• Nie Znaleziono Wyników

ON I J E G O B U T Y

A jego nogi wżarły się w podłogę ..

Przez zapotniałe i brudne okienko, co kwadratowo zwisło pod sufitem, izbę przeszywa słońca struga cienka, kłując twarz jego płomiennym dzirytem Ze zmiętą, żółtą, pomarszczoną twarzą, jak pomarańczy skórka, jak muchomor, siedzi zgarbiony — nogi nieruchome, oczy zmęczone z orbit mu wyłażą.

Siedzi i stuka, i puka, i szyje.

Dzień i noc siedzi i szyje cierpliwie.

Czasem podniesie pochyloną szyję i wpije oczy w brudną szybę chciwie.

A tam za oknem widzi nogi, nogi — i nóg przeróznych przeróżne odmiany;

idą, przechodzą, wracają wpół drogi i biegną, skaczą jakieś błędne tany Żołnierskie buty z butą stąpające, dumnie dzwoniące błyszczącą ostrogą, raz — dwa liczące, miarowo kroczące z miną siarczystą, marsową i srogą.

Czarne trzewiki eleganckich panów, lakierki lśniące, jak w słońcu atrament.

Dokąd to pędzisz, wstrzymaj się, zastanów, skądże to w tobie taki temperament?

99

Białe i żółte panien pantofelki, małe, jedwabne, u kostek wstążeczki, dużych obcasów małe wielbicielki, nogi dziewczęce, nóżki i nóżeczki

I nogi łączą się, plączą się w ^haos i obłąkańczo i szaleńczo tańczą — on, pochylony, z twarzą pomarańczy patrzy się w okno w ogłupiały hałas.

I później stuka, znów stuka i siedzi,

zrósł się z swym stołkiem w nierozłączoną całość, dzień i noc igłą i dratwą się biedzi

i krwią bronzową plami plwocin białość.

A tam za oknem j e g o b u t y chodzą, spieszą się, pędzą, przebiegają drogę błyski lakierek nowe słońca rodzą..

A jego nogi wżarły się w podłogę

100

N A S Z C Z Y C I E

L e z ę na szczycie. Nic nie trzeba.

Chłonę beztrosko mądrość gór Na granatowej hali nieba pasą się białe owce chmur.

Czy to nie rozkosz, duszo, powiedz — roztopić ciebie w duszy latr?

Na niebie kierdel białych owiec popędza juhas — wolny wiatr.

Myśl się w bezkresach gdzieś zatraca, tak jakoś dobrze — me ma mnie.

Po niebnej hali słońce — baca ze złotą blachą wzwyż się pnie Oddałem duszę gwiezdnym jazdom

-tutaj jest życie, a tu śmierć...

A tędy, Boże, dobry gazdo, widzę do Ciebie prosto perć...

101

W T E D Y

F o było przed ćwierćwieczem,

kiedy matka śpiewała melodyjnym głosem i nie chodziła ]ak dziś z laską,

a ojciec chorych leczył i mnie po twarzy głaska!

Nie było czarne] na cmentaizu płyty ni mnie poiła poezji cysterna,

choć rozumiałem zachód złotolicy

Jeszczem wtedy nie spotkał się ze swoim losem Kochałem cyrk i Jules Verne'n

Rosłem

A później do nas j>rzychodzih gośt k pomagałem krzątać się matce lub wtuliwszy się w kąf otomany, z lękiem i ciekawością

dłoń wyciągałem do książki w czerwonej okładce i nagle rósł przede mną świat zaczarowany Nie rozumiałem dziwnych rzeczy,

które się w czarnych rzędach wierszy działy jakiś szaleniec czy upiór złorzeczył,

ksiądz gromił i dzieci płakały,

trzy świece się paliły, każda potem gasła, upiór coś gadał do ciem i motyli,

zegar północ wybijał i na owo hasło człowiek nóż wbijał w piersi,

bełkocąc o jakiejś Maryli.

Nie rozumiałem: wszystko tajemnicze — i te o życiu i o śmierci głosy.

Ale czułem, że ktoś mnie mocny j)orywa za włosy i patrzy w moje oblicze.

Minęły lata śmierci i lata narodzin

i świat mnie wprzęgną! w krąg surowych ustaw.

Znam „godziny miłości" i setki „rozpaczy godzin"

i wiem, jak cierpiał Gustaw.

Umiem ]uż czytać z hieroglifów liter najzawilsze meandry serdecznych herezyj, sam próbuję zestawiać słowa rozmaite i co dzień się kąpię w poezji

A jednak wiein, że nigdy juz, nigdy, niestety, nie wróci tamta chwila pierwszych wtajemniczeń, gdy chłopiec, urzeczony magią słów poety, w /adumie chylił głowę swą n3d Mickiewiczem.

103

P R A W O Ł A S K I

O , najjaśniejszy królu 1

Obywatelu prezydencie,

nad aktami skazańca schylony ! Drży ołówek., drży dostojna ręka.

cięży na głowie korona..

Wiem — to straszne napięcie Rozumiem to meka

Za chwilę twój ołówek nakreśli zygzaki liter,

„tak" lub „nie"

„Tak" — w pętlę się zaciśnie oślizgły soli ter, ,,nie" wróblem zaświergoce w loześmiane dnie

„Tak' (przeczytaj odwrotnie - ma czerwonv kaptiu i brzmi jak suchy gilotyny trzask.

