'.; ?
$:
'"
...
:..'l"...?•.?:"•..
,/
BOHATEROWIE MORZA
.'
",
R. M. B A L L A N T Y N E
BOHATERdwIE I
MORZA
POWIE?? DLA M?ODZIE?Y
PRZYGOTOWA? DO f'RUKU
ZYGMUNT MICHF\?OWSKl
w y D A W N I C T W O J. K U B I C K I E G O
20 t-?
Zak?. Salezja?ski, Dzia? Grafiki, W#wa, Ks. Sicmea 6. B#13181
ROZDZIA? I.
Czerwone Nabrze?e.
Przed kilku laty znajdowa?a si? w pobli?u brze-
gu Tamizy ma?a ulica, któr? mo?na by okre?li? ja-
ko jedn? z naj skromniejszych i najbardziej zacisz-
nych ulic ówczesnego Londynu.
Bezpo?rednie s?siedztwo tej ulicy by?o uderza-
j?co brudne i gwarne. W powietrzu unosi? si? moc-
ny zapach ?oju i smo?y, co przywodzi?o na my?l
handel i okr?ty. Od g?ównej ulicy bieg?y w bok w?-
skie uliczki wiod?ce ku nabrze?u i sk?adom, a u ich
wylotu widnia?y skrawki kad?ubów statków, buk-
szprytów") i bomów**) na tle b?otnistej wody i dy-
mu. W dzielnicy tej istnia?y dziedzi?ce, na które wy-
chodzi?y nieoszklone ok na, podobne raczej do drzwi,
a pod ?cianami sta?y pot??ne d?wigi. By?y te? pod-
wórza zastawione beczkami i bary?kami, zarzucone
wielkimi kotwicami i ?a?cuchami. Nie brak by?o
tak?e ma?ych sk?adów, stoj?cych na palach.
*) Maszt pochy?y, wystaj?cy nad wod? na przodzie
okr?tu.
**) Drewno poziome, przytwierdzone za pornoc? w?6w
do masztu, drugim ko?cem zawieszone na linie.
s
Co za? do mieszka?ców tej dzielnicy, to szczury
by?y tu zapewne liczniejsze od ludzi.
Dalej w g??b, po l?dowej stronie naszej niepozor-
nej ulicy, sprz?t handlowy i ?eglarski ust?powa? tro-
ch? miejsca przedmiotom s?u??cym do u?ytku do-
mówego.
Wielkie, dobrze od?ywione konie ci?gn??y w?ski-
mi ulicami tak ogromne i ci??kie wozy ora? platfor-
my, i? zdawa?o si?, ?e zmia?d?? one kamienie bruku,
po którym si? tocz?.
Chude, wyg?odzone os?y kroczy?y chwiejnym
krokiem, wlok?c wózki pe?ne gnij?cych jarzyn i nle-
apetycznych ryb, a sprzedawcy wykrzykiwali wrza-
skliwie rodzaj i cen? swych towarów.
Lichwiarze, po?yczaj?cy pod zastaw, narzucali
swój wymi?toszony towar, wystawiaj?c go przed
oknami i drzwiami a? do po?owy chodnika, jakby
chcieli wie?? na pokuszenie pó?nagich oberwa?ców,
Brudni paszteciarze rozk?adali swe zat?ch?e wy-
roby w nieoszklonych oknach wystawowych, kusz?c
niejako g?odnych.
Ludno?? miejscowa by?a ró?norodna, mieszana.
Zamo?ni kupcy i handlowcy, tragarze i wo?nice, pra-
cownicy biurowi i ekspedienci, ocierali si? o bieda-
ków w ?achmanach, m??czyzn i kobiety, o których
nikt nie wiedzia?, czym s? i czym si? trudni?.
Nikt si? te? o to nie troszczy? oprócz pe?ni?cego
s?u?b? policjanta oraz m??czyzny o powa?nej twarzy
w zniszczonym, czarnym odzieniu, z wielk? Bibli?
w kieszeni, który darzy? ich szczególn? uwag?
i ?yczliwo?ci?.
