z grona Pańskich uczniów: należy pragnąć, dla dobra

ludzkości, by Pan miał uczniów spośród wszystkich narodów[3].

Zwracam uwagę na szczególną stosowność i zręczność formuły zawartej w liście:

„Rada wychowania może Pana zapewnić, że będzie umiała zarówno ocenić, jak też wynagrodzić Pańską pracę”.

Autor wywiązał się z zadania już rok później. Potocki od razu przetłumaczył pierwszy spory fragment.

[1] „Wycinam” z ustaleń: Kotarbiński, Wstęp (Do: Etienne Bonnot de Condillac, Logika), w: Szkice z historii filozofii i logiki, Warszawa 1979; La logique ou les premiers développements de l’art de pensée E. Bonnot de Condillac z 1780 r., gdzie o sztuce myślenia traktuje się, tłum. polskie Jan Zonosko, z 1802 r.; oraz zamieszczonego w tym tomie odczytu: Logika w Polsce, jej

oryginalność i obce wpływy. (Odczyt wygłoszony w Bibliotece Polskiej Akademii w Rzymie 15 kwietnia 1959), tłum. z francuskiego Izydora Dąmbska, s. 229–256.

[2] O napisanie podręcznika zwrócono się nie do tego, jak już wiemy, kto wziął udział w konkursie, lecz tego, którego maksymę umieszczono w jednym z projektów („złe nauczanie gorsze jest od braku nauczania”). T. Kotarbiński,

(23)

Szkice…, s. 35.

[3] T. Kotarbiński, Wstęp…, s. 40–41.

Redakcja językowa: Beata Bińko

Wycinanki (10)

WOJCIECH WRZOSEK

Wycinanki (10)

Pozostałości kultury materialnej, np. twierdza obronna w zakolu Dniestru czy ślady polskiego obozu wojskowego, pałac książęcy, cerkiew w Chocimiu,

trafiają do zbiorowej pamięci historycznej jako pomyślane i znarratywizowane[1]. Podobnie jak bitwy chocimskie.

Artefakty kultury materialnej – relikty, jak donosi najnowszy kodeks etyczny historyka – nie są świadectwem z góry bardziej wiarygodnym niż tzw. źródła pisane, jak twierdził Jerzy Topolski. Współtwórca metodologii historii i autor Jak się pisze i rozumie historię uważał, że ponieważ źródła pośrednie pośredniczą między nami a tzw. rzeczywistością badaną, to oferują nam przy okazji stosowną dozę subiektywizmu pośrednika. Na przykład tzw. stronniczość, tendencyjność kronikarza, czy to najemnego annalisty, czy to historyka reżimu we francuskim znaczeniu tego terminu. Twierdza chocimska byłaby więc, zdaniem

(24)

Topolskiego, źródłem bezpośrednim. Danym nam jakoby bezpośrednio dzisiaj, gdyż jest śladem, świadectwem badanej minionej rzeczywistości jako jej nieintencjonalna składowa. Ponadto u jej genezy – powiedziałby dalej – nie leżały żadne zamysły „źródłotwórcze” czy akty upamiętniające na rzecz

przyszłych pokoleń, w tym historyków. To nie były i nie są źródła adresowane Topolskiego ani zamierzone Marca Blocha.

Jestem zdania, że twierdza, podobnie jak bitwy, to „bohaterowie opowieści” z dziejów: polskich, mołdawskich, tureckich i tatarskich, wreszcie – niech tam – ukraińskich, ale i kozackich, a i po części rumuńskich, besarabskich… Na tym nie koniec, bo także ruskich, rosyjskich i sowieckich[2]. Ma ona swe historyczne oblicza i wcielenia. Ma też swoją stronniczą rolę do odegrania w pamięci zbiorowej i w tych historiografiach. Mało tego, w dziejach

wojskowości, w historii fortyfikacji, dziejach kultury materialnej też, zwłaszcza jak bardzo się chce albo bardzo musi, nie stronniczyć się nie da.

Jeśli więc Chocim jest wpisany między innymi w losy bohaterów powieści, to kontekstem usensowniającym staje się to, co kreśli Sienkiewicz, a nie to, co maluje Józef Brandt czy przedstawia Jerzy Eleuter Szymonowicz-Siemiginowski, czy wreszcie historyk akademicki. I nie tylko historyk[3]. Mamy wiele różnych opowieści. Nic tu bezpośrednio i z góry wiarygodnie nie jest nam dane.

Wszystkie ślady nabierają historycznego i historiograficznego znaczenia wtedy, gdy są specjalistycznie usensownione i kompetentnie znarratywizowane.

Wybitnym specjalistą od powieści historycznej jest noblista Henryk

Sienkiewicz, uznanym specjalistą jest Leszek Podhorodecki, historyk i mistrz popularyzacji naukowej.

Zapytajmy jednak, co powie student historii tuż po zdanym z sukcesem kolokwium z dat, gdy wyznaczymy mu zadanie: wygłoś publicznie przed grupą koleżanek i kolegów na zajęciach, np. z okazji 400-lecia bitwy lub bez okazji, 10 zdań na temat: „Chocim 1621” lub „Chocim 1673”? Dziesięć zdań o bitwie pod Grunwaldem? Dziesięć odpowiedzialnych, akademickich zdań o Bitwie Warszawskiej? Czy nauczyciele akademiccy wiedzą, co mam na myśli? A daty, proszę bardzo. Ile? Dwieście najważniejszych?[4]

Gdyby student historii miał przygotować na kolejne zajęcia hasło „Chocim 1673” do szkolnego słownika historycznego dla swoich przyszłych uczniów?

