• Nie Znaleziono Wyników

Kwiat białej róży. Pastel w 4 odsłonach

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Kwiat białej róży. Pastel w 4 odsłonach"

Copied!
56
0
0

Pełen tekst

(1)

KWI AT

B I A Ł E J R Ó Ż Y

Pastel w 4 odsłonach

przez PIUSA BUZYCKIEGO.

KRAKÓW — 1920.

NAKŁADEM AUTORA.

(2)
(3)

K W I A T

B I A Ł E J R Ó Ż Y

Pastel w 4 odsłonach przez PIUSA BUZYCKIEGO.

KRAKÓW — 1920.

NAKŁADEM AUTORA.

(4)

% Ą

Krakowska Drukarnia N skiadow a w Krakowie.

(5)

M A RA .

j a n k a, je j p r z y j a c i ó ł k a . AGNIESZKA, S łllŻ ą C 3 . ŚC1BOR.

GRZEGORCZYK.

SKLEPIKARSKA.

WYDYMALSKI.

SŁAWOMIR.

ł a d a, siostra j e g o .

KASIA i ANIELKA, S ł u ż ą c e .

Majstrowie, robotnicy, mężczyźni i kobiety.

(6)
(7)

Bardzo skrom nie urządzony pokoik Mary.

SCENA 1.

M ara, Janka, potem i Agnieszka, służąca.

J a n k a (do M ary) Gniewasz się na m nie?

M a r a . Ach, n i e ! Jak możesz przypuszczać coś podobnego....

J a n k a . Mnie się zdawało... Masz pow ód za moją macochę.

M a r a . Cóżeś, Janko, winna, że macocha jest dla ludzi twardą, bezwzględną.... obecnie w sto ­ sunku do mnie ma nawet słuszność....

Janka. W yrzucając na bruk?

M a r a . W yprowadzam się sama... Dzisiaj ter­

min. Nie jej wina, że nie znalazłam m ieszka­

nia. Jej dobra była wola pozwolić mi pozostać do jutra... I jestem wdzięczna, że ostatecznie pozwoliła... chociaż wiem, że zawdzięczam to więęej tobie.

J a n k a . W yprowadzasz się, bo podniosła ko­

morne. W ten sposób wyrzuca ciebie na bruk.

Dziś o mieszkanie jest trudno. O tym wie... Że­

by tak zrobić, trzeba nie mieć serca... Ale serca...

Któż teraz mówi o sercu... (Po chwili) Przykro

(8)

mi jest za mamusię... Ale co mam zrobić?.. Chcę jaknajprędzej wydostać się z dom u... pójść w świat, o swych siłach...

Ma r a . Lecz w takim razie musisz przygoto­

wać się dobrze do życia... dobrze musisz uzbroić.

J a n k a . Uzbroić się... to najważniejsze... Zy­

cie jest walką... Człowiek dla człowieka naprawdę jest drapieżcą, może tylko zewnętrznie kultural­

nym i ogładzonym... tymbardziej dziś — w na­

szych czasach, gdy śruby walki o byt, walki człowieka z człowiekiem, są tak naprężone, że organizm y społeczne pękają...

M a r a . Zginą słabi — silni pozostaną.,, po­

zostanie tężyzna.

J a n k a . Fizyczna...

M a r a . Lecz siła będzie siłą i nią pozostanie.

J a n k a , Jako wielkość ujemna.

M a r a . O ile nie zmieni kierunku.

J a n k a . A zm ieni? Czy potok potrafi odwró­

cić swój b ieg ? Złe złem pozostanie...

M a r a . Kto wie, co jest złem ... może złem jest słabość... i ona niech ginie... niech się roz pływa w przestworzach bytu i zatraca bvt swój odrębny.

J a n k a . Pod stopami silnego...

M a r a . Tak, tak, pod stopami silnego... może tak lepiej... niech ginie, jak ginie wątły chociaż­

by i piękny kwiat pod stopam i naprzykład zwie­

rzęcia. (Po chwili) Lecz jakież to smutne...

J a n k a. To jest życie człowieka... społeczeństw, kosmosu...

M a r a . Wiesz co, Janko, odtąd nie będę zry­

wała kwiatów... zrobię przynajmniej to... cho­

ciaż wiem, że nie zmienię tym ani biegu rzeczy,

(9)

ani praw, które rządzą wszystkim. Żałuję, że kwiaty zrywałam... zwłaszcza, kiedy byłam dzie­

ckiem... Pamiętam, zrywałam róże, by zanieść na mogiłę matki... może to nawet mści się na mnie...

Jest mi niedobrze... nieraz ciężko i smutno... czuję się bezdomną... prócz ciebie nie mam nikogo na świecie... (Po chwili) W nocy bardzo mało spałam...

Dzieciństwo moje przesunęło się przedem ną...

jakgdyby było wczoraj zaledwie. Rozmyślałam i śniłam, nawet nie wiem, gdzie było jedno, gdzie drugie... Zwłaszcza ożył i utkwił w mej duszy pewien epizod... Byłam dzieckiem. Wiesz, że po­

zostałam sierotą na opiece krewnych. Nie było mi dobrze... Wymykałam się często na cmentarz...

mieszkaliśmy niedaleko odeń. Przy drodze zry­

wałam kwiaty białej polnej róży i zanosiłam na mogiię matki. Godzinami błąkałam się po cm en­

tarzu. Razu pewnego kogoś chowano w pobliżu drogiej dla mnie mogiły. Kiedy się ludzie roze­

szli, zobaczyłam, klęczącego nad świeżo usypaną mogiłą chłopczynę... blady był i smutny. Nie wi­

dział mnie... Natom iast sama mogłam nsu się przyjrzeć. , patrzył głębokiemi oczyma przed sie­

bie w przestrzeń, w dal... Zdawało się, że to anioł smutku... Patrzyłam jak na obrazek... Naraz jakaś siła mnie pchnęłą... podeszłam ku niemu...

położyłam rękę na jego ramieniu... Czemu się smucisz, chłopczyno ? ozwałam się doń... Drgnął...

łzy mu polały się z oczu... Zrobiło mi się sm u­

tno, że płacze. — Zaczęłam pocieszać... pocało­

wałam go w czoło i w smutne głębokie oczęta...

Janko! pokochałam go wtedy... I zawstydziłam się naraz... wsunęłam w rączyny jego kwiat ró ­ życzki białej, który miałam w rękach i zaczęłam

(10)

uciekać z cmentarza, jak gdybym uczyniła co złego... Pobiegłam do domu. Potem byłam nie­

raz na cmentarzu, lecz jego już nie spotka­

łam, a wkrótce musiałam z krewnymi odjechać z rodzinnego miasta. Czułam dziwną tęsknotę za tym chłopczyną. Gdzie on?.. Co z nim jest?

Czy żyje? Czy jest szczęśliwy? Czy o mnie p a­

mięta ? Czy los nas zetknie ze sobą ? Czasem zdawało mi się, że w kimś spostrzegam rysy jego... Myliłam się... Mam wrażenie, że poznam...

Pamiętam te rysy. Utkwiły głęboko w mej du­

szy... Myślałam o nim i śniłam często... Dziś śnił się znowu, ale tak wyraźnie, jak gdyby to było na jawie, jak gdyby jawa ta była wczoraj zaledwie... Może spotkam go...

J a n k a . (Ukrywając wzruszenie) Z całego serca ci życzę, żebyś spotkała i była szczęśliwą.

(N asłuchując) Ktoś puka.

M a r a Proszę, (do wchodzącej A gnieszki) Co Agnieszko ?

A g n i e s z k a . (D o Janki) Pani prosi panien­

kę przyjść zaraz. Gniewa się bardzo, że panien­

ka tak długo nie wraca,

J a n k a . Powiedz, że przyjdę w tej chwili.

A g n i e s z k a . Kazała nie pokazywać się bez panienki.

J a n k a . Idę już. (do M ary) tak mi się nie chce wracać do domu.

A g n i e s z k a , (do M ary) I pytała jeszcze, czy panienka wyprowadza się dzisiaj.

M a r a . Wyprowadzam się przecież jutro.

A g n i e s z k a . Nie wiem,., ale tym panom, co wynajęli pokój po panience, nasza pani przy­

rzekła, że pokój będzie wolnym dzisiaj.

(11)

M a r a , To niemożliwe.,, jeszcze nie wiem do­

kąd się wyprowadzę.

J a n k a . No idźcie, zaraz przyjdę. (Agnieszka oddala się).

M a r a . (ze sm utkiem ) Znowu chce, bym się dziś wyprowadziła.

J a n k a . Pójdę i rzecz całą wyjaśnię. W ka­

żdym razie niem a czego się martwić. Gdybyś mu­

siała zwolnić dzisiaj koniecznie, przenocujesz u mnie... nawet zamieszkaj.

M a r a . Dziękuję ci, Janko... Ale tak mi się nie chce dzisiaj stąd ruszać... W ogóle nie lubię pa­

kować się i przeprowadzać... Dziś wyjątkowo, czuję znurzenie, zmęczenie... a zarazem lęk jakiś jak gdyby niezadługo miało się stać coś ze mną...

Mam jakiś niepokój... przeczucie, że w życiu mym ma nastąpić przełom... Boję się, c z u j| lęk.

