• Nie Znaleziono Wyników

JÓZEF ŁOBODOWSKI

M I C K I E W I C Z

N i e przychodzić nam do ciebie ze słów naręczem, 0 granitowy człowieku!

Ale w cieniu twego czoła przekuć w kruszec siły dni wiosennych tęcze.

Na znudzonych gimnazjalnych ławkach mierzyło się twe książki na uncje;

żuły białe króliki Maćkową trawkę, step się palił w farysowym buncie.

1 wiedziało się az za dobrze, ziewając, że jesteś wielki, genialny i święty.

Ach, jak radośnie na łace Bogu śpiewają kąpiących się łobuzów bose pięty.

Obchodziło się ciebie ostrożnie,

drżąc, że wstaniesz i o grzechy zapytasz;

na szczycie wszystkich narodowych bóżnic paliłeś się siedmioramienny lichtarz.

Ofiarowywały liczne delegacje wianuszki, których ci nie składam.

Wieszczem nazywał cię każdy pacierz, nikt prostego nie rzekł słowa: Adam.

I patronujesz dotąd, wielki Don Kiszocie, na cokołach ze spiżu i fałszu,

a nam tak, jak i tobie, wzrok rozpaczą ociek!

i drogi nie widzi dalszej.

Więc tulimy gorące skronie w fałdy twej togi, zbuntowany człowieku, Człowieku!

I czekamy, aż promieniem buchną głownie pod paliwem nadchodzących wieków.

N O C E L U B E L S K I E

N a przedmieściach chichocą wesołe dziewczęta, nad białymi sadami ciepły wiatr powiał.

ciemne drzewa, jak rumaki w pętach, kołyszące grzywami listowia.

Mroczna Kalinowszczyzna

rozsypała się w gąszczach i umarła.

Ciepły powiew od sadu rosą w twarz mi bryznął, zapach kwiatów podskoczył do gardła.

Senne cienie na palcach stąpają ostrożnie, żaden z nocy grobowej

wyjrzeć się nie waży —

leżę w mroku bezwładny i kopyta spiżowe przelatują umarłemu po twarzy.

Karki drzew gniecie smutek, patrzy z góry brodaty Adonaj; — to pagóry, przywalone kirkutem, wyprężyły tragiczne ramiona.

Góry, pagóry,

żółte światła na glinianych urwiskach, czarny Cień za nami idzie,

czarny Cień na krzywych palcach nas liczy — w gardle dusi,

w gęstwie już błyska:

z sinej nocy grozi tajemniczo.

122

Noc jest dobra, noc wszystko ucisza, zatrzaskuj*e pyski gwarnych bram;

łagodnieje twarz miasta, zorana jak liszaj:

jesteś wolny, jesteś niczyj, jesteś sam

Słup podpiera milczący policjant, pocóż w palcach ściskasz zimny klucz?

Na obłokach żółta błyskawica jemu także zagląda do ócz

Szarpią za ciemne włosy ręce wiatru sine, na skronie, na oczy, na usta

leci kwiatów grad,

przez stalowy, księżycowy rynek dudnią kroki

zrywających się lat

Na więziennej baszcie czarny topór utkwił w nieba fiolecie

i grozi —

nasze serca, oblane księżycowym ukropem, wybuchają w kolejnej eksplozji

Księżyc wolno zstępuje po dachach wygiętych ku odległym, nieznanym wybrzeżom —

jak umarłym monety

ciężkie gwiazdy na powiekach nam leżą

123

DO O J C A

i

G z e m - ze się z tobą podzielę, umarły, jakież ci dobre słowo wypowiem?

Oto mi boleśniejsze życie i barłóg, niżeli twoje z wiórów wezgłowie.

Już nie pomogą twre dłonie martwe moim żylastym, krzyc/ącym rękom i bliżej ci jest do świata

przez ziemi warstwę, niz mnie przez serce drgające buntem i męką O, nie spowiadaj, umarły ojcze, syna,

któremu życie żałobną na cmentarz jazdą, a ta zasługa w nocy ciemnych godzinach że poetyckie oczy biegną ku gwiazdom.

Siądź, ojcze, i pomilczymy obaj milczeniem chwali najłaskawszej

— niech nam otworzą się serca, jak trumny w grobach, ojcze,

który nie żyjesz,

któregom stracił na zawsze.