6
Ca?e s?siedztwo obfitowa?o w widoki smutne, lecz
ciekawe.
Nie by?o tam ani jednego miejsca, które by si?
nadawa?o do odbycia popo?udniowej przechadzki.
A jednak i w tej dzielnicy mo?na by?o sp?dzi? czas
po?ytecznie, a ludzie nie gardz?cy biedot? mogli
nauczy? si? tam niejednego.
Pomimo brudnego i ha?a?liwego otoczenia nasza
skromna ulica, zwana wówczas Czerwonym Na-
brze?em by?a wzgl?dnie czysta i spokojna. Prawda,
?e zapach ?oju i smo?y dochodzi? tak?e tutaj, podob-
nie jak i ha?asy, lecz w stopniu umiarkowanym.
Przy tym to w?a?nie Czerwonym Nabrze?u
znajdowa?o si? biuro firmy .Dcnham, Crumps
i S-ka".
W ch?odny, jesienny dzie?, pan Denham sta?
w swym gabinecie przed kom?nkiem, zwrócony ple-
cami do ognia. By? to m??czyzna wysoki, ?ysy, lat
czterdziestu pi?ciu, którego pewno?? siebie starczy-
?aby jednak dla cz?owieka sto czterdziestopi?ciolet-
niego.
·
Pan Crumps siedzia? w ma?ym pokoju i pracowa?
tak zawzi?cie, jakby chcia? odrobi? czterdziestoletnie
zaleg?o?ci i podj?? si? uko?czy? t? prac? przed wie-
czorem.
By? on nadzwyczaj drobny, wyj?tkowo chudy,
bardzo skromny, troch? g?uchy i przekroczy? ju?
sze??dziesi? tk?.
S-ka umar? przed dwoma laty, wi?c nie b?dziemy
si? nim zajmowali. Czynno?ci jego wykonywa? obec-
nie zaufany pracownik firmy.
- ,
"Denham, Crumps i S-ka" byli armatorami.
Uchodzili za ludii bogatych. Pewnym by?o w ka?dym
razie, ?e w biurze przy Czerwonym Nabrze?u pro-
wadzono liczne interesy i ?e Denham mieszka? w ?ad-
nej kamienicy na Russel Square, a Crumps w mi-
?ym domku w Kensington, S-ka za? mia? faeton*)
zaprz??ony w kucyki i zmar? w przytulnej, w?asnej
willi w Hampstead Heath.
Biuro "Denhama, Crumpsa i S-ki" by?o ma?e
i skromne jak i ulica, przy której si? znajdowa?o.
W?ski korytarz prowadzi? do niewielkiego pokoju
frontowego. Pracowa?o tam czterech urz?dników,
którzy - siedz?c na wysokich sto?kach - pisali gor-
liwie w czterech ogromnych ksi?gach.
Matowe szklane drzwi, w kilku miejscach poryso-
wane - co umo?liwia?o kierownikowi firmy podpa-
trywanie pracowników - oddziela?y "biuro" od ga- #
binetu Denhama, który ??czy? si? z pokoikiem
Crumpsa.
- Nie rozumiem, doprawdy... - rzek? pan
Denham sam do siebie i potrz?sn?? ma?ym, srebrnym
dzwonkiem.
Natychmiast .. pojawi? si? goniec w granatowej
kurtce z b?yszcz?cymi guzikami.
- Peekins, masz tu listy. Wy?lij je zaraz. Czy
przychodzi? kto do mnie po po?udniu? Kto? wygl?-
daj?cy na marynarza?
Ch?opiec drgn?? i poczerwienia? mocno.
- Có? tam znowu? Czemu gapisz si? na mnie
i nie odpowiadasz?
I?) Lekki, wytworny, otwarty powth.
