M 14. Warszawa, d. 2 kwietnia 1893 r. T om X I I .
TYGODNIK POPULARNY, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM.
P R E N U M E R A TA „W S Z E C H Ś W IA T A ".
W W a rs z a w ie : rocznie rs. 8 kw artalnie „ 2 Z p rz e s y łk ą p o c zto w ą : rocznie „ 10 półrocznie „ 5
K o m ite t R edakcyjny W s zec h ś w iata stanow ią Panow ie:
A lexandrow icz J., D eike K., Dickstein S., H oyer H . Jurkiew icz K., Kwietniewski WL, K ram sztyk S., Na- tanson J., P rauss St., Sztolcman J. i W róblew ski W.
P renum erow ać można w R edakcyi „W szechśw iata"
i w e wszystkich księgarniach w kraju i zagranicą;
A d res IS©cia,łcc3ri: ZKrał^o-weł^ie-ZPrzed.naieście, USTr ©e.
w D O R Z E C Z U
R I O N B G R O
/ >3 rr\ _n_ x •r r \
\ a. Zx a x x O c X x
D ługim , piaszczystym parowem, porosłym rzadkiem i krzakam i, spuszczamy się na dno doliny, w prost zachodniego końca rozległej, płaskiej wyspy Czoele-Czoel, pokrytej zielo- nem i łąkam i i kępami zarośli wierzbowych.
R zeka, m ająca 300—400 metrów szeroko
ści, b y stra i głęboka, je st zam knięta w urwi
stych, wysokich n a jakie 10— 15 m etrów brze
gach, prowadzących n a ta ra s właściwej, sze
rokiej niekiedy na mil parę, suchej i jałowej
•doliny, nieróźniącej się niczem, za wyjątkiem -chyba obecności kilku nienapotykanych na wysokim stepie roślinek, od pustyni patag oń
skiej. W ysokość tej doliny znaczna nad po
ziomem rzeki, klim at pustyniowy i brak n aj
mniejszego chociażby zdroju, lub dopływu n a całej długości doliny od ujścia jej aź do p o łą
czenia Xeiujuenu z Lim ajem , spraw iają, źe szumnie zapowiadane próby kolonizacyi rol
niczej, przedsięwzięte przed rząd argentyński
| 1^0 uśmierzeniu indyjan, zawiodły najzupeł- ] niej. Rozwijać się mogą jedynie dwa mia-
j steczka portowe przy ujściu—Yiedm or i C ar
men de Patagones, skutkiem blizkości morza
| oraz handlu wełną i solą. D robne nato-
j m iast osady w głębi kraju , ja k Pringles, Czoele-Czoel i Roca pozostaną zawsze tylko
| posterunkam i wojskowemi n a pograniczu in-
! dyjskiem, wegetującemi zaledwie.
A le wracam do przerwanej podróży. N a lewo od drogi dostrzegam y bielejące miastecz
ko, wydające się z oddali znacznie większem, aniżeli jest w istocie, sk ład a się bowiem n a
praw dę z obszernego placu, naokoło którego rozrzuconych je st najwyżej tuzin parterow ych domków, mieszczących zajazd, stacyą dyli
żansów, mieszkanie kom endanta i 3 czy 4
„alm aceny”, czyli sklepiki połączone z szyn
kiem.
Przybyciu naszemu do tego wielkiego gro
du towarzyszy rzadki fenomen: ulewa straszli
wa, k tóra w przeciągu niespełna kw adransa ulice m iasta przetw orzyła w wezbrane potoki, z gwałtowną siłą wdzierające się do miesz
k ań i porywające ze sobą wszystko, co im opór stawiało: widziałem między innemi wyr
wany słup telegraficzny i głaz metrowej śre-
i dnicy, toczony jak b y lekki kłębek ku rzece.
210 WSZECH ŚWIAT. JJr 14 . D odać należy, że w Czoele-Czoel od la t czte
rech ani kropla deszczu nie spadła. W je dnej chwili h ala hotelu je st zalan a, sklepi
karz w rozpaczy ra tu je zamulone przez po
wódź zapasy cukru i wiktuałów, my zaś za
ledwie m am y czas uratow ać konie, wprowa
dziwszy je na ganek hotelowy, gdzie wpraw
dzie m ają wody po kolana, lecz p rą d je st sła by. N a z a ju trz z nam uliska naniesionego po
w stały już pośród m iasta wydmy drobnego, ostrego piasku, któ ry wicher szybko rozwiał, wypełniając rowy i wyrwy, wyżłobione przez ulewę wczorajszą.
Jednocześnie z nam i nadjeżdża dyliżans z Koca, wym agający specyalnego opisu: J e s t to m ała biedka n a dwu kołach, gdzie n atło czonych je s t kilku delinkwentów razem z b a gażami, których w aga nie powinna przenosić 10 kilogramów na osobę. Z ap rząg składa się nasam przód ze zwykłej trójki, hołoblo- wego konia w kompletnej uprzęży i dwu bocz
nych, w siodłach tylko, przyczepionych je dnym bokiem za kółko przy popręgu do we
hikułu. Od hołobli idzie długi łańcuch, do którego przyprzęga się p aram i dowolną ilość koni, również tylko jednym wewnętrznym bo
kiem przyczepionych do łańcucha za pomocą postronka, idącego od popręgu „recado”.
K a żd a p a ra posiada forysia. D yliżans od
bywa ca łą drogę w wyciągniętym galopie, ro biąc od 100— 200 kilometrów dziennie (tylko we dnie), stosownie do obfitości rozporządzał- I nych koni n a stacyach. J a k o przykład ilości koni używanych w takiej podróży wystarczy powiedzieć, że w drodze z B abia B lanca do Y iedm a, wynoszącej 400 kilometrów, k tó rą się odbywa w przeciągu dwu dni, każdy dyli
żans zm ienia 200 koni, a rozum ie się, że koń po podobnej pracy, żywiony wyłącznie traw ą, nieprędzej ja k w p a rę tygodni ponownie uży
tym być może.
N a linii Bio N e g r o przedsiębiorstw o dyli
żansowe cierpi na wielki b ra k koni, podró
żu ją też znacznie wolniej, a częstokroć naw et wcale chodzić nie mogą. B achuby przeto n a zabranie m anatków naszych dyliżansem do B oca nie dopisały. S zarańcza zniszczyła p a
szę wszędzie doszczętnie, stąd głód i pom ór pomiędzy bydłem , a dostanie koni w Czoele Czoel je st nadzwyczaj trudnem . Z g łasza się wprawdzie do mnie jak iś indyanin o mongol
skiej powierzchowności, podobno krew ny głó- |
wnego niegdyś kacyka N am un -K ura (K a miennej łydki), ofiarując się zawieźć moje rzeczy p a rą wołów do B oca za skromną, cenę 200 pezos (1000 franków), ale, oczywiście, wyrzucam go za ta k ą propozycyą za drzwi.
Tymczasem nadchodzą święta Bożego N a rodzenia, które spędzamy w Czoele-Czoel.
W igilią mamy sm utną jakąś, nastrój towa- j rzyszy ponury. W icher dmie n a dworze, [ unosząc tum any piasku; szarańczy jest tyle,
j że ją , ja k muchy, od talerzy odpędzać musi
my, a podłoga hotelu je st upstrzona mnó
stwem ruchliwych plam zielonych.
W p arę dni później nadszedł parowiec z Boca, wiozący nowego gubernatora, do któ
rego m iałem list polecający od m inistra spraw wewnętrznych. Złożyłem mu wizytę w kaju
cie, gdzie też zeszli się notable miejscowi oraz wspomniany ju ż wyżej kacyk Kam ienna-łyd- ką, ostatni z królewskiej dynastyi K u ra , któ
ra przed laty kilkunastu szerzyła postrach wśród białych osadników kresowych, a zago
ny N am un-K ura zapuszczały się naw et nie-' jednokrotnie do ludnych prowincyj Buenos A yres i San Luis, przeryw ając słaby kordon wojskowego pogranicza. Dzisiaj pozbawiony władzy, zdetronizowany król pampasów, mie
szka w ubogiej chałupce n ad brzegiem Bio N egro, pobierając skrom ną pensyą oficerską od rządu argentyńskiego. J e s t to mężczyzna średniego wzrostu, szczupły, bez zarostu, mo
gący mieć la t około 50-u, cery bronzowej,.
