• Nie Znaleziono Wyników

14. Warszawa, d. 2 kwietnia 1893 r. Tom X II.

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "14. Warszawa, d. 2 kwietnia 1893 r. Tom X II."

Copied!
20
0
0

Pełen tekst

(1)

M 14. Warszawa, d. 2 kwietnia 1893 r. T om X I I .

TYGODNIK POPULARNY, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM.

P R E N U M E R A TA „W S Z E C H Ś W IA T A ".

W W a rs z a w ie : rocznie rs. 8 kw artalnie „ 2 Z p rz e s y łk ą p o c zto w ą : rocznie „ 10 półrocznie „ 5

K o m ite t R edakcyjny W s zec h ś w iata stanow ią Panow ie:

A lexandrow icz J., D eike K., Dickstein S., H oyer H . Jurkiew icz K., Kwietniewski WL, K ram sztyk S., Na- tanson J., P rauss St., Sztolcman J. i W róblew ski W.

P renum erow ać można w R edakcyi „W szechśw iata"

i w e wszystkich księgarniach w kraju i zagranicą;

A d res IS©cia,łcc3ri: ZKrał^o-weł^ie-ZPrzed.naieście, USTr ©e.

w D O R Z E C Z U

R I O N B G R O

/ >3 rr\ _n_ x •r r \

\ a. Zx a x x O c X x

D ługim , piaszczystym parowem, porosłym rzadkiem i krzakam i, spuszczamy się na dno doliny, w prost zachodniego końca rozległej, płaskiej wyspy Czoele-Czoel, pokrytej zielo- nem i łąkam i i kępami zarośli wierzbowych.

R zeka, m ająca 300—400 metrów szeroko­

ści, b y stra i głęboka, je st zam knięta w urwi­

stych, wysokich n a jakie 10— 15 m etrów brze­

gach, prowadzących n a ta ra s właściwej, sze­

rokiej niekiedy na mil parę, suchej i jałowej

•doliny, nieróźniącej się niczem, za wyjątkiem -chyba obecności kilku nienapotykanych na wysokim stepie roślinek, od pustyni patag oń­

skiej. W ysokość tej doliny znaczna nad po­

ziomem rzeki, klim at pustyniowy i brak n aj­

mniejszego chociażby zdroju, lub dopływu n a całej długości doliny od ujścia jej aź do p o łą­

czenia Xeiujuenu z Lim ajem , spraw iają, źe szumnie zapowiadane próby kolonizacyi rol­

niczej, przedsięwzięte przed rząd argentyński

| 1^0 uśmierzeniu indyjan, zawiodły najzupeł- ] niej. Rozwijać się mogą jedynie dwa mia-

j steczka portowe przy ujściu—Yiedm or i C ar­

men de Patagones, skutkiem blizkości morza

| oraz handlu wełną i solą. D robne nato-

j m iast osady w głębi kraju , ja k Pringles, Czoele-Czoel i Roca pozostaną zawsze tylko

| posterunkam i wojskowemi n a pograniczu in-

! dyjskiem, wegetującemi zaledwie.

A le wracam do przerwanej podróży. N a lewo od drogi dostrzegam y bielejące miastecz­

ko, wydające się z oddali znacznie większem, aniżeli jest w istocie, sk ład a się bowiem n a­

praw dę z obszernego placu, naokoło którego rozrzuconych je st najwyżej tuzin parterow ych domków, mieszczących zajazd, stacyą dyli­

żansów, mieszkanie kom endanta i 3 czy 4

„alm aceny”, czyli sklepiki połączone z szyn­

kiem.

Przybyciu naszemu do tego wielkiego gro­

du towarzyszy rzadki fenomen: ulewa straszli­

wa, k tóra w przeciągu niespełna kw adransa ulice m iasta przetw orzyła w wezbrane potoki, z gwałtowną siłą wdzierające się do miesz­

k ań i porywające ze sobą wszystko, co im opór stawiało: widziałem między innemi wyr­

wany słup telegraficzny i głaz metrowej śre-

i dnicy, toczony jak b y lekki kłębek ku rzece.

(2)

210 WSZECH ŚWIAT. JJr 14 . D odać należy, że w Czoele-Czoel od la t czte­

rech ani kropla deszczu nie spadła. W je ­ dnej chwili h ala hotelu je st zalan a, sklepi­

karz w rozpaczy ra tu je zamulone przez po­

wódź zapasy cukru i wiktuałów, my zaś za­

ledwie m am y czas uratow ać konie, wprowa­

dziwszy je na ganek hotelowy, gdzie wpraw­

dzie m ają wody po kolana, lecz p rą d je st sła ­ by. N a z a ju trz z nam uliska naniesionego po­

w stały już pośród m iasta wydmy drobnego, ostrego piasku, któ ry wicher szybko rozwiał, wypełniając rowy i wyrwy, wyżłobione przez ulewę wczorajszą.

Jednocześnie z nam i nadjeżdża dyliżans z Koca, wym agający specyalnego opisu: J e s t to m ała biedka n a dwu kołach, gdzie n atło ­ czonych je s t kilku delinkwentów razem z b a ­ gażami, których w aga nie powinna przenosić 10 kilogramów na osobę. Z ap rząg składa się nasam przód ze zwykłej trójki, hołoblo- wego konia w kompletnej uprzęży i dwu bocz­

nych, w siodłach tylko, przyczepionych je ­ dnym bokiem za kółko przy popręgu do we­

hikułu. Od hołobli idzie długi łańcuch, do którego przyprzęga się p aram i dowolną ilość koni, również tylko jednym wewnętrznym bo­

kiem przyczepionych do łańcucha za pomocą postronka, idącego od popręgu „recado”.

K a żd a p a ra posiada forysia. D yliżans od­

bywa ca łą drogę w wyciągniętym galopie, ro ­ biąc od 100— 200 kilometrów dziennie (tylko we dnie), stosownie do obfitości rozporządzał- I nych koni n a stacyach. J a k o przykład ilości koni używanych w takiej podróży wystarczy powiedzieć, że w drodze z B abia B lanca do Y iedm a, wynoszącej 400 kilometrów, k tó rą się odbywa w przeciągu dwu dni, każdy dyli­

żans zm ienia 200 koni, a rozum ie się, że koń po podobnej pracy, żywiony wyłącznie traw ą, nieprędzej ja k w p a rę tygodni ponownie uży­

tym być może.

N a linii Bio N e g r o przedsiębiorstw o dyli­

żansowe cierpi na wielki b ra k koni, podró­

żu ją też znacznie wolniej, a częstokroć naw et wcale chodzić nie mogą. B achuby przeto n a zabranie m anatków naszych dyliżansem do B oca nie dopisały. S zarańcza zniszczyła p a­

szę wszędzie doszczętnie, stąd głód i pom ór pomiędzy bydłem , a dostanie koni w Czoele Czoel je st nadzwyczaj trudnem . Z g łasza się wprawdzie do mnie jak iś indyanin o mongol­

skiej powierzchowności, podobno krew ny głó- |

wnego niegdyś kacyka N am un -K ura (K a ­ miennej łydki), ofiarując się zawieźć moje rzeczy p a rą wołów do B oca za skromną, cenę 200 pezos (1000 franków), ale, oczywiście, wyrzucam go za ta k ą propozycyą za drzwi.

Tymczasem nadchodzą święta Bożego N a ­ rodzenia, które spędzamy w Czoele-Czoel.

W igilią mamy sm utną jakąś, nastrój towa- j rzyszy ponury. W icher dmie n a dworze, [ unosząc tum any piasku; szarańczy jest tyle,

j że ją , ja k muchy, od talerzy odpędzać musi­

my, a podłoga hotelu je st upstrzona mnó­

stwem ruchliwych plam zielonych.

W p arę dni później nadszedł parowiec z Boca, wiozący nowego gubernatora, do któ­

rego m iałem list polecający od m inistra spraw wewnętrznych. Złożyłem mu wizytę w kaju­

cie, gdzie też zeszli się notable miejscowi oraz wspomniany ju ż wyżej kacyk Kam ienna-łyd- ką, ostatni z królewskiej dynastyi K u ra , któ­

ra przed laty kilkunastu szerzyła postrach wśród białych osadników kresowych, a zago­

ny N am un-K ura zapuszczały się naw et nie-' jednokrotnie do ludnych prowincyj Buenos A yres i San Luis, przeryw ając słaby kordon wojskowego pogranicza. Dzisiaj pozbawiony władzy, zdetronizowany król pampasów, mie­

szka w ubogiej chałupce n ad brzegiem Bio N egro, pobierając skrom ną pensyą oficerską od rządu argentyńskiego. J e s t to mężczyzna średniego wzrostu, szczupły, bez zarostu, mo­

gący mieć la t około 50-u, cery bronzowej,.