J a n k a . Lęk powinno się zwalczać... nieraz zgoła jest bezzasadnym... a w każdym razie pa­

raliżuje nasze siły duchowe... czyni organizm nasz mniej odpornym... Coprawda łatwiej jest powiedzieć, niżli wykonać... Trzeba jednak sta­

rać się myślom nadawać bieg odpowiedni — to jest częściowo możliwe.

M a r a . Przy pewnym wyrobieniu i... uzbro­

jeniu.,.

J a n k a , Bo też trzeba uzbrajać się i opance­

rzać nie tylko względem bliźniego i wobec wa­

runków wogóle bytowania, lecz nawet wobec my­

śli własnych, gdy zaczną śród ciszy nocnej i no­

cnej pomroki ze wszystkich stron duszę opadać, jak sępów drapieżnych czereda. Ale idę... za­

pewne m am usia bardzo się niecierpliwi.

M a r a . Nie uwierzysz, jak mi się nie chęe

(12)

pakować, jakbym chciała pozostać... a od rana jutro wybrać się znowu w kwestji locum. Jutro mam kilka godzin wolnych w biurze. Znowu ktoś puka. Proszę,

A g n i e s z k a . (wchodząc) Pani bardzo prosi panienkę przyjść zaraz. (Po chwili) A ci pano­

wie, co wynajęli ten pokój, już się sprowadzają.,, od półgodziny podobno błąkają się z rzeczami po podwórzu i schodach, szukając stróża, żeby pownosił im rzeczy. (Podchodząc do drzwi) W ła­

śnie są ci panowie.

M a r a . Boże mój, co uczynię teraz?

SCENA 2.

M ara, Janka, Ścibor, Grzegorczyk, M a r a . Nowi lokatorzy.

S c i b o r . Nie m ożem y znaleźć ani kawałka stróża, by nam rzeczy pownosił. Ale zdaje mi się, niema dokąd wnosić. Pokój jest jeszcze za- j^ty

M a r a . Miałam jutro zwolnić.

S c i b o r . Gospodyni domu nas zapewniała, że dziś mieszkanie będzie woine...

M a r a . Rozmawiałam z nią rano... pozwoliła pozostać do jutra. Ja nie mam mieszkania.

S c i b o r . My też nie mamy.

M a r a . W każdym razie proszę postawić swe rzeczy.

J a n k a . Pójdę do m a m u si.— niech robi, co chce.., Chodź i ty, Mara! trzeba wyjaśnić,.

(13)

SCENA 3.

Ścibor i Grzegorczyk rozglądają się po pokoju.

S c i b o r . Ha, ha, ha, — perspektywa, — jed en pokój na trzy osoby... prawdziwe nastroje, ha, ha, ha. Ale wiesz, podoba mi się niewiasta.

G r z e g o r c z y k . Która ? S c i b o r . Co tu mieszka.

G r z e g o r c z y k . Przypuszczam.

S c i b o r . Podoba mi się ogromnie.

G r z e g o r c z y k . A jednak wyrzucasz na b r u k ..

S c i b o r . Raczej wyrzucamy...

G r z e g o r c z y k . Ja się tu nie wprowadzę, póki ona mieszka.

S c i b o r . Więc wyrzucić się sam ym ? G r z e g o r c z y k . Chociażby.

S c i b o r . O statecznie gotów jestem i na to, a gotów dla niej. Twarz dziwnie niepospolita...

coś jest m istycznego, tajem niczego w rysach i oczach..,

G r z e g o r c z y k . Zostaw,,, lepiej pom yśl­

my, co zrobić. Ta druga coś przebąknęła, że po ­ zwoli jej przenocować u siebie, ale lepiejby było zaczekać, aż znajdzie mieszkanie. Co do mnie mogę spędzić noc chociażby na plantach albo na dworcu, czy tam gdzieindziej...

S c i b o r . Wiem, żeś skory do wszelkich po­

święceń... W tym wypadku gotów jestem pójść za twym przykładem. Zresztą możliwe, że się doskonale wszystko ułoży... Na starym m ieszka­

niu pozostały nasze drobiazgi, i jeszcze mam klucz u siebie. Zatrzymam do jutra i załatwiona sprawa. G o? Trzeba tylko natychm iast uprzedzić.

(14)

Idź i zrób to... ja pozostanę tu przy rzeczach, ulokuję je...

G r z e g o r c z y k . M ógłbyś pójść sam... ale widocznie ci na tym zależy, żeby pozostać... (B ie­

rze klacz i oddala się).

SCENA 4.

M ara, Ścibor, potem J a n k a ,

M a r a . G ospodyni wyparła się tego, co mó­

wiła do mnie. Muszę dziś ten pokój opuścić...

T rudno...

S c i b o r . Musu niema.,, nie jesteśm y z jakiejś hotentockiej krainy... Skoro pani nie konwenjuje wyprowadzać się dziś, proszę pozostać.

M a r a . A panowie ?

S c i b o r . Poradzim y sobie. Mój przyjaciel już poszedł pom yśleć o noclegu.

M a r a . Panowie są bardzo grzeczni. Nie wiem, jak panom dziękować. Niech że pan spocznie.

W roztargnieniu zapomniałam poprosić.

S c i b o r . Dziękuję pani, (Siadając). Mam wrażenie, że niegdyś... że gdzieś,., już widziałem panią. Ale chyba bardzo dawno.

M a r a {Przygląda mu się). N iegdyś? gdzieś?

pan mówi? Nie, nie... ja się mylę... to nie pan...

to nie pan... Czy ja wiem zresztą... Zdawało mi się, że poznam odrazu... Czyżby to było napra­

wdę... Sen... Sen...

S c i b o r . Pani coś przypomina.

M a r a . Czyż by to było naprawdę.

S c i b o r , Mam wrażenie, że znałęrn... że wi­

(15)

działem panią... może jeden raz w życiu.., ale czasem wystarczy... tak,... czasem wystarczy...

M a r a . Panowie mieszkają tu stale?

S c i b o r . Niedawno wróciliśmy z wojska. Szu­

kam pracy. Jestem kawałkiem rzeźbiarza. Bardzo mi przykro, że szukając dachu, muszę następo­

wać, że tak powiem, na pięty i to pani.

M a r a . Walka o byt...

S c i b o r . Walka, to prawda... ale z panią nie chciałbym walczyć...

M a r a . Jako z niew iastą?

S c ib o r. Nie tylko... z panią nie chciałbym walki.

M a r a . Czy wydaję się przeciwnikiem tak słabym ?

S c i b o r . O nie, pani sama wie dobrze, że przeciwniczką słabą nie jest...

M a r a . Nie wiem...

S c i b o r . Pani posiada moc... bo posiada urodę... tak... niepospolitą urodę... Mówię to jako rzeźbiarz.

M a r a (ze sm utkiem ). Jaka jestem biedna na­

prawdę ze swą rzekomą urodą... słyszę to nieraz w biurze, w którym pracuję.

S c i b o r . Sprawiłem swem powiedzeniem przykrość pani?

M a r a . Tak.

S c i b o r . Proszę darować... bo mimowolnie.

Pani w biurze pracuje?

Ma r a . W K. B. K.

S c i b o r . Tam są marne warunki.

M a r a . Trudno.

S c i b o r . Tymczasem drożyzna coraz się zwię­

ksza... pasek coraz się bardziej zaciska... życie staje się niemożliwym.

(16)

M a r a . Dla słabych.

S c i b o r . Tak, dla słabych... (Po chwili). Mam prośbę do pani.

M a r a . Słucham.

S c i b o r . Rzeczy tu zostawimy. Nie opłaci się ich zabierać...

M a r a . Bardzo proszę...

S c i b o r . To nie jest wszystko... Mam inną prośbę... Pani pozwoli, że będziemy znajomymi...

że od czasu do czasu będę zaglądał do pani...

by rozproszyć smutek, gdy mi legnie na duszę, jak czarny kir pomroki nocnej... rozproszyć tę­

sknicę gdy wpije się w serce, mózg...

M a r a . Bardzo proszę.,, ale jestem na razie bezdomną.

S c i b o r . Chwilowo... ale pani będzie miała mieszkanie. (Podając M arze rękę na pożegnanie).

Pow tarzam swą prośbę.

U wyjściu spotyka się z Janką.

J a n k a . (Do M ary) Będziesz nocowała u mnie.

M a r a . W szystko jedno, moja kochana Janko, na dziś tu pozostaję. (Rzuca się’ je j na szyję), Janko, J a n k o ! jak cieszę się, żeś tu przyszła.

J a n k a . Mów, co z tobą... byle mc złego...

M a r a . Ja nie wiem...

nie

wiem... może prze­

czucie się spełnia... Sen... Czuję, że zegar mego życia wybija przełomową godzinę...

J a n k a . O by szczęścia g o d z in ę !...

M a r a . Szczęścia? ja n\e wiem... może me...

może to nie będzie

szczęścia

godziną... _ może to szczęściem nie będzie... Cos ze mną się stało...

coś ze m ną się stanie... Czy ty wiesz, że to on...

że to on...

(17)

J a n k a . Kt o ?

M a r a . Ten, co tu był... on jest tym... ale nie...

nie... to jest tak niemożliwe, to nie on...

J a n k a . Sądzę, że nie jest on tym...

M a r a . Dlaczego tak sądzisz? dlaczego?

J a n k a . Ja nie wiem.