0 tw arzy podłużnej, wydatnych policzkach 1 wązkicli oczkach. U brany w wyszarzany m undur porucznika, czarny kapelusz filcowy i lakierowane gauczowskie buty, m a jed n ak wielką pewność siebie i m ógłby doskonale udaw ać N apoleona n a wygnaniu, gdyby kie
dykolwiek o nim słyszał. K ró l królów j e dnak piśmiennym nie jest; po hiszpańsku mó
wi dość poprawnie. C harakterystyczną je st jego odpowiedź n a zapytanie gubernatora, g en e rała Benavides, jednego z uczestników wojny przeciwko hordom dzikiego królika:
czem się dawniej zajmował? K am ienna łydka sp o jrzał na g enerała z podełba, ja k zwierz w klatce zam knięty i odciął ostro: „zabija
łem chrześcijan, ile m ogłem ”. C ała niena
wiść zgnębionej rasy wojowników stepowych w odpowiedzi tej się ujaw niła. O, bo też nie
naw idzą się wzajemnie uczestnicy tych nie
dawnych wojen, prowadzonych obustronnie
Nr 14. WSZECHSWIAT. 2 1 1 ze zwierzęcą zaciekłością; nienawidzą, śmier
telnie, ja k tylko może nienawidzieć dawny pan, zmuszony być niewolnikiem obcego przy
bysza. G a rstk a już tylko pozostała wojowni
ków Kam iennej Łydki, inne pokolenia zdra
dziwszy sprawę własną, aby się od zagłady ochronić, poddały się n a łaskę i niełaskę zwy
cięzcom. W ojownicy araukańscy jednak tyl
ko przed siłą ulegli, gdy g arstk a ich zaledwie loozostała przy życiu, a żony i dzieci wymor
dowali, lub porwali żołnierze argentyńscy.
P o długich bezowocnych poszukiwaniach, podczas których zyskałem tylko tyle, że wierzchowce nasze wśród zniszczonej przez szarańczę okolicy wychudły jeszcze bardziej, a jedynego zdatnego do zaprzęgu konia skra
dziono mi w biały dzień z podwórza hotelo
wego, nabyłem wreszcie za słoną cenę 400 pezos (2 000 franków) lekki dwukołowy wóz z uprzężą, dobrego m u ła i dwa zdychające ze starości konie zaprzęgowe. F ilipiak usiadł za woźnicę, nieumiejąc zresztą dać sobie r a dy z osobliwszą uprzężą, gdzie koń środkowy m a za zadanie jedynie utrzymywanie równo
wagi, a konie orczykowe, niemające chomą- tów ciągną jednym tylko bokiem za łańcuch przyczepiony do popręgu siodeł. W skutek li
chego zaprzęgu pierwszego dnia ujecha
liśmy zaledwie 30 kilometrów, a pomimo wy
bornej, równej ja k stół drogi, konie całkowi
cie ustały. Pomimo niezbyt serdecznego przy
jęcia, niemogąc jechać dalej, zostajemy na noc w m ajętności pułkownika Belisle.
W śród chudych łą k odgrodzonych od krza- czystej pustyni długim płotem drutowym (alam birado), na brzegu wielkiego stawu, oko
lonego płaczącem i wierzbami wznosi się willa pułkownika, z pretensyą do elegancyi, bez gustu i stylu jakiegokolwiek zbudowana, a w niej zastajem y kom fort europejski, zbyt
kowny niem al, jeśli się zważy na olbrzymią odległość od cywilizowanego św iata—niebrak naw et czytelni i eleganckiego salonn. Podwó
rzec hiszpańskim obyczajem cementową wy
łożony posadzką, w pośrodku głęboka studnia, a obok wspaniałe stajnie n a wzór europejski urządzone, z żelaznemi żłobami, klatkam i etc.—pułkownik bowiem je st zapalonym sport- smenem i hoduje ca łą stadninę angielskich wyścigowców, z dum ą pokazując nam dwa j a koby Yollbluty za drogie pieniądze nabyte, którychby z pewnością do stadniny swojej nie
p rz y ją ł żaden z hodowców naszych. W pływ sportsm eństwa właściciela odbija się jednak korzystnie n a uszlachetnionym typie koni ro
boczych, t. zw. „caballos criollos.”
Najw iększą dum ą pułkownika je s t ateli słynny szeroko w okolicy jego sad owocowy, gdzie dzięki dwom cysternom, do których m uły dzień i noc z poblizkiego staw u wodę pom pują, u d ają się wszystkie gatunki owoców z Monteyideo sprowadzonych— ja k gruszki, śliwki, jab łk a, brzoskwinie i wino. Z astajem y właściciela na czele kilkunastu żołnierzy, za
jętego właśnie zażartą walką z legionami sza
rańczy. Naokoło domu i ogrodu palą się nie
ustannie pęki słomy, odstraszające plagę oko
licy.
M ajętność pułkownika Belisle i gospodarka w niej prowadzona jest dosadnym obrazkiem argentyńskich stosunków kresowych; pułk przezeń dowodzony stoi załogą n a granicy A rankanii, w J u n in de los A ndas, o 100 mil geograficznych, gdy blizko połowa żołnierzy pracuje u pułkownika jak o parobcy, oczyA\Ti-
J ście bezpłatnie, w rozm aitych dobrach jego, szeroko po k ra ju rozrzuconych. R ząd cą ma- I ją tk u jest jeden z podwładnych oficerów. N ad- j to, wszystkie zdatne do użytku muły i konie . pułkowe są również na służbie pułkownika, a sprawunki, przeznaczone dla jego dóbr przychodzą jak o tran sp o rty wojskowe, za któ
rych przewóz rząd płaci. N ie potrzebuję do
dawać, że za przykładem swego szefa idą ofi- I cerowie starsi, a n a granicznych posterunkach znajduje się tylko g arstk a ludzi pozbawionych koni i amunicyi tak , że, gdyby Chilijczykom przyszła kiedy chętka zajęcia Patagonii, o czem myślą oddawna, nie napotkaliby ża
dnego oporu w broniących przejścia przez i A ndy posterunkach granicznych.
Przenocowawszy w estancyi Belisle, n aza
ju trz o świcie powlekliśmy się noga za nogą dalej, zdołaliśmy wszakże ujechać zaledAvie 2 mile do południa. Z nalazłszy m a łą łączkę oszczędzoną przez szarańczę i opuszczony do- mek przy drodze, rozkładam y się obozem.
O kilkaset m etrów dalej, n a brzegu rzeki wi
dnieje porządna „estancya” Czimpay, gdzie się zwykle dyliżans n a śniadanie zatrzym uje. Z ao patrzywszy się tam avbaraninę i mleko, usiłuję się wywiedzieć, skądby można chociaż parę koni pociągowych wydostać. Uprzej ma gospo
dyni oberży, po wypiciu przepisanej przez ety
212 WSZECHSWIAT Nr 14.
kietę liczby m ate, udziela mi wskazówek w tej mierze potrzebnych, zaraz więc po południu, okulbaczywszy zapasowego bu łanka, pogalo
powałem do odległej o m ałą milkę estancyi Trujillo, gdzie się konie dyliżansowe wypasa
ły. E stancya leży na t. zw. „rincon,” t. j.
nizkiej wyspie odciętej od brzegu wązką od
nogą Rio N egro, której szarańcza nie zdołała jeszcze przekroczyć. P o pustyniowym k ra j
obrazie oko z przyjem nością tonie w soczystej zieleni gajów wierzbowych, wysokich oczere- tów i traw arom atycznych, w których konie pław ią się po brzuchy.
O kazało się, że zarządzający estancyą gau- cho jest właścicielem stad k a wybornych koni, które podczas zimy w ynajm uje przedsiębior
stwu dyliżansów. P o długim ta rg u udało mi się nabyć za um iarkow aną cenę trz y wypo
częte i dobrze utrzym ane konie, z których j e den zwłaszcza piękny i ognisty kasztan oddał mi w dalszej podróży nieocenione usługi. Nie- ta k to łatw o je d n a k oddzielić w ybrane osobni
ki od stada, a zw łaszcza wygnać z soczystej łąk i na jałow ą pustynię. Namęczyliśmy się obaj dostatecznie, zanim się to nam udało, a o zachodzie słońca, skacząc przez wyrwy i krzaki, zziajani i zmęczeni, dotarliśm y do mego obozowiska.
Z ra n a dopiero zaczęła się m itręg a powa
żna. Nowo nabyte bieguny, zaprzężone a r
gentyńskim sposobem do orczyków, nie znały lejców, a improwizowany z ku charza woźnica oprócz „o la B oga!” nic innego nie wymyślił.
Je d e n koń ru sz ał z kopyta, gdy drugi s ta ł na miejscu, przez co wóz, zagrzebany po szpry
chy w piasku o bracał się n a miejscu, blizki stoczenia się z wcale strom ej pochyłości ku rzece. P o naradzie stanęło na tem , że są za
pewne zwyczajne iść tylko z forysiem—Ł a- źniewski wykombinował z siodeł i arkanów zaprząg improwizowany, dosiadł licowego de
resza, sm agnął h arap em i wóz galopem poto
czył się po stepie, znikając w tum anie k u rz a
wy. Zebraw szy rozproszone konie pozostałe ruszyliśmy z H em plem za nim, a n a wieczór, ujechawszy około 50 kilometrów, stanęliśm y w oberży Chel-foro, miejscu noclegowem dyli
żansów. K ra jo b ra z wciąż niezmienny. N a praw o wysoki m ur, okalający dolinę B io N e gro od północy; n a lewo w oddali sreb rn a wstęga rzeki, z rozrzuconem i bezładnie po
brzegu wśród zielonych płatów dzikiej lucer
ny szałasam i indyan.
