MARIA BUYNO-ARCTOWA
DZIECI(O MORZA
POWIEŚĆ
WYDAWNICTWO
łtf.ARl.:TA IP WARSZAW/JE
1 9 3 7
DlWKARNIA ZAKŁADÓW WYDAWNICZYCII iii. AUCT, SP. AKC. W WARSZAWIE
CZERNI.4. KO WSKA 225
ANDRZEJ FEUERRING
- Uf! Pracowity był dzień! -
rękawem koszuli pot z czoła.
- Tak! Stary Wig poganiał, że odetc nąć nie było moż
na ... Przywidziało mu się, że będzie w nocy burza, i to nie by- le jaka, skoro robi takie przygotowania - odparł Danek,
majstrując coś przy sieciach, które rybak kazał dziś rozpo-
strzeć w innym, niż zwykle, miejscu. • - Wig nigdy się nie myli, gdy chodzi o morze ... Zna je tak, jak nikt. Chwilami wydaje mi się, że porozumiewają się
z sobą - rybak i morze ... jak dwaj starzy przyjaciele - mó-
wił Zbyszek doprowadzając do jakiego takiego porządku
swoje ubranie.
Obaj chłopcy ubrani byli w obszerne, brezentowe spodnie i grube koszule z zawiniętymi po łokcie rękawami.
Rozpięte kołnierze ukazywały opalone na brunatno szyje „ i część piersi.
- Dziś znów kości trochę bolą po tej morskiej orce -
mówił, przeciągając się, Zbyszek.
- E ... bajki to w porównaniu z pierwszymi dniami. Pa-
miętasz, co?
Zbyszek zaśmiał się wesoło.
- Nie pamiętałbym! Toż gdyby nie leki starego Wiga, ducha bym wyzionął.
_ N o i ja, chociaż mniej trochę cierpiałem od przepale- nia skóry ... Za to wszystkie mięśnie bolały mnie tak, jakby mi je kto pónacinał, a potem solą posypał!
Bracia zaśmiali się znów, radzi, że te chwile są daleko po- za nimi i że teraz znoszą wyśmienicie trudy rybackiego życia.
. Stanęli nad samym brzegiem morza, które śpiewało swą cichą, kołyszącą pieśń wieczorną.
Fale, z dala od brzegu, wysokie, ozdobione białymi grzy- wami, układały się coraz spokojniej w miarę zbliżania się do
lądq,, ahpi;zypadłszy do stóp stojących na piasku chłopców,
drćbne,1',rebrzyste, uległe i potulne, cofały się, uciekając do swej niezmierzonej, potężnej macierzy.
- Piękne je~ morze! - szepnął Zbyszek, z zachwytem błądząc wzrokiem po.!ach, które zachodzące słońce krasiło zmietriającymi się co s unda barwami.
- Powiedz mi, któr raz to powtarzasz? - żartował Da- nek, spóglądając z uśmiechem na brata.
- Nie w4en;i1JJęc;11..,wiem, że powtarzać to będę ciągle, do
końca życia! Morze· jest piękne, a to, na które patrzę w tej chwili, najpiękniejsze ... bo to moje, to nasze - to polskie mo- rze! - z zapałem mówił Zbyszek, lecz zaraz, jakby się za-
wstydził swego entuzjazmu, innym tonem zwrócił się do bra-
ta: -
Trzeba jednak przyznać, że ty miewasz czasami niezłe pomysły! Nie wyobrażam sobie milszego przepędzenia lata ...- Mimo pracy, której nam nie szczędzi stary Wig?
- Może właśnie dla niej... Wszystko razem: i ta praca na morzu, z morzem i dla morza, i samo morze, i stary Wig- wszystko składa się na bajkową całość !
- Widzę, że jesteś dziś nastrojony poetycznie. Ale to nic nie szkodzi! Wig na pewno zada nam jeszcze jakąś pracę,
która ostudzi twoje zachwyty ...
- Mylisz się! O tej porze Wig jest również poetyczny!
O - popatrz!
To mówiąc, Zbyszek wyciągnął rękę w stronę grupy skał, wokoło których z hukiem i trzaskiem rozbijały się fale, oświe
tlone ostatnimi promieniami ledwie już widocznego słońca.
N a jednej ze skałek siedział stary rybak z fajką w ustach, zapatrzony w bezmiar tajemniczych, niezbadanych wód.
Teraz Danek zachwycił się.
- Co za piękny obrazek! żałuję, że nie jestem malarzem:
czuję, że stworzyłbym arcydzieło!
- Stanowczo jesteśmy dzisiaj romantykami! Wobec te- go proponuję, byśmy dokończyli uczty duchowej, naciągnąw
szy Wiga na jakieś opowiadanie .
- Chodźmy do niego! - zaproponował Zbyszek.
- Doskonale! Idziemy! Tylko nie wiem, czy się to na co zda, bo Wig „rozmawia" z morzem, to znaczy, że nie raczy nas zauważyć, a tym bardziej zaszczycić rozmową - odparł
Danek.
Jednak bracia postanowili popróbować szczęścia, i poszli po nadbrzeżnym piasku, mocno ubitym przez ciągłą pracę fal.
Podeszli pod samą skałę, ale jak to przewidywał Danek, rybak nie zwrócił uwagi na nadchodzących, wpatrzony nie- ruchomym wzrokiem w niezmierzoną dal morską.
Morze pociemniało nagle, wraz z ostatnim promieniem, który zgasł z chwilą, gdy skrawek purpurowej kuli słonecz
nej zniknął z horyzontu. Zrobiło się ponuro i groźnie ...
- Zgadzasz się teraz, że Wig ma słuszność, przewidując burzę? - mruknął Zbyszek.
- Tak! Nie bardzo miłą będą miały podróż okręty, które
znajdą się w nocy na pełnym mąrzu ... O! patrz! Zdaje się, że zbliża się jakiś statek. .. Zdaje się, nawet duży... -
- Czekaj! Czekaj! To chyba Polonia! - zawołał Zby- szek, wpatrując się pilnie w przepływający gdzieś daleko statek.
- Co za wspaniały wzrok! Wyczytałeś nazwę na dziobie
statku! - szydził Danek. ·
- Nie bądź za dowcipny! Przeczytałem, ale po prostu w gazecie! Dziś miała z Gdyni wypłynąć wycieczka na Po- lonii.
- Zgadza się. Tylko coś z kalkulacjami, gdy chodzi o czas, nie jesteś w porządku. Polonia miała wypłynąć z Gdyni o 1-ej - a teraz - no, która jest teraz?
- Widzisz, że po zachodzie słońca, o czym zresztą przy- pomina mi gwałtownie żołądek i - twoje złośliwe uwagi!
- Co ma jedno do drugiego? - zdziwił się Danek.
_ A to, że Polak, jak głodny, to zły i sprzecza się o byle co, jak ty przed ch':'ilą. Bo właściwie, co by ci to szkodziło,
gdyby to była Poloma?