0 tw arzy podłużnej, wydatnych policzkach 1 wązkicli oczkach. U brany w wyszarzany m undur porucznika, czarny kapelusz filcowy i lakierowane gauczowskie buty, m a jed n ak wielką pewność siebie i m ógłby doskonale udaw ać N apoleona n a wygnaniu, gdyby kie­

dykolwiek o nim słyszał. K ró l królów j e ­ dnak piśmiennym nie jest; po hiszpańsku mó­

wi dość poprawnie. C harakterystyczną je st jego odpowiedź n a zapytanie gubernatora, g en e rała Benavides, jednego z uczestników wojny przeciwko hordom dzikiego królika:

czem się dawniej zajmował? K am ienna łydka sp o jrzał na g enerała z podełba, ja k zwierz w klatce zam knięty i odciął ostro: „zabija­

łem chrześcijan, ile m ogłem ”. C ała niena­

wiść zgnębionej rasy wojowników stepowych w odpowiedzi tej się ujaw niła. O, bo też nie­

naw idzą się wzajemnie uczestnicy tych nie­

dawnych wojen, prowadzonych obustronnie

(3)

Nr 14. WSZECHSWIAT. 2 1 1 ze zwierzęcą zaciekłością; nienawidzą, śmier­

telnie, ja k tylko może nienawidzieć dawny pan, zmuszony być niewolnikiem obcego przy­

bysza. G a rstk a już tylko pozostała wojowni­

ków Kam iennej Łydki, inne pokolenia zdra­

dziwszy sprawę własną, aby się od zagłady ochronić, poddały się n a łaskę i niełaskę zwy­

cięzcom. W ojownicy araukańscy jednak tyl­

ko przed siłą ulegli, gdy g arstk a ich zaledwie loozostała przy życiu, a żony i dzieci wymor­

dowali, lub porwali żołnierze argentyńscy.

P o długich bezowocnych poszukiwaniach, podczas których zyskałem tylko tyle, że wierzchowce nasze wśród zniszczonej przez szarańczę okolicy wychudły jeszcze bardziej, a jedynego zdatnego do zaprzęgu konia skra­

dziono mi w biały dzień z podwórza hotelo­

wego, nabyłem wreszcie za słoną cenę 400 pezos (2 000 franków) lekki dwukołowy wóz z uprzężą, dobrego m u ła i dwa zdychające ze starości konie zaprzęgowe. F ilipiak usiadł za woźnicę, nieumiejąc zresztą dać sobie r a ­ dy z osobliwszą uprzężą, gdzie koń środkowy m a za zadanie jedynie utrzymywanie równo­

wagi, a konie orczykowe, niemające chomą- tów ciągną jednym tylko bokiem za łańcuch przyczepiony do popręgu siodeł. W skutek li­

chego zaprzęgu pierwszego dnia ujecha­

liśmy zaledwie 30 kilometrów, a pomimo wy­

bornej, równej ja k stół drogi, konie całkowi­

cie ustały. Pomimo niezbyt serdecznego przy­

jęcia, niemogąc jechać dalej, zostajemy na noc w m ajętności pułkownika Belisle.

W śród chudych łą k odgrodzonych od krza- czystej pustyni długim płotem drutowym (alam birado), na brzegu wielkiego stawu, oko­

lonego płaczącem i wierzbami wznosi się willa pułkownika, z pretensyą do elegancyi, bez gustu i stylu jakiegokolwiek zbudowana, a w niej zastajem y kom fort europejski, zbyt­

kowny niem al, jeśli się zważy na olbrzymią odległość od cywilizowanego św iata—niebrak naw et czytelni i eleganckiego salonn. Podwó­

rzec hiszpańskim obyczajem cementową wy­

łożony posadzką, w pośrodku głęboka studnia, a obok wspaniałe stajnie n a wzór europejski urządzone, z żelaznemi żłobami, klatkam i etc.—pułkownik bowiem je st zapalonym sport- smenem i hoduje ca łą stadninę angielskich wyścigowców, z dum ą pokazując nam dwa j a ­ koby Yollbluty za drogie pieniądze nabyte, którychby z pewnością do stadniny swojej nie

p rz y ją ł żaden z hodowców naszych. W pływ sportsm eństwa właściciela odbija się jednak korzystnie n a uszlachetnionym typie koni ro­

boczych, t. zw. „caballos criollos.”

Najw iększą dum ą pułkownika je s t ateli słynny szeroko w okolicy jego sad owocowy, gdzie dzięki dwom cysternom, do których m uły dzień i noc z poblizkiego staw u wodę pom pują, u d ają się wszystkie gatunki owoców z Monteyideo sprowadzonych— ja k gruszki, śliwki, jab łk a, brzoskwinie i wino. Z astajem y właściciela na czele kilkunastu żołnierzy, za­

jętego właśnie zażartą walką z legionami sza­

rańczy. Naokoło domu i ogrodu palą się nie­

ustannie pęki słomy, odstraszające plagę oko­

licy.

M ajętność pułkownika Belisle i gospodarka w niej prowadzona jest dosadnym obrazkiem argentyńskich stosunków kresowych; pułk przezeń dowodzony stoi załogą n a granicy A rankanii, w J u n in de los A ndas, o 100 mil geograficznych, gdy blizko połowa żołnierzy pracuje u pułkownika jak o parobcy, oczyA\Ti-

J ście bezpłatnie, w rozm aitych dobrach jego, szeroko po k ra ju rozrzuconych. R ząd cą ma- I ją tk u jest jeden z podwładnych oficerów. N ad- j to, wszystkie zdatne do użytku muły i konie . pułkowe są również na służbie pułkownika, a sprawunki, przeznaczone dla jego dóbr przychodzą jak o tran sp o rty wojskowe, za któ­

rych przewóz rząd płaci. N ie potrzebuję do­

dawać, że za przykładem swego szefa idą ofi- I cerowie starsi, a n a granicznych posterunkach znajduje się tylko g arstk a ludzi pozbawionych koni i amunicyi tak , że, gdyby Chilijczykom przyszła kiedy chętka zajęcia Patagonii, o czem myślą oddawna, nie napotkaliby ża­

dnego oporu w broniących przejścia przez i A ndy posterunkach granicznych.

Przenocowawszy w estancyi Belisle, n aza­

ju trz o świcie powlekliśmy się noga za nogą dalej, zdołaliśmy wszakże ujechać zaledAvie 2 mile do południa. Z nalazłszy m a łą łączkę oszczędzoną przez szarańczę i opuszczony do- mek przy drodze, rozkładam y się obozem.

O kilkaset m etrów dalej, n a brzegu rzeki wi­

dnieje porządna „estancya” Czimpay, gdzie się zwykle dyliżans n a śniadanie zatrzym uje. Z ao ­ patrzywszy się tam avbaraninę i mleko, usiłuję się wywiedzieć, skądby można chociaż parę koni pociągowych wydostać. Uprzej ma gospo­

dyni oberży, po wypiciu przepisanej przez ety­

(4)

212 WSZECHSWIAT Nr 14.

kietę liczby m ate, udziela mi wskazówek w tej mierze potrzebnych, zaraz więc po południu, okulbaczywszy zapasowego bu łanka, pogalo­

powałem do odległej o m ałą milkę estancyi Trujillo, gdzie się konie dyliżansowe wypasa­

ły. E stancya leży na t. zw. „rincon,” t. j.

nizkiej wyspie odciętej od brzegu wązką od­

nogą Rio N egro, której szarańcza nie zdołała jeszcze przekroczyć. P o pustyniowym k ra j­

obrazie oko z przyjem nością tonie w soczystej zieleni gajów wierzbowych, wysokich oczere- tów i traw arom atycznych, w których konie pław ią się po brzuchy.

O kazało się, że zarządzający estancyą gau- cho jest właścicielem stad k a wybornych koni, które podczas zimy w ynajm uje przedsiębior­

stwu dyliżansów. P o długim ta rg u udało mi się nabyć za um iarkow aną cenę trz y wypo­

częte i dobrze utrzym ane konie, z których j e ­ den zwłaszcza piękny i ognisty kasztan oddał mi w dalszej podróży nieocenione usługi. Nie- ta k to łatw o je d n a k oddzielić w ybrane osobni­

ki od stada, a zw łaszcza wygnać z soczystej łąk i na jałow ą pustynię. Namęczyliśmy się obaj dostatecznie, zanim się to nam udało, a o zachodzie słońca, skacząc przez wyrwy i krzaki, zziajani i zmęczeni, dotarliśm y do mego obozowiska.

Z ra n a dopiero zaczęła się m itręg a powa­

żna. Nowo nabyte bieguny, zaprzężone a r­

gentyńskim sposobem do orczyków, nie znały lejców, a improwizowany z ku charza woźnica oprócz „o la B oga!” nic innego nie wymyślił.

Je d e n koń ru sz ał z kopyta, gdy drugi s ta ł na miejscu, przez co wóz, zagrzebany po szpry­

chy w piasku o bracał się n a miejscu, blizki stoczenia się z wcale strom ej pochyłości ku rzece. P o naradzie stanęło na tem , że są za­

pewne zwyczajne iść tylko z forysiem—Ł a- źniewski wykombinował z siodeł i arkanów zaprząg improwizowany, dosiadł licowego de­

resza, sm agnął h arap em i wóz galopem poto­

czył się po stepie, znikając w tum anie k u rz a­

wy. Zebraw szy rozproszone konie pozostałe ruszyliśmy z H em plem za nim, a n a wieczór, ujechawszy około 50 kilometrów, stanęliśm y w oberży Chel-foro, miejscu noclegowem dyli­

żansów. K ra jo b ra z wciąż niezmienny. N a praw o wysoki m ur, okalający dolinę B io N e ­ gro od północy; n a lewo w oddali sreb rn a wstęga rzeki, z rozrzuconem i bezładnie po

brzegu wśród zielonych płatów dzikiej lucer­

ny szałasam i indyan.