Zapędziwszy konie n a półwysep, gdzie nieco traw y widniało, rozbiliśmy nam iot n a prze
smyku doń prowadzącym, w cieniu wierzb rozłożystych, postanowiwszy dzień następny pozostać tu taj dla wypoczynku koni, n a które czekał dzień bardzo ciężkiej i złej drogi bez
wodnej, a to tem bardziej, że wypadał w ła
śnie n azaju trz Nowy Bok. N a uczczenie uroczystego święta zafundowaliśmy sobie w oberży p a rę flaszek M onachijskiego piwa, zbytek niem ały w tych stronach, a zamiast codziennej baraniny pieczonej, zdobyliśmy kaw ał wołowego mięsa i nieco ryżu. D odaj
m y h erb atę z cukrem i resztki sucharów, a obraz uczty będzie kompletnym.
(dok. nast.).
D r. J . Siem iradzki.
PRZEMIANY
W P A Ń S T W IE B O Ś L IN N E M »)
przez M. F an relle.
A ż do ostatnich czasów uczeni ewolucyoni- ści mieli, powiedzieć można, n a celu jedynie wyjaśnienie liistoryi rozwoju państw a zwierzę
cego, światem zaś roślinnym o tyle zaledwie się zajmowali, o ile znajdowali w nim dowody n a poparcie swych odkryć. Z a przykładem D arw ina, zadawalniali się oni wskazówką, że zmienność i dziedziczność, przy współudziale n atu ralneg o lub sztucznego doboru, mogą wywołać odmiany, rasy i gatunki wśród roślin z tak ąż łatwością, ja k i wśród zwierząt.
N ie znam zaiste ani jednego botanika, k tó ry, idąc w ślady H aeckla, usiłowałby zdać sobie sprawę z filogenetycznego rozwoju cało
k ształtu roślin, posiłkując się ich ontogenią i paleontologią. W praw dzie do połowy bie
żącego stulecia em bryologia roślin była p ra wie zupełnie nieznaną, również gęste m roki panow ały w dziedzinie anatom ii i fizyologii
*) Ilevue scientifiąue. Tom 48. N. 17 i 21 (deuxiem e sem estre). 1891 r.
Nr 14. WSZECHSWIAT. 213 roślin. A toli od niespełna trzydziestu lat,
skutkiem udoskonalenia mikroskopu i techniki mikroskopowej, niezliczone odkrycia zostały dokonane w najrozm aitszych działach wiedzy botanicznej, ta k iź obecnie można powiedzieć, że przewyższa ona nawet zoologią jasnością i dokładnością szczegółów. Jednocześnie p a
leontologia uczy o następstwie flor, które się rozwinęły podczas różnych okresów ziemi i zapoznaje nas z tajnikam i organizacyi ro ślin, od tysięcy wieków pogrzebanych wewnątrz naszego globu.
P o tylu istotnie zdumiewających postępach, sądzę, że nadeszła ju ż chwila odpowiednia do badań, czy cztery wielkie działy państw a roślinnego: Plechowce (Thallophytae), Mszaki (Muscineae), Skry tokwiato we naczyniowe (Cry- ptogam ae yasculares) czyli paprotniki (Pteri- dophyta) i Jawnokwiatowe (Phanerogam ae) pochodzą jeden od drugiego w linii prostej, czy też utw orzyły się równolegle do siebie z pierwotnych form specyalnych.
Podobnie ja k zwierzęta, ta k i rośliny żyją w rozmaitych środowiskach na ziemi zamie
szkanej. Środowiska te, wymienione w chro
nologicznym porządku ich ukazywanią się podczas okresów geologicznych, są następują
ce: woda słona i woda słodka, stanowiące śro
dowisko płynne, następnie środowisko powie
trzne, które dzieli się na pola bagniste, prze
siąknięte wodami bieżącemi lub stojącemi, i pola ziemi suchej, której żyzność zależy je dynie od mniejszej lub większej obfitości desz
czów.
N a zaraniu okresu pierwotnego wyłącznie w środku morskim panow ał spokój, niezbędny do rozwoju istot organizowanych. W rzeczy sam ej, ląd stały był szarpany wówczas przez potoki deszczu, k tóre całem i strumieniami wpadały w prost do oceanów. Dopiero pod
czas formacyi syluryjskiej i dewońskiej wody słodkie poczęły się zbierać i cokolwiek stałej nasycać wynurzone części ziemi. Podczas formacyi węglowej przew ażają bagna i pola osuszone rozszerzają się, aby w m iarę zmniej
szenia pierwotnej gwałtowności opadów atm o
sferycznych nab rać znacznej wagi podczas formacyi następnych. Obecnie są one wielce ograniczone i w środku lądów ukazują się rozległe puszcze, zupełnie opadów pozbawio
ne; na granicy tych pustyń życie znika. Tym
czasem okolice biegunowe, które poćzątkowo
j m iały tem peraturę zapewne taką samą, ja k i pozostała część ziemi, stopniowo poczynają
| się otaczać pasam i lodowemi. Życie cofa się
i przed zimnem, ja k i przed posuchą.
W ten sposób ciągłe i stopniowe zmiany ) warunków meteorologicznych podczas nie-
j zmiernie długich okresów geologicznych po-
| czątkowo rozszerzały obszary zamieszkania i istot organizowanych, a następnie ograniczyły
je do obecnych rozmiarów.
A zatem historya ziemi upraw nia nasz wniosek, że rośliny, ja k zresztą i zwierzęta,, początkowo zjawiły się w środowisku mor- skiem, następnie przeniknęły do zbiorników słodkowodnych, ażeby objąć z kolei rzeki b a
gniste i, wreszcie, dosięgnąć pól, zupełnie z pod wody wynurzonych i zraszanych jedynie przez deszcze. Ponieważ rozm aite te środo
wiska m ają swe flory specyalne, jesteśm y więc pewni, że w budowie i rozwoju składających je roślin odnajdziemy zagadkę zmienności, której w każdym okresie ulegały w celu przy
stosowania do nowych warunków życia. Oto droga, na k tórą wkraczamy.
I.
Środowisko płynne.
W szystkie istoty organizowane m ają za punkt wyjścia w swym rodzaju osobnikowym kom órkę zarodkową, k tóra drogą wielokrotnej -segmentacyi wytwarza wszystkie części doro
słego organizmu. Niewątpliwie, początkiem państw a zwierzęcego i roślinnego była poje- dyńcza kom órka, bezbarw na w jednym , zielo
n a w drugim wypadku. Otóż k tó ra z nich b y ła pierwszą w czasie? W brew zdaniu wy
bitnych zoologów, starszeństwo komórki zie
lonej, według mnie, nie ulega wątpliwości.
M ożna przyjąć za dowiedzione, że w pierw
szych początkach życia, każda żyjąca komór
k a bezbarwna szybkoby zginęła przez wycień
czenie, gdyby już poprzednio nie istniały ro
śliny chlorofilowe, gdyż te ostatnie jedynie są uzdolnione do w ytw arzania ciał organicznych, służących zwierzętom za pożywienie. W reszcie to samo stałoby się dzisiaj, gdyby rośliny nadspodziewanie znikły. W obec tego założe
nia najzupełniej usprawiedliwionym będzie wniosek, że kom órka zielona m usiała się wcze
śniej, niź bezbarw na ukazać i że, co więcej,
"była poprzedzoną przez wytworzenie chloro
filu, substancyi chemicznej, dokładnie okre- śłbnej, niezbędnej przy procesie przysw ajania węgla—składnika wszystkich ciał organicz
nych. Co do pierwszego zwierzęcia jednoko
mórkowego, to jego wystąpienie łatw o obja
śnić przez zanik chlorofilu w zielonej kom ór
ce, zjawisko, które, ja k natychm iast zobaczy
my, częstokroć się pow tarza wśród roślin na rozm aitych szczeblach ich rozwoju. W taki sposób zmienione osobniki żyją n a wzór zwie
rz ą t kosztem ciał organicznych, wytworzonych zew nątrz nich.
Możnaby tu zarzucić, że istnieją pewne g a
tunki zwierząt, których zielone zabarwienie w arunkuje się obecnością chlorofilu. P raw da;
ale obecnie dowiedziono, że przyczyną tej barw y są jednokomórkowe wodorosty, zamie
szkałe w tkankach i tworzące ze zwierzętami, zresztą niźszemi tylko, pewnego ro d zaju współ- kę życiową (connubium), coś podobnego do zjawiska, którego dobrze znany przykład d ają nam porosty.
Wodorosty morskie. J a k iż był pierwszy los zielonej komórki? Czy pozostała ona izo
low aną podczas pewnego okresu czasu? P od tym względem nie mamy żadnych pewnych wiadomości, gdyż pierwsze rośliny morskie, przez paleontologów zaznaczone, są wieloko
mórkowe i dosyć duże, znacznie zbliżone do obecnie przez nas obserwowanych.