M a r a . Ach, Janko, coś ze mną się stało...

jakaś godzina dla mnie wybiła... Szczęścia... albo nieszczęścia... Bo przyszedł ktoś... bo przyszedł ktoś... i zmącił mi spokój... i zmącił rni serce...

i zabrał mi duszę moją... ktoś przyszedł... ktoś przyszedł... by zerwać duszy mej wątły kwiat...

J a n k a . Uspokój się, Marc!

M a r a . Już nie zaznam od dzisiaj spokoju.

OD SŁONA 2.

Ubogi pokoik.

SCENA 1.

M ara siedzi przed stołem , d ło ń m i ściskając swe skronie. Pukanie.

M a r a . Proszę. (W chodzi osoba w wieku śre­

dnim, półinteligentka z wyglądu).

M a r a . Ach, to pani Kupczyńska...

S k l e p i k a r s k a . Przepraszam, bo Sklepi- karska.

Mój

mąż nazywał się nawet poprostu Sklepikarz... dopiero po ślubie zmieniliśmy na Sklepikarski... Chyba syn, gdy dorośnie, przyjmie nazwisko Kupczyński. Szkoda tylko, że nauka

(18)

drogo kosztuje... chłopak jest zdolny... zostać mógłby znacznym człowiekiem...

Ma r a . Panem Kupczyńskim...

S k l e p i k a r s k a . Pani sądzi, że n ie? tylko ciężkie czasy.

M a r a . Ciężkie czasy... (Po chwili). A ja je­

stem winna pani... Pani zapewne chciałaby ode­

brać ode mnie należność?...

S k l e p i k a r s k a . Nie odmówiłabym przyjąć.

M a r a . A niestety... nie posiadam pieniędzy, już wszystko wydałam.

S k l e p i k a r s k a . Szkoda...

M a r a . Bardzo mi przykro... W środku mie­

siąca mam otrzymać dodatek... zapłacę pani na pewno... tymczasem postanowiłam więcej już nie brać na kredyt...

S k l e p i k a r s k a . Ciężkie czasy. I Bóg raczy wiedzieć, kiedy to wszystko się skończy.

M a r a . Tym, co pracują na siebie, cokolwiek jest lżej. Nam gorzej.

S k l e p i k a r s k a . Wolałabym być na miejscu pani... z pani urodą. Nie siedziałabym napewno w kramiku, byłabym wielką panią.

M a r a . Mylicie się, nie posiadam urody. Zre­

sztą co po niej... lepiej urodzić się szczęśliwym, niż urodziwym...

S k l e p i k a r s k a . Co prawda, to prawda.,.

Szczęście ma swoje kaprysy!... Jednem u idzie jak z płatka, inny przez całe życie się zm aga z niedolą... A pani wie dlaczego ? bo człowiek powinien zrozumieć swe przeznaczenie, pow ie­

dzieć sobie, czego chce i być z przeznaczeniem w zgodzie... Inaczej aj, aj, jak źle... Niekiedy zdaje się człowiekowi, że potrafi przeciw fali popłynąć...

(19)

że z losem będzie m ógł za bary się chwycić...

fortunę co się zwie wziąść za rogi... a tymcza­

sem ona się tylko śmieje... i weźmie go, zła­

mie, na miazgę rozgniecie, jak nędznego robaka...

Bo też człowiek naprawdę jest takim robaczkiem...

aż litość bierze... to nic, że głowę do góry za­

dziera... jak gdyby ręką gwiazdy z nieba miał chwytać....

M a r a . Mądrze mówicie.,.

S k l e p i k a r s k a . M ądrze mówić to jeszcze nic... trudniej jest postępować mądrze... A jak się potrafi mądrze postępować, niema żadnych rozterek, żadnego szarpania się z losem.

M a r a . Lepiej tym, co jak najmniej pragną.

S k l e p i k a r s k a . Nie koniecznie... Trzeba pragnąć tego, co jest przeznaczone.

M a r a . Gdybyśm y tylko wiedzieli, co jest prze­

znaczone... W tym właśnie sedno...

S k l e p i k a r s k a . Los czasem wskazuje.

M a r a . Tegobym nie mogła powiedzieć...

S k l e p i k a r s k a . A tak... wierz mi pani...

Masz pani naprzykład urodę... i to jest wska­

zówką. Zrozumiej tylko swe przeznaczenie... i byle komu... i byle za co urody swej nie oddasz.

To skarb... wierz mi pani... i pani go ma.

M a r a . Dobry skarb, kiedy nie mam czym długu zapłacić... borykać się muszę z biedą i kło­

potami... Więc pani zaczeka?

S k l e p i k a r s k a . No, trudno... polecam się łaskawej pamięci i całuję rączki.

2

(20)

SCENA 2.

M ara i Wydymalski.

W y c i y m a l s k i . Witam panią.

M a r a . Dzień dobry. Muszę pana odrazu na wstępie przeprosić, że dziś nie mogę komornego zapłacić... W środku miesiąca spodziewam się otrzymać dodatek. Pensja naprawdę nie starczy.

W y d y m a l s k i . Trudno... Przyszedłem na chybił-trafił, jeżeli tak można powiedzieć. Zresztą bagatela... niema czym się przejmować.

M a r a . Bardzo mi leży na sercu... Nie lubię być dłużną...

W y d y m a i s k i . W szyscyśmy dłużnicy i wie­

rzyciele. Zycie ludzkie, życie społeczne, czy to ­ warzyskie to jest tylko wymiana... Do ut des...

to jest formuła, stworzona przez geniusz rzym ­ skiego zdrowego rozsądku. I dobrze tym, co przez pryzm at tego rozsądku patrzeć potrafią...

M a r a . W takim razie można przypuszczać, że pan jest bardzo szczęśliwym...

W y d y m a l s k i . Ja ? Ja ? Po co pani to mó­

wi?... Siebie nie miałem na myśli...

Ma r a . W takim razie teorja jedno, a życie

jest co innego. _ ,

W y d y m a l s k i . Życie byłoby w zgodzie z u ­ pełnej z teorją wtedy, gdyby...

M a r a , Co?

W y d y m a l s k i . Gdyby wszyscy ludzie pa trzyli zdrowo i jasno... Zycie, powtarzam, jest tylko wymianą...

M a r a . Rozumiem... pan naprzykład daje m ie­

szkanie, my, lokatorzy, płacimy, komorne... nie­

stety nieregularnie...

(21)

W y d y m a l s k i . Bez aluzji tylko... ale mie­

szkanie, komorne to nie jest wszystko... to nie jest jeszcze cała treść życia... Są jeszcze wyższe życia pokłady... nie mówię o żadnych wyższych porywach, marzeniach, żadnych mgławicach idea­

łów młodzieńczych... lecz w każdym razie w życiu ludzkim są strefy cieplejsze, delikatniejsze... W tej strefie człowiek od innych zależy... Tu nic nie poradzi własny zdrowy rozsądek...

M a r a . Spółczuję tym ludziom...

W y d y m a l s k i . Pani spółczuję? pani spół- czuje? pani śmieje się, nie spółczuję...

M a r a . Nie śmieję się... Nie było mi samej dobrze na świecie... nie śmieję się z tych, komu nie jest dobrze...

W y d y m a l s k i . Pani jest stworzona do szczęścia... M usiałaby tylko sięgnąć po nie...

M a r a . Tak się może wydaje... Zresztą, co do mnie, nie czuję się nieszczęśliwą...

W y d y m a l s k i . Ach tak... naturalnie... Szczę­

ście widocznie już jest w rękach pani...

M a r a . Nieszczęściem moim jest to, że nie mogę być punktualną w płaceniu tego co się ode mnie należy... To jest moja udręka... ja bardzo pana przepraszam, że zmuszam na kom orne cze­

kać...

W y d y m a l s k i . Panią to boli... mnie co innego... Ha... ale trudno... Proszę tylko komor- nem się nie przejmować... Ha, trudno.,, żegnam panią... i zarazem przepraszam...

2*

(22)

SCENA 3.

M ara i Ścibor.

M a r a . Dlaczego nie przychodziłeś ? Dlaczego?

ty okrutniku... ty niegodziwcze... tyranie... a je­

dnak mój miły... mój najmilejszy... Daj czoło.

S c i b o r . Ja chcę inaczej.

M a r a . Nie... nie... tylko w czoło...

S c i b o r . Jak długo tak będzie ? M a r a . Zależy od ciebie.

S c i b o r . Nie ode mnie... tylko od ciebie...

M a r a . Skończ swoją pracę... swe dzieło...

tego anioła smutku... tego chłopczynę, co klęczy na cmentarzu nad drogą mogiłą... i tę dziewczynkę, co doń podeszła, by go pocieszyć... Włóż w tę pracę część siebie... część duszy swojej,., cały swój talent...

S c i b o r . Czy go ma m?

M a r a . Masz, masz... powiedz sobie, że go masz. Wierz w siebie...

S c i b o r . Życie zabijało wiarę we mnie...

M a r a . Teraz nie możesz się skarżyć...

S c i b o r . Czy ja wiem.

M a r a . M usiałeś borykać się z kłopotami...

ale teraz... chyba możesz pracować...

S c i b o r . Wymawiasz swą pomoc...

M a r a . Niegodziwcze... lecz przyznaj, że masz kogoś, kto dla ciebie życie by oddał.

S c i b o r . Czy ja wiem...

M a r a . W ątpisz ?

S c i b o r . Blizcy a jednak dalecy... jesteś zimną dla mnie...