Jedno dla licealisty, drugie dla ucznia szkoły podstawowej? Pozwalam sobie wierzyć, że byłoby lepiej. A Chocim w historiografiach krajów

zainteresowanych?

Śniło mi się, że na powyższą propozycję zgłasza się studentka i mówi, że wolałaby sporządzić hasło w rodzaju „miejsce polskiej pamięci Chocim 1673”.

Świetnie, odpowiedziałem. A dlaczego nie 1621? Tu jest – stwierdziła – znacznie mniej źródeł… Czy może nam Pani na początek przygotować referat o czterech przesłankach historiograficznych dla idei lieux de mémoire Pierre’a Nory? Ale ja nie znam francuskiego, oznajmiła. Zrobi to pani na podstawie wstępu do angielskiego wydania[5]. Proszę pamiętać, zaczynamy jak zwykle od biogramu autora. Pół strony wystarczy. Proszę przejrzeć polskie tłumaczenia jego prac. Chętnie, odpowiedziała… A za miesiąc proszę przeanalizować bitwę pod Bouvines Georges’a Duby’ego jako konkurencyjne ujęcie wobec projektu Nory…

(25)

Czy da się sformułować wspólnie z zainteresowanymi podmiotami dziejów wspólne miejsce pamięci Chocim? Czy możliwe są wspólne wyartykułowane i praktykowane miejsca pamięci między uczestnikami dziejów Europy Środkowo-Wschodniej?[6]

[1] Żywię przekonanie, że do pamięci, w tym kolektywnej, trafić mogą jedynie byty myślowe. W żadnym razie nie stany rzeczy praktycznie uchwytne, jeno ich pomyślane/myślowe twórcze reprezentacje. Wyobrażenia naoczne i nienaoczne, jak klasyfikował Kazimierz Twardowski.

[2] Mam tu temat referatu: „Twierdza chocimska a pakt Ribbentrop–Mołotow.

Źródła i interpretacje”.

[3] Pamiętniki o wyprawie chocimskiej r. 1621 Jana hrabi z Ostroroga, Prokopa Zbigniewskiego, Stanisława Lubomirskiego i Jakóba Sobieskiego z rękopisów współczesnych i druków mniej znanych, zest. Pauli Żegota, wyd. Józef Czech, Kraków 1853, w zasobach cyfrowych Biblioteki Kórnickiej PAN.

[4] Spotkałem w pociągu profesora z politechniki. Ten, widząc, że czytam książkę, jakoby historyczną, zagadnął: ja też znam się na historii (zwrot profesora). Miałem nauczyciela w liceum. Kazał nam wyuczyć się na pamięć 200 dat – pochwalił się. Do dzisiaj pamiętam. Może mnie pan zapytać… Dobrze, odpowiedziałem, i zapytałem: kto komu hołdował w 1525 r.? Profesor odrzekł:

Panie, kto by to pamiętał, tyle lat…

[5] From Lieux de mémoire to Realms of Memory, w: Realms of Memory:

Rethinking the French Past, red. Pierre Nora,

http://faculty.smu.edu/bwheeler/Joan_of_Arc/OLR/03_PierreNora_LieuxdeMemoire.

pdf.

[6] A może polsko-francuskie miejsca pamięci? Podobne do Commission franco- québécoise sur les lieux de mémoire communs, Lieux de mémoire,

http://cfqlmc.org/lieux-de-memoire.

Redakcja językowa: Beata Bińko

Cytaty

Powiązane dokumenty

Pantomima: „Jak reaguje zwycięzca, a jak osoba pokonana?”, „Jak można pogratulować osobie, która wygrała?”, „Jak się czuje osoba przegrana?”, „Jak można ją

Otóż pod opieką proboszcza Niedzicy była fundacja na dom starców w Łapszach Niżnych i Frydmanie. O Frydmanie mamy tylko nieliczne wzmianki, jak

- Nie, jest ich dwa razy więcej, bo do parzystych dochodzą jeszcze liczby nieparzyste, których jest tyle samo, co parzystych.. Ale jednocześnie jest ich dwa

śmieję się wtedy, gdy przeszłość się marzy, gdy chcę płakać bez

W me dy cy nie es te tycz nej bo toks jest naj czę ściej wy ko rzy sty - wa ny do li kwi da cji zmarsz czek w gór nej czę ści twa rzy (czo ło i oko li ce oczu). Zmarszcz ki te po

Osiem lat temu CGM Polska stało się częścią Com- puGroup Medical, działającego na rynku produk- tów i usług informatycznych dla służby zdrowia na całym świecie.. Jak CGM

nieszczęśliwą minę, że obelgi więzną mi w gardle. I im dłużej doktor Dusseldorf milczy ze swoją zmartwioną miną, tym bardziej ja czuję się

Kolporter widzi, jak bardzo czekają na Tygodnik Mazowsze, nawet kiedy jest gorzej wydrukowany nie zawsze narzekają. Przekazywaliśmy wpłaty, gazetki, listy, to