Pomim o pozornej rozmaitości, rośliny m or
skie tw orzą jednę tylko grupę, mianowicie grupę wodorostów. S k ła d a ją się one z zielo
nych kom órek, obok siebie ułożonych, bądź w proste lub rozgałęzione szeregi, bądź w cien
kie blaszki jednowarstwowe, bądź też są rozwi
nięte we wszystkich trzech wym iarach, zawsze je d n a k tworząc ciała o nieznacznej grubości.
J a k u wszystkich istot organizowanych, każdy elem ent sk ład a się z ją d ra , umieszczonego wewnątrz otaczającej go dokoła protoplazmy, obdarzonej wrażliwością i ruchliwością i za
wierającej rozmaicie ugrupow ane ciałka chlo
rofilowe i inne związki chemiczne, odmienne u różnych gatunków. K a żd e z tych ciał pi a- zm atycznych je st zam knięte w powłoce błon
nikowej; zd arza się je d n a k czasami, że nie są one oddzielone żadną p rzeg ródką i wówczas pojedyncze kom órki swobodnie poruszają się w wspólnej powłoce.
214 N r 14.
Odżywczy roztw ór soli i dwutlenek węgla endosmotycznie przenikają po przez błony, i skutkiem energii promieni słonecznych zamie
n iają się n a ciała organiczne, służące do wy
żywienia ciał komórkowych; w ten sposób każda kom órka żyje sam a dla siebie. W zro st rośliny odbywa się przez podział komórek, który może odbywać się bądź n a końcu rośli
ny, bądź n a jej obwodzie, bądź też w punktach środkowych, zależnie od ilości i położenia ko
mórek, biorących udział w zjaw isku.
W szystkie te wodorosty są przytwierdzone do podłoża za pomocą pewnego rodzaju ko
rzonków, utworzonych z. komórek, podobnych do innych, ale posiadających grubszą i lepką błonę. (W iem y obecnie, że wodorosty m orza Sargasowego zostały oderwane od wybrzeża przez prądy, które je następnie nagrom adzają w jednem miejscu oceanu Atlantyckiego. T u
ta j one um ierają i szybkoby znikły, gdyby nie były ustawicznie zastępowane przez świeżo dopływające rośliny).
Rośliny te rozm nażają się przez zarodniki bezpłciowe i przez ja jk a stanowiące produkt zlania elementów płciowych, czyli komórek męskich i żeńskich. N iem a potrzeby zasta
nawiać się tu nad szczegółami zjawiska, gdyż są one dostatecznie znane, nie od rzeczy j e dnak będzie zwrócić szczególną uwagę czytel*- ników na dwa te sposoby reprodukcyi, zw ła
szcza n a pierwszy, który, ja k niżej zobaczy
my, je s t wspólny dla całego państw a roślin
nego, naw et dla najwyższych jawnokwiato- wycb.
N iektórzy botanicy utrzym ują, jakoby roz
m nażanie płciowe sprzyjało tworzeniu się od
m ian i widzą w tem zjawisku pewnego ro
dzaju odmłodzenie rośliny. Przypuszczenie to jed n ak wydaje mi się mocno problem aty- cznem, ponieważ zarodniki bezpłciowe i płcio
we są jednego i tego samego pochodzenia.
B ądź co bądź, sposób rozm nażania nie m a nic wspólnego z przem ianam i, o których mową niżej.
P otrzebu jąc do życia prom ieni słonecznych, wodorosty nie m ogą przekraczać pewnych głębokości.. Poniżej 100 metrów są one rz ad kie, a około 400 m. głębokości niem a ich ani śladu. Roślinność m orska tedy zajm uje po
chyłości, znajdujące się w pobliżu brzegów.
To napozór ta k jednostajne środowisko przedstaw ia n ader liczne warunki zmien
WSZECHSWIA.T.
N r 14. WSZECHSWIAT. 215 ności, objaśniające wielką ilość gatunków. N a
pierwszym planie należy tu postawić stopień nasycenia wody solą. D obrze są nam znane różnice pomiędzy florami mórz wewnętrznych, różnice, zależne od tego, czy dopływ wody do m orza przez rzeki je st większy lub mniejszy od ilości wody, ja k a wyparowuje. Stopień szerokości m a tu taj ważne znaczenie. Nie
poślednie też znaczenie m a n a tu ra dna m or
skiego; ta okoliczność n a wegetacyą mórz wpływa nie mniej, niż na. roślinność stałego lądu. W rzeczy samej, nikt się nie zawaha przyznać, że, pomimo całej ruchliwości czą
steczek płynu, roztwory solne różnią się je d nakże zależnie od składu chemicznego podło
ża, z którem się stykają; nikogo też nie zadzi
wi fakt, że wodorosty, do wapiennego dna przytw ierdzone, ta k obficie pokryw ają się wę
glanam i wapnia, że sta ją się podobne do ko
ra li i m adrepor.
Jedn ak że wszystkie te czysto miejscowe warunki nie są w stanie objaśnić sposobu utw orzenia się czterech grup, na które dzielą : się rozpatryw ane w tej chwili rośliny, miano
wicie: sinorostów, zielenic, brunatnie i krasno- rostów.
W tym samym porządku, w jakim działy te zostały wymienione, moŹDa je też obserwo
w ać po brzegach, aż do największych głębo
kości, do jakich roślinność może dosięgnąć;
często naw et daje się spostrzedz, ja k wzdłuż brzegu podczas wielkich odpływów morskich ciągną się 4 współśrodkowe pasm a, każde od
miennej barwy. T e różnice w kolorze należy przypisać jedynie jakości i ilości promieni sło
necznych, przenikających do każdego z tych pasm.
"Wszystkie wodorosty są zaopatrzone w chlo- j
rofil, inne zaś odcienie pochodzą od barw ni
ków, k tó re mniej lub więcej zacierają n atu ralny kolor zielony i stanowią jego domięszki.
J a k wiadomo, czynność chlorofilu polega na przepuszczaniu do w nętrza komórek jedynie skrajnych prom ieni widma słonecznego i to w pewnym określonym stosunku. Otóż względ
nie do głębokości wody stosunki te zm ieniają się w skutek rozm aitej łamliwości promieni niebieskich, żółtych i czerwonych; stąd wyni
k a konieczność ciał zdolnych do odbijania promieni zbytecznych i do przywrócenia rów
nowagi. Głównie tedy te promienie zbyte
czne d ają początek odbijającym je ciałom.
W ten sposób byt rośliny jest zabezpieczony przez też same warunki, które w innych oko
licznościach przyprawiłyby j ą o śmierć.
W praw dzie chemizm tworzenia się tego ro
dzaju barwników je st nam jeszcze nieznany.
J e s t on bezwątpienia podobny do tychreakcyj, jak ie w ytw arzają chlorofil; ale, bądź co bądź, napewno m ożna powiedzieć, że rzeczy m ają się tak, gdyż inaczej mieć się nie mogą. Z całą tedy pewnością możemy postawić wniosek, że przem iany zielenic n a sinorosty, brunatnice lub krasnorosty, są wywołane przez różnice w łamliwości promieni widma słonecznego.
K ażd a z czterech opisanych grup o tyle bardziej posunęła się w swym rozwoju, o ilejest głębiej. Objaśnić to bardzo łatwo. W po
wierzchownych warstwach wody, znajdujących się w nieustannym ruchu, bądź pod wpływem wiatrów, bądź też prądów morskich, roślina nie może się spokojnie rozwijać, podczas gdy spokój w głębiach panujący, pozwala jej n a leżycie wyzyskać wszelkie przyjazne warunki środowiska, w którem się znajduje. W praw dzie wszędzie m ożna napotkać formy proste, ale im głębiej, tem rzadziej.
Sinorosty przedstaw iają oznaki zwyrodnie
nia, które, pomimo nizkiego rozwoju tych ro ślin, nie pozw alają poczytywać ich za typ pierwotny. W iększość ich posiada kształt nitkowaty; ją d ra komórek tak są rozdrobnio
ne, że prawie zanikają; barwniki, naw et chlo
rofil są rozpuszczone w plazmie; wreszcie roz
mnażanie odbywa się wyłącznie za pomocą zarodników bezpłciowych.
W raz z zielenicami powracamy do typu pierwotnego, nieprzekraczając jednakże niz
kiego stanu rozwoju.