M a r a . Czy ty nie czujesz ognia, co żarzy się

(23)

we mnie! Chcę przelać go w ciebie.,, by cię oży­

wił... by porwał... by stał się natchnieniem w twej pracy...

S c i b o r . Praca... praca... tylko o niej ty m ó­

wisz...

Ma r a . Chcę, żebyś wielkim był... żeby iskra tego talentu, jaki posiadasz, rozbłysła płom ie­

niem...

S c i b o r . Miłości twej chcę...

M a r a . Masz, będziesz miał... ale uczyń rzut z siebie... w dal,., w nieskończoność myśli, ide­

ału i marzeń...

S c i b o r . Chcesz abstrakcją żyć...

M a r a . Ta abstrakcja niech dla nas będzie rzeczywistością... Zamknij ducha swego w mar­

murze... tchnij ducha życia w zimną bryłę ka­

mienia... twórcą bądź... bogiem...

S c i b o r . Jestem człowiekiem.

M a r a . Lecz zarazem artystą... odpowiadasz za iskrę, otrzym aną o Boga.

S c i b o r . Czy ją otrzymałem... Może mi się tylko zdawało... możem zwyczajny rzemieślnik...

M a r a . Wiary w sie b ie ! wiary więcej miej w s ie b ie ! Jesteś dziś przygnębiony... Dlaczego nie przychodziłeś?... Dlaczego? Czy posunąłeś pracę swą naprzód?

S c i b o r . Mało, mimo to, że wczoraj i dziś siedziałem przy pracy kamieniem.

M a r a . Po co mówisz niepraw dę? Byłam wczoraj i dzisiaj u ciebie i nie zastałam... Nie znoszę k łam stw a!...

S c i b o r . Obrażasz...

M a r a . Mów prawdę...

(24)

S c i b o r . Mogłem nie być, gdy przychodziłaś.

D ługa chwila milczenia. Ścibor zabiera się do wyjścia.

M a r a . Nie idź, zaczekaj!

S c i b o r . Skoro obrażasz...

M a r a . Powiedz gdzie byłeś?... dziś... cały ra­

nek... i wczoraj wieczorem... powiedz... no po wiedz... Szukałeś natchnienia...

S c i b o r , Być może...

M a r a . W obłokach dymu kawiarnianego...

S c i b o r . Przyszedłem nie po to, by słuchać zarzutów...

M a r a . Ja nie chcę czynić zarzutów... Tak postępujmy, by nie były potrzebne. (Po chwili.) Zrersztą przyznaję ci słuszność. Zawód twój ma swe prawa... przepraszam cię... nie będę czy­

niła zarzutów... Ale zrozumiej, że mnie było przy­

kro... Nie zajrzałeś do mnie... byłam u ciebie i nie zastałam. . chciałam zobaczyć twą pracę...

ja nią żyję... czy nie wiesz, ile przywiązuje wagi do niej... żyję nią... ona stanie się podwaliną powodzenia twego.... sławy twej... symbolem na­

szej miłości i szczęścia... No, pogódźm y się.,, mój ty, mój ty najmilszy... Co to ? nie masz pier­

ścionka... Gdzie jest pierścionek zaręczynowy?

M ó w !..,

S c i b o r . Mówić prawdę, czy kłam ać?

Ma r a . Nie mów nic... Ach po co cię poko­

chałam?... po co spotkałam ?... Żyłbyś w moich marzeniach i snach... lecz jakiż inny...

* S c i b o r . Nie mów tak, ja cię kocham...

M a r a . Nie, nie ... ty nie kochasz mnie... nie...

(25)

u twych ramion nie wyrastają skrzydła prom ien­

ne... duch twój do lotu nie zrywa się i nie zer­

wie... bo... nie kochasz...

S c i b o r . Los przeznaczył nas sobie.

M a r a . Gdzie jest pierścionek?...

SCENA 4.

Ci sa m i i Janka.

Ma r a . (do Janki) Dobrze, żeś przyszła. Chcę pomówić z tobą.

S c i b o r . W takim razie nie będę przeszka­

dzał; zresztą, spieszę się — muszę odejść... Mara jest rozstrojona. (D o Ja n ki) Może ją pani uspo­

koić potrafi... Pani ma na nią wpływ. (Zegna się i odchodzi).

J a n k a . Co ci jest, M aro? Rzeczywiście wy­

glądasz, jak gdybyś miała ciężkie zmartwienie...

Kłopoty zapew ne?

M a r a . Żeby tylko... Kłopoty mam rzeczy­

wiście... ale to bagatela w porównaniu z tą męką, jaką przebywam... z tym zmaganiem się, rozterką, jakie dręczą mnie odkąd, wiesz... odkąd jego poznałam...

J a n k a . Nie jesteś szczęśliwą?

M a r a . Rzeczywistość inną jest, niż marzenie.

Wolałabym żyć myślą o nim... o nim marzyć i śnić... o dalekim, nieznanym a blizkim kocha­

nym.., Sen piękniejszy jest stokroć, niż jawa...

J a n k a . ( Ujmując M arę za rękę). A może...

M a r a . Co?...

J a n k a . Może on nie jest tym...

M a r a . Co m ówisz? co m ówisz?

J a n k a . A może...

(26)

M a r a . Kłam ałby?... oszukiwał?

J a n k a . Nie wiem.

M a r a . Lecz po co? lecz po co? Czyżby to mogło być... Nie... nie! oszaleję naprawdę...

J a n k a . Tak kochasz g o ?

M a r a . A jeżeli nie on?... jeżeli on kłamie...

lecz rysy... lecz oczy... te same ciemne, głębokie źrenice...

J a n k a . Może ci tylko się zdaje...

M a r a . Ach, Janko, to nad siły moje... Co robić? co robić...

J a n k a . Uspokój się przedewszystkiem.

Ma r a . Jeżeli nie on... oszaleję... bo kocham go... przywiązałam się, pokochałam.

J a n k a , A tam ten? tam ten napraw dę?

M a r a . Więc nie ten ? więc nie ten ?.,. A więc...

dość... dość... tej rozterki,., tej męki... to nie jest on... nie jest on... Oszaleję...

ODSŁONA 3.

Wśród gór i skal na niew ielkiej płaszczyźnie, wznosi się opleciona rusztow aniem niew ykończona budowa. O bok taras

dom u opartego o skalę. Wieczór po zachodzie słońca,

SCENA 1.

M ajstrowie, robotnicy, Ścibor, Grzegorczyk i inni, mężczyźni i kobiety, zajęci przy budowie. D alej widać Ładę, która tu i ówdzie ogląda, poprawia.

Ś c i b o r . (nuci) Kiedy nasze dzienne sprawy.

G r z e g o r c z y k . Jak tęsknie wyglądasz końca spraw dziennych."

(27)

S c i b o r . Nie przeczę... bo naprawdę zbyt się przedłuża roboczy nasz dzień.

G r z e g o r c z y k . U nas praca nie rachuje się na godziny i dnie...

S c i b o r . Widzę — Jestem tutaj niedawno...

mało się u was orjentuję... nie rozumiem wszyst­

kiego.

G r z e g o r c z y k . W szystkiego też nie rozu­

miem... w każdym razie cokolwiek.

S c i b o r . Jesteś tu dłużej... Właściwie mówiąc, co to jest za budowa?

G r z e g o r c z y k , Zdaje mi się, że nikt dobrze nie wie, oprócz chyba budowniczego i może jego siostry.

S c i b o r . Dom mieszkalny.,, ale żaden to dom... kościół — też nie... coś z pogańskiej chyba świątyni.

G r z e g o r c z y k . Istotnie budowa ma coś z gontyny starosłowiańskiej.

S c i b o r . Ma pomysły ten człowiek...

G r z e g o r c z y k . Chcesz powiedzieć, kaprysy.

S c i b o r . I zapewne pieniądze.

G r z e g o r c z y k . Ludzie pracują tu nie dla samych pieniędzy, chociaż otrzymujemy dobrą zapłatę. Człowiek to jest dziwny naprawdę, nasz budowniczy.

S c i b o r . Nie wie sam, czego chce.

G r z e g o r c z y k . Czego chce, my nie wiemy, ale on wie dobrze.

S c i b o r . Chce wybudować nową wieżę B a­

bel, która by sięgała do niebios... lub wznieść drabinę do raju... jak gdyby mu ciasno było na ziemi...

G r z e g o r c z y k . Trudno nam mówić o tym,

(28)

czego nie rozumiemy... On nie lubi kogokolwiek wtajemniczać w swoje myśli i swoje zamiary.

Daje wskazówki, których należy się ściśle trzy­

mać. Dowiemy się, jak skończymy.' W każdym razie budujem y coś naprawdę ładnego,

1. m a j s t e r . Jest to, co nazywa się stylem.

2. m a j s t e r . Coś bardzo wyjątkowego.

1. m a j s t e r . Pom ysł niepospolity.

2, m a j s t e r . Kształt gontyny starosłow iań­

skiej z zastosowaniem wyników" sztuki nowo­

czesnej.

1. m a j s t e r . Podobno w budowie mają być umieszczone jakieś zbiory starożytności.

2. m a j s t e r . Więcej coś... ma się wrażenie, że chciałby on tu zamknąć przeszłość i przyszłość, cała budowa ma być jakimś symbolem.

1. m a j s t e r . Sfinksem, gdyby posiadał kon­

tury starożytnego potwora.