8
- Prosz?... pana... - wyj?ka? Peekins nie-
?mia?o - doprawdy, nie chcia?em ?le zrobi?, ale pa-
trzy? tak gro?nie i by? taki ...
-' Có? ty bredzisz, ch?opcze? - przerwa? mu pan
Denham i schwyci? go za ko?nierz. - O czym ga-
dasz? Odpowiedz natychmiast na moje pytanie. Czy
by? tu dzi? m??czyzna o wygl?dzie marynarza?
- By?, prosz? pana. My... my?la?em, ?e to ja-
ki? pijany i nie chcia?em go wpu?ci?. Stoi przed
drzwiami i wali do nich ju? od ...
Urwa? w pó? zdania, gdy? pan Denham wyrzu-
ci? go z pokoju krzykn?wszy:
- Wpu?? gol
W chwil? pó?niej rozleg?y si? ci??kie kroki i wy-
straszony ch?opiec wprowadzi? do gabinetu m?odego,
wysokiego m??czyzn? niezwykle ros?ego, o szerokich
ramionach, licz?cego zapewne oko?o dwudziestu
trzech lat. Gruba kurtka, szerokie spodnie i cerato-
wa czapka zdradza?y marynarza.
Przyby?y zdj?? czapk?. Twarz jego okrywa? ru-
mieniec wzburzenia, a brwi ?ci?gn??a. gniewna
zmarszczka.
- Przepraszam pana - zacz?? troch? 'Ostro,
lecz z odcieniem szacunku - wzywa lunie pan,
a potem ...
_ Wiem, wiem, co pan powie, panie Bax -
wtr?ci? pan Denham. - Nie gor?czkuj si? pan. Mam
nowego go?ca, który jest widocznie niespe?na rozu-
mu. Niech pan siada. Wezwa?em pana, bo chc?, aby?
pan poprowadzi? .Anulk?" do Liverpool'u. S?dz?, ?e
b?dzie pan móg? wyruszy? niezw?ocznie ...
9
- Bez szczegó?owego sprawdzenia stanu szku-
nera-brygu")? -- zdziwi? si? Bax.
- Rozumie si? - odpowiedzia? pan Denham
oschle. - Nie widz? potrzeby ponownego sprawdza-
nia. Je?eli b?dziemy dokonywali napraw tak cz?sto,
jak w dwóch osta tnich latach, szkuner b?dzie nas
kosztowa? wi?cej, ni? jest wart.
- A jednak potrzebuje naprawy - o?wiadczy?
Bax stanowczo. - Uwa?am za swój obowi?zek po-
wiedzie? panu, ?e nie ma na nim od sztaby**), a? po
ruf?**>''<), ani jednej deski czy belki, która by nie by?a
zmursza?a. Pan zap?aci tylko pieni?dzmi, ale moi lu-
dzie i ja mo?emy przyp?aci? naszym ?yciem. Radz?
panu wykre?li? ten statek ze swych ksi?g i naby?
nowy.
- Panie Bax, za m?ody? pan na to, aby udziela?
rad - niepytany. Uwa?am, ?e orzeczenia budowni-
czego, który bada stan moich okr?tów s? miarodaj-
ne w tych sprawach. Mam do niego nieograniczone
zaufanie. Powierzy?em panu "Anulk?" po to, by? panI
j? prowadzi?, a nie krytykowa?. Je?eli si? pan jed-
nak boi ...
_ Ba? si?l - obruszy? si? m?ody marynarz i po-
czerwienia? jeszcze silniej. Nazywa pan strachem
obaw? o ?ycie pa?skich ludzi i o ca?o?? pa?skiej w?a-.
sno?ci?! Gotów jestem ?eglowa? na "Anulce" dopóki
cho? jedna klepka b?dzie si? trzyma?a jej ?eber,
lecz ...
I ,
)?) Okr?t dwu-msztowy z przednim" masztem rejowym
i tylnym szkunera.