- N o, niech sobie będzie Polonia! - pojednawczo mruk-
nął Danek, a Zbyszek, zbliżywszy się jeszcze bardziej do sie-
dzącego wciąż nieruchomo rybaka, krzyknął na cały głos:
- Hej, Wig! Robota skończona ... A jak tam z kolacją?
Rybak siedział chwilę nieporuszony, jakby go nie doszedł głos chłopca, aż nagle wykręcił głowę, wyjął fajkę z ust i rzekł spokojnie:
- Pan Zbyszek dobrze widział: to Polonia płynie tam na pełnym morzu.
- Ale spóźniona bardzo... Przecież z Gdyni do J astrzę
biej Góry nie płynie się więcej, niż dwie godziny?-pośpiesz
nie pytał Danek, chcąc widać skorzystać z tego, że rybak
otworzył usta i wyciągnąć go na rozmowę.
Ale Wig miał dzisiaj swój „milczący" dzień, więc nic nie
odpowiedział, lecz obrzuciwszy raz jeszcze bacznym, jakby
kontrolującym spojrzeniem morze, zsunął się ze skałki i py-
kając fajkę, ruszył w stronę swej chaty, kryjącej się wśród kępek wątłych drzew.
Chłopcy podążyli za nim.
Mieszkali już od dwóch tygodni w rybackiej chacie, bę
dąc zarazem stołownikami starego Wiga. Za „komorne"
i „wikt" płacili pociesznie małe sumki, dodając do nich swą dobrowolną i dość wydatną pomoc w pracach rybaka.
Wyjeżdżali z nim na połów ryb, zastawiali sieci, napra- wiali je i suszyli, nauczyli się oprawiać ryby, przeznaczone na sprzedaż i wędzić węgorze domowym sposobem, z czego
słynął Wig.
Te wędzone węgorze stanowiły największy dochód, z któ- rego rybak utrzymywał się przez cały rok.
Niewiele go zresztą to utrzymanie kosztowało. Wig był
sam na świecie, nie miał ani bliższej, ani dalszej rodziny. Tak przynajmniej wnioskowali chłopcy z zachowania się rybaka, który nigdy ani jednym słowem nie wspomniał o kimś, kto by go bliżej obchodził.
Zbyszek i Danek domyślali się, że w życiu Wiga tkwiła jakaś tragedia i przypuszczali, że to morze, tak głęboko uko- chane przez rybaka, musiało mu kiedyś wyrządzić jakąś krzywdę.
Kto wie? Może ono właśnie przyczyniło się do tego, że był
samotnikiem, a chata jego była pusta i osierocona?
Nie pytali go jednak nigdy o jego sprawy osobiste, za to gdy tylko mogli, wyciągali starego na rozmowy o morzu ...
Wig stawał się wówczas innym człowiekiem: przygasłe
oczy ożywiały się, ponura, surowa twarz pogodniała i nabie-
rała wyrazu, zaciśnięte jakimś szyderczym skrzywieniem usta składały się jakby do uśmiechu i płynęły z nich słowa mądre i piękne.
- To jest jego jedyne ukochanie! Sądzę, że gdyby Wiga
odsunąć od morza, umarłby! - mówili do siebie chłopcy.
Dzisiaj stary rybak był bardziej ponury, milczący i zam-
knięty w sobie, niż zwykle.
Ociężałym krokiem wszedł do chaty i nie zwracając uwagi na chłopców, jakby ich nie było w izbie, przygotowywał skromną wieczerzę, składającą się, jak zwykle, z wędzonych
ryb, chleba i mleka. ·
Ustawiwszy talerze i jedzenie na grubym, kolorowym obrusie, rybak cofnął się w kąt izby, siadł na stołku i ćmił fajkę.
Chłopcy spojrzeli na siebie; takim go jeszcze nie widzieli..
Co mu się stało?
- Cóż to, Wig, nie będziecie z nami jedli?
Nie było odpowiedzi. Rybak siedział nieruchomy, przyga-
słym wzrokiem wpatrując się w jeden punkt. żadne dźwięki zdawały się nie dochodzić do jego świadomości, - był obec- ny w izbie ciałem, ale myśl błądziła gdzieś daleko.
- Ha, trudno! Zabierajmy się do jedzenia bez naszego gospodarza! - mruknął Zbyszek, ale jakoś ani on, ani Danek nie kwapili się do jedzenia.
Po raz pierwszy od czasu pobytu w rybackiej chacie
uświadomili sobie, że jednak ta powtarzająca się codziennie ryba znudziła im się. i nagle zapragnęli jakiejś odmiany.
_ Wiesz co, Zbyszek? Miałbym ochotę przewietrzyć się trochę - rzekł Danek.
_ I ja! Jakoś dziś tu niewesoło.
_ A gdybyśmy tak poszli do Jastrzębiej Góry? Coś tam
przetrącimy, no i zetkniemy się z ludźmi.
- świetny pomysł ! - zgodził się Zbyszek, którego ogar-
nęła tęsknota za środowiskiem, wśród którego żyli zwykle, - za ludźmi, światłem, muzyką ...
- No, to jazda! Tylko musimy się trochę przebrać. ·•
- Doskonale ! Idziemy po naszą „zewnętrzną kulturę" -
zawołał wesoło Zbyszek i obaj ruszyli ku drzwiom, by po schodach, wiodących z sionki, dostać się do swego pokoiku na górce.
- Dobranoc, Wig! Wrócimy za jakieś dwie, trzy godzi- ny! - krzyknął od progu Danek.
Rybak drgnął, jakby się zbudził ze snu i spojrzał na pół
przytomnym wzrokiem na wychodzących.
- Nie będziecie jedli? - zapytał.
- Nie! Zachciało nam się „miejskich" frykasów.
- N o i mamy chęć trochę się przewietrzyć - dodał Zby- szek. - Dobranoc, Wig!
- Czekajcie!... - szepnął rybak nie swoim jakimś, zdu- szonym głosem. - Czekajcie!
- A bo co?
Wig podniósł się ze stołka i zbliżył do chłopców.
Na twarzy jego malowała się udręka.
- Czekajcie! - powtórzył, widocznie walcząc ze so-
bą. - Jeżeli ... gdybyście ... ot, - zróbcie to dla starego ... nie
odchodźcie dzisiaj ... Nie zostawiajcie mnie samego ...
Chłopcy zawrócili natychmiast.
- Ależ najchętniej, Wig! Chcieliśmy pójść, bo nam się zdawało, że wam lepiej będzie samemu ... No, Dan, - zabie- raj się do ryby. Ale wiesz co? Ugotujemy sobie dla rozmai-
tości herbaty.
- Wyśmienicie!
I chłopcy zaczęli się żywo krzątać po izbie, rzucając
ukradkowe spojrzenia na Wiga, który znów opadł na stołek
i nerwowo pykał z fajki, aż niespodziewanie zaczął mówić.