Zapędziwszy konie n a półwysep, gdzie nieco traw y widniało, rozbiliśmy nam iot n a prze­

smyku doń prowadzącym, w cieniu wierzb rozłożystych, postanowiwszy dzień następny pozostać tu taj dla wypoczynku koni, n a które czekał dzień bardzo ciężkiej i złej drogi bez­

wodnej, a to tem bardziej, że wypadał w ła­

śnie n azaju trz Nowy Bok. N a uczczenie uroczystego święta zafundowaliśmy sobie w oberży p a rę flaszek M onachijskiego piwa, zbytek niem ały w tych stronach, a zamiast codziennej baraniny pieczonej, zdobyliśmy kaw ał wołowego mięsa i nieco ryżu. D odaj­

m y h erb atę z cukrem i resztki sucharów, a obraz uczty będzie kompletnym.

(dok. nast.).

D r. J . Siem iradzki.

PRZEMIANY

W P A Ń S T W IE B O Ś L IN N E M »)

przez M. F an relle.

A ż do ostatnich czasów uczeni ewolucyoni- ści mieli, powiedzieć można, n a celu jedynie wyjaśnienie liistoryi rozwoju państw a zwierzę­

cego, światem zaś roślinnym o tyle zaledwie się zajmowali, o ile znajdowali w nim dowody n a poparcie swych odkryć. Z a przykładem D arw ina, zadawalniali się oni wskazówką, że zmienność i dziedziczność, przy współudziale n atu ralneg o lub sztucznego doboru, mogą wywołać odmiany, rasy i gatunki wśród roślin z tak ąż łatwością, ja k i wśród zwierząt.

N ie znam zaiste ani jednego botanika, k tó ­ ry, idąc w ślady H aeckla, usiłowałby zdać sobie sprawę z filogenetycznego rozwoju cało­

k ształtu roślin, posiłkując się ich ontogenią i paleontologią. W praw dzie do połowy bie­

żącego stulecia em bryologia roślin była p ra ­ wie zupełnie nieznaną, również gęste m roki panow ały w dziedzinie anatom ii i fizyologii

*) Ilevue scientifiąue. Tom 48. N. 17 i 21 (deuxiem e sem estre). 1891 r.

(5)

Nr 14. WSZECHSWIAT. 213 roślin. A toli od niespełna trzydziestu lat,

skutkiem udoskonalenia mikroskopu i techniki mikroskopowej, niezliczone odkrycia zostały dokonane w najrozm aitszych działach wiedzy botanicznej, ta k iź obecnie można powiedzieć, że przewyższa ona nawet zoologią jasnością i dokładnością szczegółów. Jednocześnie p a­

leontologia uczy o następstwie flor, które się rozwinęły podczas różnych okresów ziemi i zapoznaje nas z tajnikam i organizacyi ro ­ ślin, od tysięcy wieków pogrzebanych wewnątrz naszego globu.

P o tylu istotnie zdumiewających postępach, sądzę, że nadeszła ju ż chwila odpowiednia do badań, czy cztery wielkie działy państw a roślinnego: Plechowce (Thallophytae), Mszaki (Muscineae), Skry tokwiato we naczyniowe (Cry- ptogam ae yasculares) czyli paprotniki (Pteri- dophyta) i Jawnokwiatowe (Phanerogam ae) pochodzą jeden od drugiego w linii prostej, czy też utw orzyły się równolegle do siebie z pierwotnych form specyalnych.

Podobnie ja k zwierzęta, ta k i rośliny żyją w rozmaitych środowiskach na ziemi zamie­

szkanej. Środowiska te, wymienione w chro­

nologicznym porządku ich ukazywanią się podczas okresów geologicznych, są następują­

ce: woda słona i woda słodka, stanowiące śro­

dowisko płynne, następnie środowisko powie­

trzne, które dzieli się na pola bagniste, prze­

siąknięte wodami bieżącemi lub stojącemi, i pola ziemi suchej, której żyzność zależy je ­ dynie od mniejszej lub większej obfitości desz­

czów.

N a zaraniu okresu pierwotnego wyłącznie w środku morskim panow ał spokój, niezbędny do rozwoju istot organizowanych. W rzeczy sam ej, ląd stały był szarpany wówczas przez potoki deszczu, k tóre całem i strumieniami wpadały w prost do oceanów. Dopiero pod­

czas formacyi syluryjskiej i dewońskiej wody słodkie poczęły się zbierać i cokolwiek stałej nasycać wynurzone części ziemi. Podczas formacyi węglowej przew ażają bagna i pola osuszone rozszerzają się, aby w m iarę zmniej­

szenia pierwotnej gwałtowności opadów atm o­

sferycznych nab rać znacznej wagi podczas formacyi następnych. Obecnie są one wielce ograniczone i w środku lądów ukazują się rozległe puszcze, zupełnie opadów pozbawio­

ne; na granicy tych pustyń życie znika. Tym­

czasem okolice biegunowe, które poćzątkowo

j m iały tem peraturę zapewne taką samą, ja k i pozostała część ziemi, stopniowo poczynają

| się otaczać pasam i lodowemi. Życie cofa się

i przed zimnem, ja k i przed posuchą.

W ten sposób ciągłe i stopniowe zmiany ) warunków meteorologicznych podczas nie-

j zmiernie długich okresów geologicznych po-

| czątkowo rozszerzały obszary zamieszkania i istot organizowanych, a następnie ograniczyły

je do obecnych rozmiarów.

A zatem historya ziemi upraw nia nasz wniosek, że rośliny, ja k zresztą i zwierzęta,, początkowo zjawiły się w środowisku mor- skiem, następnie przeniknęły do zbiorników słodkowodnych, ażeby objąć z kolei rzeki b a­

gniste i, wreszcie, dosięgnąć pól, zupełnie z pod wody wynurzonych i zraszanych jedynie przez deszcze. Ponieważ rozm aite te środo­

wiska m ają swe flory specyalne, jesteśm y więc pewni, że w budowie i rozwoju składających je roślin odnajdziemy zagadkę zmienności, której w każdym okresie ulegały w celu przy­

stosowania do nowych warunków życia. Oto droga, na k tórą wkraczamy.

I.

Środowisko płynne.

W szystkie istoty organizowane m ają za punkt wyjścia w swym rodzaju osobnikowym kom órkę zarodkową, k tóra drogą wielokrotnej -segmentacyi wytwarza wszystkie części doro­

słego organizmu. Niewątpliwie, początkiem państw a zwierzęcego i roślinnego była poje- dyńcza kom órka, bezbarw na w jednym , zielo­

n a w drugim wypadku. Otóż k tó ra z nich b y ła pierwszą w czasie? W brew zdaniu wy­

bitnych zoologów, starszeństwo komórki zie­

lonej, według mnie, nie ulega wątpliwości.

M ożna przyjąć za dowiedzione, że w pierw­

szych początkach życia, każda żyjąca komór­

k a bezbarwna szybkoby zginęła przez wycień­

czenie, gdyby już poprzednio nie istniały ro­

śliny chlorofilowe, gdyż te ostatnie jedynie są uzdolnione do w ytw arzania ciał organicznych, służących zwierzętom za pożywienie. W reszcie to samo stałoby się dzisiaj, gdyby rośliny nadspodziewanie znikły. W obec tego założe­

nia najzupełniej usprawiedliwionym będzie wniosek, że kom órka zielona m usiała się wcze­

śniej, niź bezbarw na ukazać i że, co więcej,

(6)

"była poprzedzoną przez wytworzenie chloro­

filu, substancyi chemicznej, dokładnie okre- śłbnej, niezbędnej przy procesie przysw ajania węgla—składnika wszystkich ciał organicz­

nych. Co do pierwszego zwierzęcia jednoko­

mórkowego, to jego wystąpienie łatw o obja­

śnić przez zanik chlorofilu w zielonej kom ór­

ce, zjawisko, które, ja k natychm iast zobaczy­

my, częstokroć się pow tarza wśród roślin na rozm aitych szczeblach ich rozwoju. W taki sposób zmienione osobniki żyją n a wzór zwie­

rz ą t kosztem ciał organicznych, wytworzonych zew nątrz nich.

Możnaby tu zarzucić, że istnieją pewne g a­

tunki zwierząt, których zielone zabarwienie w arunkuje się obecnością chlorofilu. P raw da;

ale obecnie dowiedziono, że przyczyną tej barw y są jednokomórkowe wodorosty, zamie­

szkałe w tkankach i tworzące ze zwierzętami, zresztą niźszemi tylko, pewnego ro d zaju współ- kę życiową (connubium), coś podobnego do zjawiska, którego dobrze znany przykład d ają nam porosty.

Wodorosty morskie. J a k iż był pierwszy los zielonej komórki? Czy pozostała ona izo­

low aną podczas pewnego okresu czasu? P od tym względem nie mamy żadnych pewnych wiadomości, gdyż pierwsze rośliny morskie, przez paleontologów zaznaczone, są wieloko­

mórkowe i dosyć duże, znacznie zbliżone do obecnie przez nas obserwowanych.

