• Nie Znaleziono Wyników

Antologia współczesnych poetów lubelskich

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Antologia współczesnych poetów lubelskich"

Copied!
199
0
0

Pełen tekst

(1)

W S P Ó Ł C Z E Ś N I P O E C I L U B E L S C Y

(2)
(3)

TOWARZYSTWO PRZYJACIÓŁ NAUK W LUBLINIE

Nr 3 BIBLIOTEKA LUBELSKA Nr 3

Ks. L U D W I K Z A L E W S K I

A N T O L O G I A WSPÓŁCZESNYCH

P O E T Ó W

L U B E L S K I C H

Z Z A S I Ł K U L U B E L S K I E G O Z W I Ą Z K U P R A C Y KULTUR A LN fcl

LUBLIN

SKŁAD GŁÓWNY W KSIĘGARNI SW. WOJCIECHA LUBLIN- POZNAŃ — W ARS Z A W A — WILNO

1939

(4)

La helskie Z«i<la<ly Grafirr-ne wlaAr Adaut Szczuka— Lublin Zamojska 12

(5)

Od wydawcy. Nie łatwo było zdecydować, kogo zaliczyc do grupy

„po tów lubelskich' . W Lubelszczyźnie przebywał czas dłuższy Bo- lesław Leśmian, mieszka obecnie Adam Szczerbowski, Ale przybyli oni tutaj dojrzali, świadomi celów i środków kunsztu poctjckiego i Ziemia lubelska nie odegrała w ich twórczości wazniejszej roli U Urodzili się w Lubelskim- Arnsztajnowa, Ciesielczuk, Czechowicz, Domiński, Gralewski, Grędziński, Jaworski, Iwaniuk, Kasperski, Podstawka, Szczawiej i najmłodszy Pleśniarowicz. Zamieszkiwali lub mieszkają dotychczas Bielski, Bocheński, Kossowski, Łobodowski, Madej, Michalski ^ Antologia obejmuje u t w o r y t y c h z pośród nich, którzy w latach 1 9 2 2 — 1 9 3 7 , s t y k a j ą c się z sobą na terenie Lublina, we wspólnych dyskusjach brali podnietę do doskonaleni;), swych wzlotów na Parnas. Z poetami współdziałali mniej lub wię- cej twórczo- Czesław Bobrowski, Jan Arnsztajn, Feliks Araszkie- wicz, Aniela Fleszarowa, Józef Goetze, Franciszek Gucwa, Samuel Miklaszewski, Kazimierz Wójcik, Wiktor Ziółkowski, H e n r y k Donga, Grupa ta snuła plany wydawnicze, organizowała imprezy kultu ralne, usiłowała otoczenie zainteresować literaturą i w szare ży- cie codzienne wprowadzić nieco światła i piękna. Skupiał ich R e - flektor, Związek Literatów, Lub. T o w . Miłośników Książki, re- dakcja tego lub owego pisina, gościnny dom Arnsztajnowej, pokój którego z lepiej „sytuowanych", czy kawiarnia "[[ B y ł a to swego rodzaju (jak się czasem nazywali) „ p a r a f i a ' . Proboszczował — bez

„rządu dusz" jednak — wydawca niniejszej Antologji. 1f Dzisiaj

„poeci lubelscy" rozlecieli się po świecie. Najwięcej, wiodąc dolę

„chudych literatów", osiadło w Warszawie. Jeden spoczął w piasku mazowieckim w cieniu brzozy snem wiecznym. Antologia niech będzie śladem ich „ p r z e b y t u " lubelskiego Układ Antologii przedstawiał się w y d a w c y jako jedynie logiczny: utwory poetów, istotna część tomiku, na pierwszym planie, — przy końcu objaśnienia bio- i biblio graficzne oraz historia ruchu literackiego w Lublinie R y s u n k i do klisz kreskowych wykonali Stanisław Dąbrowski, H e n r y k Donga i Ze non Waśmewski. Nie wszystkie podobizny i podpisy pomimo starań udało się zebrać T y m tylko brak ich w Antologii należy tłumaczyć

5

(6)
(7)

* •

A n t o l o g i a , obejmująca utwory poetów lubelskich, gotowa jest do druku i mnie to przypadło w udziale napisanie wstępu.

Jest to jedyna okazja, aby pomarzyć na jawie, dać się unieść przypływowi lirycznemu, bo tu jest mój dom poetycki, wię- cej, tu jest nasz dom poetycki. Z ulic i zaułków Lublina, rodzinnego miasta nas wszystkich, albo też przynajmniej miasta najbliższego sercu naszemu wysłuchaliśmy nie- uchwytnych dla obcego powiewów i przeobrażamy je w sło- wa i wiersze siłą ożywiającą. Pisząc o sprawach dalekich i trudnych, nucąc o tym, co proste a wzruszające, nie wiemy nic. Poetów cechuje wielka wiedza niewiedzy. Dane nam jest poznanie i możliwości równie ostre, jak zrozumienie, sprowadzające się do prawdy, że jak każdy człowiek, tkwimy w dziwności istnienia, a próby rozplątania dziwności nie znaczą nic, bo są tylko żuciem wędzidła, dotykaniem prę- tów kraty, za którą podobało się losowi osadzić nas na ziemi, która jest ciałem niebieskim, pędzącym w zawrotnych prze- paściach kosmosu. Uderzeni tym tracimy głowę i zanurzamy się w irracjonalną głębię rymów, aby okami tej nieudolnej sieci złowić co nie co. Połów jest trudny. Ciężki jest trud. f Zapominamy o poetyckich przodkach, którzy czując może to samo, obracali się jednak w łatwiejszych pętach zasad i wierzeń i przesądów. Utrwaleni w różnych przekonaniach wiedzieli przynajmniej, co czarne a co białe. My — nie. f Nas gna wielki niepokój naszego czasu, wahający się między próbami naukowego ujmowania schematu człowieka, dą- żeniem do znalezienia praw, rządzących żywotami całych

7

(8)

narodów i ras, a równocześnie wspierający poczynania moż- nych tego świata gusłami astrologu. Dyktatorzy wierzą w znaki zodiaku, tłumy nie mają czasu ani myśleć, ani wie- rzyć, żyją i nie mają bóstwa ponad życie. „Mienią się być mędrcami, a to tylko szał ich ogarnął" — powiada Pismo Święte. W tym straszliwym zamęcie, w którym jedyną troską społeczeństw jest, czy wojna będzie dziś, czy jutro, w tej epoce nie do opisania, wieszczonej przez średniowieczne proroctwa, obliczające koniec świata na rok 1944, gdziez znaleźć grunt pod stopami? Czego mają dotknąć upadający w nawałnicy, by odżyć, by zaczerpnąć siły nowej ? Tf Miasto rodzinne, ilekroć mi ciężko lub najciężej, do ciebie zwracam się pamięcią, a gdy pamięć twarde przeżycia przypomina — to sercem, to wyobraźnią. Miasto na skłonie pagórka rozło- żone, dzwoniące kościołami dzieciństwa, poddające mury odwiecznych budowli słońcu, które tam tyle razy wscho- dziło to samo, co i gdzieindziej, lecz inne! ^ Ujmując świat w poetyckie kreacje błądzimy wśród półsłów i półuczuć, wikłamy się w to, co niewypowiedziane i tylko jakieś cienie, jakieś lubelskie zamglone sylwety pomagają uprościć wszyst- ko, sprowadzić znów do ludzkiego, prawdziwego człowie- czeństwa, odwrócić klęski sławy, która brzydnie, serca, które pustoszeje. Widzenie miasta — acłi, niekoniecznie prawdziwe, niekoniecznie realne — udziela łaski spokoju odłącza wody od suszy, f Cóż jeszcze zostało? Wiara po- maga wiedzieć, że to, co jest, przeminie i ustąpi miejsca innemu królestwu, lecz jakże dalekiemu. Wiara nie jx>zwala zwątpić, to prawda, ale serce ludzkie już takie jest chciwe, że mało mu wiary: ono pragnie, by słowo ciałem się stało, by było coś, bodajby drobnego, jak liść, byle na tym można było postawić stopy i ujść przed zalewem. Ziemia rodzinna stanowi dla nas takie właśnie azylum. f Wsparci o wspom- nienie uliczek, fragmenty murów ocienionych starymi drzewami, nawet o linię cienia, kładącego się w przezłoco- nym powietrzu tamtejszego lata gdzieś na Jezuickiej czy Złotej ulicy, otwieramy dłonie ku światu i znajdujemy

8

(9)

w nich przygarście pociechy: jest coś więcej niż okropności, jest coś więcej niż zmory, niż duszny opar nowego millenium, Z powiekami opuszczonymi na oczach kołyszemy się marze- niem wielkim, od którego serce rośnie i do gardła podchodzi, dławiąc wzruszeniem: f O, gdyby ludzie oddali się w służbę pięknu z takim zapałem, z jakim oddają się pieniądzowi, uciechom, marnościom! O, gdyby świat cały osypała taka zawieja piękna, jak te groźne śnieżyce dziwności i grozy!

