BIBLIOTEKA WARSZAWSKA.
O G Ó L N E G O Z B I O R U T O M 2 1 9 .
BIBLIOTEKA
WARSZAWSKA.
P I S M O M I E S I Ę C Z N E ,
poświęcone naukom, sztukom i sprawom społecznym.
R o k 1 8 9 5 . — T o m III.
WARSZAWA.
Adres Redakoyi: ulica Nowo-Zielna Nr 49.
1 8 9 5 .
(olo, ^¢( 5 . 3
t .
l o . o * 0 ,
JI,0dB0.ieH0 Ltensypoio.
B a p iiiA B a , 8 Iicua 1895 ro^a.
(-<<620
f 4 8 9 S
NA SŁUŻBIE."
P rędow icz przyjeżdżał zaw sze od czasu do czasu, gnany dziwnem uczuciem , każącem mu dręczyć kobietę, k tó rą kochał. A lin a w roz
mowie zrobiła wzm iankę o wyjeździe na św ięta, a radość, k tó ra p rz y - tem za b ły sła w je j źrenicach, zrodziła w P rędow iczu n a g łą złość i chęć zd e p tan ia nadziei i uciechy dziew czyny.
— P a n i się w ybiera na św ięta? — zap y tał, udając zdziw ienie. — To pani fałszyw ie uczyniła, odpraw iając V incart. Z kimże zostanie M ięcia?
— M yślałam ...
A lin a urw ała. Ł zy zakręciły się w je j oczach, lecz pg chw ili za
p an o w ała nad sobą i rzekła:
— P an ma słuszność. P ro szą c o odpraw ienie bony, w zięłam je j obow iązki na siebie. Z o stan ę na św ięta w Zbruczu.
Rozm owa m iała miejsce przy stole, w obecności w szystkich i w szystkie w ejrzenia podniosły się z oburzeniem n a P ręd o w icza. On zadowolonym się poczuł z uczynionego w rażenia. Je d e n Ju liu sz nie ok az ał ani zdziw ienia, ani gniew u, ale w p iersi jeg o pow stała j a k s ta l tw a rd a w ola i postanow ienie.
— p o jed zie l— pom yślał.— T eraz sp ra w a między nam i, i j a ciebie ugnę, choć je ste ś zły i nieugięty!
i) p a trz zeszyt czerwcowy „Biblioteki W arszaw sk iej.”
P rzy g o to w y w a ł się do w alki zaciętej z Prędow iczem , szu k a ją c w myśli sposobów w płynięcia na niego. N aprzód w szakże w y stą p iła L eo n ty n a. D la p rz y ja ció łk i zw alczyła chorobliw ą nieśm iałość, k tó ra ją w obec S kierczyuy krępow ała, pokonała swój stra c h przed P rę d o w i
czem i gdy A lin a w yszła z M iecią, ośw iadczyła, że będzie boną dzie
cka przez cały czas nieobecności nauczycielki.
Prędow icz sp o jrzał na nią z góry z ta k ą bezm ierną obojętnością i z takiem szyderstw em , że biedna s ta ra pan n a spłonęła i d rżeć za
częła. I •
— N iech panna L eo n ty n a nie m iesza się w niesw oje rzeczy — rz e k ł ozięble — nie cierpię w szelkich, wnoszonych za kim ś iu stan cy i.
M oją żonę prędko odzw yczaiłem od tego.
— I ja k ż e się do tego wziąłeś? — za p y ta ł Ju liu sz, ham ując w so bie w z ra sta ją c y gniew .
— G dy p ro siła za zm niejszeniem k a ry , w ym ierzałem j ą zaw sze podwójną. S p o strzeg ła się prędko i p rz e sta ła nudzić mię prośbam i.
— Godzieu byłeś urodzić się w innej epocel S zkoda cię n a czasy rów ności przed prawem . I ta k źle ci w ypadło, że się m usisz zfidowol- nić pozycyą zw ykłego śm iertelnika i końcem X I X - g o wieku, w którym ta k mało m iejsca d la ro z p ie ra n ia się jednostek.
— E h , kto m a silne łokcie do przepychania się w tłum ie, a po • m aga sobie czasem pięścią... Z alecam ci te n środek ja k o dośw iadczony.
K oniec dziew iętnastego w ieku pod tym względem nie poszedł ani na k ro k naprzód od czasów najdaw niejszych.