Pomim o pozornej rozmaitości, rośliny m or­

skie tw orzą jednę tylko grupę, mianowicie grupę wodorostów. S k ła d a ją się one z zielo­

nych kom órek, obok siebie ułożonych, bądź w proste lub rozgałęzione szeregi, bądź w cien­

kie blaszki jednowarstwowe, bądź też są rozwi­

nięte we wszystkich trzech wym iarach, zawsze je d n a k tworząc ciała o nieznacznej grubości.

J a k u wszystkich istot organizowanych, każdy elem ent sk ład a się z ją d ra , umieszczonego wewnątrz otaczającej go dokoła protoplazmy, obdarzonej wrażliwością i ruchliwością i za­

wierającej rozmaicie ugrupow ane ciałka chlo­

rofilowe i inne związki chemiczne, odmienne u różnych gatunków. K a żd e z tych ciał pi a- zm atycznych je st zam knięte w powłoce błon­

nikowej; zd arza się je d n a k czasami, że nie są one oddzielone żadną p rzeg ródką i wówczas pojedyncze kom órki swobodnie poruszają się w wspólnej powłoce.

214 N r 14.

Odżywczy roztw ór soli i dwutlenek węgla endosmotycznie przenikają po przez błony, i skutkiem energii promieni słonecznych zamie­

n iają się n a ciała organiczne, służące do wy­

żywienia ciał komórkowych; w ten sposób każda kom órka żyje sam a dla siebie. W zro st rośliny odbywa się przez podział komórek, który może odbywać się bądź n a końcu rośli­

ny, bądź n a jej obwodzie, bądź też w punktach środkowych, zależnie od ilości i położenia ko­

mórek, biorących udział w zjaw isku.

W szystkie te wodorosty są przytwierdzone do podłoża za pomocą pewnego rodzaju ko­

rzonków, utworzonych z. komórek, podobnych do innych, ale posiadających grubszą i lepką błonę. (W iem y obecnie, że wodorosty m orza Sargasowego zostały oderwane od wybrzeża przez prądy, które je następnie nagrom adzają w jednem miejscu oceanu Atlantyckiego. T u­

ta j one um ierają i szybkoby znikły, gdyby nie były ustawicznie zastępowane przez świeżo dopływające rośliny).

Rośliny te rozm nażają się przez zarodniki bezpłciowe i przez ja jk a stanowiące produkt zlania elementów płciowych, czyli komórek męskich i żeńskich. N iem a potrzeby zasta­

nawiać się tu nad szczegółami zjawiska, gdyż są one dostatecznie znane, nie od rzeczy j e ­ dnak będzie zwrócić szczególną uwagę czytel*- ników na dwa te sposoby reprodukcyi, zw ła­

szcza n a pierwszy, który, ja k niżej zobaczy­

my, je s t wspólny dla całego państw a roślin­

nego, naw et dla najwyższych jawnokwiato- wycb.

N iektórzy botanicy utrzym ują, jakoby roz­

m nażanie płciowe sprzyjało tworzeniu się od­

m ian i widzą w tem zjawisku pewnego ro­

dzaju odmłodzenie rośliny. Przypuszczenie to jed n ak wydaje mi się mocno problem aty- cznem, ponieważ zarodniki bezpłciowe i płcio­

we są jednego i tego samego pochodzenia.

B ądź co bądź, sposób rozm nażania nie m a nic wspólnego z przem ianam i, o których mową niżej.

P otrzebu jąc do życia prom ieni słonecznych, wodorosty nie m ogą przekraczać pewnych głębokości.. Poniżej 100 metrów są one rz ad ­ kie, a około 400 m. głębokości niem a ich ani śladu. Roślinność m orska tedy zajm uje po­

chyłości, znajdujące się w pobliżu brzegów.

To napozór ta k jednostajne środowisko przedstaw ia n ader liczne warunki zmien­

WSZECHSWIA.T.

(7)

N r 14. WSZECHSWIAT. 215 ności, objaśniające wielką ilość gatunków. N a

pierwszym planie należy tu postawić stopień nasycenia wody solą. D obrze są nam znane różnice pomiędzy florami mórz wewnętrznych, różnice, zależne od tego, czy dopływ wody do m orza przez rzeki je st większy lub mniejszy od ilości wody, ja k a wyparowuje. Stopień szerokości m a tu taj ważne znaczenie. Nie­

poślednie też znaczenie m a n a tu ra dna m or­

skiego; ta okoliczność n a wegetacyą mórz wpływa nie mniej, niż na. roślinność stałego lądu. W rzeczy samej, nikt się nie zawaha przyznać, że, pomimo całej ruchliwości czą­

steczek płynu, roztwory solne różnią się je d ­ nakże zależnie od składu chemicznego podło­

ża, z którem się stykają; nikogo też nie zadzi­

wi fakt, że wodorosty, do wapiennego dna przytw ierdzone, ta k obficie pokryw ają się wę­

glanam i wapnia, że sta ją się podobne do ko­

ra li i m adrepor.

Jedn ak że wszystkie te czysto miejscowe warunki nie są w stanie objaśnić sposobu utw orzenia się czterech grup, na które dzielą : się rozpatryw ane w tej chwili rośliny, miano­

wicie: sinorostów, zielenic, brunatnie i krasno- rostów.

W tym samym porządku, w jakim działy te zostały wymienione, moŹDa je też obserwo­

w ać po brzegach, aż do największych głębo­

kości, do jakich roślinność może dosięgnąć;

często naw et daje się spostrzedz, ja k wzdłuż brzegu podczas wielkich odpływów morskich ciągną się 4 współśrodkowe pasm a, każde od­

miennej barwy. T e różnice w kolorze należy przypisać jedynie jakości i ilości promieni sło­

necznych, przenikających do każdego z tych pasm.

"Wszystkie wodorosty są zaopatrzone w chlo- j

rofil, inne zaś odcienie pochodzą od barw ni­

ków, k tó re mniej lub więcej zacierają n atu ­ ralny kolor zielony i stanowią jego domięszki.

J a k wiadomo, czynność chlorofilu polega na przepuszczaniu do w nętrza komórek jedynie skrajnych prom ieni widma słonecznego i to w pewnym określonym stosunku. Otóż względ­

nie do głębokości wody stosunki te zm ieniają się w skutek rozm aitej łamliwości promieni niebieskich, żółtych i czerwonych; stąd wyni­

k a konieczność ciał zdolnych do odbijania promieni zbytecznych i do przywrócenia rów­

nowagi. Głównie tedy te promienie zbyte­

czne d ają początek odbijającym je ciałom.

W ten sposób byt rośliny jest zabezpieczony przez też same warunki, które w innych oko­

licznościach przyprawiłyby j ą o śmierć.

W praw dzie chemizm tworzenia się tego ro­

dzaju barwników je st nam jeszcze nieznany.

J e s t on bezwątpienia podobny do tychreakcyj, jak ie w ytw arzają chlorofil; ale, bądź co bądź, napewno m ożna powiedzieć, że rzeczy m ają się tak, gdyż inaczej mieć się nie mogą. Z całą tedy pewnością możemy postawić wniosek, że przem iany zielenic n a sinorosty, brunatnice lub krasnorosty, są wywołane przez różnice w łamliwości promieni widma słonecznego.

K ażd a z czterech opisanych grup o tyle bardziej posunęła się w swym rozwoju, o ilejest głębiej. Objaśnić to bardzo łatwo. W po­

wierzchownych warstwach wody, znajdujących się w nieustannym ruchu, bądź pod wpływem wiatrów, bądź też prądów morskich, roślina nie może się spokojnie rozwijać, podczas gdy spokój w głębiach panujący, pozwala jej n a ­ leżycie wyzyskać wszelkie przyjazne warunki środowiska, w którem się znajduje. W praw ­ dzie wszędzie m ożna napotkać formy proste, ale im głębiej, tem rzadziej.

Sinorosty przedstaw iają oznaki zwyrodnie­

nia, które, pomimo nizkiego rozwoju tych ro ­ ślin, nie pozw alają poczytywać ich za typ pierwotny. W iększość ich posiada kształt nitkowaty; ją d ra komórek tak są rozdrobnio­

ne, że prawie zanikają; barwniki, naw et chlo­

rofil są rozpuszczone w plazmie; wreszcie roz­

mnażanie odbywa się wyłącznie za pomocą zarodników bezpłciowych.

W raz z zielenicami powracamy do typu pierwotnego, nieprzekraczając jednakże niz­

kiego stanu rozwoju.

Należy się zwrócić do brunatnie, ażeby zna­

leźć dobrze uwydatnione cechy postępu. Ta- kiemi są olbrzymie listownice (Lam inariae) 0 wyglądzie rośliny liściastej, dochodzące do 200 to długości. U innych zarodniki bez­

płciowe kiełkują na roślinie m acierzystej 1 tworzą maleńkie wodorosty o komórkach, ułożonych w mniej lub więcej rozgałęzione szeregi linijne; po oddzieleniu k ażda gałąź daje początek nowemu wodorostowi. W ro ­ dzinie morszczynów (Fucaceae), najwyżej pod względem rozwoju stojącej, niektóre gatunki przypom inają nam rośliny lądowe, naśladując

(8)

216 WSZECHSW1AT. Nr 14.

łodygi i liście; czasami naw et elementy (ko­

mórki) płciowe tworzą, się n a częściach rośli­

ny tak delikatnie rozgałęzionych, że zdaleka możnaby je wziąó za kw iatostany. W reszcie zarodniki bezpłciowe, które napotykam y jed y ­ nie w pobliżu korzonków, wcale się nie od­

d zielają i d a ją początek nowym osobnikom, pozostającym w połączeniu z organizmem, z którego powstały. T en fakt, ta k odosobnio­

ny wśród wodorostów morskich, staje się po­

wszechnym u roślin lądowych, ja k wkrótce zobaczymy.