O, ludzie, gdybyście się wszyscy dali tak usidlać poezji, sztuce i innym przejawom piękności, jak dajecie się usidlać wszystkiemu, prócz tego właśnie —radosne byłoby to mil- lenium i skutki takiego przeobrażenia świata byłyby nie- obliczalne, a wstrząsnęłyby wszystkim, co jest, mocniej niż wszelkie przeszłe i przyszłe rewolucje... f Jeśli do tego przyczynić się możemy bodaj ziarnkiem piasku, bodaj jed- nym wierszem w całym życiu naszym, wielka jest nasza nagroda, poeci U f f Józef Czechowicz f f f f

9

(10)
(11)

FRANCISZKA ARNSZTAJNOWA

(12)
(13)

K I E D Y EANNE W S T A J Ą Z O E Z E

Księżyce na łańcuchach pogasły, lekkonogi wiatr przedświtu w przebiegu ulice wita, lęk mroku ścierając z twarzy szarych kamienic.

Za węgłami, przy ziemi nisko, zdradliwie czają się cienie, złe duchy nocy.

Miecz archanielski z pochwy trysnął.

Dnia hasło.

Napiętych cięciw furkoty, złote strzały.

Anielskie roty

z promiennych łuków rażą struchlałe cienie.

Skłębiły się ciemne moce, cofają się w popłochu.

Niebo w ogniu całe.

Poranne wstają zorze.

O Łasko ! Łasko Boża ! A którzyśmy noc przetrwali, 7, sideł mroku wybawieni, Pana chwalmy !

13

(14)

NA Z Ł O T Y M MOŚCIE

I

Z b ierasz w duszy obrazy, dźwięki, światła i cienie, chowasz ]ak skąpiec w skarbcu nagromadzone złoto, W orce dnia powszedniego zajrzysz do nich z tęsknotą,

— pełną zetlałych prochów próżno otwierasz skrzynię, Kat skrzydlaty porywa chwile jedną za drugą,

nocą nieprzeniknioną rzeczy dawne zakrywa.

Przeszłość? nie wiesz, czy była, może śniłeś ją długo, Nagle kształt jakiś, zapach, obraz zmartwychwstał żywy Tak czasem w dzień jesienny chmury wiatrem ruszone promień słońca ukażą, skrawek nieba odsłonią

II

Przypaść gorącą wargą do srebrnej źródła wody,

wciągać rzeźwość w spieczoną wichrowym pędem krtań, smaku nieporównany prężnej chciwości młodej!

Próżne dosytu, wiecznie łaknące dwadzieścia lat!

Bose stopy na łące chłodzić rosą o świcie, głowę zuchwałą rzucić skroś mgły za ziemi grań, żar południa wypijać haustem jak win szklanice, miąższ owoców dojrzałych pochłaniać — szeroki świat.

Zmierzchy szare rumienić namiętnej krwi czerwienią, nocą wić się wśród burzy płomiennej żądzy drgań, dłonie tęskne wyciągać w nieobjęte przestrzenie, próżne dosytu, wiecznie łaknące dwadzieścia lat!

III

O ziemio, ojczyzno snowidzów nieobjęta1

Biorę cię w posiadanie, każda piędź twa święta, którą chyże me stopy przemierzają w biegu moją jest, tyś jest moja od brzega do brzega,

14

(15)

Jam cię stworzył, wyśniły cię sny me skrzydlate Krwią serca mego żyje ruń twych zbóż i kwiatów tchem ducha prę twe wody, szczyt lasów poruszam.

W niebo wzniosę cię, ziemio, lub zatracę duszę!

Łąką, ścieżynką wśród trawy, po kładce z desek dziurawych, za ręce się młodzi biorą, jak dzieci beztroskich dwoje.

Szumią, szeleszczą szuwary, stara wierzba na straży stoi.

Sunie łódź w słońce, bryzg wiosła tęcze nad nimi rozpina, włosy jak zboże ma chłopiec, czarne warkocze dziewczyna Oczy błękitne oczom ciemnym

wiedzę zwierzają tajemną.

W starym sadzie jabłonkowym stoją białe panny młode, sypią biały kwiat na głowy dwojgu młodym.

Pod jabłonią siwa ławka, usta młodych się spotkały Sadzie, sadzie jabłonkowy tajemnicę nam zachowaj

Nie było, nie było sądzone miłości po złotym kroczyć moście.

Nim owoc się zawiązał na jabłoniach —

„do broni!" — krzyk — „do broni!"

Wyszły na spotkanie losom sławinkowskie jary, uderzyły szumnie w kolby nad stawem szuwary załamała ręce wierzba: łódko, łódko biała5

Na kamiennej siwej ławce dziewczyna płakała I V

V

VI

(16)

VII

O, śnie młodzieńczy, o mieczu dobytym za Świętą Sprawę z ogniem szczęścia w oku!

Pociski ziemię zorały głęboko,

by tulić mogło sen młodych jej łono.

Tak białe ciało, a krew tak czerwona, sztandaru barwy płyną dumnie w świty !

Na cmentarzu w Jastkowie stoją rzędem mogiły.

0 Miły mój, Miły!

VIII Po złotym moście tupot młodych lat pod tęczą snów w nieznane,

zdobywcy czeka, trysły z pąka, świat, by wziął go w posiadanie.

1 znów i znów zapachniał biały bez, i w sadzie jabłonkowym

zawieją śnieg bladoróżowych łez posypał się na głowy.

Paciorków wiosła nawlekają ścieg na srebrną nić Bystrzycy,

kajaka burt zaśpiewał, trąc o brzeg:

0 łąko pod księżycem!

Na złotym moście tupot młodych złud czas sniele co godzina,

1 kwiat, i świat skrzydłem wiatraka zmiótł, zwycięski ślad zaginął.

16

(17)

Ż N I W A

Czerwono, zielono

na żółtym aksamicie Podnoszą się, schylają, słońcu, ziemi się kłaniają

chusty w życic.

17

(18)

L U S T R A

D wa lustra. Ktoś nieznany w powietrzu je trzyma.

Jedno jest zawsze za mną, a drugie przede mną.

Szereg świec coraz bledszych, drobniejszych się pali.

Dziewczynki mniejsze, mniejsze, wielkimi oczyma jedne patrzą się na mnie, drugie ścieżką ciemną odchodzą odwrócone i znikają w dali

Podobne są do siebie, chociaż każda inna Milczą, a jednak słyszę ich mowę wnikliwą Znam każdy rys ich twarzy, są moje, a cudze, nieznane, chociaż każda coś mi przypomina, coś bliskiego, co próżno odnaleźć się trudzę, jak zgubione złotego łańcucha ogniwa

18

(19)

M I A S T O

D Ubza w kamień zaklęta, wskroś szarych murów tętniąca.

Węże szyn, gwizdy syren i pęd samochodów wartki.

Drgają druty nad głową: mgłę wieść daleka roztrąca, hieroglifem tajemnym coś wystukując na kartki.

Gna wąwozami ulic tupot o chleb i o życie.

Co dzień przypływie wzbierasz o twardy bruk bijąc co dzień, (Blada twarzy obcego' Nagły rumieńca rozkwicie!)

Krwią cię i żarem serca żywi namiętny przechodzień.

(20)

Zbycie, ocean zachłanny, łakomy pożeracz ducha zewsząd naciera na ciebie: kształty i dźwięki i barwy.

Biada ci, jeśli w zwodniczą pieśń rusałczaną się wsłuchasz, prawdy oblicza nie poznasz, zdradliwą złudzony larwą.

Pali się zar nieśmiertelny w duszy, obejmij płomieniem życia pieniące się fale, pochwycisz w wieczności progu

w niesfałszowanych wymiarach treść bytu w chwili stworzenia, gdy jako żywioł dziewiczy z dłoni wytacza się Boga.

(21)

POD K O Ś C I O Ł E M K S I Ę Ż Y M I S J O N A R Z Y W L U B L I N I E

Pod kościołem Przemienienia lipy zielone!

Drzewa, któreście

łaskawym ochraniały cieniem dziecięce moje lata,

wolne jak one, dziś za kratą.

Szumie!

Pierwszych wynikłych na gałęziach liści Zielony szumie!

Młoda pieśni lipowa pod kościołem starym, cicha wiosenna mowo, którą tłumią

ulicy zuchwałe gwary,

wiatrem kołysane w szmaragdach korony.

Bajko szeptana wśród pojazdów wrzawy:

zza kraty

po wzgórku murawie

biegną ku mnie w trepkach me dziecięce lata.

Szumie, szumie zielony.

L i p y !

Lipy!

Lipy!

(22)

S T A B T M O T Y W

O t ary motyw ułański po głowie się snuje...

Szumi wiatr za oknem... coś wzdycha: niestety1...

Śmierć mnie ucałuje., śmierć mię ucałuje .

Ale nic ty.

Furknęły chorągiewki . ktoś w śniegu cwałuje...

Ułańskie migają czapy i kolety.

To wy?... nie rozeznać., śmierć mię ucałuje, Ale nie ty.

Krzew zielony na oknie. . ktoś po śniegu goni Podlałam go łzami... jutro się rozwinie ..

Jasieńko mój po mnie przybywa w sto koni.

O mój rozmarynie!

Przelecieli jak widma. . jeszcze śpiew się snuje . W ciemnym grobie Jaśko gdzieś w obcej krainie . Śmierć mię ucałuje... nie ty... ucałuje...