)?,:.) Ostro zako?czona przednia cz??? kad?uba okr?tu.
*'?'?) Tylna cz??? okr?tu.
10
Tu Bax urwa? i zagryz? warg?, jakby powstrzy-
muj?c s?owa, których lepiej by?o nie wypowiada?
- A wi?c - odezwa? si? pan Denbarn udaj?c,
?e nie zauwa?y? tej przerwy - nie wspominaj pan
wi?cej o naprawie. Gdy oka?e si? konieczna, zostanie
dokonana. Niech pan b?dzie gotów wyp?yn?? jutro
rano. Zawinie pan najpierw do Dover, gdzie mój
agent udzieli panu dalszych polece?. Do widzenia.
- Do widzenia panu - odpowiedzia? Bax
krótko. "
I
W sta? i wyszed? z gabinetu.
Gdy przechodzi? przez pokój pracowników, jeden
z nich zatrzyma? go, k?ad?c mu r?k? na ramieniu.
-' Co s?ycha?, panie Gwidonie? - zapyta? Bax,
a weso?y u?miech sp?dzi? zmarszczk? z jego czo?a. -
Zdaje si?, ?e pop?ywamy troch? tej zimy, o ile nie
pójdziemy na dno.
- Dla pana jestem Gwido, a nie ?aden pan Gwi-
do - odpowiedzia? m?odzieniec weso?o. - Gdzie b?-
dzie mo?na zasta? pana dzi? po szóstej?
- Pod "Trzema weso?ymi majtkami".
- Dobrze. Przyjd? tam.
- Gwido l - zabrzmia? z gabinetu g?os pana
Denhama.
- Stucham, wuju.
M?odzieniec stan?? z piórem w r?ku przed srogim
obliczem krewnego, który zmierzy? go spojrzeniem
pe?nym niezadowolenia.
Trudno by sobie wyobrazi? wi?ksze przeciwie?-
stwo, jak to, które istnia?o mi?dzy wynios?ym sztyw-
nym i dumnym wujem, a przystojnym, smuk?ym
i szczerym siostrze?cem.
11
- Ile razy mam ci powtarza?, ?e "wuju" to
odezwanie si? zbyt poufa?e, nieurz?dowe i zupe?nie
nieodpowiednie w biurze, zw?aszcza w obecno?ci in-
nych pracowników, a twoich kolegów.
-, Ale? wuju, nie chcia?em ...
- Do??. Nie ??dam t?umacze?, lecz stosowania
si? do moich zarz?dze?. Przypuszczam, ?e zechcesz
wyjecha? na kilka. dni?
__ Tak wuj... tak jest, prosz? pana. O" ile nie
ma pan nic przeciwko temu ...
_ Owszem mam. Jest was w biurze tylko czte ..
rech, a robota musi by? wykonana. A poza tym nie
roz?tniem, dlaczego ludzie m?odzi, zdrowi uwa?aj?,
?e nale?? im si? co roku dwa lub trzy tygodnie p?at-
nego wypoczynku. Ja nie wyje?d?am nigdy ani na
wie?, ani nad morze. B?d? jednak musia? udrleli? ci
urlopu, gdy? cz?owiek nie mo?e wy?ama? si? ca?ko-
wicie spod tyranii spo?ecznych urz?dze?.
_ Dzi?kuj? wuj. .. panu - rzek? Gwido, które-
go serce zabi?o rado?nie na my?l, ?e b?dzie móg? od-
wiedzi? - cho?by na krótko - matk?, mieszkaj?c?
nad morzem.
Przez ostatnich bowiem jedena?cie miesi?cy by?
poprostu przykuty do pulpitu w biurze na Czerwo-
nym Nabrze?u.
_ Do widzenia. K?aniaj si? matce. Czy chcesz
jeszcze co? powiedzie?? - zapyta? pan Denham,
widz?c, ?e siostrzeniec patrzy z zak?opotaniem w po-
d?og?.