Ponieważ rozwój b runatnie nie je s t jeszcze dostatecznie zbadany, nie możemy twierdzić, że wszystkie typy wyższe pow stały z niższych.

Jedn akże, skoro zai'odniki bezpłciowe kiełku­

j ą n a roślinie m acierzystej i tw orzą z początku nitkowaty, rozgałęziony wodorost, możemy przypuścić, że i t a gru p a nie stanowi w yjątku z ogólnego praw idła.

Co się tyczy krasnorostów , to nie ulega najm niejszej wątpliwości, że ich rozwój oso- bnikowy stanowi powtórzenie rodowego; ko­

m órka zarodkowa daje początek nitkow atem u wodorostowi, w którym w ciągu dalszego roz­

woju w ystępują typowe cechy gatunkowe.

Jakkolw iek przedstawiciele tej grupy odzna­

czają się zazwyczaj n ad e r m ałem i rozm iara­

mi, to jednak odnajdujem y u nich wszystkie te oznaki udoskonalenia, jakieśm y zaznaczyli wśród wodorostów.

Co więcej, zam iast bezpośredniego kiełko­

wania, jajk o ich dzieli się poprzednio na pe­

w ną ilość zarodników, z których każdy je st w stanie odtworzyć ustrój m acierzysty. P o ­ nieważ wszystkie te cechy wyższości napoty­

kam y także wśród mchów lądowych, chciano więc widzieć w tem podobieństwie dowód blizkiego pokrewieństwa, ale łatw o dowieść, że zachodzi tu ta j tylko zwykłe współistnienie faktów. W reszcie mechanizm tw orzenia się ja jk a przedstaw ia bardzo wiele analogii do tegoż procesu u roślin jawnokwiatowych, ale nikomu nie przyjdzie chyba na myśl uważać, aby przodkam i tych ostatnich mogły być wo­

dorosty.

Ten ogólny szkic historyi naturalnej roślin morskich dostatecznie wykazuje, o ile są one wrażliwe n a w arunki zew nętrzne i że te ostatnie są jedyną przyczyną zmian, jak im te rośliny uległy.

Wodorosty słodkowodne. W wodach słod­

kich również napotykam y wodorosty, w ten sam sposób rozmieszczone, ale ju ż w innym stosunku liczebnym. S ą to przeważnie sino­

rosty i zielenice, w morzu stosunkowo rzadkie, podczas gdy brunatnice i krasnorosty liczą tu bardzo niewielu przedstawicieli. T a zm iana stosunku je s t zupełnie n atu ra ln ą wobec nie­

znacznej głębokości większej części zbiorników

j słodkowodnych. A le co szczególniej uderza spostrzegacza, to nizki stopień rozwoju wszyst-

j kich typów: napotykam y tu prawie wyłącznie formy nitkowate.

I nie mogłoby być inaczej, gdyż przystoso­

wanie do tego nowego miejsca pobytu, niemo­

żliwe dla gatunków udoskonalonych przez długi pobyt w morzu, nie było trudnem dla form, niedaleko w rozwoju posuniętych. P o ­ dobnie w ciągu okresów geologicznych w sku­

te k wielkich zmian klimatycznych zaginęły j wszystkie te zwierzęta, które najbardziej się odznaczały wyższością swej organizacyi. Z d ru ­ giej zaś strony, przy względnej krótkotrw ało- ści zbiorników słodkowodnych i przy ustawi­

cznych zmianach, na jakie są wystawione, nowi mieszkańcy tych zbiorników nie byli w stanie osięgnąć wszystkich możliwych udo­

skonaleń.

Je d y n a tylko rodzina zielenic słodkowod­

nych, mianowicie ramienice (Oharaceae),.

przedstaw ia ciekawe komplikacye budowy, jakkolwiek bardziej pozorne, niż istotne.

W rzeczy sam ej, przy nitkowatym kształcie, j a k u większości roślin tej grupy, wyglądem swym zbliżają się one do niektórych roślin j a ­ wnokwiatowych. Podobieństwo to w arunkuje się, poprostu, przez u k ład rozmaicie ro zg ałę­

zionych nitek; jedne z nich ściśle przylegają do osi środkowej i tw orzą na niej rodzaj kory;

inne rozw ijają się w okółki, jak by liście do­

ko ła łodygi. W reszcie, co jeszcze bardziej, powiększa złudzenie, to obecność prawdziwych gałęzi, w k ątach okółków rozwijających się z nieodpadających zarodników bezpłciowych.

T eż same szczegóły, jak o wynik pewnego spe- cyalnego sposobu rozwoju, tu i owdzie były również obserwowane wśród b runatnie i k ra ­ snorostów; stąd tylko jed en wyprowadzić można wniosek, mianowicie: wspólność pocho­

dzenia tych roślin. Udoskonalenia te należy uważać za p unkt kulm inacyjny w rozwoju:

(9)

N r 1 4 . W SZEC H SW IA T. 2 1 7

wodorostów, gdyż, od czasów formacyi tryaso- wej C haraceae nie uległy żadnym widocznym zmianom.

(C. d. nast.).

tłum . H enryk Lindenfeld.

ŻELAZO

W CIELE ZWIERZĄT.

(Dokończenie).

I I I .

Liczne doświadczenia i rozbiory chemiczne przekonały, że żółó nietylko w stanie norm al­

nym, lecz i po przyjęciu przez zwierzę soli żelaza zaw iera niezmiernie drobne ilości tego m etalu. N atom iast już K laud. B ern ard zwrócił uwagę na to, że sok żołądkowy dużo j wydziela żelaza, a nowsze badania Bungego, Jacobiego i innych fizyologów potw ierdzają to i jednocześnie wykazują, że ścianki kiszek w bardzo wysokim stopniu obdarzone są w ła­

snością wydzielania żelaza.

Jeżeli w prost do krwi żylnej zwierzęcia wprowadzamy przez zastrzyknięcie sól żelaza, to bardzo szybko, już po jakich 20 m inutach mocz zawiera żelazo i zdradza tę zawartość, brunatniejąc, lub czerniejąc za dodaniem siar- ku amonu. Lecz już po godzinie, lub dwu odczynu tego w moczu niemożna otrzymać:

tą drogą wydziela się wszystkiego około 1—4% całej ilości wprowadzonego przez żyły żelaza. Ścianki kiszek również zaraz po za- strzyknięciu poczynają wydzielać żelazo, lecz wydzielanie to trw a przez 20 do 30 dni. Ze 100 mg żelaza wprowadzonych psu podskór­

nie otrzym ano (G ottlieb) w ciągu 28 dni 96,9 mg. "Widzimy więc najwyraźniej, że że­

lazo wprost do krwi wprowadzone przez czas pewien pozostaje w organizmie i stopniowo, m ałem i ilościami się wydziela. B adania J a ­ cobiego, G ottlieba i Zaleskiego, których szcze­

gółów przytaczać tu nie będę, dowiodły, że organem , któ ry żelazo zatrzym uje w sobie przez pewien czas, je st w ątroba. •

A teraz powróćmy do cytowanego na po­

czątku doświadczenia H am b u rg era Przede- wszystkiem nie zdziwi nas już obecnie owa m ała ilość żelaza, wydzielona w moczu, skoro wiemy, że gdy sole tego m etalu wprowadzamy do krwi, skupiają się one w przeważnej części w wątrobie, a drobna tylko cząstka natych­

m iast zostaje przez nerki z krwi usunięta, I G dy zaś przypomnimy jeszcze, że dopiero I w sześć dni po pierwszej dawce żelaza okaza-

| ło się, że mocz wydziela tego m etalu nieco ponad normę, to jeszcze wątpliwszym wyda nam się fakt chłonięcia m ałych ilości żelaza I wprost z przewodu pokarmowego. Poucza-

| jące są bardzo doświadczenia analogiczne,, jakie robili Cahn i K o b ert z solami manganu.

T utaj wyraźnie okazało się, że m angan po-

| dawany przez żołądek wówczas dopiero uka­

zuje się w moczu, gdy ilości tak są znaczne,

| że poczęły silnie drażnić i nagryzać błonę

| śluzową przewodu pokarmowego. Najwido-

J czniej ta k się też działo w doświadczeniach

| H am burgera, w których dopiero po sześciu dniach z badania moczu można było wywnio­

skować o bardzo słabem chłonięciu soli żelaza w żołądku i kiszkach.

D ługi szereg innych doświadczeń, wykona­

nych bez zarzutu przez bardzo wprawnych eksperymentatorów, przeczy też domysłowi, aby mineralne sole żelaza, wprowadzone do żołądka, mogły przechodzić do krwi i wydzie­

lać się następnie wprawdzie nie z moczem, lecz z sokiem kiszkowym, sokiem żołądko­

wym, lub trzustkowym. W ówczas tylko sku­

pia się żelazo w w ątrobie i powoli później z żółcią się wydziela, gdy mineralne jego sole wprowadzamy do organizm u wprost przez krew. Ze strony przewodu pokarmowego n aj­

prawdopodobniej w normalnych w arunkach, t. j. dopóki błona śluzowa nie jest nagryzioną, niema zupełnie chłonięcia soli żelaza.