O mój rozmarynie!

22

(23)

W I A T R NOCNY NA P L A C U S T A R E J F A R Y

U melancholio zamarłych ulic!

Jak widma bezpowrotnie zaginionych godzin na starym zegarze, co juz przestał chodzić, sędziwe domy stoją,

nieczułe na blask księżyca.

Na pustym placyku wiatr szeleści po cichu suchym listowiem.

To znów, jak psotne chłopię, za rogiem się skuli,

dmie śmiechem, płaczem i echem swarów pieniaczy eh z ulicy,

gdzie ongi palestranci mieli swe siedlisko, straszy

kamienną ciszę, 'ieraz trącił

srebrną strunę miesiąca:

Pieśń o Ziemi Naszej!

Daremnie. Kamienica,

w której stała poety kołyska,

obróciwbzy na Zamek zastygłe źrenice — nie słyszy

— nie odpowie.

(24)

O W O D Z U !

U Wodzu' .. Imię Twoje i postać legendą za życia juz oplotła sława niespożyta

Wnuki kiedyś zazdrościć oczom naszym będą, że patrzyły na Ciebie. Siwa Twoja świta,

1 wój mundur próżny ozdób i galonów złota, znajdą się obok białej Kościuszki siermięgi, jak relikwię pod szkło swe przyjmie je gablota, a młodzież przed mą składać będzie swe przysięgi.

W sercu Polaka wyrył wieczny chwały diament dwoje imion: Kościuszko, Książę Józef . Dziecię z ust matki swej na życia drogę, jak sakrament, brało imion tych dwoje Wodzu' Twoje — trzecie,

24

(25)

G Ł O S P O L E G Ł Y C H

Głęboko, głęboko, w ziemi, gdzie kości nasze próchnieją, słyszymy, gdy przychodzicie z jasnych sztandarów rozwieją.

Słyszymy mowy i apel. Przyłóżcie ucho do ziemi,

krwią naszą przesiąkłej młodą, kośćmi zasianej naszymi.

Wsłuchajcie się w głos jej ostry jak świst pocisków armatnich, za nieme usta żołnierskie da odzew na apel bratni.

II

Którzyśmy na śmierć poszli, by Polska zmartwychwstała, którzyśmy Niepodległą wam spadkiem przekazali, was wszystkiego dziedziców, was, żywych, dziś pytamy, czyście nasz krwią serdeczną napisany testament

już wykonali ?

Czy Polska jest już wielka, czy jest już pełna mocy?

Czy jest już taka, jąką widziały nasze oczy, zanim zgasły na wieki, objawioną na chmurze dymów pobojowiska, jak w słońcu i purpurze w aureoli kroczy ?

111

0 ziemio, ziemio rodzinna, co tulisz nas miłośnie,

wypuść nas z objęć na chwilę! Chcemy przyjrzeć się wiośnie, chcemy zobaczyć, jak skiby pług odwala, jak sieją,

jak się zagony zieloną znowu runią nadzieją.

Chcemy loty podbniebne pierwszych jaskółek powitać, 1 pierwszych bławatków modrość zobaczyć pośród żyta.

O ziemio, ziemio rodzinna, pozwól nam chociaż chwilkę!

Wrócimy zaraz do ciebie, spojrzymy jeszcze tylko, jak śpieszy miedzami dziatwa płowowłosa i bosa

do szkoły, co z krwi naszej młodej i kości naszycli wyrosła.

25

(26)
(27)

KONRAD BIELSKI

(28)
(29)

P R Z Y G O D A

C o dzień wieczorem

z zapachem suchych sosen dojrzałego żyta zapala się na dachach złotym meteorem

lub w kloszach lamp łukowych błękitnie zakwita, bucha pożarem gwaru z barów drzwi otwartych, v\oła z głębi zaułków i placów skrzydlatych, w oknach sklepów nalepia kolorowe karty, rzuca na głowy świateł kwiaty

bą strony nienazwane, dalekie, czarujące, płonące miast obrazy.

Są lasy oddalone, nieskończone rzeki, znane nam z gazet.

Są twarze bladych kobiet, miłości maski, których czaru wyrazić nikt nie potrafi, —- w książkach obrazki,

fotografie.

U wrót pałacu spotkasz czarną damę, która ci ofiaruje upiorną różę.

A może się zdarzyć to samo w każdym podwórzu

"zamknięte drzwi od proga, w oknach firanki —

to już otwarta droga do niespodzianki.

Czujesz ją koło siebie

z pierwszym stukotem kołyski,

a potem jesteś wciąż bardziej jej bliski.

(30)

W mgle wieczornej, co koło latarni uwija złote gniazda w długich oczekiwaniach na dworcach kolejowych śniła mi się daleka jazda.

Szukałem rzeczy nowych na każdej ulicy, Goniłem srebrne szyn wstążki.

Dzień się zamykał wieczorem.

Noc siała gwiazd mgławice na kartki niedokończonej książki.

Daleko w ślad za tobą w zaułkach portowych słuchałem szumu morza.

Wśród huku dźwigarów odbywałem j>odróż na każdym pokładzie.

Wiem, jak kwitnie j)ółnocna zorza.

Byłem w Paryżu, Bagdadzie,

u gór stalowych grani na lądach i wodzie.

Znany mi jest każdy port, stacja, lotnisko.

Szedłem naprzeciw przygodzie, a me wiedziałem,

że jest tak blisko

Wino się leje do szklanek, noc mruga światłami,

rozwija się niemy film zdarzeń,

przybliza się rzekami, morzami, chmurami i juz nie cieszy — przeraża

Pochylasz głowę, mgła łzawi wzrok, wszystko gotowe

i nie możesz się odważyć na jeden mały krok.

(31)

E W O K A C J A

Dardzo jest trudno wywołać z ciemności jakiegoś ducha.

Nie zawsze dobrze się złozy, czasami nie chce usłuchać.

Wiele jest rzeczy potizebnych, magicznych intrumentów Należy się przygotować, uczcić właściwe święto.

Lecz najtrudniej jest o słowo. Jeśli się ono objawi,

świat w biegu można zatrzymać, zrównać się z Bogiem prawie.

Długo w pożółkłych książkach dociekas/ tej tajemnicy,

wnikasz w bezmiary przestrzeni, chwytasz na wędkę księżyce i wreszcie czujesz zaklęcie twórcze, jak soki w drzewie

i myślisz, że juz wiesz wszystko, a teraz dopiero nic nie wiesz.

Już miesiąc me palę tytoniu i miesiąc nie jem mięsa, Patrzę w otwarte słonce, czuwam i nie drgnie mi rzęsa.

Po nocach długo nie śpię, powtarzam słowa bez związku, ciemne znaki na ścianach kreślę jodłową gałązką,

cofam się wstecz myślami aż poza chwile urodzin, nie widzę własnego ciała, nie słyszę bijących godzin.

Jestem już cały wpleciony w liczby, litery, trójkąty, znaki, ptaki, zodiaki Przezywam sen tysiąc piąty Nawiedza mnie dziwna mądrość, ręka astrale dotyka i wtedy ono się zjawia, a potem na zawsze znika ..

Dziś wreszcie ukończyłem posępne rekolekcje i czuję, ze tej nocy stanie się, co ja zechcę.

Magiczne paentagramy na ścianach rozmieściłem i ustawiłem ołtarz do gwiazd zwrócony tyłem.

Na węgle nasypałem trujących ziół odwaru.

Rozpostarłem zasłony magiczne pełne czarów

Rozgniotłem w suchych ustach miązsz zakazanych owoców i wszystkie moce tej nocy wezwałem do pomocy

31

(32)

Oczy przesłania mgła. 1 przeszła chwila długa.

I najpierw zobaczyłem śnieżysta, pierś succuby.

Gorące maki ust i włosów wonne welony.

A potem szły widziadła na mnie już z każdej strony:

twarzy umarłych dym, dłoni proszących smugi, gejzery i wulkany, wichury i szarugi,

oczu przepastne dna, profile głów niezwykłe i wreszcie przyszedł On i wszystko inne znikło.

Widzę: noc płachtą skryła wyspy dalekiej skały;

gęste, lepkie ciemności dokoła się rozlały.

Sen zamarł. Przestrzeń spała. Widziadła, larwy, strachy i blade światło płonęło pod jednym tylko dachem.

A stamtąd w bezmiar przestrzeni gwiazd rozwichrzoną zawieję płonęły rzędem pochodnie i w niebo tworzyły aleję.

Wtedy skostniały w bezruchu, w świateł czerwonych jarzeniu zacząłem głośno go wołać trzykrotnie po imieniu.

A On wyciągnął dłonie, w noc utkwił oczy zielone, zaczął stąpać powietrzem i kroczyć w moją stronę...

W ustach mam gorzki smak i wargi popękane.

Codziennie piję wódkę, zasnąć nie mogę do rana.

Lękam się głośnych słów i kroków na ulicy.

Straciłem wątek snów, zgubiłem klucz tajemnicy.

Powtarzam stare formuły. Rysuję magiczne pieczęcie.

Palę zioła, kryształy. Krzyczę upiorne zaklęcia.