Należy się zwrócić do brunatnie, ażeby zna
leźć dobrze uwydatnione cechy postępu. Ta- kiemi są olbrzymie listownice (Lam inariae) 0 wyglądzie rośliny liściastej, dochodzące do 200 to długości. U innych zarodniki bez
płciowe kiełkują na roślinie m acierzystej 1 tworzą maleńkie wodorosty o komórkach, ułożonych w mniej lub więcej rozgałęzione szeregi linijne; po oddzieleniu k ażda gałąź daje początek nowemu wodorostowi. W ro dzinie morszczynów (Fucaceae), najwyżej pod względem rozwoju stojącej, niektóre gatunki przypom inają nam rośliny lądowe, naśladując
216 WSZECHSW1AT. Nr 14.
łodygi i liście; czasami naw et elementy (ko
mórki) płciowe tworzą, się n a częściach rośli
ny tak delikatnie rozgałęzionych, że zdaleka możnaby je wziąó za kw iatostany. W reszcie zarodniki bezpłciowe, które napotykam y jed y nie w pobliżu korzonków, wcale się nie od
d zielają i d a ją początek nowym osobnikom, pozostającym w połączeniu z organizmem, z którego powstały. T en fakt, ta k odosobnio
ny wśród wodorostów morskich, staje się po
wszechnym u roślin lądowych, ja k wkrótce zobaczymy.
Ponieważ rozwój b runatnie nie je s t jeszcze dostatecznie zbadany, nie możemy twierdzić, że wszystkie typy wyższe pow stały z niższych.
Jedn akże, skoro zai'odniki bezpłciowe kiełku
j ą n a roślinie m acierzystej i tw orzą z początku nitkowaty, rozgałęziony wodorost, możemy przypuścić, że i t a gru p a nie stanowi w yjątku z ogólnego praw idła.
Co się tyczy krasnorostów , to nie ulega najm niejszej wątpliwości, że ich rozwój oso- bnikowy stanowi powtórzenie rodowego; ko
m órka zarodkowa daje początek nitkow atem u wodorostowi, w którym w ciągu dalszego roz
woju w ystępują typowe cechy gatunkowe.
Jakkolw iek przedstawiciele tej grupy odzna
czają się zazwyczaj n ad e r m ałem i rozm iara
mi, to jednak odnajdujem y u nich wszystkie te oznaki udoskonalenia, jakieśm y zaznaczyli wśród wodorostów.
Co więcej, zam iast bezpośredniego kiełko
wania, jajk o ich dzieli się poprzednio na pe
w ną ilość zarodników, z których każdy je st w stanie odtworzyć ustrój m acierzysty. P o nieważ wszystkie te cechy wyższości napoty
kam y także wśród mchów lądowych, chciano więc widzieć w tem podobieństwie dowód blizkiego pokrewieństwa, ale łatw o dowieść, że zachodzi tu ta j tylko zwykłe współistnienie faktów. W reszcie mechanizm tw orzenia się ja jk a przedstaw ia bardzo wiele analogii do tegoż procesu u roślin jawnokwiatowych, ale nikomu nie przyjdzie chyba na myśl uważać, aby przodkam i tych ostatnich mogły być wo
dorosty.
Ten ogólny szkic historyi naturalnej roślin morskich dostatecznie wykazuje, o ile są one wrażliwe n a w arunki zew nętrzne i że te ostatnie są jedyną przyczyną zmian, jak im te rośliny uległy.
Wodorosty słodkowodne. W wodach słod
kich również napotykam y wodorosty, w ten sam sposób rozmieszczone, ale ju ż w innym stosunku liczebnym. S ą to przeważnie sino
rosty i zielenice, w morzu stosunkowo rzadkie, podczas gdy brunatnice i krasnorosty liczą tu bardzo niewielu przedstawicieli. T a zm iana stosunku je s t zupełnie n atu ra ln ą wobec nie
znacznej głębokości większej części zbiorników
j słodkowodnych. A le co szczególniej uderza spostrzegacza, to nizki stopień rozwoju wszyst-
j kich typów: napotykam y tu prawie wyłącznie formy nitkowate.
I nie mogłoby być inaczej, gdyż przystoso
wanie do tego nowego miejsca pobytu, niemo
żliwe dla gatunków udoskonalonych przez długi pobyt w morzu, nie było trudnem dla form, niedaleko w rozwoju posuniętych. P o dobnie w ciągu okresów geologicznych w sku
te k wielkich zmian klimatycznych zaginęły j wszystkie te zwierzęta, które najbardziej się odznaczały wyższością swej organizacyi. Z d ru giej zaś strony, przy względnej krótkotrw ało- ści zbiorników słodkowodnych i przy ustawi
cznych zmianach, na jakie są wystawione, nowi mieszkańcy tych zbiorników nie byli w stanie osięgnąć wszystkich możliwych udo
skonaleń.
Je d y n a tylko rodzina zielenic słodkowod
nych, mianowicie ramienice (Oharaceae),.
przedstaw ia ciekawe komplikacye budowy, jakkolwiek bardziej pozorne, niż istotne.
W rzeczy sam ej, przy nitkowatym kształcie, j a k u większości roślin tej grupy, wyglądem swym zbliżają się one do niektórych roślin j a wnokwiatowych. Podobieństwo to w arunkuje się, poprostu, przez u k ład rozmaicie ro zg ałę
zionych nitek; jedne z nich ściśle przylegają do osi środkowej i tw orzą na niej rodzaj kory;
inne rozw ijają się w okółki, jak by liście do
ko ła łodygi. W reszcie, co jeszcze bardziej, powiększa złudzenie, to obecność prawdziwych gałęzi, w k ątach okółków rozwijających się z nieodpadających zarodników bezpłciowych.
T eż same szczegóły, jak o wynik pewnego spe- cyalnego sposobu rozwoju, tu i owdzie były również obserwowane wśród b runatnie i k ra snorostów; stąd tylko jed en wyprowadzić można wniosek, mianowicie: wspólność pocho
dzenia tych roślin. Udoskonalenia te należy uważać za p unkt kulm inacyjny w rozwoju:
N r 1 4 . W SZEC H SW IA T. 2 1 7
wodorostów, gdyż, od czasów formacyi tryaso- wej C haraceae nie uległy żadnym widocznym zmianom.
(C. d. nast.).
tłum . H enryk Lindenfeld.
ŻELAZO
W CIELE ZWIERZĄT.
(Dokończenie).
I I I .
Liczne doświadczenia i rozbiory chemiczne przekonały, że żółó nietylko w stanie norm al
nym, lecz i po przyjęciu przez zwierzę soli żelaza zaw iera niezmiernie drobne ilości tego m etalu. N atom iast już K laud. B ern ard zwrócił uwagę na to, że sok żołądkowy dużo j wydziela żelaza, a nowsze badania Bungego, Jacobiego i innych fizyologów potw ierdzają to i jednocześnie wykazują, że ścianki kiszek w bardzo wysokim stopniu obdarzone są w ła
snością wydzielania żelaza.
Jeżeli w prost do krwi żylnej zwierzęcia wprowadzamy przez zastrzyknięcie sól żelaza, to bardzo szybko, już po jakich 20 m inutach mocz zawiera żelazo i zdradza tę zawartość, brunatniejąc, lub czerniejąc za dodaniem siar- ku amonu. Lecz już po godzinie, lub dwu odczynu tego w moczu niemożna otrzymać:
tą drogą wydziela się wszystkiego około 1—4% całej ilości wprowadzonego przez żyły żelaza. Ścianki kiszek również zaraz po za- strzyknięciu poczynają wydzielać żelazo, lecz wydzielanie to trw a przez 20 do 30 dni. Ze 100 mg żelaza wprowadzonych psu podskór
nie otrzym ano (G ottlieb) w ciągu 28 dni 96,9 mg. "Widzimy więc najwyraźniej, że że
lazo wprost do krwi wprowadzone przez czas pewien pozostaje w organizmie i stopniowo, m ałem i ilościami się wydziela. B adania J a cobiego, G ottlieba i Zaleskiego, których szcze
gółów przytaczać tu nie będę, dowiodły, że organem , któ ry żelazo zatrzym uje w sobie przez pewien czas, je st w ątroba. •
A teraz powróćmy do cytowanego na po
czątku doświadczenia H am b u rg era Przede- wszystkiem nie zdziwi nas już obecnie owa m ała ilość żelaza, wydzielona w moczu, skoro wiemy, że gdy sole tego m etalu wprowadzamy do krwi, skupiają się one w przeważnej części w wątrobie, a drobna tylko cząstka natych
m iast zostaje przez nerki z krwi usunięta, I G dy zaś przypomnimy jeszcze, że dopiero I w sześć dni po pierwszej dawce żelaza okaza-
| ło się, że mocz wydziela tego m etalu nieco ponad normę, to jeszcze wątpliwszym wyda nam się fakt chłonięcia m ałych ilości żelaza I wprost z przewodu pokarmowego. Poucza-
| jące są bardzo doświadczenia analogiczne,, jakie robili Cahn i K o b ert z solami manganu.
T utaj wyraźnie okazało się, że m angan po-
| dawany przez żołądek wówczas dopiero uka
zuje się w moczu, gdy ilości tak są znaczne,
| że poczęły silnie drażnić i nagryzać błonę
| śluzową przewodu pokarmowego. Najwido-
J czniej ta k się też działo w doświadczeniach
| H am burgera, w których dopiero po sześciu dniach z badania moczu można było wywnio
skować o bardzo słabem chłonięciu soli żelaza w żołądku i kiszkach.