_ Tak jest - odpowiedzia? Gwido zebrawszy
si? na odwag?. - Czy pan wie, ?e u wybrze?a Kent
statki ulegaj? cz?sto rozbiciu?
12
- Wiem o tym a? nazbyt dobrze. Ponie?li?my
znaczn? strat? wskutek rozbicia si? tam "Mewy".
- Tak, rozbicie si? "Mewy" by?o ci??k? strat?.
Straci? pan bowiem nie tylko pi?kny okr?t i bogaty
?adunek, zgin??o wówczas tak?e dwudziestu dwóch
ludzi. Katastrofa ta wywar?a tak wstrz?saj?ce wra-
?enie na mieszka?cach Deal i Walmer , miejscowo?ci
w pobli?u których s? wydarzy?a, ?e na ogólnym ze-
braniu postanowiono zakupi? ?ód? ratunkow?.
-- I có? z tego?
- Otó? mama obieca?a równie? poprze? t? spra-
w?' ale maj?c skromne ?rodki nie mo?e da? du?o.
I ja z?o?y?em niewielk? sum?.
- Zarabiasz nie wiele. Bardzo to nierozs?dnie,
?e trwonisz w ten sposób pieni?dze.
- Trwoni??
- Tak. .?Je do czego zmierzasz?
- My?la?em... s?dzi?em. .. by?em pewny. .. ?e
i wuj da co?kolwiek na tak po?yteczny cel ...
- Tak? - przerwa? pan Denham. - A wi?c
omyli?e? si? bardzo. Nie daj? nigdy na cele dobro-
czynne. Jest to b??dna zasada. Zwi?ksza si? przez to
tylko liczb? przest?pców i ?ebraków.
-- Ale? wuju, przecie? to nie jest zwyk?a dobro-
czynno?? -- nastawa? Gwido. - ?ód? ratunkowa
mo?e ocali? tam setki istnie? ludzkich! Ach, gdyby
wuj by? widzia?, tak jak ja, straszliw? rozpacz malu-
j?c? si? na twarzach ludzi, uczepionych olinowania,
b?d?cych zaledwie o rzut kamieniem od brzegu,
o który fale bi?y z tak? zaciek?o?ci?, ?e jedynie ?ód?
ratunkowa zdo?a?aby si? na nich utrzyma?! Gdyby
wuj by? s?ysza? przejmuj?ce krzyki rozpaczy, gdy
13
I
maszty pochyli?y si?, pogr??aj?c wszystkich w sza-
lej?cych odm?tach - jestem pewny, ?e wówczas
wuj da?by na ten cel sto funtów albo i wi?cej.
- Nie dam ani grosza. ?ód? ra tunkowa mo?e
si? równie dobrze przewróci? jak ka?da inna. A zda-
rza?o si? ju?, ?e za?oga ratownicza gin??a razem
z tymi, którym po?pieszy?a z pomoc?. Uwa?am, ?e
ludzie po?wi?caj?cy si? ?eglarstwu musz? by? przy-
gotowani na wszelkie niebezpiecze?stwa zwi?zane
z tym zawodem. A teraz, id? ju?. I pozdrów matk?
ode mnie. Oczekuj? ci? od przysz?ej soboty za
tydzie?.
- Do widzenia, wuju. Je?li wuj zobaczy kiedy
burz? na lTIOrZU i rozbicie si? okr?tu, zmieni wuj za-
pewne swój pogl?d na u?yteczno?? ?odzi ratunkowej.
ROZDZIA? II.
W winiarni.
"Trzej weseli majtkowie" by?a to winiarnia,
w której zbierali si? marynarze.
- Ale?cie tu nakopcili! Te, Bill, otwórz no tro-
ch? luk?, bo si? udusimy - krzykn?? gromki g?os
w chwili, gdy Gwido wszed? do niewielkiej izby,
gdzie kilkudziesi?ciu ha?asuj?cych marynarzy sie-
dzia?o w· ob?okach dymu.