„Nie" — to echo radosne od miejskiego traktu i słońca blask

U, najjaśniejszy królu' Panie jirezydencie!

l u nie ma dylematu, to prosty aksjomat, połóż rękę na sercu — co? bije zawzięcie. . Otwórz ukno — patrz niebo i soczyste pnie, wciągnij głębiej do piersi powietrza aromat i napisz olbizymie NTE !

(„Sąd skazał,

ale prezydent zmazał.

Sąd się na życic człowieka rozsierdził i król zatwierdził". *

A Z Y L

Tadeuszowi Bocheńskiemu

y prowincja mnie dojmie dokuczliwą plotką i zbrzydnie znany widok nudnych twarzy tylu,

ku jakim wtedy pomknąć mam zbawczym opłotkom, gdzie poszukać na chwilę wiernego azvlu?

Zatrzasnąć drzwi pokoju, przymknąć cicho oczy i szukać zwiewnych wspomnien w dymie papierosa oto mgła się podnosi wokół skalnych /boczy, oto w igłach kosówki srebrem błyszczy rosa Oto magia poranku, górskie czarno księstwo:

staw, jak misa radości, niebu się uśmiecha, słońce blachą złocistą obwieszcza zwycięstwo, którym cieszą się kozic igrające echa

Płuca chłoną łapczywie nie powietrze ozon, z którym siła nadludzka wraz w muskuły spływa.

Już mierzę się z przepaści tajemniczą grozą, już w triumfie nad śmiercią rozwiała się grzywa.

A oto szczyt juz depcę, olśniony przestworem Dziesięć lat z barków spadło, serce pierś rozsadza.

Jak młodo1 Jak szaleńczo1 Cały świat otworem.

Granią gór poszarpanych szczęście się przechadza Lecz obraz się rozwiewa... dogasa papieros i przez okno natrętnie gwar miasta się wciska.

Jeszcze wrócą dni tamte. Niedługo A teraz idź, mrówko powszedności, do swego mrowiska

105

M A L L O E Y

P r z e z dżungle zwrotnikowe i cedrowe bory, skroś wichru, mrożącego śmiertelne oploty, przedziera się uparty i twardy Mallory

ku błyszczącym lodowcom swej górnej tęsknoty.

Gna go serce krzyczące, dzika ządza niesie, jak biała pierś kochanki lśnią szczytu pancerze, a on wzgardziwszy ziemią coraz wyżej pnie się

ku gwiazdom, choć mu wicher kąsa pierś jak zwierzę.

O, jak bezradnie słaba jest namiotu płachta, gdy bije w nią z wściekłością nawałnica śnieżna W oczach pali się wola i czuwa jak wachta,

w górach noc jest jak wieczność — czarna toń bezbrzeżna A rano, kiedy słonce — pasterz złotolicy —

z błękitnej hali nieba zgoni stado owiec, Everest znowu się srebrzy blaskiem tajemnicy, Mallory znów się wspina na gładki lodowiec.

Aż nagle w pewnej chwili noga się pośiizrue i powietrza się chwycą odmrożone palce, źrenice się uśmiechną dalekiej ojczyźnie i mięśnie już odpoczną po zażartej walce.

Wśród modrych lodozwałów śpi twardo Mallory pod ciepłą kołdrą śniegu, gdy wicher się miota Ponad dżungli zarośla i cedrowe bory

szczyt bielą bije w gwiazdy, jak ludzka tęsknota

S O N E T

Pragnę przebiec najszybciej wszystkie ziemi ścieże, zanim oczy przesłoni mi śmierci pokrowiec.

Niechaj miasta się zbiegną niby stado owiec do zagrody mych źrenic, kiedy je rozszerzę.

Niechaj pierś mą wysmaga wichru tchnienie świeże, gdy stopy deptać będą błękitny lodowiec.

Niech wśród gromów w czas burzy miota mną żaglowiec, gdy maszty będą jęczeć pokorne pacierze.

Chcę Cejlonu, Sumatry, Jawy, San Dominga, atolów koralowych w koronie kokosów,

gdzie mózg przeszywa słońca bezlitosna klinga.

Chcę słuchać syren słodko uwodzących głosów, gdy łódź ma będzie morze pruć szlakiem wikinga, celując dziób zuchwale na spotkanie losów

S Z C Z Ę Ś C I E

I ort — nie port Miniaturowa przystań.

Zabawki dziecinne olbrzyma*

łodzie i jachty — papierowe okręciki A dalej o kroków trzysta

latarnia jedna i druga straż trzyma, mrugając okiem zielonym i krwawym na fale, łyskające ogniem żywej miki

Dobrze tak powolutku iść krokiem niemrawym przez ciepły wieczór letni

różowych oleandrów słodycz

miesza się z tchem wilgotnym i ostiym zatoki a z ciemnej nieba fletni

nieśmiało drżące gwiazd srebrzyste trele do serca sączą spokój radości głębokiej i ciszę pogody.

Szczęścia aż nazbyt wiele.

108

Powiązane dokumenty