D ługi szereg innych doświadczeń, wykona
nych bez zarzutu przez bardzo wprawnych eksperymentatorów, przeczy też domysłowi, aby mineralne sole żelaza, wprowadzone do żołądka, mogły przechodzić do krwi i wydzie
lać się następnie wprawdzie nie z moczem, lecz z sokiem kiszkowym, sokiem żołądko
wym, lub trzustkowym. W ówczas tylko sku
pia się żelazo w w ątrobie i powoli później z żółcią się wydziela, gdy mineralne jego sole wprowadzamy do organizm u wprost przez krew. Ze strony przewodu pokarmowego n aj
prawdopodobniej w normalnych w arunkach, t. j. dopóki błona śluzowa nie jest nagryzioną, niema zupełnie chłonięcia soli żelaza.
Czem się więc dzieje, że m ineralne sole że
laza, przez żołądek do organizm u wprowa
dzane, jednakże pom agają w wypadkach bez- krwistości. Bo istotnie najściślej dowieść mo
żna, że po takiej kuracyi żelaznej ilość hemo
globiny we krwi znakomicie się powiększa.
IY .
Mleko i żółtko ja j koniecznie zawierać w sobie m uszą wszystkie m ateryały, z któ-
rych zwierzę powstaje, a więc i m ateryały służące do utw orzenia hemoglobiny. Mleko je st bowiem jedynem , wyłącznem pożywie
niem noworodka, a żółtko je st substancyą m a
cierzystą zwierzęcia o czerwonej krwi. Lecz nie powinniśmy się spodziewać, że ów m ate- ry a ł surowy, z którego się w yrabia hemoglo
bina, zaw iera żelazo w postaci soli m ineral
nej , wiemy bowiem, że żołądek nie wchłania takich związków żelaza.
K ieru ją c się takiem i rozważaniam i, fizyo- log bazylejski, B unge, przy stąp ił przed kilku laty do chemicznego zbadania związków że
laza w mleku i żółtku ja j i udało m u się wyo
sobnić zawiłe ciało chemiczne, składem swym przypom inające skomplikowane związki b ia ł
kowe i zaw ierające stosunkowo dużą ilość że
laza. W tym związku, ta k nazwanym he
matogenie, żelazo zaw arte je st w postaci za
m askowanej. W roztw orach hem atogenu nie
m ożna wykryć żelaza bezpośrednio, dodając źelazocyanku potasu, lub siarku amonu. J e dnakże żelazo w hem atogenie stosunkowo ła two daje się odszczepić. Jeżeli dodać kroplę siarku am onu do am oniakalnego roztw oru hem atogenu, z początku żadnej niemożna dostrzedz zmiany; dopiero po pewnym czasie ciecz powoli zielenieje, a w końcu czernieje, dowodząc w ten sposób zawartości żelaza *).
To odszczepianie się żelaza w hem atogenie zachodzi tem szybciej, im więcej dodajemy siarku. amonu. W idzim y więc, że siarki al
kaliczne powoli ro z k ła d ają hem atogen, a że
lazo, zaw arte w tym ostatnim , zam ieniają na siarek żelaza.
B adania, dokonane przez ucznia Bungego, Socina, dowiodły, że hem atogen stanowczo zostaje w chłaniany przez żołądek i tym spo
sobem doprowadza do krw i żelazo. G dy więc z jednej strony wiemy, że niewchłaniane przez żołądek m ineralne sole żelaza jednakże sprzyjają w ytw arzaniu hemoglobiny, a z d ru giej, że pokarm y zaw ierają żelazo w takiem połączeniu organicznem, k tóre przechodzi przez żołądek do krwi, łatw o ju ż będzie nam wyjaśnić sobie, dla czego sole żelaza ta k do-
218
J) D ziałanie alkalicznego siarku j e s t w tym razie zupełnie analogiczne do działania ługu po
tażowego w odczynie M oliscłia, podanym w a rty kule „Żelazo w ciele ro ślin ” .
I brze działają przeciw błędnicy. Oto, ja k sprawę tę wyjaśnia sam Bunge.
W iem y, że siarki alkaliczne powoli odszcze- p ia ją żelazo od hem atogenu i d a ją siarek że
laza. S iark i takie istotnie m ogą się też zna
leźć w przewodzie pokarmowym (w kiszkach).
Lecz jeśli napotkają one tam dostateczną ilość żelaza w postaci soli mineralnych, z któ
rem natychm iast łączą się n a siarek żelaza, to oczywiście Tfskutek tego hem atogen w czę
ści przynajm niej pozostanie nietknięty i bę
dzie m ógł być wchłonięty. W iadom o z d ru giej strony, że wytwarzanie się siarków alka
licznych w zrasta poważnie w rozmaitych wy
padkach zaburzeń w trawieniu i że zaburze
nia te są stałym objawem u osób chlorotycz- nych. U takich chorych zwolnione je st zna
cznie wydzielanie soku żołądkowego, a sok ten nie je st ju ż w stanie zniszczyć m ikroorga
nizmów, którem i zazwyczaj przepełnione są nasze pokarm y. Skutkiem tego m ikroorga
nizmy rozw ijają się doskonale w kiszkach i wywołują nienormalne ferm entacye, prowa
dzące do wytw arzania wodoru, siarkowodoru i, co za tem idzie, siarków alkalicznych. Z n a komicie popiera tę hipotezę fakt, że rozcień
czonym kwasem solnym można równie dobre, niekiedy naw et lepsze osięgnąć skutki leczni
cze przy błędnicy, ja k i żelazem, gdyż kwas solny właśnie niszczy te bakterye, k tó re pro
w adzą do w ytw arzania się siarków. Z d ru giej strony wiadomo, że do wyleczenia błę
dnicy potrzeba dawać pacyentkom praw dzi
wie kolosalne ilości żelaza, podczas gdy we krw i b rak im ilości niezmiernie drobnych.
Otóż dlatego właśnie, że te duże ilości mine
ralnych soli żelaza idą nie wprost n a pokrycie braku, lecz n a zniszczenie wszystkich siarków alkalicznych, które bezustannie w kiszkach się w ytw arzają i ochronienie w ten sposób że
laza organicznego (w hematogenie), zaw arte
go w pokarm ach naszych.
W tem działaniu soli żelaza n a organizm zwierzęcy, widzimy niejakie podobieństwo do działania ich n a rośliny chlorotyczne. Sole że
laza nie pom agają roślinie wypłonionej dla
tego, że dostarczają jej żelaza n a wytworze
nie chlorofilu (chlorofil najpewniej żelaza wcale nie zawiera), lecz leczą j ą z innych za
kłóceń, których skutkiem dopiero je s t nie
zdolność wytw arzania zielonego barwnika.
Sole żelaza nie leczą z błędnicy dlatego, żo Kr. 14.
w s z e c i i s w i a t.
N r 14. WSZECHS WIAT. 219 w prost dostarczają organizmowi ludzkiemu J
brakującego m u żelaza, lecz niweczą w prze
wodzie pokarmowym szkodliwe działanie ciał (siarków), tworzących się skutkiem zaburzeń w trawieniu a uniemożliwiających wchłanianie żelaza w tej formie, w jakiej wyłącznie może ono przez krew być wyzyskane.
Nowsza lite ra tu ra chemiczno-fizyologiczna obfituje w inne jeszcze niezmiernie interesu- j
ją c e spostrzeżenia i doświadczenia, które do- j
-tyczą przem ian związków żelaza w organi
zm ach zwierzęcych. W yjaśniają one do pew
nego stopnia powolny, lecz stateczny rozwój chemiczny organizmów od zarodka do udo
skonalonego zwierzęcia. Nie we wszystkich kierunkach prace te już są ukończone; z ogól- nemi przeto wnioskami, jakie wyprowadzić się z nich dają,, wstrzymamy się tymczasem.
M . FI,
Z posiedzeń sekcyjnych.
, Posiedzenie 4-te w r. b. Sekcyi chemicznej m ia
ło miejsce d. 18 lutego w budynku M uzeum prze
m ysłu i rolnictw a.
1) P rotokuł posiedzenia poprzedniego został odczytany i przyjęty.
2) Przew odniczący obradom p. W ł. L eppert z a b ra ł głos z pow odu piątej rocznicy istnienia sekcyi, zaznaczając, że prace sekcyi są natn ry praw ie wyłącznie teoretycznej, lecz że je s t to cha- rakterystycznem dla przem ysłu chemicznego, iż rozwój swój i pow stanie zawdzięcza pracom i b a
daniom naukow ym , laboratoryjnym . Bowiem ro z
wój przem ysłu nawozowego j e s t skutkiem prac L iebiga, a rozwój przem ysłu barwnikowego je s t wytworem i skutkiem rozw oju chemii organicznej.