- Moi chłopcy byli tacy, jak wy ... Pewnie nawet jedno- latki... silni, śmiali, weseli, - tak, jak wy!.. .
... Był taki sam wieczór, jak dziś ... Niby nic ... morze ciche,
układne ... Niebo czyste ... Tylko ten wąziutki, nikły paseczek na horyzoncie ... Ale mało kto to widzi... mało kto wierzy ...
Taki sam był wieczór. Mówiłem moim chłopakom, że morze jest złe: śmiali się! Cóż! Zdawało im się, że znają je dobrze,
że nie skryje ono przed nimi nic ... Nie bali się go, - a ufni w swą siłę, - gotowi byli zawsze stanąć z nim do walki.
. !
wła~nieW:
taki wieczór .... ~fo:·ze było takie samo, jak dz1s ... Om, tak Jak wy, do drzwi szli ... Zatrzymałem ich. Tłumaczyli, że chcą sprawdzić sieci..., że wrócą za dwie trzy go-
dziny ... Poszli! '
Zamilkł, kraciastą chustką ocierając pot z czoła i twarzy.
Zbyszek i Danek zbliżyli się doń, słuchając ze współczu-
ciem.
Oto dlaczego Wig sam jest zawsze, opuszczony, ponury ...
Jego dwaj synowie poszli, i - nie wrócili!
Zabrało ich morze, - to morze, które rybak kochał tak
gorąco!
- Po ich wyjściu w dwie godziny rozszalała burza! Wy-
biegłem z chaty. Czarno było, jakby wszystko zalał atrament.
Morze wyło, huczało, grzmiało. Och! Wtedy nie ma ono lito-
ści! Wtedy nie dość mu ofiar!
Pobiegłem do rybaków-sąsiadów prosić o pomoc.
Lecz kto by tam chciał iść na pewną śmierć !
- Twoim synom nie pomożemy, a sami zginiemy war- nie! - odpowiadali, a ja wiedziałem, że mają słuszność.
Tak! Ale oni mieli dla kogo żyć! Mieli żony, dzieci ... A ja tylko tych dwóch moich chłopaków ... Więc cóż, że zginę?
Przecież, gdy ich nie stanie, mnie życie nie będzie potrzebne.
A może, może ... moja ofiara przyda się na co ... Może ich
uratuję? ·
Miałem doskonałą łódkę, twardą, zahartowaną, wytrzy-
małą ... Ileż to ona przecierpiała! Ile razy oparła się druzgo-
cącym falom! Ile razy wyratowała mnie i moich chłopców
z
niebezpieczeństwa.Synowie jeździli swoją, nowej konstrukcji... podobno znacznie lepszej, niż moja ... Na niej pojechali w tę straszliwą
noc ...
Ja w mojej puściłem się na pieniące fale ... Ale już od pierwszej chwili zrozumiałem, że morze mnie nie puści! Wiel- kie wały wody, czarne, z białymi grzywami, waliły mną z po- wrotem o brzeg, ilekroć zdołałem trochę się oddalić, igrały
z moja łódką, to unosząc na swe grzbiety, to rzucając.
w otchłanie, zalewały ją, tłukły, wywracały ...
Nie wiem, jakim cudem trzymałem się w niej, pracując wiosłami z wściekłą zaciętością ... lecz bez żadnej nadziei...
Przecież oni byli gdzieś, daleko ... tam, gdzie fale były sto-·
kroć groźniejsze, stokroć potężniejsze.
Jeżeli w ogóle byli jeszcze ... !
O Boże! Czy żyją jeszcze? Czy Panienka Najświętsza oto-
czyła opieką ich młode życia?
- Szaleńcze! - odpowiadałem sobie w duszy. - Dziś.
morze nie odda nikomu swoich ofiar!
A więc niech i mnie weźmie! Nic mi po życiu!
I znów jakiś błysk nadziei! Może wylądowali gdzieś, w in- nym miejscu ... Może w świetle błyskawic, które co czas jakiś rozdzierały niebo, dojrzę kruchą łupinkę niosącą ku brzegom moich chłopców.
Tak na przemian okrutna rozpacz i błyski nadziei wypeł
niały mą duszę ... Walczyłem z falami, to znów opuszczałem ręce, aż straciłem przytomność.
Ocknąłem się, gdy jasne promienie słońca zajrzały mi
w
oczy. Wokoło było cicho, jasno, pogodnie.Morze szumiało łagodnie, jakby to nie ono niedawno sza-
lało okrutną, niszczycielską siłą.
Zrazu zaśmiała mi się dusza, jak zawsze, gdy na morze
patrzyłem. Ale wzrok mój padł na wywróconą łódkę, na pół zarytą w piasku, - i przypomniałem sobie wszystko!
Zamilkł znowu, a po chwili machnął z determinacją ręką.
- Et! Człowiek twarde ma życie! - mruknął.
Zbyszek położył obie ręce na ramionach rybaka.
- Morze zabrało wam synów, a jednak, Wig, kocha- cie je?
Rybak pokiwał głową.
- I nie dowiedzieliście się, co się stało z waszymi synami?
Nie znaleźliście po nich jakiegoś śladu? Nie odszukano ich
ciał? - dopytywał Danek, głęboko poruszony opowiadaniem rybaka.
- Morze nie oddaje tego, co zabrało! - szepnął cicho Wig, a po chwili, dostrzegłszy nietkniętą kolację, rzekł innym
już tonem, siląc się na spokój:
- Darujcie mi! Zaprzątnąłem wasze młode głowy moją smutną opowieścią ... Darujcie! Po spokój tu przybyliście, ra-
dość i wesele ... Nie powinienem wam smutku w duszę siać ...
Och! Wig! Jeżeli to wam ulgę sprawiło, radzi jesteśmy
bardzo, że nam wasze smutne· dzieje opowiedzieliście! - szczerze zapewnili obaj chłopcy.
- Dziękuję wam. Dobre z was dzieci, i Bogu co dzie11
dziękuję, że mi was zesłał choć na czas jakiś. No, ale teraz jedzcie, i - spać! Zobaczycie, jaki piękny dzień będziemy
mieli jutro! Wyjedziemy na morze skoro świt ... I tak daleko, jak nigdy jeszcze ...
Rybak opanował się już zupełnie, ale chłopcy dostrzegli w jego oczach ból i udrękę, które chciał teraz przed nimi
ukryć i porozumieli się między sobą szybkimi spojrzeniami.
- Myślicie, że w nocy będzie burza? - zagadnął Zbyszek.
- I jaka jeszcze!
- Ano, to trzeba iść co rychlej spać, póki jeszcze spo- kojnie! - mruknął Danek i obaj ruszyli ku drzwiom.