A strach obłędną ręką dotyka mojej twarzy, spojrzenie oczu zabija, dotknięcie dłoni parzy...

Czekam przejęty lękiem, aż wyrwę się z ciała powłoki — ulicą pochodni przyjdzie zabrać mnie z sobą w obłoki.

(33)

DO P R Z Y J A C I Ó Ł

M i n ą ! szereg lat.

Cień nam na drogę padł.

Opadły ręce

Wszystko przed nami jeszcze tak daleko1. . Za każdym krokiem czuje się zmęczenie.

Kiedyż nareszcie popłymem tą rzeką, która daje zapomnienie. .

Ci, co szli z nami, zostali w tyle.

Niewielu juz przed nami

Nam pociągi skandują minione chwile, huczą motory pieśnią upojenia,

a nasze spojrzenia wciąż za gwiazdami.

Szklana tafla zdarzeń rozbija się o czoło.

Sejsmografy notują drżenie wśród czerni.

Stamtąd nikt me woła...

A my wciąż wierni!

Winem złotawym, szklanką czystej wódki otumaniamy głowy.

Przerzucamy myśli na inne platformy.

Tworzymy nową treść, nowe formy.

Siły mierzymy na zamiary.

Mamy wytknięte cele,

a wciąż ścigają nas przeszłości mary i wciąż nas tak mało, przyjaciele!

I nic się więcej stać me może, prócz tego, co się stało.

Innym to starczy, nam wciąż za mało.

(34)

Palcami anten przebiegamy nieba klawiaturę.

Szukamy w głębi ziemi z różdżką w dłoni.

W morzach zanurzamy stalowe łodzie.

Hukiein motorów płoszymy chmury.

Mamy miliony stalowych koni i wszystko na przeszkodzie.

Nocą siedzimy wśród stuku maszyn.

Piszemy książki i gazety, a kiedy wyjdziem na ulicę,

widzimy, że zamknięte jeszcze okiennice i wciąż daleko do mety.

Ścieżki nasze, po któiych kroczym, zarosły chwastem

Ciągle mamy utkwione oczy w szlak ponad nnastem

Życie młotami czoła nam gniecie, na twarze rzuca zasłony.

My wciąż czekamy, az nas oświeci głos z tamtej strony.

(35)

TADEUSZ BOCHEŃSKI

(36)
(37)

W I E C Z Ó R P O D M I E J S K I

N a księżycowej okarynie, na wąziuteńkiej, na żółtawej niebo by pewnie wygrać chciało cudackie sprawy.

Lecz wieczór drętwy jest i szary, a polem ludzkie chodzą smutki:

niebo ochotę utraciło,

księżyc mu z ręki zwisł cichutki.

37

(38)

ZACHÓD SŁOŃCA W K A Z I M I E R Z U DOLNYM

Dopiero był Kazimierz, były wzgórza i rzeka, dopiero się nad miastem dym nieśmiały rozwlekał.

Lecz oto znikł Kazimierz, znikły jesienne wzgórza:

w nocy się i w nicości świat szeroki zanurza.

Ocalała, zachodem w lekkie zmieniona szkłu* o, tylko Wisła: różowe, rozrzewniające dziwo Tak czasem nnłość, nocy oceanem oblana,

dwoma sercami krwawi, najsłodsza, wspólna lana.

(39)

S T A W

H e j stawie, stawie kochany, zielony ty marzycielu'

Odmieniec od miast odegnany, rad tobą staję- u celu.

Mam oczy gdzie rzucić, bo głębią przyjmujesz, jak uściśnieniern.

Majaki się we mnie dębią,

jak fatry nad twoim pierścieniem.

39

(40)

M O C W O O B A C H

N a d włochatą doliny misą niebo, księżyc i gwiazdy wiszą.

Na głębokim tej misy dnie serce bije i płuco tchnie.

Lecz od serca, któremu chłodno, szlak wystrzelił w niebieską odnię.

Szlakiem zwolna, trwożnie, dziecięco pieśń podąża w niebios objęcia.

Ojcze - niebo! Oto mię gwiazdy nie niweczą, księżyc nie miażdży.

Ojcze - niebo! Otom ci syn, jak mój brat, Galaktyki dym.

40

(41)

B A C H

Inne pogotowie palców surowe, sprężysto - kamienne.

Dźwięki winą się w manowczyk, w pełnię.

Jeszcze nie walczą

Z chłodu, co pod widnokręgiem, wysuwa się wąż przeciwnika.

Zaplatają, rozplatają się wstęgi Żadna nie znika

Sieć tętniących kołumien.

Dwie, trzy, cztery kolumny cięż,}

Idą, ważą się, słaniają, górami żelaznymi wstają, zwyciężą

Zbladły, zelzały; mgłą są.

Inne się nimi ojiowiły i najprzód prą, dziesięciosile.

Mnogo

Taniec wrogów, co się kochają Ruja bogów.

Nasycili się, zapadli w ziemię.

W kraterze oczom strach:

widać dno bytu,

którym pr/eplvnąl Bach

41

(42)

D E S Z C Z

.Ueszcz na szybie gwarliwą rozprzestrzenił mapę.

Zygzakami, koliście, prosto płyną krople, jak pijawki, jak lodu pełzające sople.

Była jedna, co na kształt nieomylnej strzały ruchem pewnym, przebojem dumnym i dojrzałym pomknęła. Pomyślałem, że tak samo ludzie łatwo albo mozolnie, trzeźwo lub we złudzie

ciekną z łona wieczności u dół, gd/ie wszystkie ruchy w kościec się popielaty ustoją i kruchy.

42

(43)

D Z I 8

I o jest ten właśnie smutek" życie dziś.

Człowiekiem być me wolno Zabij myśl, vv gruczoł, który hormonem tryska nienawiści, /imen serce! Wtedy nowi staniemy i czyści.

Już nic me wiąże takich z wiekami, co piękna, dobra, prawdy żądały, przeszłość niepamiętna.

Już. nic me woła takich pod księżyc i gwiazdy, me kaze Boga wtęskniać w omrok nieprzyjazny.

W bezbozu i bezludziu plemi się i mnoży

klan półłudków, by w sobie na siebie się srożyć, ciszy nie czcić ni mózgiem tajemnicy giyźć.

To jest ten właśnie smutek, życie dziś.

43

(44)

K O G O Ś P I E W A J Ą P O E C I

lYogo śpiewają poeci? Bogów śpiewają wieczystych, co twarzą mają słonce, a ramionami orkany

Góry śpiewają zębate, gwiazd migotliwych sąsiadki, mórz radosne, a dzikie, rozbałwanione odmęty Lasów grzywę zieloną, gwarną, zwierzęta lodzącą i żółte śpiewają piaski, niebu skwarnemu wydane, ]>almowym się wachlarzem melancholijnie rzeźwiące.

Kogo śpiewają poeci3 Ciebie, słoneczna i chmurna, ciebie, sroga, tajemna jako te gwiazd plonńeniska, ciebie, grzywiasta i gładka jako te płatki różane, ciebie, szczibiotająca słodziej od wód potoczystych, lctora się na wysmukłych nogach kołyszesz jak palma, ciebie, co się nie mieścisz w sercu tającym z miłości, ciebie, duszo żywota, mew vslow łona kobieto.

44

(45)

P Ł A T O M

S ł once na łąkę złotym napływa wodospadem i starożytny wokół rzępoli rząd piewików

Tobie się, zono, barwny spod ręki haft wysnuwa, a czarnych oczu głębie raz po raz tak podnosisz, jak gdybyś groty święte odmykać mogła cudem i miodu z nich na serce fałę sączyła słodką Z brunatnej oto izby, co pachnie poziomkami, Platona księgę czelną wyniosłem pod gałęzie i czytam ci marzenia, które ku bogom rosną, a w serca ludzkie idą, jak nurek w mórz otchłanie.

45

(46)

P R E L U D I A i

L a s to, czy słów już wojna mekrwawa ?

Prawda gotowa, strojna, czy tylko surowa, znojna do innej prawdy zaprawa ?

Wybieram, odmierzam, kroję, wodzem sieczystym stoję wśród zdań

Prężą się, pęd}' puszczają, w jedyny gąszcz dojrzewaja, krzepną, dostojne trwan

II

Tłum dźwięków Układ układów.

Nie znasz, nie kochasz tego A to koło mnie biegło, a to przeze mnie płynęło,

powodzią w gwiazdy się wspięło, powodzią ciebie jjrzynioslo, wiosło

Nie umiem bez ciebie płynąć, nie umiem w niebo zawinąć ni dźwiękiem

Jesteś okrętem i wiosłem, kompasem, żaglem i chlebem.

Karmisz, poruszasz, piowadzis/, porywy niesforne ładzisz

Dźwiękami, tobą i niebem karmiony, palony, szczuty, przez bytu się toc/ę odmęty, dźwiękami i tobą pojęty, dźwiękami i tobą struty, dźwiękami i tobą święty.

46

(47)

STANISŁAW CIESIELCZUK

(48)

« *

(49)

1 utaj jest moja chata: cztery bielone ściany i dwa niewielkie okna... Tutaj jest moja chata...

A tam zaczarowany, i znany i nieznany, i wciąż inaczej nowy rozciąga się krąg świata.