3) P . M ilicer opisał swe poszukiwania nad przetw oram i nawozowemi, sprzedaw anem i pod n a - zwą żużla Thom asa. Pewnej firmie robiono na zasadzie analiz zagranicznych zarzuty fałszowania żużla fosforanam i mineralnetni. Sprawa została oddaną p. M ilicerowi, k tó ry dany żużel poszuki
w ał, lec z bezskutecznie, na domieszkę tańszego odeń fosforanu mineralnego Eodondo, według me
tody K ichterai F o rste ra (t. j.działaniem na 2 <j żu
żla 10 cm3 łu g u sodowego 7 — 8° B w ciągu p a
r u godzin, — łu g rozpuszcza fosforan glinu,
® z filtratu po zakw aszeniu kwasem solnym am oniak strąc a galaretow aty Al P O j . Stosowa
nie spławiania nad bromoformem według M. M ar- ckera też nie wykryło domieszki rzeczonego fos
foranu Rodondo, który, również ja k fosforan A t
las i fosforan osadzony, zwany precypitatem , je s t lżejszy od brom oform u, gdy żużel Thom asa je s t odeń cięższym.— Analiza chemiczna porównawcza żużla Thomasa zagranicznego, żużla z pieców M artina z h u ty Bankowej i żużla kwestyonowane- go dała liczby następujące:
S k ła d chem iczny: Żużel z h u Zuzel Tho-• Zuzel Tho
ty B anko ma-ia za masa w e
wej; g ran iczn y : d łu g (iran- deau:
Bezwodnika fos 9,50% 16,47% 7— 20%
fornego (P 20 5)
Krzemionki 13,32 „ 6 , 1 4» 6— 8 „ CS i o a)
T lenku żelaza 27,11 „ 1 7 ,0 0. 1 2 __ 2 2
(F e O )
T lenku manga 2,60 „ 0,45 „
O1
nu (Mn O)
T lenku w apnia 33,40 „ 44,30 „ 40—4 3. (Ca 0 )
1 lenku magnezu 5,47 „ 2,35» 3 - 8 , (Mg 0 )
Co zaś do rozpuszczalności kwasu fosfornego tych rozmaitego pochodzenie żużli w kwasie cy
trynowym 5°/0-owym, to p. M ilicer prowadząc b a
danie ściśle według konwencyonalnego sposobu, przyjętego przez stacyą doświadczalną w Halle, znalazł, że z ogólnej ilości kw asu fosfornego żu
żli z pieców M artina z h u ty Bankowej 9 5 ,6 °/0 rozpuszcza się w kwasie cytrynowym, a 3 ,5 °/0 nie rozpuszcza się, w żużlu Thom asa zagranicznym 9 5 ,3 °/0 ogólnej ilości kw asu fosfornego rozpusz
cza się w kwasie cytrynowym, zaś w żużlu kwe- styonowanym 38°/0 ogólnej ilości kw asu fosforne
go rozpuszcza się, a 6 2°/0 pozostaje kw asu nie
rozpuszczalnego. Poszukiw ania p. M ilicera u ja w niają i stw ierdzają fakt, że kwas fosforny, a względnie fosforany, zaw arte czy to w żużlu Thomasa, czy to w żużlu z pieców M artina wy
k a z u ją jednakow e zachowanie się względem kw a
su cytrynowego, a zatem jednakow e własności.
M ożna się też było spodziewać tego a priori, bo czy to w konw ertorach Bessemei-a, czy tow piecach M artina stosuje się ta sam a m etoda Thomasa iG il- christa odfosforowania żelaza działaniem wapna.
W dyskusyi nad tym pi-zedmiotem p. T rzciń
ski wspomniał tw ierdzenie H ilgenstocka, że w ze
tknięciu z żelazem stopionem istnieć może tylko fosforan w apnia czterozasadowy, charakteryzuj ą- cy żużel Thomasa, bo żelazo w tem peraturze to pienia redukuje fosforan w apnia trójzasądow y, a następnie tw ierdzenie F o erstera, że rozpuszczal
ność, lub nierozpuszczalność kwasu fosfornego żu
żla w kwasie cytrynowym nie dowodzi bezwzglę
dnie domieszki do żużla obcego fosforanu, bo, ja k to doświadczenia jego dowiodły samo ogrzewanie fosforanu czterozasadowego, a zatem i w arunki stygnięcia żużla, przyczyniać się mogą do uwste- cznienia części kwasu fosfornego, do przejścia j e go częściowego w stan nierozpuszczelny w kwasie cytrynowym.
220 WSZECHSWIAT. Nr 14.
4) Przew odniczący, p. L e p p e rt oświadczył sek
cyi, że wydawnictwo biblioteki przemysłowej przysunęło swe prace o tyle, że opracow ania g ar
b arstw a podjął się Inż. Przyszychow ski, a dziełka o barw nikach D r. M izerski.
N a tem posiedzenie zakońezonem zostało.
S P R A W O Z D A N I E .
0 . Biitschli. O ruchach okrzem ek (Yerhandl.
d. naturhistor. med. Ver. H eidelberg, 1892, N. F . T. IY, s. 580).
Z asada ruchu okrzem ek je s t dotychczas nie- rozjaśnioną zagadką, poimimo wdelu p ra c i sta ra ń nad je j rozw iązaniem . W celu w yjaśnienia ruchu okrzem ek autor czynił dośw iadczenia nad Pinnu- la ria nobilis, okazałym gatunkiem okrzem ki, a więc bardzo dogodnym do tego ro d za ju poszukiw ań.
W iadomo oddawna, że w środkowej linii stron bocznych pancerzy okrzem ek można widzieć po
ru szające się obce ciałka, z czego wnoszono, że zbroje m ogą się w tem m iejscu nieco rozsuw ać i tem samem pozwolić zarodzi ujść na zew nątrz. , Ażeby rzecz tę stw ierdzić lepiej, dodawano do wody, zaw ierającej okrzem ki, nieco tuszu. W tedy ziarneczka tu sz u zbierały się w m niejszych, lub większych ilościach w środkowych p u nktach k aż
dego szwu, t. j . linii środkowej okrzem ki i zd a
wało się, że były tam połączone ze sobą za po m ocą ja k ie jś lepkiej istoty. „ P rz y dłuższem ro z
patryw aniu takiego nagrom adzenia cząsteczek, zdarzało się zauważyć, że ]30 pewnym czasie z j e go środka w yskakiwała n itka, zm ierzająca obok linii środkowej pancerza, k u jed n em u z końców okrzem ki. Częstokroć cały kosm yk zam ieniał się w nitkę, czasam i je d n a k po w ytw orzeniu się nitki zsuw ał się ze swego pierw otnego m iejsca i p ostę
pow ał za ruchem okrzem ki, będąc z n ią połączo
nym za pom ocą owej właśnie n itk i.” R o z p atru ją c okrzem kę znajd u jącą się w ruchu, m ożna do- strzedz p rą d cząsteczek postępujący od przodu k u środkow em u węzłowi każdego szwu, od k tó re go to miejsca począw szy wychodzi ku tyłowi wzmiankowana n itk a i wybiega w kieru n k u ro z chodzącym się z pow ierzchnią pancerza. W p rze d niej części olazem ki ziarneczka są wolne, w środ
k u zaś są zlepione i, stąd począwszy, złączone ze sobą w nitkę p o ru szają się dalej k u tyłow i. N itka t a je s t ta k długa że w ystaje nieco w ty le po za okrzem ką, lu b też w ydłuża się jeszcze mocniej.
Tworzenie się nitk i odbywa się w sposób uryw any, t. j . cofający się, co się najzupełniej zgadza z po- skakującym ruchem okrzem ek. Poniew aż okrzem k i po ru szają się tylko na ja k ie jś podstaw ie, więc au to r sądzi, że nitki m ogą się gdziekolw iek do jiiej przyczepiać i, w ydłużając się stopniowo, po-
[ pychać okrzem kę naprzód. Ponieważ je d n ak ta- i kiego przyczepiania się nitki nie dostrzegł, p rzeto wnosi, że samo „rakietow ate” wyskakiwanie nitki j w ystarcza, ażeby okrzemce nadać ruch odpowie
dni. Takim sposobem ruch okrzem ek byłby zu- I pełnie podobnym do ruchu wstężnic (Desmidia- ceae), gdyż ta k samo ja k i u tych zasadzałby się
| na obfitem w ydzielaniu lepkiej galarety i wytwa- : rzan iu się z niej śluzowatych nitek. Zwyczajnie niemożna dostrzedz tych nitek, ponieważ posia
d ają tę samę łamliwość, co i woda, sta ją się zaś
| widocznemi po cząstkach, przylegających do nich.