Wig spoglądał za nimi z żalem. W ich obecności było mu
jakoś lżej, - wspomnienia nie były tak ciężkie, - mniej czuł
swoje osamotnienie ... Chciałby ich znów przywołac, chciałby mieć ich przy sobie, - chciał wołać za nimi. ~
Ale nie! Nie można odbierać im drogocennego snu! Niech
śpi~ spokojnie, wypoczywają.
Tymczasem po wąskich schodkach zadudniły szybkie
kroki. .
Wig podniósł niespokojnie głowę: a jednak chłopaki nie
zostają w domu ... - wychodzą ... Za ponura jest dziś dla nich chata rybacka, z jej tragicznymi wspomnieniami. Cóż! Nic dziwnego! Młodzi są, do życia się rwą, wesela i radości pra-
gną!
Westchnął ciężko! Szkoda, że idą! Lżej by mu było z nimi, z ich wesołością, z ich - młodością.
- Hej, Wig! Otwórzcie! Z bagażem do was idziemy! -
rozległy się za drzwiami głosy.
Rybak pośpiesznie otworzył, i do izby wtoczyły się dwie
obładowane siennikami, poduszkami i pledami postacie.
- Nie wygonicie nas, Wig, co? Tam, na górze wichrzysko
już świszczy, aż strach! Jakoś nieprzytulnie ... Wolelibyśmy
z wami być ... Prześpimy się w waszej izbie ... - mówili jeden przez drugiego chłopcy, rozkładając na podłodze sienniki.
Stary rybak spoglądał na nich, nie mogąc ukryć rozrzew-
nienia, a Danek i Zbyszek, udaJąc, że tego nie widzą, krzą
tali się wesoło, nie przestając rozmawiać, z lekka sobie doci-
nać i dowcipkować.
- Mówię wam, Wig, jak Danek zaściele łóżko, to można spać, choćby hulało na dworze sto takich wichrów, jak dzi-
siejszy! ·
- A ty nie myśl, że gadaniem zamydlisz mi oczy! Odda- waj mój koc! Wystarczy ci twój!
- Naprawdę? No, to masz! Czekaj! Ułożymy sienniki
bliżej ściany, będzie wygodniej!
- Bóg wam zapłać, paniczkowie ! Dobre z was chłopaki!
Lżej mi będzie noc tę przetrzymać z wami! - szepnf!.ł Wig, gdy chłopcy wyciągnęli się na siennikach.
A tymczasem za wątłymi ścianami chaty rybackiej bu- rza rozszalała się na dobre. Porywy wichru uderzały w drzwi, okna, trzęsły szybami, waliły w dach, huczały w każdej
szczelinie i razem z głuchym wyciem pieniącego się morza
wypełniały wnętrze izby ponurymi, złowrogimi odgłosami.
- Hm ... Ładna muzyka! Wiesz, Zbyszku, że wolę już
twoje rzępolenie na fortepianie! - pomrukiwał Danek na-
ciągając koc.
- Złe jest dziś morze, oj, złe! Nie wypuści swej ofiary, oj, nie wypuści! - szeptał. Wig, wsłuchując się w coraz
gwałtowniejsze odgłosy burzy.
- A Polonia jest w drodze ... - zaniepokoił się Zbyszek.
- 0 ... Polonia jest duża, świetnie zbudowana ... Maszyny ma doskonałe ... Może się zmierzyć z najpotężniejszą burzą.
Zresztą dzisiejsza noc gorsza jest bliżej brzegów, niż na peł
nym morzu ... A jeszcze i to, że ... wierzcie, to wielka praw- da!... Panienka Najświętsza ma w swej opiece młodą flotę polską ... O! Nieraz ja to obserwowałem ...
Zbyszek i Danek podnieśli się nieco, podparli na łok
ciach, chciwymi oczami wpatrując si~ w rybaka, ale ten
uciął nagle, podniósł się ze stołka i ciężkim krokiem skiero-
,vał się do małej alkowy, oddzielonej od izby rozwieszoną matą.
- śpijcie spokojnie ... Do wichury zaraz wasze uszy przy-
wykną ... A jutro przyobiecuję wam piękną pogodę. Dobra- noc! - rzekł niezwykle serdecznym głosem.
- Dobranoc, Wig! życzymy wam spokojnej nocy! -
zawołali obaj chłopcy.
l -
N o, Danek! Myślisz, iż uda nam się zasnąć przy tym piekielnym hałasie?- Hm... Trudno będzie! Takiej muzyki nie mieliśmy
przez cały czas pobytu nad morzem... Szkoda, że Wig nie dał się wciągnąć w rozmowę... Zacząłby opowiadać i czas
prędzej by przeleciał.
- Biedny on! - szepnął Zbyszek. - A wiesz, że ja wy- czuwałem, iż ten człowiek miał w życiu jakąś tragedię.
- Cóż robić! Taki to już los ludzi, z morzem mających
do czynienia - mruknął Danek.
Zaległa cisza, a po pewnej chwili Zbyszek usłyszał mL.1.- rowy, spokojny oddech brata.
- śpi! - szepnął do siebie z uśmiechem. - Nerwy ma, jak postronki! Nie ulega wątpliwości, że kiedyś wytrzyma najsurowsze badania i zostanie przyjęty do lotnictwa, o czym
tak marzy! ,
Spojrzał serdecznie na śpiącego, naciągnął nań troskli- wie koc, po czym sam ułożył się do spania i wbrew przewi- dywaniom, ani się spostrzegł, jak zasnął. ..,
Jak długo spał, nie wiedział. Zbudziły go jakieś dźwięki, różniące się od przeraźliwych odgłosów szalejącej wciąż
burzy.
Jęki jakieś? ... Głos ludzki? ... Nie! Coś, jakby skowyt? ...
Podniósł się i zaczął nasłuchiwać pilnie. Tak! Najwyraź
niej! To głos jakiegoś stworzenia żywego, który dochodzi chwilami poprzez huki wichru i wycie morza.
A teraz ... To nie wiatr uderza w drzwi... to ktoś się do nich dobija .. .
- Danek! Danek! - zawołał, szarpiąc ramię śpiącego
brata.
- Co takiego? Czego? Kto tu? - nieprzytomnie mru-
czał chłopiec.
- Posłuchaj! Ktoś jest za drzwiami ... ktoś jęczy ... ktoś się dobija ...
. Danek już oprzytomniał i zaczął nasłuchiwać, rozróżnia
Jąc także jakieś niezrozumiałe dźwięki.
Co to mogło być?
W tej chwili mata, zasłaniająca wejście do alkowy, uchy-
liła się i ukazał się Wig z latarnią w ręce.
Twarz miał pokrytą siną bladością, rozszerzone oczy pa-
trzyły obłędnie .. .
- To ... pies ... moich chłopców ... Zginął razem z nimi, - a teraz ... To on! To jego głos! - szeptał nieprzytomnie.
Obaj chłopcy zerwali się z posłania i pośpiesznie nacią
gali na siebie ubranie.
- Uspokójcie się, Wig! Zaraz zobaczymy! - Danek?
Masz latarkę?