— I dlateg o — zaw ołał Ju liu sz z gniewem — chętnie w ybierasz k obiety n a owe indyw idua częstow ane pięścią, poniew aż one tą sam ą m iarą odpłacić ci nie są w stanie!
P rędow icz spojrzał pogardliw ie.
— D aję sobie radę i z m ężczyznam i — w y rz e k ł obojętnie.
— K t(^w alczy łokciam i i pięścią, musi się je d n a k bać jed n ej rz e czy: pięści silniejszego od siebie!
Popędliw ość Ju liu sz a try s k a ła te ra z iskram i z jego oczu. S ta ło się widocznem dla w szystkich, że przy g o to w y w ała się tu w ym iana bardzo p rzy k ry ch słów. L eontyna, k tó ra ju ż poprzednio z gw ałtow nem biciem serca p rzystępow ała do P rędow icza, ułożyła te ra z naprędce w swej fantastycznej głow ie histo ry ę strasz n eg o zajśc ia, zakończonego rozlew em k rw i, k tórego je j w ystąpienie stan ie się powodem. Z b la d ła n ag le j a k ściana, o tw artem i ustam i poczęła chw ytać pow ietrze. Z ro b ił się ruch, M ierznicka z krzykiem b iegła na pomoc, Ju liu sz p o d trzy m ał chw iejącą się L eo n ty n ę i w yprow adził j ą z pokoju. Prędow icz, spojrzaw szy obojętnie na tę scenę, zap alił papierosa i poszedł do k a n - ce la ry i Ju liu sz a rozciągnąć się n a kanapie, k tó ra ju ż n iera z n o siła
ślady jego zabłoconych butów. P apieros usposabiał go do m arzeń, a w m arzeniach w idyw ał zw ykle A linę. J e j w yjście zaraz po skończo
nym obiedzie, k tó re n a ra z ie ucieszyło jego złośliwość, te ra z poczęło go nurtow ać, ja k zagadka i przykrość. M oże A lin a p ła k a ła w swoim pokoju? H a, niech trochę popłacze! A le za chw ilę zrobiło mu się żal dziew czyny. Co z re sz tą pow iedziała-by je j m atka, gdyby j ą desp o ty cznie z a trzy m ał w Zbruczu? W sz a k w m atce m iał sprzym ierzeńca.
N ie należało go tra c ić . Co mu zre sz tą przyjdzie z łez A liny? J e s t się głupcem , gdy się nie wie, czego się chce, ip ra g u ą c w yciskać łzy, jed n o cześnie chciało-by się je otrzeć. W yp alił trz y papierosy jed en po d ru gim i, podniósłszy się ciężkiem ciałem z kanapy, ciężkim krokiem sk ie ro w ał się do pokoju Aliny.
Z a s ta ł ją b aw iącą się z M iecią. P o w staw ał z k arto n u i koloro
wego papieru prześliczny pałac, k tó ry dziecko uw ażało za arcydzieło.
Prędow icz, milcząc, p a trz a ł na zręczne, pięknego k sz ta łtu palce A liny, w ycinające ozdobne odrzw ia.
— M yślałem , że tu zastanę fontannę łez — rz e k ł w reszcie — a widzę, że tu się budują pałace z zupełną swobodą ducha.
— Ł z y w szelkie da wnośmy p o g rz e b a ły — rz e k ła A lina. — M ięcia nie płacze tera z nigdy. Z a to śm iejem y się często.
— N ie m yślałem o łzach Mięci. B yłem pewien, że pani ż a r t mój weźmie do serca. P a n i wie, że mam m anię żartow ania i d ra żn ien ia pięknych dziew cząt. N ie miałem nigdy intencyi zatrzym yw ać pani na św ięta. P ojedzie pani do W arszaw y , a L eo n ty n a będzie z M iecią s ta w iać pałace. M yślę, że będą obrzydliw e i krzyw e, bo a r ty s ta często na dziele swem zostaw ia piętno samego siebie.
— J a uznałam , że pan ma zupełną słuszność w ym agać, bym zo
s ta ła p rz y Mięci. B y ła-b y to dla mnie ofiara w ielka nie widzieć m atki i rodzeństw a, ale zniosła-bym j ą bez łez. Mój ojciec w iększe oddalenie w ytrzym uje bez jednej skargi, a wiem, że cierpi. B yla-by dla mnie po
ciechą m yśl, że nie jestem lepiej od niego uposażona, że tęsknim y oboje.