S c i b o r . Pracujecie z takim zapałem, nie wiedząc dlaczego i w imię czego.

2. m a j s t e r . Jego to sprawa... nam wystar­

cza, że wznosimy coś, czego przedtem nie "było, coś, co przybiera kształt niepospolity, coś, co ma być wyrazem jakiejś myśli nowej, jekiegoś po­

rywu, co zrodził się w sercu i m ózgu tego czło­

wieka.

1. k o b i e t a . A ta myśl i ten poryw może narodziły się o brzasku złotej jutrzenki, gdy w mrokach nocy zapadają się stare i powstają nowe światy.

S c i b o r . Metafizyka.

G r z e g o r c z y k . Idealizm.

S c i b o r . Chimera.

2. k-o b i e t a. Lecz ta chimera dzięki swej ta ­

(29)

przy pracy.

3. k o b i e t a . Jednak trzeba kończyć robotę...

późno jest. Już ognisty słońca wóz przebiegł drogę swoją dzienną... dzienny swój zakreślił krąg...

4. k o b i e t a . Słońce znika za górami, cho­

ciaż złote jego smugi jeszcze lśnią na zboczach i gór.

S c i b o r . Kończyć czas... bo noc się zbliża,..

Ale jego jeszcze niema.

1. k o b i e t a . Zszedł w dolinę i gdzieś błądzi.

2. k o b i e t a . Od pewnego czasu w nim jakby zaszła jakaś zmiana...

3. k o b i e t a . Gdzieś prowadzi go chimera.

1. k o b i e t a . Ctt... nadchodzi.

S c i b o r . On, czy chim era?

1. k o b i e t a . Siostra budowniczego. Ona go dobrze rozumie i zastępuje.

S c i b o r . Sądzicie?

2. k o b i e t a . W każdym razie jest znakomitą wykonawczynią jego pomysłów.

1. k o b i e t a . Zdaje mi się, że da hasło do zakończenia pracy.

Ł a d a . Jeszcze chwilę. Kilka cegieł tu potrzeba.

S c i b o r . (do siebie) Chwila ta przedłuża się w nieskończoność...

3. k o b i e t a . Nie szemrajcie.

1. k o b i e t a . Jak wam pilno rzucić pracę.

2. k o b i e t a . Jeszczeście się nie wciągnęli.

Ale to przyjdzie.

Ł a d a . W yprowadzić trzeba strop... (Sam a układa cegły).

1. k o b i e t a . Niezmordowana. Pracuje, jak my.

2. k o b i e t a . A jego wcijż niema.

(30)

3. k o b i e t a . Jak gdyby zaczynał obojętnieć do budowy.

1. k o b i e t a . To niemożliwe.

2. k o b i e t a . Coraz częściej idzie w dolinę.

Ł a d a . Teraz kończmy. Towarzysze, dzięki wam za wasze trudy. Chociaż nie... dziękować nie powinnam... bo wiem, że pracujecie nie dla pochwał ani nagrody, a tymbardziej nie dla pie­

niędzy. W waszych rękach przybiera postać żywą i realny kształt ta myśl i ten ideał, co się uno- siły w przestworzach, aż poczęły w świadomości brata mojego.

(Kilka głosów)

Cześć mu, niech mu będzie c z eść!

(Jeszcze kilka głosów)

Wam tak samo, nasza towarzyszko i p a n i!

(iChórem) Kiedy nasze dzienne sprawy.

M ajstrowie rozchodzą się, podczas gdy się zbliża Sławomir. On i Ł a d a oglądają budowę, poczem

idą na taras.

SCENA 2.

Sław om ir i Łada.

Ł a d a . Sm utnyś i zamyślony.

S ł a w o m i r . Tobie się zdaje.

Ł a d a . Byłeś zawsze zamknięty.

S ł a w o m i r . Przed to b ą?

Ł a d a . Nawet.

(Chwila milczenia)

(31)

Daj rękę.

S ł a w o m i r . (Z uśmiechem) Chcesz dotykać pulsu m ojego? Tętna mego serca i poruszeń duszy?

Ł a d a . A chciałabym... tętno twego serca jest przyspieszone... a dusza nie porusza się, ale faluje...

S ł a w o m i r . Nie przeczę.

Ł a d a . Czekasz na gościa? Rozumiem.

S ł a w o m i r . Jesteś zazdrosną...

Ł a d a . Gdyby tak.... ty się dziwisz? nawet nie jestem zazdrosną... Chcę, żebyś był szczęśli­

wym... i boję się, to przyznaję, o los naszych dążeń.,, myśli ulubionych... o los naszej chimery...

S łu ch aj! Majstrowie stygną w zapale do pracy...

W idzą oziębienie w tobie.

S ł a w o m i r . N apraw dę? Nie, nie! budowa musi być rychło skończoną... Przyłożymy starań i sił... to nasza świątynia... idea, co przybiera kształt żywy... ognisko, w którym się zbiegać mają promienie naszych myśli i usiłowań.

Ł a d a . By promieniować na zewnątrz,., po za te góry i skały... daleko... daleko...

S ł a w o m i r . Ty wierzysz, że będzie ta k ? Ł a d a . Wierzę... lecz słuchaj... ona... twój gość...

S ł a w o m i r . Co?

Ł a d a . Ja się boję, czy ona... czy ta, co ma być towarzyszką twoją... czy ona stanie na wy­

sokości myśli twych i twych dążeń...

S ł a w o m i r . Tak, tak... niewątpliwie... Głos wewnętrzny mi mówi, że tak... Słuchaj, ja ci nie mówiłem, tu jest przeznaczenie... jakiś głos we­

wnętrzny mówi mi, że to ona,., ta, którą pierwszy

(32)

Jeżeli nawet n i e .. te same rysy, które dzieckiem będąc widziałem i pokochałem... Ale ty nie wiesz...

ty nie wiesz... Muszę ci opowiedzieć... Ty byłaś wtedy w kolebce, jako niemowlę.,, a ja odpro­

wadzałem matkę naszą kochaną na cmentarz...

Las zimnych, niemych, chociaż skąpanych w po­

wodzi światła słonecznego pomników, stał wokół mnie. Grom adka ludzi, co matkę odprowadzała, rozeszła s ię — byłem sam na cmentarzu skamie­

niały i smutny... klęczałem nad świeżo usypaną mogiłą — sztywny i zimny jak pom niki, które mnie otaczały. Zdawało mi się, że wrastam w mo­

giłę... że staje się głazem... a wokół mnie było pusto i głucho. Słońce paliło a mnie było zimno...

krew była zimna... życie obumierało... żadnego głosu... żadnego śladu jakiegoś istnienia... Naraz poczułem dotknięcie czegoś żywego... obejrzałem się szklanemi oczyma i drgnąłem... przy mnie stała dziewczynka i wpatrywała się we mnie...

pamiętajii te jej śliczne, dobre, głębokie źrenice...

Uczułem ciepłe dotknięcie jej ręki. „Czemu się smucisz, mój mały chłopczyku?” ozwała się do mnie, a głos jej drżał ze wzruszenia. Zbudziłem się, jakby ze snu. Łzy gorące trysnęły mi naraz z oczu i polały się po mej tw arzy.“ Co uczyni­

łam ? ty płaczesz ? przezemnie... ozwała się znow u:

daruj mi, moja d ziecin o! ja to zrobiłam, że plą­

czesz. Czułem, jak jej usta dotykały mej twa­

rzy, mych włosów... czułem jej oddech gorący...

„Daruj mi, daruj, mówiła, jestem również biedną sierotą... przestań płakać... dam ci różyczkę...

białą różyczkę, którą przyniosłam na grób swej mamusi..."

(33)

Znikła po chwili. W idziałem, jak pędziła w kie­

runku bramy wyjściowej... znikła, a ja w rękach trzymałem kwiat białej róży... W idziałem potem ową sierotkę w swych marzeniach i snach... Cho­

dziłem nieraz na mogiłę matki, błądziłem po cmentarzu, lecz jej nie spotkałem. Starałem się dowiedzieć coś o niej — pytałem służbę cm en­

tarną — mogłem wnosić, przypuszczać, że sierotka owa nie żyje... Lecz żyła w moich marzeniach...

żyła we mnie... w mej duszy... Nie wiem jak wytworzyło się przeświadczenie,, że rozszczepiło moje jestestwo na dwoje, że jedna moja połowa poszła za nią, może w świat... może w mogiłę...

że natom iast połowa jej jestestwa zrosła się ze mn ą . . (Po chwili) Ty rozumiesz, co uczuć m u­

siałem, gdym naraz zobaczył te same czarne, do­

bre, rozszerzone źrenice... i ten sam usłyszałem głos... Fala tęsknoty zerwała się we mnie z siłą szaloną... duch mój rozpętał się z całą gw ałto­

wnością... Rozumiesz, siostro?

Ł a d a . Jest że to ona? ta sam a?

S ł a w o m i r . Może nie,., może tylko do tam ­ tej podobna... może krewna tam tej sierotki...

Ł a d a . Dlaczego jej nie zapytasz?

S ł a w o m i r . Czy ja wiem... kilka razy chcia­

łem zapytać... każdym razem głos zaczynał mi drżeć... słowa więzły mi w gardle...

Ł a d a . Jeżeli nie o n a? Jeżeli... nie stanie na wysokości twoich zam ierzeń?.,

S ł a w o m i r . Czuję, że ona jest tą, co ze mną ramię przy ramieniu pójść musi...