- Mam ! Idziemy!
Po szybach i dachu bębniły teraz krople deszczu, a ryki wichru połączyły się z szumem gwałtownej ulewy . •
Wig, ciągle obłędnie patrzący, wysunął się naprzód i sza-
motał z drzwiami, które nie dały się otworzyć, naciskane z zewnątrz przez gwałtowną zawieruchę.
Wreszcie, gdy Zbyszek i Danek przyszli z pomocą, pod-
·dały się, otwierając wstęp do zabezpieczonej przed atakami
wichury chaty.
Rozszalałe żywioły jakby na to tylko czekały. Na stoją
cych w progu napadły fale siekącego i zimnego deszczu, z wściekłością uderzył w nich wicher, a piekielny hałas, tłu
miony przez ściany chaty, ogłuszył ich całkowicie.
Instynktownie cofnęli się, oblani zimnym prysznicem,
oszołomieni gwałtownością atakującej nawałnicy, gdy tuż obok nich błysły dwa przeraźliwe, zielone światła, a jedno-
cześnie jakiś wielki, dziwaczny kształt rzucił się na stojące-
.go na przedzie Wiga z taką siłą, iż ten stracił równowagę
i padł z wielkim impetem na stojących za nim chłopców,
tak iż ci runęli razem z nim na ziemię.
światła latarek, nieco rozpraszające czarne mroki, zga-
.sly. Zapanowała zupełna ciemność, wśród której jeszcze
_groźniejszymi wydawały się odgłosy szalejącej burzy.
W pewnym momencie zabłysły znów zielone ogniki.
- Co za morskiego czorta przygnała nam ta burza? -
przebiegło przez myśl Danka, który z natężeniem wpatry-
·wał się w dwa ·zielone ogniki.
Lecz te zgasły nagle.
Danek? żyjesz? - rozległ się głos Zbyszka.
- żyję. A bo co?
- Zapal światło.
- Właśnie! Czekałbym na twój rozkaz, gdybym to mógł zrobić! - mruknął Danek.
- Masz przecież latarkę.
- Miałem... Ale wypadła mi z ręki i nie mogę jej zna- leźć w ciemnościach. Chyba, że ten morski potwór zaświeci nam znów swymi zielony-
mi ślepiami.
- Co to właściwie mo-
że być? - pytał przyci- szonym głosem Zbyszek, jakby się obawiał podraż
nić nieznanego wroga, bę
dącego tuż obok nich, a niedostrzegalnego w ciem-
nościach.
- Nie mogę się domy-
ślić... Jakiś „morski po- twór".
Tuż obok
jęk, jakby skowyt, jakby sła;be, ledwo dosłyszalne wycie psa, - jednocześnie usłyszeli trzask i na moment rozbłysło słabe światełko zapałki, lecz zgasło natychmiast, zdmuchnięte
atakami wpadającego do sieni wichru.
- Zamknąć drzwi ! - zabrzmiał słaby głos rybaka.
- To się nie da zrobić! Spróbujcie, Wig, zapalić jeszcze
zapałkę. Może mi się uda znaleźć latarkę! - proponował
Danek.
Znów trzask i błysk światła.
- Jest! - krzyknął triumfalnie Danek.
Smuga światła padła w ciemne wnętrze. Danek mecier- pliwie szukał potwora z zielonymi ślepiami, przesuwając światło po całej sionce.
Pod ścianą. wśród różnych rupieci leżał Wig, uwikłany
w jakieś szmaty i sznurki, a obok niego ...
- Cha! Cha! Cha! - zaśmiał się nagle Zbyszek. - Twój ,,potwór morski" jest najzwyczajniejszym kundlem, prze- moczonym doszczętnie i zdaje się, goniącym ostatkiem sił!
- Nep? Czy to ty, Nep? - szeptał drżącym głosem Wig,
unosząc się na łokciu, by lepiej zobaczyć psa.
- Ach! Nie! To nie Nep! - jęknął po chwili, opadając
znów na podłogę.
- Co to, Wig'? Zrobiliście sobie krzywdę? Coś nietęgo się ruszacie? - zapytał Dane~, oświetlając latarką leżące
go bezwładnie rybaka.
Ten nie odpowiedział i nie poruszył się.
- Słuchaj, Dan ! Musimy przede wszystkim zamknąć
drzwi, bo inaczej całe morze ze wszystkimi swoimi potwo- rami wpakuje nam się do sionki. Potem zajmiemy się tym twoim potworem morskim ...
- Wigiem, przede wszystkim ... Jakoś mi się on nie po- doba - mruczał Danek, podnosząc się z ziemi.
- Oczywiście! To przede wszystkim! Ale też dmucha,- niech go! Ciągnij, Dan, drzwi... Oj! Aż zawiasy trzeszczą ...
Ciągnij!
Z wielkim trudem udało się wreszcie braciom zatrzasnąć
drzwi, które wicher przytłoczył do ściany z taką mocą., że poruszyć nie było można.
- Doskonale! Teraz trochę więcej światła. Zapal lam-
pę w izbie, bo z tą moją latarką niewiele da się zrobić, tym bardziej że będą potrzebne obydwie ręce ...
- Oj! Przydałoby się ich ze cztery na każdego z nas.
Noc będzie pracowita ... Poświeć! Muszę znaleźć zapałki!
W świetle lampy sionka wydała się chłopcom istnym po- bojowiskiem: pełno wody, jakieś graty poprzewracane i po- kotłowane, a wśród nich nieruchomy Wig i leżący obok nie- go duży pies, również nieruchomy.
- żyje, czy nie żyje? - pytał Zbyszek, nachylając się
nad zwierzęciem.
- żyje! Przecież to jego ślepia świeciły tym zielonym blaskiem ... Pewnie jakieś bezdomne biedaczysko! Przyłapała
go burza, gdy się gdzieś po wybrzeżu włóczył i dowlókł się
do nas, szukając pomocy. Wygrzeje się, osuszy, dostanie
jeść, - i nic mu nie będzie. Gorzej z Wigiem. Musiał sobie
coś zrobić, padając.
Obaj chłopcy pochylili się teraz nad rybakiem.
- Hej ! Wig! Co wam się stało? - dopytywał troskli- wie Zbyszek. - Boli was co? Możecie się podnieść? Pomo-
żemy wam ... Trzeba do izby ... tu mokro ...
Stary mruknął coś w odpowiedzi i znów uniósł się nieco.
Chłopcy ujęli go z dwóch rtron pod ramiona.
- Zamroczyło was, prawda? Musieliście głową huknąć
o coś ... Ale nogi całe? - badał dalej Zbyszek.
Wig chwiał się trochę, ale' posuwał dość swobodnie, lecz twarz miał jakby przysypaną popiołem i z trudem unosił po- wieki.
Gdy chłopcy prowadząc rybaka, wchodzili do izby, roz-
legł się za nimi przeciągły, żałosny skowyt. Danek obejrzał się. Pies podniósł łeb i patrzył nań mądrymi, proszącymi
oczami.