Tu noc mnie ciszą wita i miękkość snu podkłada pod rozmarzoną głowę... Tu noc mnie ciszą wita. . A tam, gdy tylko zgaśnie ostatnia gwiazda blada, wzywa mnie chwila nowa i jeszcze nieprzeżyta.

I tak mi się rozdziela to wielce proste życie, i tak się snuje naprzód nieuchwytnymi dniami...

I jakbym wszystko wiedział, wiedzący to w zachwycie że chata ma jest tutaj, a świat —• za jej oknami.

(50)

Z Ł O T E B A R I E R Y

Obnażony widnokrąg rozjątrza się szerzej surową różowością zaczyna się palić otwarta żyła rzeki, ponad którą mierzy most dwiema barierami do kiólestwa dali Niebo świeżą posoką broczy u podnóża, żółtawe migotania czerwień wsysa drżąca Pęka błękit- nad ziemią zwolna si^ wynurza z kolorowych jłępowin noworodek słońca.

Strzela przed się długimi rzęsami promieni, czoła lasom łaskocze, łąkom brzuchy głas/cze, drażni trawy, aż ł/ami patrzą tęczowymi,

żądła cienkie i ostre wpuszcza rowom w paszcze.

Na śliskiej rzece ciepk wyciska całusy, rumieni wystające z wody słupy cztery, leje blaskiem na mostu zapylone biusv i złotem, żywym złotem oślinią baiiery.

50

(51)

N O C

1 y, nocy wonna — ty, nocy nieskalana, drzewami wzwyż — gwiazdami w dól wisząca!

Tyś w sercu mym — błękitna żywa raria, tyś czysty sen, sączący sok miesiąca Na dachu siadł bielisty światła gołąb, przez szpary drzew różane złoto cieknie.

Dwie drżące gwiazdy śpiewają nad stodołą, jak skrzypce skrzen, jak dwie migotu fletnie.

A lazur lśni — i śnieżą się promienie, tchnąc niby maj, niby dziewczęce włosy.

Ma radość jest — miłością i cierpieniem, me życie jest, jak wielki ból radosny.

Niech z duszy las wygląda, w niebo grając.

Niech cały świat i bezmiar w sobie zmieszczę Boli mnie noc, jej blaski we mnie drgają.

A la/ur lśni. Zawrotnie pachnie przestrzeń!

(52)

Z W Y C Z A J N O Ś Ć

Zwyczajność gada świeżością żywą, zwyczajność chucha sosnowym wiewem.

Spływa ze słońca ciepła prawdziwość, chłop karmi rolę ziarnistym siewem.

Zwyczajność barw się falami śmieje piękniej, niż promień w oczach pryzmatu.

Poranki żytem kwitnącym dnieją, sinawym różem wstają nad światem Pachną w odejściu codzienne zorze, a zmienność śpiewa tak jednostajnie, jak przytulone do wiatru zboze...

O, jak to dobrze jest żyć zwyczajnie!

52

(53)

Ł O W C Y

W niezliczonych ruchliwych lustrach rzeczywistość jak sen się [mieni, każda chwila łudzi inaczej, każda droga błądzi manowcem.

Coraz inne rzucają sieci w nieskończoną otchłań przestrzeni, coraz inne sidła na wszechświat zastawiają tragiczni łowcy.

Pragną słuchać, jak ptaków śpiewu, śpiewu globów zamkniętych ważyć w dłoniach kipiące słońca — ale dłonie niieć niespalone, niosąc ciężar wszystkiej wieczności — iść po życia cieniutkiej

ka/d\ atom thce, będąc sobą, sobą me być, lecz być ogromem.

Łapią wszelkie sieci i sidła coraz mną złudę człowieka.

Łowcy czują co chwila wszechświat, trzepocące barwiste zorze — I co chwila wszechświat w milczący nieznanego obszar ucieka, jak olbrzymia myśl nieuchwytna, co się w ludzkiej zmieścić nie

w klatce,

[kładce, —

[może.

(54)

P I O S E N K A DO G W I A Z D

W ś r ó d rozłogów nocnych ciemność się przesila i niebiosa na wschodzie szarzeją.

Brzask zza horyzontu strzeli łada chwila — Wasze oczy kleją się i mdleją.

Poco się męczycie? Zaprzestańcie mrugać.

Wszystkie światy w tej samej są matni!

Oczy swe zamknijcie na sen — jedna, druga, trzecia, czwarta... wszystkie do ostatniej!

Kołysz - że się, kołysz, bezmiarów kołysko, śpijcie, gwiazdy, w ciszy najłaskawszej...

Gdy was wieczór zbudzi, noc zwiastując bliską, niech ja usnę, ale jtfż — na zawsze!

54

(55)

JÓZEF CZECHOWICZ

(56)
(57)

N A W S I

Siano pachnie Snem.

Siano pachniało w dawnych snach Popołudnia wiejskie grzeją żytem,

słońce dzwoni w rzekę z rozbłyskanych blach, życie — pola — złotolite.

Wieczorem przez niebo pomost:

wieczór i nieszpór.

Mleczne krowy wracają do domostw

przeżuwać nad korytem pełnym zmierzchu.

Nocami, spod ramion krzyżów na lozdrogach, sypie się gwiazd błękitne próchno,

chmurki siedzą przed progiem w muiawie — to kule białego puchu

dmuchawiec.

Księżyc idzie srebrne chusty prać Świerszczyki świergocą w stogach.

Czegóż się bać?

Przeciez siano pachnie snem,

a ukryta w nim melodia kantyczki, tuli do mnie dziecięce policzki, chroni przed złem.

57

(58)

D N O

Żelazny świat tej łodzi, dotknięty kometą granatu tonął, odchodził

pionowo w słoje wody burej, chmurą,

na dno, na dół

Wewnątrz biega na przestrzał krótkich spięć pożar

Drzy, rży moc w grubych nitach, jęczą miażdżone morzem

blachy pancerne, trzeszczą.

Akumulatory zalane po wręby.

We mgle ryżej kwasów manometru me odczytać i tak wiadomo—-wciąż głębiej.

Ciemniejsze, czeiwieńsze lampy Chrypi cierpki oddech.

Motor szalał na 400 amper, przeciążony zamilkł,

juz się poddał

Sami

U kabli, rur marynarze zawiśli bez ruchu Cisza cwałuje — straszhw\ przybysz.

W zaduchu

zalewają skroń ogniste grzywy.

(59)

Bratersko, piersią przy piersi,

w sieei zerwanych drutów, czy w promieniach, oficerowie pieśń zaczynają pierwsi —

i łódź się w pieśń zamienia.

1 orłami czerwonymi w oczach atmosfera.

Ach, tak jest umierać!

Ciężka ekstaza cichnie w sskier trzasku Widać chaos kształtów na dnie rozpostartych Atlantyda jest niżej,

czarnoczerwona, jak karty, a jak port pełna blasków

10 tysięcy lat chłonęła oceanu wino,

koncentryczni budowle szumiały w słonej wodzie.

1 era/ powieka zapada ostatni raz.

Drgnął drut czas,

na nowo od końca w maszynę się nawinął, będzie nowych cyfr czekiem.

Na głębokości stu metrów konając, młodzi, zrównaliśmy przeszłe i przyszłe wieki

59

(60)

W I E C Z Ó R Z I M O W Y

W zmierzchu i śniegu ogród to drzeworyt.

Między smutnymi chochołami biegają dzieci.

W zmierzchu i śniegu roztajały kolory.

Szron świecił.

Maleństwa, kulki futrzane, wełniane na krótkich nóżkach w pałąk —

a moje dzieciństwo, tyloma już śniegami zawiane raz jeszcze smutkiem zawiało.

Ciągną sanki, zostaje niebieski ślad,

rzucają pociski śnieżne, dziurawią zmierzch, który ranny i siny na śniegach się kładł nieuchwytny jak perz.

Czyjś głos woła na dzieci — wychodzą.

Tu tylko linie drzew.

Drzewa cieniami się grodzą.

Skąd cienie? Zaczyna się latarń gazowych śpiew.

Tylko zmierzch żółkniejący i tylko chochoły

Z nieruchomych gałęzi sypią się konstelacje gwiazd.

Dalekie dzwonią pod śniegiem kościoły W każdym z zaśnieżonych miast.

60

(61)

O M A T C E

R a n o tęcza na ścianie odbita z lusterka falisty brzęk zegara wydobywa na jaw.

Maj się sadem puszystym jak chmura rozćwierkał w oknie, które granicą jest izby i maja.

Powiewają tu matki ciemne, ciche ręce, przebywają tęczowy refleks, czy wodospad, nad obrusem ciemnieją ciszej i goręcej,

mimo zmarszczek — szept smutny niemyślaną groźbą Matko! zbudzony patrzę spod rzęs trawy, leżąc.

Matko! twe siwe oczy plączą nade mną, może wiatr.

Jestem tu, choć daleko, na innym wybrzeżu, twój ostatni kwiat.

Tak mało wiesz o synu, chodząca wśród gromnic.

Tyle, że spajam głazy rymów, tyle, że nie mogę zapomnieć płomienia, dymu.

Jak nikt inny jesteś pośród łudzi.