Ł a d a , Gdzie jest ten kwiat białej róży, co otrzymałeś w tedy?.,, czy m asz?

(34)

S ł a w o m i r . Ukryłem w fundamencie gon- tyny. Dziś wydostanę... Ktoś zajechał... Ona...

Sław om ir i Łada przechodzą w g łą b mieszkania.

SCENA 3.

Przed gontyną.

Ścibor przechadza się, następnie zbliża Anielka, potem Grzegorczyk.

A n i e l k a . (Do Ścibora) Już jest... ta pani...

narzeczona... W ybiegłam, żeby ci to powiedzieć...

chociaż nie wiem, na co ci to potrzeba.

S c i b o r . Dziękuję, Anielko, ale powiedz, jak ją przywitał twój pan.

A n i e l k a . Nasz pan ? nawet zauważyć nic nie mogłam, zaraz wybiegłam.

S c i b o r . Mówił po imieniu do niej?...

A n i e l k a . Nazwał ją Marą.

S c i b o r . Aha, dziękuję ci bardzo.

A n i e l k a . A dlaczego tak dopytujesz?

S c i b o r . Bo ciekaw jestem.

A n i e l k a . Ja ci dam, ciekaw... patrz ino mnie... zresztą... nie dla ciebie jest ona... ale uciekam... i tak spóźnimy się dzisiaj z wieczerzą.

S c i b o r . Czekaj, Anielciu, czy ta pani przy­

jechała na długo?

A n i e l k a . Czy ja wiem.

S c i b o r . A gdzie ma zam ieszkać?

A n i e l k a . Obok pokoju siostry naszego pana.

S c i b o r . A ładnie tam urządzono na jej przy­

jęcie?

A n i e l k a . To się rozumie... Pan własnorę­

cznie zrobił kilka bukietów... Uciekam...

(35)

S c i b o r . A przyjdziesz ? A n i e l k a . A kiedy?

S c i b o r . (Szepce na ucho, potem głośniej) Do m iłego widzenia.

Aniela oddala się, a nadchodzi Grzegorczyk.

G r z e g o r c z y k . Po co głowę zawracasz dziewczynie ?

S c i b o r . A co ci ?

G r z e g o r c z y k . Sam, nie kto inny będziesz miał kłopot.

S c i b o r . Mniejsza... ale czy wiesz ? Jest...

G r z e g o r c z y k . K to ? S c i b o r . Gość.

G r z e g o r c z y k . Nie ona?

S c i b o r . Właśnie, że tak.

G r z e g o r c z y k . M ara? n ap raw d ę?

S c i b o r . Czy cię ona obchodzi ? G r z e g o r c z y k . W szystko ci jedno.

S c i b o r . Jest moją...

G r z e g o r c z y k . M ogła być... lecz nie będzie.

S c i b o r . Zobaczymy.

G r z e g o r c z y k . Chcesz mieć z nim do czy­

nienia?

S c i b o r . Trudno.

G r z e g o r c z y k . Źle zaczynasz.

S c i b o r . Byle skończyło się dobrze.

G r z e g o r c z y k . Zostaw, ci radzę...

S c i b o r . Ja ją kocham... ona musi być moją...

G r z e g o r c z y k . Śmiać mi się chce... Zre­

sztą... był czas.

3

(36)

SCENA 4, Sław om ir i M ara

S ł a w o m i r . Cieszę się, żeś przyjechała.

M a r a . Spóźniłam się bardzo.

S ł a w o m i r . Traciłem nadzieję, żeprzyjedziesz.

M a r a . Czyżbym mogła, (rozgląda się) Ale jak tu jest ładnie!

S ł a w o m i r . Zdaje mi się, że ładniejszego skrawka ziemi nie mógłbym obrać dla ziszczenia moich urojeń, jak zapewne nazwie nie jeden.

M a r a . To jest gontyna, o kiórej mówiłeś?

S ł a w o m i r . Tak,., jutro ją ci pokażę.

M a r a . Styl oryginalny.

S ł a w o m i r . Tak jak sam pomysł... jak cel., nawet nie wiedzą majstrowie... nie zrozumieją...

niech zawczasu nie wiedzą... niech ludzie nie wiedzą, że ta budowa, którą nazywają gontyną, będzie kolebką... kolebką człowieka now ego...

przyszłego, jakiego niema... nie było... lecz... ja ­ ki musi być... jaki będzie, rozumisz mnie, Maro?

prawda ?

M a r a . Rozumię twą myśl...

S ł a w o m i r . To nie będzie żłobek... — albo ochronka dla dzieci bezdomnych,., my damy nie tylko strawę i dach tym dzieciom... Stworzymy warunki, żeby spełniła się idea nasza... z tych dzieci powstanie człowiek... człowiek w prawdzi­

wym tego słowa znaczeniu... z człowieka zaś wyższy typ...

M a r a . Ty jesteś takim człowiekiem. Ty p o ­ trafisz wychować takich, jak ty.

S ł a w o m i r . Jestem tylko teraźniejszością....

mogę najwyżej zdobyć się na rzut w przyszłości

(37)

człowieka przyszłości pielęgnować dopiero bę­

dziemy,

M a r a . Ty lubisz dzieci? ty nie mówiłeś, lecz wiem, że jesteś sierotą... że byłeś sierotą,., że wcześnie utraciłeś rodziców...

S ł a w o m i r . Nie mylisz się Maro... i ja mam pewność, że i ty pozostałaś po swych rodzicach małą sierotą... ty pokochasz tym więcej dziatwę, którą tu zgromadzimy.

M a r a . To będzie nasza rodzina.

S ł a w o m i r . To będzie nasza rodzina.

M a r a . Nasz świat.

S ł a w o m i r . Nasza świątynia... nasza napra­

wdę gontyna.

M a r a . Szkoda, że siostra twoja ma uprze­

dzenie do mnie... ale jestem pewna, że uprze­

dzenie to zniknie.

S ł a w o m i r . Zniknie, skoro pozna cię lepiej.

M a r a . Wiem, na jakiej wysokości musi stać człowiek — kobieta... by mogła spełnić należy­

cie zadanie w twojej, chcę mówić w naszej gon- tynie... ja drżę... ja się boję... czy będę mogła podołać... lecz, Sławomirze, miłość, którą mam dla ciebie, uczyni ten cud... że odrodzę się...

nowym się stanę człowiekiem. . i wzniosę na te wyżyny, na jakich fy przebywasz...

S ł a w o m i r . Na wyżyny i szczyty razem pójdziemy.

M a r a . Razem pójdziem y... Razem pójdziemy.

S ł a w o m i r . Ty jesteś tą, którą przeznaczył mi los... szczęśliwy jestem, że ciebie na drodze życia mego spotkałem... teraz.,, niedawno... i....

(głosem przyciszonym) wtedy... wtedy... przed laty. — to prawda ?

3*

(38)

M a r a . Co masz na myśli?

S ł a w o m i r , (jakby do siebie) Kiedyś... nie teraz... chcę cię zapytać... pomówić z tobą... kil­

ka razy już chciałem... głos mi drżał... słowa więzły mi w gardle... potem... kiedyś...

M a r a . Chciałam cię również zapytać... zapy­

tać o czymś... co tu... tu (pokazuje na serce) spoczywa.

S ł a w o m i r . Nie teraz.,, nie teraz.

(Z pobliża donosi się krzyk puszczyka).

S ł a w o m i r . D rgnęłaś?

M a r a . To nic... Nie lubię tego ptaka noc­

nego z jego krzykiem niemiłym...

S ł a w o m i r . Drapieżnik ten przypom ina swoją obecność... daje znać, że życie nie ustaje i w nocy.

M a r a . I zwiastuje zarazem, że tam, gdzie jest życie, jest zarówno śmierć...

S ł a w o m i r . Tak być musi., żelazne prawo bytowania wszelkiego.

M a r a . Myśl o tym prawie napawała mnie zawsze smutkiem... Dlaczego tam, gdzie jest ży­

cie, natychm iast przyłącza się widmo śmierci, jako nieodstępny towarzysz... i przypom ina swoją obecność... Miewałam nieraz dziwne w rażenie:

w dniu jasnym, słonecznym patrzy się w dal...

wzrok biegnie, biegnie przed siebie... a w nim pogoda i jasność promienna... i naraz... zwolna zwolna... przesuwa się przed oczyma w światła powodzi zaledwie uchwytny i ledwie dostrzegal­

ny cień,..

S ł a w o m i r . Zapomnij o cieniach. — zresztą...

s p ó jrz ! tyle cieni jest wokół na tle światła księ­

życowego.

(39)

M a r a . Tyle cieni... tyle cieni... co z jaskiń i życia barłogów wynurzają się o szarym zmroku i rozpełzają po ziemi...

S ł a w o m i r . Trzeba w duszy swej mieć jak- najwięcej jasności, przed którą cienie pierzchają jak ptaki i zwierzęta drapieżne... gdy słońce jest i jest dzień, trzeba wchłaniać tej jasności możliwie najwięcej... Lecz nie myślmy o cieniach... Czy nie czujesz w duszy swej dnia promiennego, ra­

dości pogodnej, słońca, mimo że jest wieczór i noc? Zresztą rozproszę ci zaraz wszelką myśl o puszczykach i cieniach... coś ci przyniosę, po­

każę... coś ci opowiem... dziś.,, zaraz... przynio­

sę cenną pamiątkę, którą posiadam. — Tymcza­

sem... przeglądaj widoki i pisma... lub jeśli chcesz, zagraj... siostra jest narazie zajęta... W ró­

cę niebawem.