I -
Nie bójsię,
piesku! I na ciebie przyjdzie kolej ... Nie zostawimy cię bez pomocy ! - uspokajał chłopiec, ale pieszerwał się nagle i z gwałtownym ujadaniem rzucił się ku
niemu. '
Chłopcy, wraz z Wigiem, odskoczyli instynktownie, przy-
bierając pozycję obronną.
Lecz pies nie miał wrogich zamiarów, przeciwnie, usiadł
przed nimi i patrząc pokornie w oczy ludzkie, uniósł łeb
i skomlił, i wył żałośnie.
- Chcesz czegoś od nas, piesku, co? - zapytał Zbyszek.
W odpowiedzi pies zawył jeszcze gwałtowniej, po czym obrzuciwszy kolejno badawczym wzrokiem wszystkich trzech ludzi, dopadł do Wiga, chwycił go za ubranie i począł cią
gnąć ku drzwiom.
Rybak· odzyskał nagle siły.
- Pies wzywa pomocy dla kogoś, kto został na dworze!
Trzeba iść za nim !
Pies, jakby zrozumiał te słowa, puścił ubranie Wiga, i wybiegł do sionki, naszczekując, skomląc i bezustannie
oglądając się, czy idą za nim.
- Doskonale! Idziemy zaraz, tylko was usadzimy wy-
godnie ... - zaczął Zbyszek, ale rybak odzyskał już zupełnie siły i pewnym krokiem szedł za psem.
- Ależ, Wig! Zostańcie ... My sami damy radę ... - przy-
trzymywał starego Zbyszek, lecz Wig potrząsnął tylko głową
i szedł dalej.
Chłopcy spojrzeli na siebie i ruszyli za nim. Znów trzeba
było stoczyć istną walkę z wichurą, by otworzyć drzwi, i znów parę chwil minęło, zanim się przyzwyczaili do szale-
jącej wciąż z jednakową siłą nawałnicy.
- Trzymać mocno latarkę! - odezwał się rozkazującym
tonem Wig. - I nie oddalać się ode mnie ani na krok!
Pies odbiegł od nich na chwilę, lecz zaraz powrócił, bio-
rąc na siebie rolę przewodnika.
Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że chodzi o ratu- nek dla jakiegoś człowieka, - pewno jego pana. Lecz czy nie
przyjdą za późno? Czy zastaną go przy życiu?
Zimne fale uderzyły ich w nogi ... Czy to podobna? Czyż
by morze aż tak daleko wysyłało swe fale? Prawie pod samą chatę Wigową?
światło latarki z trudem rozpraszające ciemności wska-
zywało, że tak jest w istocie!
- Łódką można by tu płynąć! - mruknął Danek.
- Trzymajcie się mocno! - ostrzegał Wig. - Co mo- rze dziś porwie, - to jego!
Pies szedł tuż przed nimi, skowycząc ciągle i wyjąc.
Brnęli w wodzie, smagani ulewą., tarmoszeni wichurą, z trudem utrzymując równowagę.
Okazało się, iż Wig, przed chwilą bezsilny i bezwolny, szedł najpewniej, bacząc czujnie na swoich młodych towa- rzyszy.
Szli dość długo. A właściwie może im się tylko wydawało, że to było długo, bo wyczuwali zmęczenie większe, niż po kilkugodzinnym wiosłowaniu. Z każdą chwilą było ciężej, każdy krok trzeba było zdobywać.
Wreszcie pies zaszczekał głośniej i przypadł do jakiegoś
nieruchomego kształtu, na pół pokrytego wodą.
Obaj chłopcy jednym susem znaleźli się przy nim.
Padło światło ...
- Dziecko! - krzyknął Zbyszek.
Lecz zanim zdołali się pochylić, już Wig był przy leżącym
w wodzie dziecku, porwał je na ręce, odwrócił twarzą ku zie- mi, głową na dół ... pierwszy zabieg, stosowany w wypadkach zatopienia.
- żyje? - zapytali jednocześnie bracia.
Wig kiwnął głową, a potem, huśtając drobną, nieruchomą postać na rękach, szedł w głąb lądu, mimo że w ten sposób
oddalał się od swej chaty.
Pies biegł obok w dzikich podskokach, wydając teraz
dźwięki, oznaczające radość.
Chłopcy pośpieszali za Wigiem, który biegł, jakby mu na- gle kilkadziesiąt lat ubyło.
W pewnej chwili odwrócił się, objaśniając:
- Tą samą drogą już byśmy nie wrócili. Zalałyby nas coraz wyższe fale. Przejdziemy za tym piaszczystym pagór- kiem. Dalej znacznie, ale pewniej.
Rzeczywiście, gdy się oddalili od morza, wichura słabiej
ich atakowała, a przede wszystkim nie potrzebowali już wal-
czyć z falami, które na wybrzeżu coraz podmywały im stopy.
Toteż szli dość szybko.
- Wig! Dajcie mi dziecko! Poniosę! - odzywał się co pewien czas któryś z chłopców.
Ale rybak nie odpowiadał im nawet, lecz szedł, niemal
biegł, mając tuż za sobą psa, wciąż okazującego dziką radość.
Weszli już w zarośla, otaczające chatę od strony lądu.
- W sam czas. Wig już ledwie dyszy! - zauważył Zby- szek.
- A nie oddałby dziecka, żeby nie wiem co! Twardy czło
wiek! - z uznaniem odpowiedział Danek.
Gdy znaleźli się w izbie, wydała im się ona, po drodze,
którą odbyli, najpiękniejszym, najmilszym, najzaciszniej- szym zakątkiem, jaki kiedykolwiek w życiu znali, a zapew- nienie rybaka, że dziecko żyje i żyć będzie, przejęło obu braci
taką radością, iż gotowi byli skakać razem z psem, który nie
okazywał teraz najmniejszego znużenia i wyczerpania, jakby
radość z ocalenia dziecka wróciła mu siły.
A Wig komenderował i zapędzał do pracy.
Ocalone dziecko było dziewczynką, drobniutką, chudą, opaloną, o bujnych płomiennozłotych włosach, które wysy-
chały szybko.
Trudno było określić jej wiek: mogła mieć sześć, siedem, czy osiem lat. A może więcej?
Była ciągle nieprzytomna, ale nie było w jej małej twa- rzyczce nic z owej martwej, zielonkawej bladości, zwykłej
u topielców.
Ubrana była w wypłowiały trykocik kąpielowy, a na drob- nych nóżkach miała gumowe pantofelki, takie, jakich używa
ją dzieci na plaży. To było całe jej ubranie.