Mówić — cóż mówić — drżeć z niemocy słów- Żebyś młoda i piękna w uśmiech mogła wrócić znów.

(62)

I L I A D A T Ę T N I

Ziamkruęte niebo źrenic,

dłonie bezwładne, bezradne, jak d/ieci w grube] ciemności.

Nieskończoność to szklistej jesieni, Czv jesień goraca nieskończoności2

Tylko w uszach zmarłego płaty huku, w złotych rzutach wybucha głos Iliada po bruku, chmur luku

dudni, tętni, wlecze promienny a ciężki swój włos.

i. Jutrzenka w płaszc/u podobnym do wodotrysku skacze z rumianei głębiny w blask,

a nisko

nocy Ostatnia godzina w bani błękitu i gwiazd schodzi pod wodę.

2 Ciłowy okute runem splotóv\, czarne smoliste octy,

ucięte siłą ruchy ostrych dłoni i baik

w znoszą się, krzyczą naprzeciw strzelistych lotów nagiego torsu śpiewaka, zgiętego pod wagą harf.

3. Których stworzył śmigłych 1 smagłych, biegną brzęcząc tarczami o tarcze mied/ią.

Zwyciężają 1 giną

\ jest dzień.

Włócznie od krwi nieostygłe,

ciała pachnące bitwą, młodej chwały zapowiedzią, nad rzeka wśród dymu płyną

w kraczący cień.

(63)

4. Achilles ma oczy blade bardzo (otwarte niebo źrenic).

W mokre od rosy włosy zanurza swe palce słońce i żal.

I jemu tętnią konie, tłum tratujące z pogardą, choć wielkie oblicze matki prawdziwie patrzy z fal.

5. Apollo bijący strzałami, drapieżny, na obłoku,

Apollo odziany zorzą 1 gniewem, co się pod -.erceni mełł!

Twój pocisk wdarł się w pierś jesiennej nieskończoności, utkwił — po bełt!

Dlatego w ciszy źrenice,

w nieskończoności jesiennej dłonie,

ale tętnią po chmurach i uszach konnice, miedzianej Iliady konie!

(64)

Z K R O N I K I BIBLIOFILÓW LUBELSKICH

„ M u r y nagrzane za dnia, parującą trawę i drzew ciemnozielone, rozłożyste ręce i bliskiego kościoła okna niebieskawe

błogosławi zmierzch czysty, jak oczy dziecięce.

0 lipy, wiązy, grusze, jabłonki i klony, bracia, których zaklęła drzewna melancholia, patrzcie w dół — t a m na ławie lampą oświetlonej, leży twarzą ku niebu florentyński foliał.

Bibliofile, schyleni nad stronic pięknością, trwają tak cicho, jakby pasterze nad żłobkiem, uśmiech szczęścia im usta niewidzialnie rozciął 1 dłonie zajął kwiatów niewidzialnych snopkiem.

Gwiazdy wschodzą nad sadem w blasku lampy zgrzebnym.

Miło, księże Ludwiku, milcząc myśleć o tym, że pachnie kwiatów złuda i wieczór podniebny przy księdze wytłaczanej czerwienią i złotem.

Pan Tyszkiewicz odjedzie na via Giordani, czar wieczoru rozleci się, jak garść świetlików, my, księgom pięknym wierni i w nich zakochani wspomnienie zapiszemy w serc swych pamiętniku".

64

(65)

P R O W I N C J A W N O C Y

K A Z I M I E R Z

Lje wzgórz promieniejące i zielone za dnia,

w zmierzchu — piękno Kazimierza wzbiera w wonny nadmiar, Żarzą się gwiazdy, sypią, broczą;

w gwiazdach wygony i baszta, mlecznej drogi nurt.

Miasteczko ma okna z bursztynu i tak ukazuje się oczom

zawieszone u gór

Widnokrąg z ucichlym zamkiem i jeszcze łysicą trzy krzywką oddycha bardzo blisko,

jakby rękę położył na klamkę;

nie otwierając drzwi.

Nie otwieraj innego raju!

Dość mi,

że drugi mleczny szlak, także gwiaździsty,

w dolinie spoczywa płowej,

gdzie pod wieczora zapachem czystym Wisła ogromna, mając

ramiona założone pod głowę, leży na wznak,

śpi.

(66)

K R A S N Y S T A W

Miasto jabłonkowe, dobranoc!

Pył w dolinach opada, most u r/eki przystanął — gada

W zapachu owsów, pszenic po dachach niskich kamienic wesoło,

po ścieżkach, niwach toczy się wkoło pełnia szczęśliwa.

Za jabłonkowym wieńcem kościół podnosi wieżyce, wspina się białym źrebieciem w niepokoju,

że nie rnoze się srebrem nasycić księżycowego wodopoju

l o nic!

ciemność ci^ musnie rzęsą malowaną w kolory pawie i uśniesz...

Dobranoc, Krasnystawie, dobranoc !

66

(67)

LUBLIN Z DALA

N a wieży furgotał blaszany kogucik.

Na drugie] zegar nucił Mui fal i chmur popękał w złote okienka,

gwiazdy, lampy.

Lublin nad łąką przysiadł.

Sani był I cisza Dokoła

pagórów koła,

dymiącą czarnoziemu połać.

Mgły nad sadami czarnymi.

Z nad łąki mgły.

Zamknęły się oczy ziemi powiekami z mgły.

67

(68)

KOŚCIÓŁ ŚW. T R Ó J C Y NA ZAMKU.

Jeszcze po dniu gorącym szorstki mur nie ostygł.

Bianki ten blady wieczór bodą, jak osty,

a za wieżą zamkową, w kościoła oknie na płask, błysnął wodą stojącą księżyca blask.

W ciemnym wnętrzu jest smugą białawego szkliwa.

Nie wiadomo, jak taka barwa się nazywa.

Chodzi, chodzi w ciemnościach ruchomy światła korytarz,

jakby noc palcem srebrnym wodziła niebieska po gotyckich łuków smukłości,

po freskach.

Dziecko tak palcem wodzi po książce, gdy czyta.

Tu skały malowane są tronem Dziewicy, gdzie indziej zaś podwójny Chrystus ciemnolicy w dwa kielichy odmierza wino.

Święci z pustelni, Mario surowa, kwiaty kapiące z wnęk odrzwi, nisz,

Archaniele, pancerzem jasny — o czym w promieniu śnisz?

Jakie apokalipsy śnią się smokom, orłom?

Żadna trąba nie woła.

Księżyc palce swe cofa w mroku kościoła.

Za szybą migoce Orion.

68

(69)

P U Ł A W Y

A l e i bardzo szerokich ciemnozielony bukiet i jak muzyczny motyw,

przelatujący łukiem, nocny motyl.

Drzewa wielkie na niebie pawim, rzeka wielka na ziemi

i most sięgający daleko ręką, do gwiazd prawie,

i gwiazdy, oczyma dobrymi nad pałacem mrugające prędko.

O wspomnienie pachnące wodą, kocham cię, przychodź!

Drzewa wielkie, wy umiecie młodo oddychać

szumi ąc nad trawą dalom,

wzgórzom, falom, Puławom ..

69

(70)

ZAMOŚĆ

W ciemności przegonny powiew.

Na dachach strzelistych jak pacierz noc — czarną jamą

Niewidzialni trzepocą orłowie:

Zamość ! Zamość !

Rynek to staw kamienny z ratusza przystanią.

Kolumn kroki senne.

Dalekie rano

W ciemności ukosy kurtyn.

Blanki, szkarpy, bramy.

Czarnym się fortem

Zamość w ziemię wszarpał.

Amen.

70

(71)

P I O S E N K A C Z E S K I D O M E K

U d strony strun, od strony strun, kończy się fantaplastyczny tom!

Zbudował anioł na łąkach łun z rozkwitłych witek migdałowca

czeski domek, taki mały, figlarny dom — dla mnie, świtowego wędrowca!

Matko, skąd ptaki w kieszeniach masz?

Ach lecą, lecą piosenki ros!

Domek, jak bemol, odwraca twarz.

Pójdą deszcze batami po owcach, nieco w górę i w prawo nawskos do mnie, świtowego wędrowca1

„Nie wiem — i w lem, me wiesz — a wiesz"

śmieje się ton przemądrzała mórz

Czeski domek mi żółknie, jak papier, wszeiz, prócz dachu, stanie zółtolity!

O, przynieście tu lubelskiej rzeczułki nóż — ukroimy wędrówkę świtu ..

71

(72)

SEN S I E L S K I

powały nocy, co zwisa przez szum jaskrów i bylic,

byłby bulgot deszczu jak zmora parskał1

Lecz znane są słowa zaklęć, siarka, zwełnienie grzyw kobylich:

„Chodziła Maria Panna między gwiazdami, chłodziła Maria Panna dusz cierpiących upalenie.

A ja w gromie stoję, północy się boję!

Poco wam przebywać ze śpiącymi i ze snami?

Nie męczcie, odfruńcie dokąd chcecie kruki, wilcy, niedźwiedziowie, jelenie — amen..."

O, ciemności tak czysta teraz!

Błysnął nad gankiem twój srebrny grzebień.

Ta cicha mowa w rowie to lepiech

ogłasza wodną spowiedź,

gwiazdy maryjne palcami przeciera.