Gwido rozejrza? si? dooko?a, nie mog?c przebi?
wzrokiem ciemnej zas?ony, która spowija?a wszyst-
ko. Szuka? widocznie kogo?.
14
•
- No ch?opcze, rzu? kotwic?! - zawo?a? kto?
z po?ród naj g?stszych k??bów dymu. - Grunt tu
dobry.
- A czego si? napijesz? Je?li skorzystasz z za-
proszenia? - zapyta? drugi g?os.
-I Czy jest tu Jan Bax? - zapyta? Gwido.
- Ach, to ty, bracie'? Ster prosto l Uwaga! Ska?y
po podwietrznej! W prawo ster! Ano, by?em pewny)
?e nie wyminiesz tych raf i wpadniesz na nie -
o?wiadczy? Bax, gdy jego przyjaciel potkn?? si?
o trzy czy cztery spluwaczki.
Po czym doda?:
- No, siadaj. Napijesz si? czego??
- Nie, dzi?kuj?. Co za wstr?tna nora. Jak mo?-
na tu je??! Cho?, pogadamy sobie na dworze, na
?wie?ym powietrzu.
- Poczekaj troch? - rzek? Bax. - Nie mia?em
nic w g?bie od szóstej rano, a dopiero zacz??em je??.
Wobec tego Gwido usiad? i zamówi? szklank?
piwa.
?
_ Ohej szyper! - krzykn?? jaki? szorstki g?os
ode drzwi. - Czy Jan Bax jest tutaj w porcie?
- Jest - odpowiedzia? poszukiwany. - Ster
prosto, stary l Uwa?aj! Ska?y po podwietrznej!
- Trzymam wprost - rzek? t?gi marynarz, ste-
ruj?c pos?usznie we wskazanym kierunku i po
chwili "zakotwiczy? si?" 'Obok naszych dwóch przy-
jació?.
- Co s?ycha? dobrego, kapitanie Laker? - za-
pyta? Bax, podaj?c mu r?k?.
-- Wszystko po staremu - odpowiedzia? kapi-
tan, zamykaj?c podan? d?o? w swej pot??nej pi??ci,
s?katej i mi?sistej, pokrytej bliznami.
15
- A co pan tu robi, panie Gwido?
? Przyszed?em zobaczy? sl z Baxem.
- Kr??yli?my, szukaj?c tego samego okr?tu,
wi?c spotkali?my si?.
- A jak?e. Lecz teraz, gdy? mnie pan ju? zna-
laz?, kapitanie, powiedz czego chcesz ode mnie? _
zapyta? Bax.
- Kolego, wracam do domu i upraszam o koj?
na .Anulce" .
---< Ani mowy o tym, kapitanie. Zna pan prze-
cie? przepisy.
- Pojad? jako nadliczbowy - nalega? Laker.
- Czy to nie dziwne, panie kapitanie, ?e mam
do Baxa tak? sam? pro?b?? - odezwa? si? Gwido.
-, Bax, przecie? z ciebie dobry ch?op, zabierzesz nas
obu. Zar?czam, ?e wuj nie we?mie ci tego za z?e.
- Jak tak, to co innego - rzek? Bax. - Je?eli
bierzesz odpowiedzialno?? na siebie, przyjm? ci?
ch?tnie na "Anulk?". Dostaniesz najlepsz? koj?. Czy
wiecie, ?e kocham ten stary okr?t, cho? nie zdatny
ju? jest do ?eglugi? To moja pierwsza mi?o??.
- Dobrze mówisz - rzek? kapitan, nabijaj?c
sobie fajk?.
Uko?czywszy t? wa?n? czynno?? spojrza? z uro-
czyst? powag? w pi?kne, m?skie oblicze m?odego
?eglarza, dla którego ?ywi? nieograniczony podziw.