Gdy Wig ze sprawnością, jakiej nikt by się po jego du-
żych, spracowanych rękach nie spodziewał, rozebrał małą
z mokrego trykotu, wytarł mocno grubą rękawicą, umaczaną
w wódce, i otulił pledami i poduszkami, wziętymi z sienników
chłopców; nieruchoma twarzyczka zaczęła się z lekka ożywiać, a gdy stary z jakiegoś flakonika, wyciągniętego z ciężkiej że
laznej szkatułki, wsączył w usta dziewczynki parę kropli, po- wieki jej drgnęły z lekka kilka razy, po czym uchyliły się tro-
chę, a z piersi wydobyło się głębokie westchnienie.
- Rozpalcie ogień i zagrzejcie mleka! - rozporządzał
Wig, który rozpromieniał się widocznie, w miarę jak dziecko
zaczynało przychodzić do siebie.
Pies ani na krok nie odstępował dziewczynki, czujnymi, bacznymi spojrzeniami śledząc każde poruszenie rybaka.
Widać było, iż przy jakimkolwiek podejrzanym ruchu ze strony ludzi, którzy otaczali dziecko, stanie w jego obronie,
walcząc na śmierć i życie.
Zbyszek i Danek, spełniając posłusznie wszystkie rozpo-
rządzenia rybaka, z wzrastającym zainteresowaniem obser- wowali tę niezwykłą parę: dziecko i psa.
Jakie losy przywiodły ich tutaj? Kim była ta dziewczyn- h, błąkająca się po nocy po morskim wybrzeżu? Czy to ry- backie dziecko?
Zapewne Wig będzie mógł dać jakieś wyjaśnienie, ale d0- piero później, bo teraz był całkowicie pochłonięty ratowa- niem nieznajomego dziecka. A zabiegi jego okazywały się
coraz skuteczniejsze, bo oto przyszła chwila, gdy dziewczynka szeroko otworzyła oczy i chłopcy zobaczyli jakby szmat mo- rza, umieszczonego w obwódce ciemnych, prawie czarnych
rzęs.
Dziwne to były oczy! Duże, tak duże, że zdawały się zaj-
mować prawie połowę drobnej twarzyczki, miały nieustaloną barwę, wahającą się między zieloną tonią wód i błękitem
nieba, - jaśniejące i ciemniejące co chwila, nieufne, lękliwe, to znów zuchwałe i nakazujące.
Mała syrenka! - szepnął Zbyszek.
- Raczej dziecko morza! - odpowiedział również szep- tem Danek.
Oczy dziewczynki błądziły po całym otoczeniu zrazu nie bardzo przytomnie, potem ze zdumieniem, aż spoczęły na przytulonym do jej nóg psie.
Rozległ się jakiś dźwięk - jedna jakaś sylaba, a w niej
nieskończona radość!
Mała zerwała się, wyswobodziła gwałtownie chude rączy
ny z owijających ją koców i objęła nimi psa.
W powtarzającym się kilkakrotnie dźwięku, który wyra-
żał teraz już nie tylko radość, lecz czułość i serdeczność„
chłopcy rozpoznali wyraz, będący zapewne nazwą psa.
- Tun! Tun! Tun!
Pies skowyczał cichutko, z zachwytem.
- Mleka! - zakomenderował Wig.
- Rozkaz! - mruknął z humorem Danek.
Obaj zakrzątnęli się koło komina i za chwilę Zbyszek pod-
szedł do dziewczynki, podając jej kubek z mlekiem.
Lecz mała przyjęła jego zbliżenie dzikim piskiem, a pies
poruszył się niespokojnie i warknął głośno.
Wig wziął szybko kubek z ręki Zbyszka i wymownym ru- chem wskazał, by chłopcy odsunęli się. Sam zaś zbliżył kubek do ust małej.
Ta spojrzała nań podejrzliwie spod zwichrzonych, złoci
stoczerwonych włosów, opadających w nieładzie na czoło - po czym zaczęła pić, zrazu powoli, jakby niechętnie, bez ustan- ku rzucając w kierunku stojących z boku chłopów płochliwe, złe spojrzenia, potem coraz łapczywiej, już nie patrząc na nikogo .
. - Dajcie jeszcze! - zażądał Wig, gdy mała opróżniła
kubek.
Ale ten drugi dziewczynka ofiarowała psu, nie zważając
na słowa Wiga.
- Pij sama! Psa nakarmię potem!
Pies bardzo sprawnie opróżnił kubek, a wówczas dziew- czynka, nic sobie nie robiąc z otaczających ludzi, nie pusz-
czając z objęć psa, zwinęła się z nim razem w kłębuszek, na-
ciągnęła koc, zakrywając nim prawie całą złotoczerwoną gło·
wę - i zasnęła. ·
Wig odetchnał swobodnie.
- N o i co? _:__ pytali ciekawie chłopcy.
- Wyśpi się do rana - i będzie zdrowa, jak ryba! -
odparł rybak.
- Wiecie może, co to za dziecko? - badał Zbyszek.
Wig wzruszył ramionami.
- Rybackie ... to i mocne. W ody się nie boi.
- Znacie ją?
Wig potrząsnął głową tym charakterystycznym ruchem, który chłopcy dobrze znali: oznaczał on, że nie będzie mówił więcej.
- No, to dobranoc, Wig!-mruknęli z rezygnacją chłop
cy, zbierając swoją pościel, porozrzucaną po izbie.
- Zostańcie z Bogiem! - pożegnał Wig wychodzą
cych.
Gdy się znaleźli w swej izdebce na górze, ogarnęło ich na- gle takie znużenie i senność, iż wszystko przestało ich intere-
sować ! Rzucili się na niedbale zasłane łóżka i natychmiast za-
snęli twardym, mocnym snem, nie zważając na wciąż jedna- kowo szalejącą burzę.
- Danek! Danek!
- A bo co? - niechętnie mruczał Danek, broniąc się na
pół sennie przed Zbyszkiem, zdzierającym z niego koc.
- Wstawaj!
- Ani myślę! Idź do ...
Ale ani energiczna obrona koca, ani niezbyt uprzejme
odsyłanie do piekielnych czeluści nie pomagały.
Zbyszek nie ustępował! Gdy nie mógł zdobyć koca, wy- ciągnął Dankowi spod głowy poduszkę, nie przestając nama-
wiać coraz głośniej :
- Wstawaj! Ranek przepiękny! Po burzy ani śladu!
Wstawaj!
Nic nie pomagało! Danek, zwykle niezbyt miło usposobio- ny, gdy go budzono, dziś był wprost wściekły i Zbyszek tra-
cił już nadzieję, że mu się uda wyciągnąć go z łóżka, gdy
przyszły mu niespodziewanie z pomocą odgłosy z zewnątrz.
Było to szczekanie psa, donośne i radosne, któremu towarzy-
szyły od czasu do czasu jakieś okrżyki, przenikliwe, ostre,
przypominające głos mewy.
Danek zerwał się natychmiast.
- Co to?
- N ie pamiętasz? To nasza mała „syrenka" ze swoim przyjacielem.
- Dziecko Morza!