Czem się więc dzieje, że m ineralne sole że­

laza, przez żołądek do organizm u wprowa­

dzane, jednakże pom agają w wypadkach bez- krwistości. Bo istotnie najściślej dowieść mo­

żna, że po takiej kuracyi żelaznej ilość hemo­

globiny we krwi znakomicie się powiększa.

IY .

Mleko i żółtko ja j koniecznie zawierać w sobie m uszą wszystkie m ateryały, z któ-

(10)

rych zwierzę powstaje, a więc i m ateryały służące do utw orzenia hemoglobiny. Mleko je st bowiem jedynem , wyłącznem pożywie­

niem noworodka, a żółtko je st substancyą m a­

cierzystą zwierzęcia o czerwonej krwi. Lecz nie powinniśmy się spodziewać, że ów m ate- ry a ł surowy, z którego się w yrabia hemoglo­

bina, zaw iera żelazo w postaci soli m ineral­

nej , wiemy bowiem, że żołądek nie wchłania takich związków żelaza.

K ieru ją c się takiem i rozważaniam i, fizyo- log bazylejski, B unge, przy stąp ił przed kilku laty do chemicznego zbadania związków że­

laza w mleku i żółtku ja j i udało m u się wyo­

sobnić zawiłe ciało chemiczne, składem swym przypom inające skomplikowane związki b ia ł­

kowe i zaw ierające stosunkowo dużą ilość że­

laza. W tym związku, ta k nazwanym he­

matogenie, żelazo zaw arte je st w postaci za­

m askowanej. W roztw orach hem atogenu nie­

m ożna wykryć żelaza bezpośrednio, dodając źelazocyanku potasu, lub siarku amonu. J e ­ dnakże żelazo w hem atogenie stosunkowo ła ­ two daje się odszczepić. Jeżeli dodać kroplę siarku am onu do am oniakalnego roztw oru hem atogenu, z początku żadnej niemożna dostrzedz zmiany; dopiero po pewnym czasie ciecz powoli zielenieje, a w końcu czernieje, dowodząc w ten sposób zawartości żelaza *).

To odszczepianie się żelaza w hem atogenie zachodzi tem szybciej, im więcej dodajemy siarku. amonu. W idzim y więc, że siarki al­

kaliczne powoli ro z k ła d ają hem atogen, a że­

lazo, zaw arte w tym ostatnim , zam ieniają na siarek żelaza.

B adania, dokonane przez ucznia Bungego, Socina, dowiodły, że hem atogen stanowczo zostaje w chłaniany przez żołądek i tym spo­

sobem doprowadza do krw i żelazo. G dy więc z jednej strony wiemy, że niewchłaniane przez żołądek m ineralne sole żelaza jednakże sprzyjają w ytw arzaniu hemoglobiny, a z d ru ­ giej, że pokarm y zaw ierają żelazo w takiem połączeniu organicznem, k tóre przechodzi przez żołądek do krwi, łatw o ju ż będzie nam wyjaśnić sobie, dla czego sole żelaza ta k do-

218

J) D ziałanie alkalicznego siarku j e s t w tym razie zupełnie analogiczne do działania ługu po­

tażowego w odczynie M oliscłia, podanym w a rty ­ kule „Żelazo w ciele ro ślin ” .

I brze działają przeciw błędnicy. Oto, ja k sprawę tę wyjaśnia sam Bunge.

W iem y, że siarki alkaliczne powoli odszcze- p ia ją żelazo od hem atogenu i d a ją siarek że­

laza. S iark i takie istotnie m ogą się też zna­

leźć w przewodzie pokarmowym (w kiszkach).

Lecz jeśli napotkają one tam dostateczną ilość żelaza w postaci soli mineralnych, z któ­

rem natychm iast łączą się n a siarek żelaza, to oczywiście Tfskutek tego hem atogen w czę­

ści przynajm niej pozostanie nietknięty i bę­

dzie m ógł być wchłonięty. W iadom o z d ru ­ giej strony, że wytwarzanie się siarków alka­

licznych w zrasta poważnie w rozmaitych wy­

padkach zaburzeń w trawieniu i że zaburze­

nia te są stałym objawem u osób chlorotycz- nych. U takich chorych zwolnione je st zna­

cznie wydzielanie soku żołądkowego, a sok ten nie je st ju ż w stanie zniszczyć m ikroorga­

nizmów, którem i zazwyczaj przepełnione są nasze pokarm y. Skutkiem tego m ikroorga­

nizmy rozw ijają się doskonale w kiszkach i wywołują nienormalne ferm entacye, prowa­

dzące do wytw arzania wodoru, siarkowodoru i, co za tem idzie, siarków alkalicznych. Z n a ­ komicie popiera tę hipotezę fakt, że rozcień­

czonym kwasem solnym można równie dobre, niekiedy naw et lepsze osięgnąć skutki leczni­

cze przy błędnicy, ja k i żelazem, gdyż kwas solny właśnie niszczy te bakterye, k tó re pro­

w adzą do w ytw arzania się siarków. Z d ru ­ giej strony wiadomo, że do wyleczenia błę­

dnicy potrzeba dawać pacyentkom praw dzi­

wie kolosalne ilości żelaza, podczas gdy we krw i b rak im ilości niezmiernie drobnych.

Otóż dlatego właśnie, że te duże ilości mine­

ralnych soli żelaza idą nie wprost n a pokrycie braku, lecz n a zniszczenie wszystkich siarków alkalicznych, które bezustannie w kiszkach się w ytw arzają i ochronienie w ten sposób że­

laza organicznego (w hematogenie), zaw arte­

go w pokarm ach naszych.

W tem działaniu soli żelaza n a organizm zwierzęcy, widzimy niejakie podobieństwo do działania ich n a rośliny chlorotyczne. Sole że­

laza nie pom agają roślinie wypłonionej dla­

tego, że dostarczają jej żelaza n a wytworze­

nie chlorofilu (chlorofil najpewniej żelaza wcale nie zawiera), lecz leczą j ą z innych za­

kłóceń, których skutkiem dopiero je s t nie­

zdolność wytw arzania zielonego barwnika.

Sole żelaza nie leczą z błędnicy dlatego, żo Kr. 14.

w s z e c i i s w i a t.

(11)

N r 14. WSZECHS WIAT. 219 w prost dostarczają organizmowi ludzkiemu J

brakującego m u żelaza, lecz niweczą w prze­

wodzie pokarmowym szkodliwe działanie ciał (siarków), tworzących się skutkiem zaburzeń w trawieniu a uniemożliwiających wchłanianie żelaza w tej formie, w jakiej wyłącznie może ono przez krew być wyzyskane.

Nowsza lite ra tu ra chemiczno-fizyologiczna obfituje w inne jeszcze niezmiernie interesu- j

ją c e spostrzeżenia i doświadczenia, które do- j

-tyczą przem ian związków żelaza w organi­

zm ach zwierzęcych. W yjaśniają one do pew­

nego stopnia powolny, lecz stateczny rozwój chemiczny organizmów od zarodka do udo­

skonalonego zwierzęcia. Nie we wszystkich kierunkach prace te już są ukończone; z ogól- nemi przeto wnioskami, jakie wyprowadzić się z nich dają,, wstrzymamy się tymczasem.

M . FI,

Z posiedzeń sekcyjnych.

, Posiedzenie 4-te w r. b. Sekcyi chemicznej m ia­

ło miejsce d. 18 lutego w budynku M uzeum prze­

m ysłu i rolnictw a.

1) P rotokuł posiedzenia poprzedniego został odczytany i przyjęty.

2) Przew odniczący obradom p. W ł. L eppert z a b ra ł głos z pow odu piątej rocznicy istnienia sekcyi, zaznaczając, że prace sekcyi są natn ry praw ie wyłącznie teoretycznej, lecz że je s t to cha- rakterystycznem dla przem ysłu chemicznego, iż rozwój swój i pow stanie zawdzięcza pracom i b a­

daniom naukow ym , laboratoryjnym . Bowiem ro z­

wój przem ysłu nawozowego j e s t skutkiem prac L iebiga, a rozwój przem ysłu barwnikowego je s t wytworem i skutkiem rozw oju chemii organicznej.