A nam — jak mówić, gdy za szybą sad i dalej ule, grzędy kopru, marchwi..

Oczyść nas, Ktokolwiek jesteś wszędzie' Odfruńcie od nas dzieła ludzkie i zwierzęce.

Po to klęczymy,

leżąc na słomie jak martwi od niezliczonych lat...

72

(73)

E L E G I A Ż A L U

Ja: bielona gwiazdo z Norwegii, gładkim na śniegu śladem majowe u drzew noclegi opowiada] !

Gwiazda: Ogniste święta kobiet schodziły ku wodom:

lekki wiatr kołysał świat nasz nucąc, chodził smugą złotą,

blaskiem gwiazdy zasmucał.

Dymiły karminowe pieśni, leśny wieczór się prężył,

stojąc w gęstwie wonnych paproci.

Ja" Skądże przyszedł, jak czary zwyciężył cień przedwczesny

w chłodnym przelocie ?

Gwiazda: Zwyciężył święta święte schodzące ku wodom, bo myśl mą przeczul

Żałuję umarłych młodo i mieczów7.

Ja: Zakrywam się przed rozpaczą dłonią otwartą.

Listopad mocno trzyma mnie w ramionach.

Wiersz ten rozdarto Spojrzyj1 Już kona'

Gwiazda: Gdy umilknie, śmiercią olśniony, stoczy się na me ręce rosą.

Poniosą go niemo sinawą szosą, której nie ma.

To na niej gasły drzewa, wiatr, szepty mórz, to tędy szli pomarli zbyt rychło..

Snuje się mieczów strzaskanych metaliczny kurz i ja, gwiazda północna, przetoczę się cicho.

To tędy ty idziesz,

zanim jeszcze twe serce ucichło .

73

(74)

M O D L I T W A

(według M. f. I er mon tona)

W żywota chwili ciężkiej, gdy serce smutek żre, modlitwy mej zwycięskiej ku mehu słowa ślę.

Pięknością niepojętą oddycha słów tych lot i siłe jakąś świętą

in.i twórczych dźwięków splot.

Stoczy się brzemię z duszy, odpłynie zwątpień chłód i wiara łzy me wzruszy i lekko, tak jak w* przód ..

74

(75)

HENRYK DOMIŃSKI

(76)
(77)

Z M I E R Z C H

W ysoko nad płaską tacą dachów wiatr sznury anten kołysze, pod białą urodą gwiazd waży się zmierzch i cisza.

W dole rozśpiewane muzyką tramwajowych dzwonków, skąpane w posoce elektrycznych reklam,

tętni serce miasta,

faluje linią centkowanych plam.

Stary, modlący się przed kościołem dom.

W koło kamiennych olbrzymów ciżba niesie im śmierć ze wszystkich stron opuszczona na poddaszu izba.

Prostokąt okna biegnący w sad,

gdzie wszystko rośnie i umiera, jak chce, wsparta na parapecie okiennym,

stoisz u progu minionych lat.

Wsj)omnienia w jedwabnej szarzyźnie wracają, zgubione gdzieś sny,

po mętnej, jak woda, szyby płaszczyźnie spływają gorące łzy.

W radiowym głośniku odezwała się miękka melodia tanga, wśród zgiełku ulic wielkomiejskiego krzyku

przesuwa się cicho zmierzchu liryka.

77

(78)

P O L E S I E

Podróżny, sławię pod oparem wód nędzę tej ziemi i wszy i głód1

O, smutna ziemia bez lasów i wzgórz, opięta ciemnym różańcem rzek,

zły los człowieka, co na piersiach niósł podwójne krzyże, zbite w jeden bieg1

Tu dzwonią cerkwie i ponad chutorem wciaz grozi niebo spienionym ugorem, a wiatr, biegnący z olbrzymich łąk, jak wyżeł idzie do ludzkich rąk, stłoczone chaty nad brzegami Styru zagarnia w otchłań srogiego jasyru.

Bagnem porosłym trawą ciągnie popów chór, czajki po rzekach płyną, słychać rżenie koni, świerszcze w stogach muzyki podnoszą na wtór, stado ptaków za stadem szuwarami goni, i schodzą lniane pola aż po fali próg,

gdzie ciężko wiosło trzyma prawosktuny Bóg.

78

(79)

W S P O M N I E N I E O L U B L I N I E

Miasto, gdzie dzieciństwo wschodziło śmiertelnym zbożem, namiotem murów opada w pachnące kosze ląk,

po starych, pustych ulicach, strącone lata rozwiozę — miastu je podam do rąk!

W przedwieczerz wygasłe słonce skrzydła rozpina jak cietrzew.

Bije o stopnie katedry krzyków dymiących grad, stąd pomarszczonym zaułkom idę naprzeciw, młodość na barkach kołysząc, dźwignię 22 łat Do bram wilgotnych, do skamieniałej historii

na prostokątnych tablicach, niosę pielgrzymie kroki 1 rosnę spojrzeń goryczą,

wstrzymuję czas w dawnych napisach, patrzę, milczę, liczę

Ileż to razy, Lublinie, usypiając w obozie mgły, harmonie z przedmieść obdartycli

przeciągłą melodią szły na okien czerwone Warty?

Wcześniej jeszcze nim mogłem pamiętać, goniłem pociągów pęd, przesuwając paciorki pejzaz\ za ciemnych tęsknot brwi

Później w samotnym pokoju znieruchomiał}, jak pręt gasłem pod nawałnicą dni

Ale, gdy księżyc, zdławiony więzień gwiazd, długo się tarzał po połach, o litość błagając psy, szedłem z dalekich miast

do ciebie, Lublinie, po sny!

Szedłem

wywoływać twe imię, ojcze, z kwitnących wrzosów na mogiłach,—

az wreszcie łuna porannych zórz ciebie, księżyc 1 mnie wyzwoliła od magnetycznych mórz.

(80)

N O C

C z a s ten, wyznaczony źrenicami kotów, czym jest dla mnie, jeśli nie klęski psalmem, jeśli nie smutkiem, jak kościół rosnącym wysoko?

Gdy zatrzymam tę chwilę gwiezdnooką, rzeki szumią, zwierzęta i bór,

grają drzewa zieloną struną, dom mój śpiewa niebu na wtór, wschodzą trawy mosiężną łuną.

Ja milczeniem zegarów pobity,

w mroków srebrne wsłuchany organy, kogo wołam i w czyj cień spowity noc prowadzę na tor zapomniany?

Ileż jest mego życia między kwitnącym ziołem, ile razy już umierałem w roślin łodygach?

Ziemio, ziemio powietrze drążąca, co nad nami jak ryba płyniesz, która wichry jak nuty trącasz, to pamiętać chcę jeszcze, nim mnie sobą przygnieciesz i miniesz.

80

(81)

WACŁAW GRALEWSKI

(82)
(83)

K O N I E

Z a chmurami, za gwiazdami rozdroza — na rozdrożach łąka kwieci się boża.

Irzy księżyce, trzy sierpy — opale rozsiewają kraśne światła —- korale.

Białe cienie, czarne noce, migocą —- śnieżnych koni kare ślepia się złocą.

Mleczne harfy chichoczą tułaczo — czarne ręce rozpaczą w nich płaczą.

Najpierw jeden, potein tysiąc, miliony!

Uderzają podkowy, jak dzwony.

Siwe drogi rozhukane tętentem — końskim potem jiachniemy jak świętem.

Nasze zjawy haftowane gwiazdami, zielną trawą, rumiankiem, makami.

Wyszywane srebrnymi słońcami — krwi gorącej znaczone kwiatami.

Ani sttjn macierzanką pachnące, rude gwiazdy, bronzowe miesiące — nic me wstrzyma w potwornym nas locie, w bezgranicznej naszej końskiej tęsknocie.

Tumanami przemkniemy, wiekami!

Zakwitniemy liliowymi sadami!

Tylko jesień za nami zostanie — słońc rozbitych przepastne otchłanie.

(84)

R O Z S T A N I E

ie tumanem, nie mgłą ci zakryję jasnych oczu błękitne podwoje, bo bezpańskie są. nie moje, niczyje;

nie welonem szarej mgły ci zakryje Jeno w pęki zebrane powoje, w maków kraśny otulę pokrowiec i ubiorę wygasłe sny twoje w pęki maków i białe powoje.

Przez odludny, bezdrożny manowitL przyjdę cichy bez pieśni zdaleka, niesłoneczny, liiemroczny wędrowiec, wędrujący pr/ez odludny manowiec.

Srebrnym pluskiem wyszumi mi rzeka i wyszepce cichym szmerem rozstanie.

Czas przez góry za górą ucieka kropel szumem wyszemrze rai rzeka Wyszeleści mi wiatr zwiastowanie

— krzyz wysoko na wzgórzu drewniany na twe krwawe już czeka konanie.

Poświst wichru mi śle zwiastowanie I opadną na wieki kajdany.

Zakołysze się w słońca pozłocie, Wzrok czerwone przesłonią tumany...

Potargane zadźwięczą kajdany

Ty w świat pójdziesz, rwąc białe stokrocie, gwiazdy śledzić gasnące na niebie — wiecznie tylko przerażać Cię będzie me odbicie na krwi pełnym niebie.