(Oddala się po schodach tarasu w kierunku gontyny.)

SCENA 5.

M ara i Ścibor, który wchodzi, a raczej vjślizguje się na taras, staje przed M arą i topi w niej swe

spojrzenie.

S c i b o r . Dziwny los i dziwny traf. Nie po­

znajesz?

M a r a . (zdum iona i zatrwożona) Ty ?

S c i b o r . (Wyciąga ręce ku M arze) Witam cię.

M a r a . I d ź !

S c i b o r . Udać chcesz, że nie znasz m nie?

M a r a . Cicho ! Idź !

(40)

S c i b o r . Szukałem cię aż znalazłem... Śród gór i skał w szponach orła,..

M a r a . Odejdź prędzej.

S c i b o r . Pocoś mnie porzuciła?

M a r a . Idź, ja cię błagam...

S c i b o r . Skoro tak, odejdę... ale słuchaj, M aro! jest przeznaczenie... nie uciekniesz od niego, nie schowasz się za dziewiątą górę, za dziewiątą rzekę...

M a r a . Jesteś mi obcym...

S c i b o r . N apraw dę? byłem ci obcy?

M a r a . Byłeś... kłamałeś przedemną... prow a­

dziłeś do upodlenia.

S c i b o r . N apraw dę? N apraw dę? i nic że, nic że nas nie łączyło? nic ciepłego, ładnego? Przy­

pomnij... Tak, tak... kłamstwem, podłością był z mojej strony wieczór ów księżycowy, kiedy siedzieliśm y na dużym kamieniu w bocznej alei parku... wkrótce po naszym poznaniu... a stru­

myk szemrał w pobliżu, a rzewne dźwięki m u­

zyki donosiły się z oddalenia... Rozmawialiśmy nie tak, jak teraz... Spojrzałem ci w twarz i twoje spotkałem spojrzenie... ciepłe i dobre... mówiło mi, źe podobam się tobie... rumieniec błysnął wtedy na twojej twarzy.

M a r a . Zdawało mi się, że dostrzegłam rysy...

kogoś, kto był mi nieznanym a kto był kocha­

nym... Zdawało mi się, zdawało...

S c i b o r . I to się zdawało, że spotkały się wtenczas nasze dłonie ? a twoja ręka była gorą­

ca... a oddech stawał się przyspieszony... i pochy­

liły się głowy ku sobie i zaczęliśmy mówić : „ty “.

M a r a . Omyliłam się, przestań ! idź!

S c i b o r . Tak... odejdę... to się wszystko zda­

(41)

wało... to wszystko było podłością i kłamstwem...

z mej strony... Lecz wiedz, lecz pamiętaj... że nie stenie się w poprzek losowi... nie zrobi się w brew przeznaczeniu... A los... a los... przezna­

czył nas sobie od dziecka...

M a r a . Co? co? (Po chwili) Ty znowu m ó­

wisz nieprawdę...

S c i b o r . A gdyby., powiedzże Maro... a g d y ­ by... to było prawdą...

M a r a . Za tobą bym poszła...

S c i b o r . Chodź!

M a r a . Poszłabym... poszła... ale... ty kłamiesz.

S c i b o r . Żegnam... lecz wiedz.., lecz pam ię­

taj... że jest gdzieś kwiat białej róży... gdzieś blisko... (Oddala się spiesznie)

M a r a . Ty masz ten kw iat? Oddaj mi, p o ­ każ!... pokaż! zak linam !... (Biegnie za Sciborem)

SCENA 6.

Sław om ir wchodzi na taras, zatrzym uje się, prze­

chadza wielkiemi krokam i, potem siada w fo te lu i pogrąża w myślach.

W drzwiach z wewnątrz ukazuje się -•Ł a d a . S ł a w o m i r . (Zwracając się ku niej) Usiądź!

Ł a d a . Zm artwienie m asz?

S ł a w o m i r . Znikła pam iątka, którą um ieś­

ciłem w gonlynie.

Ł a d a . Kwiat białej róży ? S ł a w o m i r . Kwiat białej róży.

Ł a d a . To dziwne.

S ł a w o m i r . Ktoś z pracowników mi zabrał...

lecz po co?

(42)

Ł a d a . Ktoś podpatrzył widocznie, sądząc, że ukrywasz skarb.

S ł a w o m i r . Dla mnie jest skarbem ... (Pod­

nosi się i przechndza) Po co mi zabrał? to dzi­

wne...

Ł a d a . W ogóle są tu rzeczy, które wydają mi się dziwnemi.

S ł a w o m i r . Go chcesz powiedzieć ?

Ł a d a . Zresztą... nic... uspokój się... jesteś rozstrojony... zaraz każę podawać wieczerzę...

tylko niema gościa...

S ł a w o m i r . N iem a? G dzie?

Ł a d a . Nie wiem.

S ł a w o m i r . Chcesz coś pow iedzieć?

Ł a d a . Są rzeczy, które wydają mi się nie- zrozumiałemi.

S ł a w o m i r . Ty mówisz niezrozum iale, Mów jaśniej.

Ł a d a . Po co ? S ł a w o m i r . S io stro !

Ł a d a . Dawałam ci do poznania, co myślę...

S ł a w o m i r , M ó w !

Ł a d a . Może lepiej nie mówić...

S ł a w o m i r , Masz uprzedzenie...

Ł a d a . Są rzeczy, których zrozum ieć nie mogę...

S ł a w o m i r . N aprzykład?

Ł a d a . Był tu jeden z twych pracowników...

Mara poszła za nim...

S ł a w o m i r . Nie rozumiem.

Ł a d a . Scibor ma wogóle powodzenie u ko­

biet...

S ł a w o m i r . (Zrywając się) Coś powiedziała!

coś powiedziała! cofnij!.,, ja oszaleję!

(43)

Ł a d a . Wybacz mi... powiedziałam zbyt sil­

nie... i odwołuję... Wolę się mylić... Obym się tylko myliła... Daruj, żem wyrządziła ci przykrość, ale nie było złej woli... uspokój się, Sławomirze.

( Oddala się).

SCENA 7.

Sław om ir w fo te lu zam yślony z przym kniętem i oczyma. N a taras wchodzi M ara, stąpa powoli, zbliża się do fo te lu , do Sławomira, który je j zd a ­

je się nie dostrzegać

Przez d łu ższą chwilę patrzy na niego, kładzie swą rękę na jego ramieniu i jednocześnie

M a r a . Czemu się sm ucisz? Czemu się sm u­

cisz ?

S ł a w o m i r . (Zryw ając się) To ty ? ty ? śli­

czna mała dziewczynka... To twój słyszę głos...

Tw oje widzę dobre, głębokie, czarne źrenice...

M aro ! to t y !

M a r a . Jestem ja... to ja... ta sama mała dzie­

wczynka, co na cmentarzu podeszła do ciebie, gdy smutny klęczałeś nad mogiłką swojej zape­

wne mamusi... To ty, mój mały chłopczyna...

I czemu się smucisz ?

S ł a w o m i r . Gdzie byłaś?

M a r a . A ty mnie w ierzysz? powiedz, czy wierzysz.

S ł a w o m i r . W ierzę ci, Maro.

M a r a . Naprawdę ? wierzysz, że byłam w ier­

na temu chłopczynie, obraz którego miałam ciągle w swej duszy?

S ł a w o m i r . Wierzę.

(44)

M a r a . Szukałam chłopczynę... raz mi się zda­

wało, że go znałazłam... to był mój błąd, to był błąd... Ale ty smucisz się jeszcze?

S ł a w o m i r . Smucę się, bo znikła pamiątka. . ktoś mi zabrał kwiat białej róży.

M a r a . Nie smuć się... róża zwiędła... listki opadły zapewne... obca ręka po ten kwiat sięg­

nęła... lecz jest i wiecznie będzie biały kwiat naszych uczuć, czystych, niepokalanych, ich nie- zabierze nam żadna ręka, to nic, że ten kwiat zrodził się na cmentarzu.

ODSŁONA 4.

Ta sam a budow a, co w 3-ciej odsłonie, tylko wykończona i bez rusztow ania. Ten sam taras. W ieczór.

SCENA 1.

P o d r ó ż n y . Siedząc na kamieniu, rozgląda się wokół, potem nuci.

Potok życia wiecznie płynie, płynie naprzód [wciąż, Gdy napotka coś, ominie, naprzód, naprzód ciągle [płynie...

Lecz gdy spotka twardą skałę, czy ominie czy [ominie ? W tedy naprzód czy popłynie?

W tenczas w twardą bije skałę, wtedy burzy się [i pieni..

I kierunek biegu zmieni i kierunek biegu zmieni Lub tę skałę zetrze, zmyje...

(45)

K a s i a . (Podchodząc do podróżnego) A co to tak pośpiew uje?

P o d r ó ż n y . Podróżny jestem.

K a s i a . Widzę to, widzę... A sk ąd ?

P o d r ó ż n y . A z daleka. Wiele gór trzeba przejść... wiele przebrnąć potoków i rzek... Ale zapytajcie lepiej, czy nie jestem głodny.

K a s i a . A prawda.

P o d r ó ż n y . Mało powiedzieć, że prawda.