Gdy Bax by? malutkim Jasiem, Laker hu?ta? go
na kolanach, potem nauczy? go robi? ?ódki, p?ywa?,
?ios?owa?, a kiedy ch?opiec podrós?, ?eglowa? z nim
nieraz na tym samym lugrze"), gdy wyp?ywali na
*) ?aglowiec.
16
morze podczas szalej?cych burz, aby ratowa? ludzi
lub ?adunek okr?tów rozbitych na Piaskach Goodwin.
--.- No, czas na nas. - Chod?cie na statek, je?li
chcecie przedrzema? si?, zanim podnios? kotwic? --
rzek? Bax i przywo?awszy kelnera zap?aci? swój ra-
chunek, po czym wszyscy trzej opu?cili winiarni?. \
ROZpZIAL III.
Uratouxma.
- Gdzie? jest ta ?ód?, ch?opcze? - zapyta? ka-
pitan Laker Baxa. I
- Tu nie daleko. Uwa?aj pan na ?ap? tej kotwi-
cy. W?a?ciciel tych placów powinien doprawdy sma-
?y? 'si? w piekle za zastawianie takich potrzasków na
ludzi. Gwido, uwaga! 'Trudna tu ?egluga w ciemn?
noc.
- Dobrze Bax. Bcd? si? trzyma? tu? za tob?,
wi?c je?li si? przewrócisz, pójdziemy przynajmniej
razem na dno.
Teren, przez który nasi przyjaciele brn?li tak po
ciemku, by? owym niskim obszarem pe?nym b?ota
i starych gratów, tworz?cym pas graniczny mi?dzy
l?dem a wod? i zamieszka?ym przez wspomniane
poprzednio liczne i ruchliwe szczury.
- Trzymaj si? mocno! - hukn?? Laker, po-
tkn?wszy si? o trzon kotwicy. - Czemu nie posta- j
wicie na, tych mieliznach latarni morskiej czy jakie-
go? innego znaku ostrzegawczego?
W prawo stert VI prawo! Stój1 - krzykn??
Bax.
17
Kapitan us?ucha? z w?a?ciw? marynarzowi szyb-
ko?ci?, przez co unikn?? stoczenia si? do wody ze
skraju nabrze?a, dok?d w?a?nie dotarli.
- Ohej n? "Anulce!" - zawo?a? Bax.
Z ciemno?ci odpowiedzia? mu niezw?ocznie ch?o-
pi?cy g?os, po czym rozleg? si? plusk wiose?.
- Obrotny smyk, ten pa?ski siostrzeniec l -
rzek? Bax zwracaj?c si? do Lakera, którego posta?
ledwie odró?nia?, cho? sta? tu? przy nim." - B?dzie
pan mial kiedy? z niego pociech?,
Kapitan chcia? co? odpowiedzie?, lecz ch?opiec,
o którym by?a mowa, przerwa? mu, wyr?n?wszy
dziobem ?ódki o nabrze?e, przy czym wywróci? si?
i upad? na dno ?odzi.
- Czemu wujek mnie nie okrzykn??? - rzek?
ch?opiec z wyrzutem, gdy wsta? i pociera? st?uczone
?okcie.
- Nic ci nie b?dzie. Tak si? pr?dzej nauczysz -
za?mia? si? Laker dobrodusznie i wszed? do ?ódki.
\V chwil? pó?niej przybili do burty "Anulki "
i niebawem kapitan Lalcer i Gwido Foster u?o?yli
si? do snu w dwóch w?skich kojach,
Bax za?, zwolniwszy wachtowego, przemierza?
powoli pok?ad naj ich g?owami.
Przed samym ?witem kapitan zjawi? si? na po-
k?adzie.
- Lekki wiatr zachodnio-po?udniowo-zachodni
- mrukn??, spojrzawszy na chor?giewk?, powiewa-
j?c? na szctycie masztu.
) Nast?pnie obieg? wzrokiem widnokr?g,
18