Nim śmierć przyszła krepą owiana, mm pod heblem zawarczały deski cztery, pamiętasz

mały chłopiec na ojcowskich kolanach błyszczącymi bawił się ordery.

1 spod brwi dobrotliwie ściągniętych wzrok twó] losem syna się nie smucił, naszych dni straszliwe tętenty

nie zagrzmiały w twoich przeczuciach.

Az zbudziły cię kolby w ncc ciemną groźnym hukiem zdębionych lat, jako sęp kaukaski

nad tobą i nade mną zakołował nienawistny świat.

Przemijały wieczory błędne,

powracaliśmy strudzeni okropnie, — wyrastały z pewnością bezwzględną mnie pierwsze, tobie już ostatnie stopnie A teraz ty w mieście dalekim

i ja, młodszy od ciebie tajemnicą jednego pogrzebu, utrudzone śmiertelnie powieki

podnosimy z tęsknotą ku niebu

3 Uśpionemu w nieznanym Bogu ileż bliżej do spuścizny twej

—-może pojąłbyś moje szaleństwo i trwogę i przebaczyć byłoby lżej.

Na cmentarzu w mieście dalekim tyle jest świeżej rezedy,

tyle wichru w listowia grzywach — podnieś, ojcze, utrudzona powieki

-tak jak wtedy

czarna noc nas za sobą porywa.

Pod gwiazdami, wśród ciszy, co ręce rozbraja, dokąd iść zmienionemu w pocisk — ?

125

Srebrnym próchnem po leśnych rozstajach świecą iskry kwitnących paproci.

Więc gdzież jest ta jasna dłoń, co ulży ustom zza krat

i krwią nadbiegłe źrenice oczyści, bym mógł przed śmiercią

raz chociaż spojrzeć na świat bez gniewu i nienawiści.

Ciszą grobów mnie zatruj i spowij, żebym nocy od niej nie odróżnił — nie usłyszą mego krzyku

przyczajonych armij wodzowie, bo uderzam w obojętność i próżnię

Na odległość drżących rąk ten krzyk przedłużę, twoim prochom

oddech swój do końca wyspowiadam, — przemknie obok czarny pocisk burzy i śmiertelnej rany mi nie zada.

Tylko ty mi, zmarły ojcze, nie mów, żem z wichrami życia nie wydążył — w zawierusze i klęsce

tylko sercu własnemu

byłem żołnierz i wódz i chorąży.

Kurz wapienny wznosi się na drogach,

wiew północny listowie w ogrodach przerzedził — w izbach nędza i głód,

nad miastami pożoga,

groźne niebo z żelaza i miedzi.

Ślepych źrenic nie uwolnić od mgły, co na zgniłych kładzie się strzechach — i ktoś wielki, ktoś czarny i zły

kątem ust się nade mną uśmiecha

5

Bez przyjaciół, bez brom w lepkiej glinie dróg jakże iść naprzeciw błyskom miecza?

Każdy z nas tyle wiedział, ile umiał i mógł,

że zwycięskiej przemocy zaprzecza.

Huczy niebem, dudni Wielki Wóz,

lecą iskry od podków na gwiaździstych mostach, krzyk bezsilny wykrzywionych ust

nie poradzi, nie dokona, nie sprosta.

Rozszarpany, rozrzucony po pustkach i piargach czarna rozpacz i gniew i nienawiść

i w krztuszącej się piersi kołuje jak skarga

głośny jęk zabłąkanych żórawi

R O Z M O W A Z R O S J Ą

Poetom na emigracji.