K a s i a . Mam przynieść? ale nie jestem u sie- bie... służąca... Państw a niema w domu.

P o d r ó ż n y . A g d z ie ?

K a s i a . Odjechali... Lada chwila powrócą...

P o d r ó ż n y . A kto wasi państw o?

K a s i a . Pan, siostra i narzeczona. Pojechali na ślub... podobno... Dziś uroczystość u nas, — wesele i poświęcenie.

P o d r ó ż n y . Co mają poświęcać?

K a s i a . Tę oto budów ą. (Ukazuje na gontynę) P o d r ó ż n y . A co to jest za budow a?

K a s i a . Nie wiem.

P o d r ó ż n y . Cóżeście tak nieciekawe.

K a s i a. A po co ?

P o d r ó ż n y . Człowiek wszystko wiedzieć po­

winien...

Ka s i a . A nie wiem, kto wy jesteście... może jaki zły człowiek.

P o d r ó ż n y , Widzicie, że jestem podróżny..

K a s i a. A po co podróżujecie?... Czegoś szuka­

cie ?

P o d r ó ż n y . Szukam.

K a s i a . A czego?

P o d r ó ż n y . Siebie szukam,., Siebie chcę znaleźć...

(46)

K a s i a . To niby za swoim cieniem gonicie?

Ale nie mam czasu.,, jeszcze nie wszystko w ku­

chni gotowe... (chce oddalić się) P o d r ó ż n y . Czekajcie...

K a s i a , (zatrzym ując się) Co?

P o d r ó ż n y . Jeść dla głodnego?

K a s i a . Przyniosę.

SCENA 2.

Podróżny nuci.

Potok życia mego płynie, naprzód, naprzód pły- [nie wciąż...

A gdy spotka twardą skałę, czy om inie? czy [ominie?

Czy kierunek biegu zmieni ? czy tę skałę zetrze, [zmyje?

Czy jednak jestem potokiem, co może mocno w skałę uderzać ?... w tę skałę, co na drodze sta­

nęła, i zetrzeć ją, zmiażdżyć i zmyć... Lub może sam jestem skałą, a wartki potok, co śród gór i skał biegnie, skruszy i zmyje skałę i dalej po­

płynie... i dalej popłynie, żłobiąc i torując drogę dla siebie. Ha, ha, ha, zobaczymy.

K a s i a . (Powracając i niosąc jedzenie) Roz­

mawiacie sarni ze sobą... z głodu widocznie wam się mącić w głowie zaczyna...

P o d r ó ż n y . Za jedzenie, dziękuje (bierzeje­

dzenie od Kasi) Ale za słowa cierpkie należy się wam upomnienie... Gość w dom, Bóg w dom...

Jestem podróżny, święta osoba... czy rozu­

miecie ?

(47)

K a s i a . Nie chciałam nic złego powiedzieć., może napraw dę świętym jesteście... kto was wie.

P o d r ó ż n y . Daruję, żeście mnie cokolwiek dotknęli. Jedzenie wyborne... to winę waszą po­

mniejsza... Biorę też pod uwagę... że dom, i cała okolica, w której mieszkacie, są zakażone...

K a s i a . Jakto ? U nas zdrowe i czyste po­

wietrze... takiego niema tu blisko. W szyscyśmy zdrowi..

P o d r ó ż n y . Niewiastą jesteście... i nie wiecie nic... Daleko po świecie idzie dobra no­

wina lub wieść, lecz jeszcze dalej zła sława...

K a s i a . W imię Ojca i Syna... coś złego nam zwiastujecie... (zwraca się do Anielki, która n a d ­ chodzi) Anielko! posłuchaj, co mówi ten człowiek.

A n i e l k a . A c o ?

K a s i a . Powtórzcie jej, coście do mnie mó­

wili.

P o d r ó ż n y . Gdy napotka twardą skałę, Potok burzy się i pieni..., I kierunek biegu zmieni, Albo zetrze, zmyje skałę.

K a s i a . Mówcie, bo tylko śpiewacie.

P o d r ó ż n y . Kto zwycięży, zobaczymy.

K a s i a . Ja swoje, on swoje...

A n i e l k a . (Przyglądając się podróżnem u) W ydajecie się mi znajomi... kogoś przypominacie.

P o d r ó ż n y . Złego ducha omamienie.

A n i e l k a . Przypominacie to om am ienie?

P o d r ó ż n y . Omamienie ducha złego jest zapewne przyczyną, że widzicie we mnie rysy znajom e; nie znacie mnie... mówię wam, że nie znacie.., lecz ja znam was dobrze...

(48)

A n i e l k a . Dziwny to człowiek... zaczynam się bać...

Jeden po drugim podchodzą majstrowie, robot­

nicy, mężczyźni i kobiety.

P o d r ó ż n y , O bójcie się bójcie... zacznijcie się bać nie mnie... lecz tego, co spotkać was ma w bardzo bliskiej przyszłości... Wy nic nie wiecie., wy nie wiecie, że czynicie źle,..

1. m a j s t e r . To mówcie, gdyście tak mądrzy.

2. m a j s t e r . Mówcie... gdy mądrze, chętnie posłuchamy... gdy nie, w tedy... wybaczcie, że może was spotkać co złego.

P o d r ó ż n y. Wiecież wy, co to jest za gon- tyna? Milczycie? Powiem wam... to świątynia pogańska... świątynia szatana... tam będzie ko­

lebka szatana i jego potomstwa... Zresztą... nie...

nie... nie powiem wam nic... Bądźcie ślepi... bo wam jest dobrz.e z waszą ślepotą... ślepi napra­

wdę są błogosławieni, bo szczęśliwymi się czują..

1. k o b i e t a . Mówi, a je... ma dobry apetyt.

2. k o b i e t a . Cicho, usłyszy... je, bo jest gło­

dny, podróżny...

3. k o b i e t a . Coś nasi państw o nie nadje­

żdżają.

P o d r ó ż n y . Państwo, państw o... są tu je­

szcze panowie i słudzy... panowie i niewolnicy...

Wczorajszym żyjecie tu dniem... siedzicie tu za górami, nie wiedząc, co na szerszym dzieje się świecie... Tu zmierzch... tam świt... świt... jutrzen­

ka... poranek... tam niema panów i sług... tam wszyscy są równi... tam wszystko do wszystkich

należy...

1. r o b o t n i k . Mówi składnie... siedzimy

(49)

tu za górami, nie wiedząc, co na szerszym dzie­

je się świecie...

2. r o b o t n i k . Różnic być nie powinno...

3. r o b o t n i k . I u nas powinna być równość.

1. k o b i e t a . Jednak państwo nie nadjeżdżają.

2. k o b i e t a . Zaczyna być głodno. . 3. k o b i e t a . Moglibyśmy nie czekać...

1. r o b o t n i k . Dobrze pow iedziano: nie cze­

kać... jesteśm y g ło d n i.. po co mamy czekać...

2. r o b o t n i k . Nakryć do stołu i jeść..

3. r o b o t n i k . Nie wypada...

1. r o b o t n i k . A po co się późnią...

2. r o b o t n i k , (do Kasi i Anielki) Dajcie coś do zjedzenia... bo we wnętrzu się skręca.

3. r o b o t n i k . Nie koniecznie przy stole..

A n i e l k a . Chcecie? przyniosę... jest dość 1. r o b o t n i k . I dla mnie też.

3. r o b o t n i k . Dla mnie też.

(Kilka głosów) : dla wszystkich przynieście 1. r o b o t n i k . Wszak święto dziś.

2. r o b o t n i k . Dzień wesela i poświęcenia.

3. r o b o t n i k . Weselmy się więc naprawdę.

1. r o b o t n i k . Przynieście też i napoju..

(Kilka głosów : napoju, napoju.) Anielka i Kasia przynoszą napoju i ja d ła .

1. r o b o t n i k . Dajcie też podróżnem u.

( Wszyscy się raczą)

2. r o b o t n i k . Podajcie też podróżnem u.

( K toś z gromady podaje.)

P o d r ó ż n y . Nie... nie... nie chcę napoju, ni

Cytaty

Powiązane dokumenty

Przyczyny wybuchu postania listopadowego, przebieg i skutki najważniejsze znać bitwy --ruchy konspiracyjne po upadku powstania.

przy mnie stała dziewczynka i wpatrywała się we mnie.... pamiętajii te jej śliczne, dobre, głębokie

Kona kwiat (rom.. Przeklęłaś mnie

To przeko- nanie – jak wynika z rozważań na temat doświadczenia afazji opisywanego przez Wik- tor oraz innych Afazjan – wiąże się z odbudową poczucia tożsamości; to

Jeśli wierzyć Nietzschemu, że jedynym sposobem na zaakceptowanie swo- jego „ja” jest zmierzenie się z tym, co wydaje się podmiotowi wstrętne, to eks- plorujący swoją

Na początku lipca 1912 roku miała miejsce oficjalna wizyta, podczas której Betrandowi Russellowi przedstawiono siostrę Ludwiga — Hermine [B.R do O.M., 1 VII 1912],

I przez cały czas bardzo uważam, dokładnie nasłuchując, co się dzieje wokół mnie.. Muszę bardzo uważnie słuchać, ponieważ nie mam zbyt dobrego

Kiedy już dzieci widzą wszystkie liczby rozłożone na pary, zapytaj się, które z liczb zbudowane są tylko z par. Poczekaj na