Niekiedy je d n a k nitki nie są lepkie i dla tego nie są wcale widzialne, ja k to bywa u wielu okrze
mek, a pom iędzy niemi i u „P in n u la ria.” Że
| isto ta śluzow ata, z której składają się nitki, nie ( je s t widzialną, m ożna dobrze zrozum ieć z tego, że wogóle i cała P innularia otoczona je s t podobną galaretą, niewidoczną w zwyczajnych warunkach,, a dostrzeganą tylko po cząsteczkach tuszu, p rz y legających do je j powierzchni. G alarety tej nie
m a tylko w miejscach węzłów po bokach pancerza (przynajm niej u okrzem ek znajdujących się w ru chu), a więc dla wyjścia nitki pozostaje swobodna droga. Z resztą co do tego i sam au to r nie je s t pewny, przypuszczając, że biczyk ruchom y może być także w prost przedłużeniem g alarety otacza
jącej okrzem kę (N aturn. Ranschau 1892. N . 28).
Dr. A . Z.
A. W ierzejski. S korupiaki i W rotki (R otatoria) słodkowodne, zebrane w Argentynie. Z 3-a ta blicam i, K raków 1892. (Osob. odbicie z t. X X IV Rozp. W. N. Akadem ii Um.).
W e wstępie au to r mówi o jednostajności fauny mikroskopowej wód słodkich stojących, o podo
bieństw ie znacznem pomiędzy tą fauną Indyir M adagaskaru, A ustralii i fauną E uropy oraz fauną Syberyi, Chin, Japonii, A lgieru i Ameryki północnej.
W m ateryale pochodzącym z A rgentyny zna
la zł au to r na 36 gatunków skorupiaków i w rot- ków, zaledwie 4 nowe, mało różniące się od form E u ro p y środkow ej. Dalej au to r mówi, że u d e
rza jąc a jednostajność fauny drobnych m ieszkań
ców wód słodkich całej kuli ziemskiej zastanaw ia badaczów i pobudza ich do szukania przyczyn, tego zjaw iska. N iektórzy badacze sądzą, że ro z siedlenie tych zw ierząt na olbrzymiej przestrzen i d a się wytłum aczyć łatw ością ich biernych w ędró
w ek i przystosowaniem się do różnych warunków bytu. Przenoszenie bierne je s t ułatw ione przez to, że zw ierzęta te w ydają j a j a zastosowane do
skonale do tran sp o rtu , same zasuszone w mule m ogą przetrw ać długo w odrętwieniu, znoszą do
skonale nizką tem peraturę i m ogą odbywać z lo
dem dalekie wędrówki na wiosnę; ptastw o wodne n a piórach, nogach i dziobie również je przenosi.
Jed n ak trudno wyobrazić sobie, ja k wody lądów, oddzielonych oceanami, mogły być zaludnione przez fauny podobne, praw ie identyczne. Odpo
wiedź na to pytanie daje po części p ro sta organi-
zacya tycli zw ierzątek, zadowolnienie się lichym pokarm em , łatwość • zapadania w letarg. N adto m ożna przyjąć, że fauny lądów odosobnionych pow stały wszędzie odrębnie z tych samych p roto
plastów m orskich, któ rzy pod wpływem tych sa
mych w arunków zm ienili się w ten sam sposób i w ydali podobne fauny. K tóra z tych 2-n hipo
tez je s t praw dopodobniejszą trudno je s t orzec z powodu niedostatecznego m ateryału. W celu dostarczenia m ateryału, przydatnego w przyszło
ści do w yjaśnienia geograficznego rozsiedlenia drobnych mieszkańców wód słodkich, prof. Wie- rze jsk i opracował z w ielką . ścisłością zbiorek otrzym any z A rgentyny; opisał i wyrysował form y w ątpliwe lub nowe, zaznaczył przy każdym gatunku, o ile je s t zgodnym z form ą europejską.
M ateryał zaw dzięcza J. P . Krzyczkow skiem u, k tó ry w A rgentynie zbierał te drobne istoty, w okoli
cy M endozy, w J u ju i (Chuchuj), San P edro i Ga- rap a ta l. Zbiorek obejm uje 36 gatnnków (27 sko
rupiaków i 9 w rotków). G atunki wrotków są te ż same, któ re pospolicie w naszych kałużach się spotykają. Pom iędzy skorupiakam i znalazły się
•cztery nowe gatunki i 3 odmiany; dwa gatunki skorupiaków należą do typów morskich.
N astępnie au to r podaje spis gatunków:
I Entom ostraca.
1) Cladocera 10 gatunków, pom iędzy którem i M oina brachiata J u r . var. nova obszernie opisana.
2) Copepoda 5 gatunków, z tych Cyclops sim- plex var. setom us, nowy. Cyclops annulatus sp.
nov. C. M endocinus sp. nov. obszernie opisana.
3) O stracoda 7 gatunków, z których Cypris lim bata sp. nov. E ucypris similis sp. nov.
II M alacostraca.
1) Am plipoda 1 gatunek, 2) Isopoda 1 gatunek, 3) D ecapoda 1 gatunek.
W dalszym ciągu następuje spis 9-u gatunków R otatoria.
R ysunki narysow ane zgodnie z n atu rą i staran
nie odbite.
A. S.
N r. 14.
Wiadomości bibliograficzne.
— w r. Romer Eug. Studya nad rozkładem
•ciepła na kuli ziemskiej. Kosmos. Zesz. X I— X II.
s tr. 33— z IX tablicam i,
P rzy jm u jąc za p u n k t wyjścia swej pracy dzieło R . S pitalera „D ie W arm eyertheilung au f unserer E rdoberflache” au to r poddał spraw dzeniu rachunki S pitalera i obliczył rozkład ciepła na każdym 10 równoleżniku i południku. Ponieważ wszystkie południki o trzym ują jednakow ą ilość ciepła słone
cznego, różnice w ich przeciętnej temp. zależą od
221 wpływów fizycznych, które naw et w pewnych m iej
scach ziemi przew ażają nad słonecznemi. W ba^
daniu i ocenieniu tych wpływów, au to r w wielu w ypadkach nie zgadza się ze Spitalerem , udowo
dnią)’ ąc swoje tw ierdzenia zestawieniem odpowied
nich tablic.
Nie zgadza się też au to r z hypotezą S pitalera, że rozkład tem p. zostaje w ścisłym zw iązku ze zboczeniem, nachyleniem i natężeniem igły m a
gnesowej. P. R. przyznając, że w obecnym czasie stosunek między elementami magnetycznemi i ro z
kładem ciepła odpowiada dosyć dobrze hypotezie Spitalera-—odrzuca j ą jednak, gdyż 1) w ahania igły dzienne i roczne niezgodne są ze zm ianami rozkładu ciepła, 2 ) wielkie wiekowe zmiany ele
mentów m agnetycznych m usiałyby iść w parze z takiem iż zm ianami klim atycznem i na rozm aitych południkach, czego nie dostrzegam y. Żałować należy, że autor zam iast tablic nie u ją ł wyników b adań swoich w form y graficzne w połączeniu z m apą według rz u tu Mercatora,, na czem cały w ykład wieleby zyskał.
— j m . Dr C. Hintze. H andbuchder Mineralogie.
L ipsk 1890— 1893; dotychczas wyszły zeszyty 1— 7-go.
Dzieło to wypełni w przyszłości b rak w nowszej literatu rze mineralogicznej książki inform acyjnej, k tó rab y zaw ierała w sobie wszystko to, co dotych
czas je s t wiadomem o gatunkach mineralnych.
Będzie to encyklopedya m ineralogii opisowej:
obejmie ona nietylko wszystkie wiadomości odno
szące się do postaci krystalograficznej, składu i własności chemicznych, różnorodnych cech fizy
cznych, lecz również syntezę, geografią i lite ra tu rę mineralogiczną, skrzętnie zebraną. W ten sposób opracował ju ż H intze kilkanaście grup krzem ianów , między którem i znajdują się już:
oliwiny, miki, chloryty, nefeliny i in.
— j m . James Dwighl Dana. The System of Mi- neralogy. Descriptive M ineralogy. W ydanie szóste przez E dw arda Salisbury Danę. Londyn 1892.
S tr. 1134, figur 1400. Je stto nowe (szóste) wy
danie znanego podręcznika J . Dany, którego edy- cya pierw sza wyszła jeszcze w r. 1837. Liczne i kom pletne dopełnienia, ja k ie znajdujem y w tem ostatniem wydaniu, dokonanem z wiełkiem trudem i sumiennością przez E. D anę, staw iają to dzieło w szeregu najobszerniejszych i najbardziej wy
czerpujących przedm iot podręczników m ineralogi
cznych. K siążka obejm uje tylko część opisową m ineralogii t. j . fizyografią minerałów. N a szcze
gólną uwagę zasługują liczue i oryginalne rysun
ki, bogaty zbiór analiz minerałów, oraz szczegó
łowo bardzo traktow ana asocyacya minerałów i ich geografia (zwłaszcza gatunków am erykań
skich). H istorya literatu ry każdego m inerału, wyjaśnienie etymologiczne nazw gatunkowych, oraz wiele innych szczegółów zestawionych w spo
sób pi’aktyczny— spraw iają, że dzieło to je s t do
WSZECHSWIAT.