P r z e z wsie zaniesione śniegiem w kostromskich i twerskich lasach chodził w dzwoniących wiengach wasz bizantyjski Chrystus, na stepach rżące rysaki pan hrabia Orłów wypasał,

by potem trojki się niosły wśród dzikich pieśni i świstu Kulił się z zimna kamienny Aleksander Sieigiejewicz Puszkin:

cień Miedzianego Jeźd/ca skronie mu przykrył i zgniótł;

w oknach piwnicznych migały nozvszcza» nogi i nóżki, kupcom po wąsach spływało mleko i miód

Az kiedyś spłynęło z wąsów i w czarne sople zakrzepło, tak samo, jak rude plamy na zawszawionych szynelach tłum się rozepchnął łokciami rojny, huczący i ciejiły wymierzył błyszczące lufy w zastygłą twarz Zbawiciela Zabrakło nagle odwagi skrwawionym i siwym czołom, trąba powietrzna historii oto im wyszła naprzeciw — i kamerjunkrom na zmianę w alejach Carskiego Sioła toczy się śmiechem radosnym gromada krzyczących dzieci A przeciez tamten poeta, co klękał w ciężkim pokłonie i duszę chorą powierzał jerozolimskim palmom

tak samo tęsknił i wierzył,

tak samo wyciągał dłonie, jak zabłąkani wędiowcy: Błok, Majakowskij i Balmont I dróżnik, co wyjdzie z chaty

gdzieś pod daleką Żmeiynką, ma oczy szare i mgliste, jak szofer w obcym Paryżu, i jednakowo żarliwie dorastającym dziewczynkom układa ręce modlitwy człowiek, rozpięty na krzyżu.

I taż kwitnąca czeremcha od Astracham do Mińska, gdy ucisk w piersi się zwiększy

i łzy nakipiałe bryzną — i taż zajarzy wam w oczach gwiaździsta noc ukraińska, płynąca wolnym strumieniem

nad waszą srogą ojczyzną

129

O S T A T E C Z N E

r.

W d u ś c i e powieki w źrenice,

narzućcie na skronie płaszcze, przylgnijcie zbolałą piersią do ziemi szarej,

bo za oknami noc ciemna huczy błyskawic pożarem — wejdzie

i dłonią kosmatą wam serca pogłaszcze.

I przeklnie resztę żywota i ot umaili,

że zabłąkacie się w sobie, jak na bezdrożach — złorzecząc, w wędrówkę pójdziecie ścieżyną bożą za tą okrutną

za czarodziejską panią

Ach, jakże ciężko w górę podnieść powieki, łudzić się

i znowu wierzyć

i czarną nocą rozpaczać

i myśleć, że świat się cały z umarłych form przeistacza, gdy głupie serce przybije do portów dalekich

A księżyc zielonoszary, kiedy rozbłyśnie pyzato, do niego wznoszą się nasze tragiczne głosy i modlą się usta dni nieurodzonych patosem za życie z dumą rzucone na pastwę światu.

Ciemna nam otchłań nocy na wargi chlusta, serca rozdygotane gwałtem wdusiła do krtani i napływa ciężko kamiennymi snami

aź do rozpaczy śliskiej samobójczego powrósła

130

I me ma więcej zbawienia, nie ma więcej ratunku, jest tylko ta noc, o bracia,

jest tylko ścieżka daleka, którąś w młodości zaczął, i dążysz z palcami na oczach bez światła i bez kierunku.

Ciemne są nasze mieszkania i nędzne są nasze losy — głęboka i zapomniana mchami zarosła studnia;

wieczorem niebo u góry milczeniem gwiazd się zaludnia i twarda ręka rozpaczy chwyta za włosy.

My tylko możemy usiąść pod tą czerwcową nocą,

rozlewającą się zwolna w powietrzu chłodnym i śliskim — w znieruchomiałych błękitach utkwiły boże pociski

i w drżących piersiach serca na trwogę łopocą.

Ale me wstanie dzień żaden z rozpaczliwego alarmu, ziemia dla ludzi znękanych nie będzie lepszą, ni szerszą, przeminie życie bezpłodne

i nam i naszym wierszom, opadnie uwiędłym kwiatem na białej posadzki marmur.

Ach, słonce, rozlane w stepie posoką lepką i gęstą,

ach, boskie stado rumaków, co w mokrej trawie się tarza, jak nam powrócić do was,

ludziom o martwych twarzach, kamienowanym przez słowa, wypowiadane za często?

I me ma na nas wyroku, me ma na nas osądu, coby wichurą się zwalił w tę przestrzeń pustą, —•

jest śmierć, wyciągająca rękę ku ustom, jest śmierć,

sypiąca popiołem

n a t w a r z k o n a j ą c y m l ą d o m .

ta noc brzemienna rozpaczą,

2.

Powiązane dokumenty