3) P . M ilicer opisał swe poszukiwania nad przetw oram i nawozowemi, sprzedaw anem i pod n a - zwą żużla Thom asa. Pewnej firmie robiono na zasadzie analiz zagranicznych zarzuty fałszowania żużla fosforanam i mineralnetni. Sprawa została oddaną p. M ilicerowi, k tó ry dany żużel poszuki­

w ał, lec z bezskutecznie, na domieszkę tańszego odeń fosforanu mineralnego Eodondo, według me­

tody K ichterai F o rste ra (t. j.działaniem na 2 <j żu­

żla 10 cm3 łu g u sodowego 7 — 8° B w ciągu p a­

r u godzin, — łu g rozpuszcza fosforan glinu,

® z filtratu po zakw aszeniu kwasem solnym am oniak strąc a galaretow aty Al P O j . Stosowa­

nie spławiania nad bromoformem według M. M ar- ckera też nie wykryło domieszki rzeczonego fos­

foranu Rodondo, który, również ja k fosforan A t­

las i fosforan osadzony, zwany precypitatem , je s t lżejszy od brom oform u, gdy żużel Thom asa je s t odeń cięższym.— Analiza chemiczna porównawcza żużla Thomasa zagranicznego, żużla z pieców M artina z h u ty Bankowej i żużla kwestyonowane- go dała liczby następujące:

S k ła d chem iczny: Żużel z h u ­ Zuzel Tho-• Zuzel Tho­

ty B anko­ ma-ia za­ masa w e­

wej; g ran iczn y : d łu g (iran- deau:

Bezwodnika fos­ 9,50% 16,47% 7— 20%

fornego (P 20 5)

Krzemionki 13,32 6 , 1 4» 6— 8 CS i o a)

T lenku żelaza 27,11 1 7 ,0 0. 1 2 __ 2 2

(F e O )

T lenku manga­ 2,60 0,45

O1

nu (Mn O)

T lenku w apnia 33,40 44,30 40—4 3. (Ca 0 )

1 lenku magnezu 5,47 „ 2,35» 3 - 8 , (Mg 0 )

Co zaś do rozpuszczalności kwasu fosfornego tych rozmaitego pochodzenie żużli w kwasie cy­

trynowym 5°/0-owym, to p. M ilicer prowadząc b a­

danie ściśle według konwencyonalnego sposobu, przyjętego przez stacyą doświadczalną w Halle, znalazł, że z ogólnej ilości kw asu fosfornego żu­

żli z pieców M artina z h u ty Bankowej 9 5 ,6 °/0 rozpuszcza się w kwasie cytrynowym, a 3 ,5 °/0 nie rozpuszcza się, w żużlu Thom asa zagranicznym 9 5 ,3 °/0 ogólnej ilości kw asu fosfornego rozpusz­

cza się w kwasie cytrynowym, zaś w żużlu kwe- styonowanym 38°/0 ogólnej ilości kw asu fosforne­

go rozpuszcza się, a 6 2°/0 pozostaje kw asu nie­

rozpuszczalnego. Poszukiw ania p. M ilicera u ja ­ w niają i stw ierdzają fakt, że kwas fosforny, a względnie fosforany, zaw arte czy to w żużlu Thomasa, czy to w żużlu z pieców M artina wy­

k a z u ją jednakow e zachowanie się względem kw a­

su cytrynowego, a zatem jednakow e własności.

M ożna się też było spodziewać tego a priori, bo czy to w konw ertorach Bessemei-a, czy tow piecach M artina stosuje się ta sam a m etoda Thomasa iG il- christa odfosforowania żelaza działaniem wapna.

W dyskusyi nad tym pi-zedmiotem p. T rzciń­

ski wspomniał tw ierdzenie H ilgenstocka, że w ze­

tknięciu z żelazem stopionem istnieć może tylko fosforan w apnia czterozasadowy, charakteryzuj ą- cy żużel Thomasa, bo żelazo w tem peraturze to ­ pienia redukuje fosforan w apnia trójzasądow y, a następnie tw ierdzenie F o erstera, że rozpuszczal­

ność, lub nierozpuszczalność kwasu fosfornego żu­

żla w kwasie cytrynowym nie dowodzi bezwzglę­

dnie domieszki do żużla obcego fosforanu, bo, ja k to doświadczenia jego dowiodły samo ogrzewanie fosforanu czterozasadowego, a zatem i w arunki stygnięcia żużla, przyczyniać się mogą do uwste- cznienia części kwasu fosfornego, do przejścia j e ­ go częściowego w stan nierozpuszczelny w kwasie cytrynowym.

(12)

220 WSZECHSWIAT. Nr 14.

4) Przew odniczący, p. L e p p e rt oświadczył sek­

cyi, że wydawnictwo biblioteki przemysłowej przysunęło swe prace o tyle, że opracow ania g ar­

b arstw a podjął się Inż. Przyszychow ski, a dziełka o barw nikach D r. M izerski.

N a tem posiedzenie zakońezonem zostało.

S P R A W O Z D A N I E .

0 . Biitschli. O ruchach okrzem ek (Yerhandl.

d. naturhistor. med. Ver. H eidelberg, 1892, N. F . T. IY, s. 580).

Z asada ruchu okrzem ek je s t dotychczas nie- rozjaśnioną zagadką, poimimo wdelu p ra c i sta ra ń nad je j rozw iązaniem . W celu w yjaśnienia ruchu okrzem ek autor czynił dośw iadczenia nad Pinnu- la ria nobilis, okazałym gatunkiem okrzem ki, a więc bardzo dogodnym do tego ro d za ju poszukiw ań.

W iadomo oddawna, że w środkowej linii stron bocznych pancerzy okrzem ek można widzieć po­

ru szające się obce ciałka, z czego wnoszono, że zbroje m ogą się w tem m iejscu nieco rozsuw ać i tem samem pozwolić zarodzi ujść na zew nątrz. , Ażeby rzecz tę stw ierdzić lepiej, dodawano do wody, zaw ierającej okrzem ki, nieco tuszu. W tedy ziarneczka tu sz u zbierały się w m niejszych, lub większych ilościach w środkowych p u nktach k aż­

dego szwu, t. j . linii środkowej okrzem ki i zd a­

wało się, że były tam połączone ze sobą za po ­ m ocą ja k ie jś lepkiej istoty. „ P rz y dłuższem ro z­

patryw aniu takiego nagrom adzenia cząsteczek, zdarzało się zauważyć, że ]30 pewnym czasie z j e ­ go środka w yskakiwała n itka, zm ierzająca obok linii środkowej pancerza, k u jed n em u z końców okrzem ki. Częstokroć cały kosm yk zam ieniał się w nitkę, czasam i je d n a k po w ytw orzeniu się nitki zsuw ał się ze swego pierw otnego m iejsca i p ostę­

pow ał za ruchem okrzem ki, będąc z n ią połączo­

nym za pom ocą owej właśnie n itk i.” R o z p atru ­ ją c okrzem kę znajd u jącą się w ruchu, m ożna do- strzedz p rą d cząsteczek postępujący od przodu k u środkow em u węzłowi każdego szwu, od k tó re ­ go to miejsca począw szy wychodzi ku tyłowi wzmiankowana n itk a i wybiega w kieru n k u ro z ­ chodzącym się z pow ierzchnią pancerza. W p rze d ­ niej części olazem ki ziarneczka są wolne, w środ­

k u zaś są zlepione i, stąd począwszy, złączone ze sobą w nitkę p o ru szają się dalej k u tyłow i. N itka t a je s t ta k długa że w ystaje nieco w ty le po za okrzem ką, lu b też w ydłuża się jeszcze mocniej.

Tworzenie się nitk i odbywa się w sposób uryw any, t. j . cofający się, co się najzupełniej zgadza z po- skakującym ruchem okrzem ek. Poniew aż okrzem ­ k i po ru szają się tylko na ja k ie jś podstaw ie, więc au to r sądzi, że nitki m ogą się gdziekolw iek do jiiej przyczepiać i, w ydłużając się stopniowo, po-

[ pychać okrzem kę naprzód. Ponieważ je d n ak ta- i kiego przyczepiania się nitki nie dostrzegł, p rzeto wnosi, że samo „rakietow ate” wyskakiwanie nitki j w ystarcza, ażeby okrzemce nadać ruch odpowie­

dni. Takim sposobem ruch okrzem ek byłby zu- I pełnie podobnym do ruchu wstężnic (Desmidia- ceae), gdyż ta k samo ja k i u tych zasadzałby się

| na obfitem w ydzielaniu lepkiej galarety i wytwa- : rzan iu się z niej śluzowatych nitek. Zwyczajnie niemożna dostrzedz tych nitek, ponieważ posia­

d ają tę samę łamliwość, co i woda, sta ją się zaś

| widocznemi po cząstkach, przylegających do nich.

Niekiedy je d n a k nitki nie są lepkie i dla tego nie są wcale widzialne, ja k to bywa u wielu okrze­

mek, a pom iędzy niemi i u „P in n u la ria.” Że

| isto ta śluzow ata, z której składają się nitki, nie ( je s t widzialną, m ożna dobrze zrozum ieć z tego, że wogóle i cała P innularia otoczona je s t podobną galaretą, niewidoczną w zwyczajnych warunkach,, a dostrzeganą tylko po cząsteczkach tuszu, p rz y ­ legających do je j powierzchni. G alarety tej nie­

m a tylko w miejscach węzłów po bokach pancerza (przynajm niej u okrzem ek znajdujących się w ru ­ chu), a więc dla wyjścia nitki pozostaje swobodna droga. Z resztą co do tego i sam au to r nie je s t pewny, przypuszczając, że biczyk ruchom y może być także w prost przedłużeniem g alarety otacza­

jącej okrzem kę (N aturn. Ranschau 1892. N . 28).

Dr. A . Z.

A. W ierzejski. S korupiaki i W rotki (R otatoria) słodkowodne, zebrane w Argentynie. Z 3-a ta ­ blicam i, K raków 1892. (Osob. odbicie z t. X X IV Rozp. W. N. Akadem ii Um.).

W e wstępie au to r mówi o jednostajności fauny mikroskopowej wód słodkich stojących, o podo­

bieństw ie znacznem pomiędzy tą fauną Indyir M adagaskaru, A ustralii i fauną E uropy oraz fauną Syberyi, Chin, Japonii, A lgieru i Ameryki północnej.