- Możesz ją i tak nazywać! Ale śpiesz się. Mamy prze-
cież jechać z Wigiem na daleki połów. No i chciałbym po dniu
zobaczyć to wyłowione z morza diablę!
Danka nie trzeba było zachęcać. Szorował się już zawzię
cie i zaniedbując nawet zwykłych, porannych ruchów gimna- 0 stycznych, ubierał się pośpiesznie, a po niedługiej chwili za-
dudniły po schodach kroki zbiegających na dół chłopców.
Tu jednak spotkało ich rozczarowanie: izba była pusta.
N a stole stało mleko, chleb, masło, przygotowane przez rybaka jako zwykłe śniadanie.
Czyżby Wig pojechał na morze bez nich?
Nie było też ani śladu wyłowionej z morza „syrenki".
Umilkło zupełnie szczekanie psa i okrzyki ludzkiej mowy.
- Spóźniliśmy się! - zamruczał gniewnie Zbyszek. - Z tobą to za wsze tak !
- Doskonały sobie! Może to moja wina?
- A niby czyja? Pół godziny upłynęło, zanim raczyłeś oprzytomnieć!
- Właśnie to jest twoja wina! Trzeba było chlusnąć na mnie wiadrem wody! Byłbym zaraz oprzytomniał!
Mimo wzajemnie czynionych sobie wymówek, bracia nie tracili czasu, jedząc pośpiesznie śniadanie ... Wypili mleko, chleb, nasmarowany grubo masłem, kończyli, wychodząc
z chaty.
- Wig pojechał z „syrenką" do jej miejsca zamieszka- nia! - skonstatował Zbyszek, sprawdziwszy, że nie było łódki rybaka.
- Właśnie ! I teraz nic już się o niej nie dowiemy, to pe- wne ! - złościł się Danek.
- No, to jeszcze nie takie wielkie nieszczęście! Po dniu nasza „syrenka" byłaby na pewno mniej tajemnicza, i nie
miałbyś, po powrocie do Warszawy, sposobności chwalić się, że ratowałeś tonące w morzu Dziecko Morza! - żartował Zbyszek.
- Nie gadaj głupstw! żałuję wycieczki z Wigiem. Dzień
wprost bajeczny! Spójrz na morze!
Oczy Zbyszka przy lgnęły już do mieniących się różowo
szafirowymi barwami fal, spokojnych teraz, łagodnych i śpiewnych.
- Słuchaj! Pójdziemy brzegiem w stronę Jastrzębiej
Góry. Po drodze wykąpiemy się, w Jastrzębiej Górze zjemy obiad - a pod wieczór wrócimy!
- Pomysł niezły! Tylko proponowałbym inny kierunek~
W naszych kostiumach nie bardzo dobrze czulibyśmy się
w Jastrzębiej Górze - zrobił uwagę Danek.
- Niech i tak będzie! A więc, w drogę !
I chłopcy ruszyli raźno, ciesząc się perspektywą spędze
nia całego dnia na wędrówce brzegiem morza.
Szli w milczeniu, obaj pogrążeni w niemym podziwie i uwielbieniu dla niezrównanej piękności przypływającego
co chwila do ich stóp morza, gdy wtem zatrzymali się jedno-
cześnie, nie wierząc, czy to, co mają przed sobą, jest złudą,
czy rzeczywistością !
W odległości kilkudziesięciu kroków, oblana różowymi fa- lami, z którymi zdawała się bawić, jak ze swymi przyjaciół
kami, stała wyratowana wczoraj dziewczynka.
- ,,Mała syrenka!" - szepnął Zbyszek.
- Dziecko Morza! - mruknął Danek.
Obaj stali długą chwilę, oczarowani przedziwnym obraz- kiem, jakby wyjętym z jakiejś czarodziejskiej bajki, po czym
ostrożnie zbliżać się poczęli do pluskającej się w morzu dziewczynki.
Zobaczyli teraz leżącego na piasku wielkiego, czarnego psa, który zdawał się pilnować swojej małej pani.
Niestety, i on ich zobaczył widocznie, gdyż zerwał się i za-
vrnrczał groźnie.
Był to zapewne ostrzegawczy znak, gdyż dziewczynka, spokojnie pluskająca się w wodzie, gwałtownie odwróciła swą
czerwonowłosą głowinę, rozglądając się płochliwie, a gdy jej migotliwe, zielone oczy dotarły do stojących nieruchomo bra- ci, wydała przenikliwy okrzyk, ten sam, który chłopcy słyszeli już rano, i zniknęła, jakby była jakimś sennym widziadłem.
Chłopcy spojrzeli na siebie ze zdziwieniem.
- N o, i cóż ty na to? - zagadnął Danek.
- Cóż! Mówiłem, że to syrenka, chociaż nie ma ogona syreniego!
- Syrena, nie syrena ... Ale co się z nią mogło stać? -
niecierpliwił się Danek, rozglądając się badawczo wokoło.
- Czegoż ty się rozglądasz po brzegu? Myślisz, że taka syrenka, albo, jeżeli wolisz, dziecko morza, w krzakach się kryć będzie, albo po drzewach łazić? Po prostu do morza po-
szła ! - zadecydował Zbyszek.,
- 0 ... patrz ... patrz ... tam! - krzyknął nagle Danek, wy- 0
ciągniętą ręką wskazując dwa ciemne punkty, poruszające się na zielonych fa lach. - To ona płynie, a przy niej pies.
Zbyszek zrobił z rąk daszek nad oczami, by lepiej 'widzieć.
- No, no! - mruczał. - Gotów jestem naprawdę przy-
puścić, że to jakieś niesamowite, morskie stworzenie! Płynie,
jakby pobiła wszystkie światowe rekordy pływackie. Musia-
ła przedtem płynąć pod wodą, i dlatego zniknęła nam z oczu tak tajemniczo. No! no! Prawdziwa syrenka! Ale dokąd ona
płynie?
- Właśnie... N a razie oddala się od brzegu, ale przecież
nie może to trwać wiecznie. Musi się skierować do brzegu.
To szalona jakaś dziewczyna. Nie można jej tak zostawić ...
Trzeba coś zrobić ... - denerwował się Danek.
- - A co? Może byś chciał, na przykład, popłynąć za nią,
co? Ładnie by to wyglądało! Niedługo ona by cię musiała wy-
ciągać z wody, jako topielca! - drwił Zbyszek, starając się żartami pokryć swą bezradność i niepokój.
- Wyjątkowo masz słuszność ... Na Wiśle może bym sobie
jakoś poradził nawet z dobrym pływakiem. Ale morze - to
zupełnie co innego! Mimo to nie można tego dziecka zosta-
wiać tak ... Ucieka najwidoczniej ze strachu przed nami. .. nie liczy się z siłami... może utonąć ...
- Zdaje się, że zaczyna płynąć równolegle z brzegiem ...
Wiesz - może będzie lepiej, żebyśmy się wycofali... Wówczas