• Nie Znaleziono Wyników

WŁADYSŁAW PODSTAWKA

E L E G I A

M i j a j ą cierne nasze. Dojizałe godziny pęcznieją, puchną mrokiem i za nasze winy wiatr szumi modlitewnie, szarpiąc szatv chmur Nor ciemna, obłąkana śpiewem tajemniczym, otacza smutne twarze, szeptem grzechy liczy, nawłóczając je skwaplm ie na konopny sznur Muzyko wywiedziona pod światło księżyca twoinu płomieniami drga mroczna ulica, drżą krzewy oplątane w chłodny świtu blask Pod świtem przebudzonym, ustrojonym w wieniec, przeminą nasze kroki jak cienie, jak cienie — jedynie dźwięki jiieśrn pozostaną z ras

Witamy dzień powszedni, oczekując wiele.

Wpływamy w dzień pieśniami, gdy świtem popielec przechodzi w włosiennicy pokutnik bez win My graniem hałaśliwym po śliskich kamieniach

wbiegamy w mroczny wieczór — bo dzień był, jak pieniacz krzyczący przed obliczem trybunału mgły

Porywa wiatr muzyki, przed słońcem ją chroni — a słońce się przylepia do zziębniętych dłoni

i krwawi fanatyczne — pobielały włos Dokoła wykopano szczupłe groby w glinie.

Stąpamy — lunatycy — i każdy z nas ginie i ginie słodycz serca miękkiego jak wosk.

159

B R Z O Z T

W żarłocznym ulic wielkomiejskich gwarze, w wiecznej gonitwie za chlebem i solą biegniemy ciągle, choć nas nogi bola i pot rozbróżdża słony nasze twarze.

I każdy idzie ze swą własną dolą, jaką mu losy głuche dały w darze, dziwiąc się, kto nas i za co tak karze nieubłaganą jak żelazo wolą

I czyli śmiercią nagłą, niespodziewaną, naoliwimy kół tryby zębate,

czy wrzeć bedziemy poprzez lata całe, az płuca wreszcie pracować przestaną —

— jedną, jedyną chcemy wziąć zapłatę:

niech nam nad grobem brzozy szumią białe.

160

R Ę C E M A T C Z Y N E

Oękate ręce, mułem pracy nasiąknięte

krążyły ponad głową od wczesnych snów cłiorą, kołyska mi juz była tonącym okrętem,

a niemoc koralową, sterczącą zaporą.

Chyliły się postacie ku ziemi, ]ak wierzby, wrastały be/powrotnie w ziemi głodny namnł, gdy serce hlicowało daleko, za bramą,

a o< /v, wielkie oczy, blask nowością świerzbił.

W pokoju, posmętniałym szarym tynkiem pudle, dizacynn się łapami wdzierał syn w mądrości, by mówić potem wszystko o wszystkim najpiościej, by pewnie stać — i bard/o na wielkości szczudle.

A teraz wypłynąłem daleko w horyzont — oglądać się me trzeba, aby się nie przeląc, a przecie stać się musi raz piątek niedzielą i zęby powróz ostry na rękach rozgryzą.

A zresztą nie wiadomo — poco ci nadzieja?

Dziś /ytie się i o/lewa gryzącym witriolem, dzis drzewa sa krzyżami, jak te, u nas, w polu i śmierć je może spławić z tłukącą zawieją.

A otwórz mi rękami, matko, drzwi ostatnie,

to wszystko to, co biegnie, jłizebiec chce najprędzej nie jestem inżynieiem, nie zostałem księdzem i bardziej mnie bezdomni wzruszali niż Pathmos Uklęknę ci u kolan, matko ty jedyna,

ostatni raz nu połóż na skroniach twe ręce —-ach, poco te łzy gorzkie w oczach ci się kręcą i kropią twardą głowę najstarszego syna?...

K U Ż N I W O M

P r y s k a pod rosą pole w kulę błękitną zakute.

Wznoszą jęczmiona i żyta plon czekającym ramionom.

Kwitną płomienne maki w zorzy czerwonej zmoczone oczom światłości poranka. Pod rozżarzonym dłutem pęka horyzont żelazny w obłoki rtęciowy śrut.

Wczesnym porankiem zbudzony ze snu — wychodzę dojrzeć przez mgliste podmuchy dojrzałość pól, przez nieskończoność przednówka,

przez mękę powolnych zagłodzeń, ku żniwom topiący się ból.

I tak jęczmionom najmilej będzie w ukłonach.

Płynem pachnącym odurzy kwitnienie gryk.

Gwar za wzgórzami i brzęki — juz z ust i gorycz i słoność, a z piersi zbłąkanie i krzyk.

Przemija ból, a sierpy ostrzone w rękach blaskiem objawią zbawienie i barwność dni.

Czoła schylone w nadmiar.

Źdźbeł ociężałych podzięka i przypływ mocy do krwi.

Pieśni uśpione tragicznie w drzew ogłuszonych kołyskach wiatry na nowo rozwieją. Rękom zastygłym i martwym wróci krwi rozpęd i tętno. Śmigłe dębowe kosisko ostrzem uzbroję skwapliwie. Potem sięgniemy po harfy, aby do drzwi zakołatać z nadmiarem nut.

Śpiewaj poeto. Toż pieśnią życie opłacisz, gdyś raz odpłynął od znoju i dźwięku ko*.

Poślij ten uśmiech zdobyty znużeniu twych sióstr i braci od których oddalił cię los

162

DO M A T E I

D o góry, żagle nocy — wypływam na połów

mgieł w trawie zaplątanych — uwięzłych w szuwarach..,

— T y bledniesz? Tak potrzeba — wciąż niżej — ku dołom, ku wyrwom pełnym śmierci — matko moja stara...

Marzyłaś — syn daleko i wysoko — biały...

— O matko — jakoż wzlecieć, kiedy serce cięży.

Zostanę już do końca w gorzkich dni uprzęży.

Płakały twoje oczy i będą płakały.

Wąwozem iść mi głuchym — ponurym parowem i śpiewać — wołać pieśnią żelazem zakrzepłą...

— Nie żałuj. Połóż ręce na płonącą głowę. —

Na chłody — zawieruchy — chcę mieć rąk twych ciepło.

163

K O N I C Z Y N A

radosne poszumem, pole żyjące w śpn wie, trudu wyzbyte i męki, w śnie zaplątane po pas.

W ukłon cię wiatr przygina i < icho blednie twój karmin.

To pr/ecie u moich stóp wiosną pijana armia

klęka wpatrzona w ostrze. I widzi i słyszy — lec/ nie wie:

— Przyszedł zw}'uęzca stiaszliwy z blaskiem narzędzia szalonym.

— Witaj bezbrouila gromado! Prężne 1 piękne legiony — śmiercią, dźwięczącą w tym ostrzu, krótko pozdrawiani was.

Oprzeć o ziemię kosisko 1 kr/epko stopy ro/stawić Rozpruć zgrzytliwą osełką ciszę, groźniejszą niż śmierć.

— Sygnał wrydałem do r/ezi. — Wielki miłością oprawca ruchem powolnym, odwiec/nym chowam osełkę chropawą, zbieram się w sobie 1 chwytam zgiętą rękojeść za przegub.

Odmach na prawo 1 pierwszy zamach ramieniem przez pierś.

— Wrzynam się w rozpacz stojących, kosę główkami okrwawiam.

Hymnem strzelistym ulata tchnienie po ściętych dmuchawcach.

Huczy zagładą wokoło. Przestrach od brzegu do brzegu.

Kroczę w oślepłym triumfie. — Prawem dziś moja nieprawość.

164

Powiązane dokumenty