W m ateryale pochodzącym z A rgentyny zna­

la zł au to r na 36 gatunków skorupiaków i w rot- ków, zaledwie 4 nowe, mało różniące się od form E u ro p y środkow ej. Dalej au to r mówi, że u d e­

rza jąc a jednostajność fauny drobnych m ieszkań­

ców wód słodkich całej kuli ziemskiej zastanaw ia badaczów i pobudza ich do szukania przyczyn, tego zjaw iska. N iektórzy badacze sądzą, że ro z ­ siedlenie tych zw ierząt na olbrzymiej przestrzen i d a się wytłum aczyć łatw ością ich biernych w ędró­

w ek i przystosowaniem się do różnych warunków bytu. Przenoszenie bierne je s t ułatw ione przez to, że zw ierzęta te w ydają j a j a zastosowane do­

skonale do tran sp o rtu , same zasuszone w mule m ogą przetrw ać długo w odrętwieniu, znoszą do­

skonale nizką tem peraturę i m ogą odbywać z lo­

dem dalekie wędrówki na wiosnę; ptastw o wodne n a piórach, nogach i dziobie również je przenosi.

Jed n ak trudno wyobrazić sobie, ja k wody lądów, oddzielonych oceanami, mogły być zaludnione przez fauny podobne, praw ie identyczne. Odpo­

wiedź na to pytanie daje po części p ro sta organi-

(13)

zacya tycli zw ierzątek, zadowolnienie się lichym pokarm em , łatwość • zapadania w letarg. N adto m ożna przyjąć, że fauny lądów odosobnionych pow stały wszędzie odrębnie z tych samych p roto­

plastów m orskich, któ rzy pod wpływem tych sa­

mych w arunków zm ienili się w ten sam sposób i w ydali podobne fauny. K tóra z tych 2-n hipo­

tez je s t praw dopodobniejszą trudno je s t orzec z powodu niedostatecznego m ateryału. W celu dostarczenia m ateryału, przydatnego w przyszło­

ści do w yjaśnienia geograficznego rozsiedlenia drobnych mieszkańców wód słodkich, prof. Wie- rze jsk i opracował z w ielką . ścisłością zbiorek otrzym any z A rgentyny; opisał i wyrysował form y w ątpliwe lub nowe, zaznaczył przy każdym gatunku, o ile je s t zgodnym z form ą europejską.

M ateryał zaw dzięcza J. P . Krzyczkow skiem u, k tó ­ ry w A rgentynie zbierał te drobne istoty, w okoli­

cy M endozy, w J u ju i (Chuchuj), San P edro i Ga- rap a ta l. Zbiorek obejm uje 36 gatnnków (27 sko­

rupiaków i 9 w rotków). G atunki wrotków są te ż same, któ re pospolicie w naszych kałużach się spotykają. Pom iędzy skorupiakam i znalazły się

•cztery nowe gatunki i 3 odmiany; dwa gatunki skorupiaków należą do typów morskich.

N astępnie au to r podaje spis gatunków:

I Entom ostraca.

1) Cladocera 10 gatunków, pom iędzy którem i M oina brachiata J u r . var. nova obszernie opisana.

2) Copepoda 5 gatunków, z tych Cyclops sim- plex var. setom us, nowy. Cyclops annulatus sp.

nov. C. M endocinus sp. nov. obszernie opisana.

3) O stracoda 7 gatunków, z których Cypris lim bata sp. nov. E ucypris similis sp. nov.

II M alacostraca.

1) Am plipoda 1 gatunek, 2) Isopoda 1 gatunek, 3) D ecapoda 1 gatunek.

W dalszym ciągu następuje spis 9-u gatunków R otatoria.

R ysunki narysow ane zgodnie z n atu rą i staran­

nie odbite.

A. S.

N r. 14.

Wiadomości bibliograficzne.

— w r. Romer Eug. Studya nad rozkładem

•ciepła na kuli ziemskiej. Kosmos. Zesz. X I— X II.

s tr. 33— z IX tablicam i,

P rzy jm u jąc za p u n k t wyjścia swej pracy dzieło R . S pitalera „D ie W arm eyertheilung au f unserer E rdoberflache” au to r poddał spraw dzeniu rachunki S pitalera i obliczył rozkład ciepła na każdym 10 równoleżniku i południku. Ponieważ wszystkie południki o trzym ują jednakow ą ilość ciepła słone­

cznego, różnice w ich przeciętnej temp. zależą od

221 wpływów fizycznych, które naw et w pewnych m iej­

scach ziemi przew ażają nad słonecznemi. W ba^

daniu i ocenieniu tych wpływów, au to r w wielu w ypadkach nie zgadza się ze Spitalerem , udowo­

dnią)’ ąc swoje tw ierdzenia zestawieniem odpowied­

nich tablic.

Nie zgadza się też au to r z hypotezą S pitalera, że rozkład tem p. zostaje w ścisłym zw iązku ze zboczeniem, nachyleniem i natężeniem igły m a­

gnesowej. P. R. przyznając, że w obecnym czasie stosunek między elementami magnetycznemi i ro z­

kładem ciepła odpowiada dosyć dobrze hypotezie Spitalera-—odrzuca j ą jednak, gdyż 1) w ahania igły dzienne i roczne niezgodne są ze zm ianami rozkładu ciepła, 2 ) wielkie wiekowe zmiany ele­

mentów m agnetycznych m usiałyby iść w parze z takiem iż zm ianami klim atycznem i na rozm aitych południkach, czego nie dostrzegam y. Żałować należy, że autor zam iast tablic nie u ją ł wyników b adań swoich w form y graficzne w połączeniu z m apą według rz u tu Mercatora,, na czem cały w ykład wieleby zyskał.

— j m . Dr C. Hintze. H andbuchder Mineralogie.

L ipsk 1890— 1893; dotychczas wyszły zeszyty 1— 7-go.

Dzieło to wypełni w przyszłości b rak w nowszej literatu rze mineralogicznej książki inform acyjnej, k tó rab y zaw ierała w sobie wszystko to, co dotych­

czas je s t wiadomem o gatunkach mineralnych.

Będzie to encyklopedya m ineralogii opisowej:

obejmie ona nietylko wszystkie wiadomości odno­

szące się do postaci krystalograficznej, składu i własności chemicznych, różnorodnych cech fizy­

cznych, lecz również syntezę, geografią i lite ra tu ­ rę mineralogiczną, skrzętnie zebraną. W ten sposób opracował ju ż H intze kilkanaście grup krzem ianów , między którem i znajdują się już:

oliwiny, miki, chloryty, nefeliny i in.

— j m . James Dwighl Dana. The System of Mi- neralogy. Descriptive M ineralogy. W ydanie szóste przez E dw arda Salisbury Danę. Londyn 1892.

S tr. 1134, figur 1400. Je stto nowe (szóste) wy­

danie znanego podręcznika J . Dany, którego edy- cya pierw sza wyszła jeszcze w r. 1837. Liczne i kom pletne dopełnienia, ja k ie znajdujem y w tem ostatniem wydaniu, dokonanem z wiełkiem trudem i sumiennością przez E. D anę, staw iają to dzieło w szeregu najobszerniejszych i najbardziej wy­

czerpujących przedm iot podręczników m ineralogi­

cznych. K siążka obejm uje tylko część opisową m ineralogii t. j . fizyografią minerałów. N a szcze­

gólną uwagę zasługują liczue i oryginalne rysun­

ki, bogaty zbiór analiz minerałów, oraz szczegó­

łowo bardzo traktow ana asocyacya minerałów i ich geografia (zwłaszcza gatunków am erykań­

skich). H istorya literatu ry każdego m inerału, wyjaśnienie etymologiczne nazw gatunkowych, oraz wiele innych szczegółów zestawionych w spo­

sób pi’aktyczny— spraw iają, że dzieło to je s t do­

WSZECHSWIAT.

Cytaty

Powiązane dokumenty

[r]

prowadzić aż do źródeł Okandy, pobocznej rzeki Ogowa, które mają się znajdować w wielkiem jeziorze, ale przy ujściu rzeki Iwindi musieli się cofnąć. Zbadali

tu ziemi wobec tak różnorodnych ruchów ciał niebieskich, nie pozwalały przez długie wieki zrozumieć ich znaczenia. Obok tego człowiek w swej egoistycznej naturze,

Zastosowując zasady tworzenia się zasp śnieżnych około przedmiotów, wznoszących się nad powierzchnią ziemi, do dróg komunika- cyjnych, przychodzimy do przekonania,

Komórki górnej (grzbietowej) powierzchni i brzegu plechy zaokrąglają się, każda z nich dzieli się następnie na dwie i w ten sposób plecha rozpada się na

lu miejscach spotykane ślady następstwa zdają się przemawiać; ginie zaś w głębi ziemi i tak jest przykryty warstwami trzeciorzędowemi, że już w pobliżu Tarnopola,

ślinach się znajduje, pochodzi z rozkładu dwutlenku węgla i dostaje się przez zielone części roślin. Ale czy przeto rozwiązaliśmy całkowicie naszą

Pytanie „kiedy malowidło staje się obrazem?” zapytuje nie tyle o mo- ment tej przemiany, co o miejsce, w którym ona zachodzi, a ponieważ dokonuje się ona w oku widza – to