84

(85)

L E G E N D A

N a niebieskim afiszu nieba literami gwiazd

napisane było" F R Z F 7, N \ ( Ż E N I E.

Mały chłopiec,

zwykły roznosiciel gazet,

(oczy jego— jak zielona wiosna grochu) biegnąc,

liczył brukowe kamienie

i słodkich m^śli oblizywał krem Snuł się marsz żołnierskich dni Został Ministrem

Szedł samotny

uderzając bambusem laski w czarną porcelanę asfaltu - kurytarzami ulic

po wzdętej piersi bulwaru, po ryżej sierści trawników /obaczyl

kawałek /miętej gazety Fodniosł,

coś sobie przypomniał, zagwizdał,

pobiegł.

Tylko biedna staruszka widziała,

potem oj>owiadała

o cwałującym na chmurach księżycu, o kometach płasko spadających, 0 koacu św^ta

1 o wielkiej, wielkiej wojnie.

85

(86)

P O E M A T

Oerce, jak młoteczek, szybko w piersi puka Mały chłopiec kładzie

przed kasjerką dukat.

Chciełi coś powiedzieć...

Zabrakło im siły.

Nikt me mógł zrozumieć ich znaków zawiłych.

Płynęli przez morze, płynęli az sto dni.

Koło wysp Szczęśliwych napadł na nich Wodnik Na szerokich rzekach

zapalone mosty, Rosły na ich drogacłi

lasy sosen prostych.

A potem, gdy wrota prędko zamykano — pustka pozostała

w ciemnej sali na noc.

86

(87)

K R E S

Szarych plam zwisający bezmiar stopił się w nieruchomą bryłę;

ugięło się czasu brzemię — wszystko to już było

Powstrzymane w locie komety rozpostarły ogony płowe.

Zatrzymały się u życia mety nie wypowiedziane słowa.

Cisza jak zgrzebna koszuła ułożyła się w fałdy surowe.

W twarze pochylone czułe patrzą oczy modrzewiowe.

W kłąb siwy godzin minionych wbito milczenia gwoździe.

Rozsypały się myśli spłoszone na płachcie nieskończoności Źrenice jak kwiaty zmięte pełnią ostatnią wartę.

Drzwi, które były zamknięte, teraz są szeroko otwarte.

87

(88)

K N A J P A

N a pomiętym obrusie dni stoją puste butelki zdaizen Łazi po nich mucha — śmierć,

jak pijany komiwojażer

Krople pragruen w kieliszkach chwil lezą martwe, jak ryby na brzegu.

Zwisa nad mmi w bezruchu głowa niewiadomego.

Maski wspomnieli w czerepach ścian szkielet czasu w wyschłej trzyma kiści

Uczuć resztki jicha u kulawy tan nieustanna czkawka myśli Torsje godzin męczą wieków mózg,

konwulsyjnym rytmem pustkę znaczą.

Cierpkim nurtem spływa w istnien głąb zgaga przeinaczeń

Gra bez przerwy zwątpień twardy ia/.z zgrzyta dźwięków zębaty łancnch Zataczają się smugi serpentyn

w spadającym na dno tańcu W mroku kresów drg.i żółtawy świt —

bury ranek sny napuchłe drażni Na parapecie okna w nieznane łowi płochliwe wróbelki marzeń

angorski kot wyobraźni.

88

(89)

STANISŁAW GRĘDZIŃSKI

(90)
(91)

Ż Y C I E

W dusznym kiuie tańczy Mary Pickford, Liii leje do kieliszków likwor.

Mały kotek wślizgnął się do wnętrza, a za oknem noc się czarna piętrzy.

Kręcę pilnie na warsztacie kółko i zagryzam skromnie suchą bułką.

Wymyślili mnie znajomi ludzie, ileż codzień mają ze mnie uciech.

Gdy przestanę wierzyć im, że jestem, zaraz urwę się i runę w bezdeń.

Kazą kołki mi przy lampce strugać, kotek z kątka poulale mruga.

Ale kiedy stłuką nam latarnie noc ogromna wszystkich nas ogarnie.

91

(92)

D R O G A

l i r o g a się wlecze prosto, nudnie, tak niepotrzebnie, tak bez końca w samo południe

pełne słońca

Idą stronami w piachu grzędach telegraficzne strunne słupy, idą jękliwie długim rzędem na horyzontów bialv upal.

W rowie przydrożnym leży człowiek, dalej już widać iść me może.

Spod zastygłego wosku powiek oko się szkli po złych bezdrożach.

Głazem bezwładnie legła głowa, rozwaza zdarzeń ścieżki ślepe, bo przemknął po niej płowy owad, oczy oślinił śliskim skrzepem.

YYrpeł/a na drogę wojska tuman, skargi żołnierskiej jękła nuta, w rów się pochylił młody ułan i ściąga z trudem z trupa buty.

Kiwi mu koralik pad? ołowiem, nie drgnęła droga, poszła prosto, przy drodze ^zary, bosy człowiek w piach się położył i pozostał

92

(93)

Ś M I E R Ć

Przewracałem twarde kitrty trędowate, ból na w głowie owinięto w miękką watę.

Leża' chory nierucłiomy zgięty na puł, ktoś go wcisnął niewygodnie za kanapę.

Szły parami nudne dreszcze jak akrostyf.li Widzisz chory, nia na szyi białe krosty.

( zarne muchy się szerszenia gdzieś za piecem, już we flaszce cicho zgasła mała świeca.

A pamiętasz świt się tlił na nieboskłonie strojnym, rycerz w złote kapy siodłał konie.

Roztupoiał się pod młodym kary ogier, zapamiętał się w rozgwarach bitew srogich Rozśpiewało nam sie serce w chórach rymów, strunne słońce wtórowało słodkim hymnom.

Jadę rankiem, jadę we dnie, śpiewam jeszcze, j>rzyszedł wieczór, niskie chmury mżyły deszczem.

Poczłapała błotem szkapa w mroku burym, zadem wparliśmy się w pleśnie mokrycli murów.

Pod tym murem z cicha kwilił biały głos tych, którym sterczą łby z pod ziemi całe w krostach.

Przechodziło tędy wielu godnych braci, wszyscy byli bardzo chorzy, trędowaci.

93

(94)

Próżno oczy odwracamy przydymione, każdy z nas i tak niedługo w leku skona.

Teraz wiem, ze mnie w dzieciństwie ktoś okłamał, wystąpiły mi na rękach białe plamy.

Nie odejdę, tu już konia rozkulbaczę, otuliłem wątłe płuca cichym płaczem.

Rozgorzałyż grzędy głow żarliwie chórem, oddzwoniło serce srebrem sygnaturek.

Nie wymodlisz, nie oszukasz, nie odnuenisz, przyjdzie łaska i pokuta — zrozumienie.

Nad otchłanią wiedzie ścieżka jnełna ostów, musisz skoczyć, musisz w słonce irunąć prosto.

94

(95)

C H O I N K A

t rysia w parku jak z procy ceratowa karoca.

Pstre kucyki w pląsach

w gwiazdki dzwonków kłus parska, uzdami potrząsa.

Zatoczyli w dół na zakręt.

Brzęczą szyby w lustrach.

Wystrugany stangret huśta się na bruzdach.

Zajechali w bór.

W borze wykroty, ostępy, dęby, gmachów posępnych

grają organy górą — ogromny chór.

Nize] w kadzidle żywic leśny zielony kościół.

Ktoś tu posiał gdzieś grzyby butwiejącej cichości.

A pomiędzy sosnami, kolumnami

z brązu

Matka Boska Borowa kroczy, twarz ma czarną —

czary czyni oczom.

Zniosło pojazd w zachwaszczony wąw

(96)

Papierowy sfruwa z kół pa jacy k, niespokojnie w konwalijkach błąd/i, ścieżki szuka — ścieżki do pałacu Omotało go Babie Lato w kądziel.

A za studnią —- za dziewiątym gdzieś dębem Matka Boska siwowłosa się smuci.

Zakołysał się pajacyk zasępił

w twarz Je] czarną popatrzy! chciał uciec.

Rinkiem ujrzał pobożny gajowy trup karety w areokanach.

Na gałązce kaktusa zawisł malowany aniołek papierowy i napis:

A V L MARIA.

96

(97)

KAZIMIERZ JAWORSKI

(98)

Cytaty

Powiązane dokumenty

Ta jednostronność jednak może być także jego siłą, bo doświadczenia historyi uczą, że wszelkie wysiłki skoalizowania żywiołów wykluczających się wzajemnie pod

bojażń i niedowierzenie jakieś, ale cznie, w fzv ícy uciekali, kiedy zaś si_ fpofob którym śig obchodził przez ona, w fzyfcy śig zbiegali

Jeym ci wizelka W oyikowa re- Generał Feldmarfzafek von gularnosc zachowana bgdźie, D a m , na którym Cefarzowa w fzyftko za gotowe p ła cić pie- Jeym ć Rzymika

[r]

my, że gdy Orda wolnego przeyścia przez Pańftwo nafzc do Pcrfyi uśilnte żądała, tego zaś Tatarom żadną miarą pozwolić nieehciano, z Partyą nafzą do

[r]

[r]

sE&amp;mi deji lerarl