— Pow inienem był wiedzieć, że w egzaltow anej kobiecej głow ie zaw sze się znajdzie eg z alto w an a pociecha!... N iech pani zaw iezie m atce moje ukłony i czołobitność... K to będzie m ieszkał w tym pałacu?
Może ja k i sam otnik, ja k j a w M iładówce. G dyby pani m iała nad nim litość, uszyła-by mu pani lub w y strz y g ła tow arzyszkę, bo sam otność bardzo cięży.
Ju liu sz , k tó ry dla ochłodzenia w zburzonego umysłu przebył p arę godzin przy swojem gospodarstw ie, układając tysiące planów w alki z P rędow iczem , zap u k ał w tej chw ili do A liny. C hciał się od niej do
wiedzieć dokładnie o w arunkach umowy jej z P rędow iczem . U jrz a ł ją uśmiechniętą, i m ów iącą z a ra z na w stępie:
— P ro szę o przygotow anie spraw unków do W arszaw y. Jad ę!
P a n P rędow icz ta k chce, choć m iał zupełną słuszność, zatrzy m u jąc mię. A le skoro mam urlop...
Ju liu sz m iał ochotę podać rę k ę szw agrow i, ale się pow strzym ał.
N ie chciał okazyw ać zadow olenia z radości Aliny, ale zadow olenie to ro zjaśniło n ag le jeg o myśli i uczucia. B ędzie więc m iała ciepło objęcia sw ej m atki i swoich ukochanych siostrzyczek i braci!
W tym czasie n ap isał do S tam arskiego:
„R ozm aw iając często z panną A liną o położeniu całej je j rodziny, przyszedłem do przekonania, że najgorszą ze w szystkich tro sk je s t od
dalenie p a n a i niemożność sprow adzenia żony i dzieci do K rasnow o- stoku. N ie chciałbym pana łudzić nadzieją, k tó ra może okazać się p ró żną, ale p ragnąc panu służyć ile moich sił, muszę powiedzieć, że mam drogę, k tó rą-b y się może coś otrzym ać dało. N iech p an raczy n apisać mi niezw łocznie, ja k ie by mogło być polepszenie losu dla pana. N ie możemy żądać bardzo w iele, bobyśm y mogli ponieść zupełną porażkę.
A le może-by mi się udało otrzym ać przeniesienie p an a do innego, w ię
kszego m iasta? P roszę, by pan nikomu z rodziny swej nie wspom inał 0 moim liście dzisiejszym , ani o nadziei, k tó rą, bądź co bądź, mam, bo gdyby ona zaw iodła, było by potem ciężej w szystkim , niż je s t dotąd."
A lina w y jech ała na św ięta. W ieczorne czytania u stały . Ju liu sz oddalał się po kolacyi do sw ego pokoju, S k ie rcz y n a czuła się sam otna 1 przygnębiona. P oczęła znowu rozm yślać o żonie dla syna. W tym sm utnym domu p o trzeba było młodej kobiety, ot, takiej w dzięcznej isto ty , ja k A lina, k tó ra by w koło siebie grom adziła i sk u p iała w szy st
ko, a nie pozw alała na ten p rzy g n ęb iający rozdział, na chow anie się po k ątac h , na uciekanie od wspólnej rozm ow y lub cz y ta n ia. P o s ta n o w iła nam ówić syna do p ojechania na karn aw ał do W ilna. W ied ziała o k ilku pannach posażnych, wchodzących w św iat. B yły bogate B łogo- sław skie, oczekujące w ielkiego spadku W itkentów ny i m ilionow a P o r- w iców na. N iech Ju liu sz jed zie i ro z g lą d a się. Może mu się k tó ra z tych dziedziczek podoba. P o b y t w W ilnie praw ie nic kosztow ać nie będzie, bo Ju liu sz mógł stać u stry jo stw a, m ieszkających n a zimę w mieście, a tu w Z bruczu, przez k ilk a tygodni, ona, m atk a, potrafi zastąp ić gospodarza.
K ażde więc z osobna, i Ju liu sz , i m a tk a , mieli n a osłodę żyw ota m yśl pracującą i nadzieję ożyw czą—dw a w arunki, przy któ ry ch zupeł
nie nieszczęśliw ym czuć się nie można.
K a rn a w a ł, gdy o nim w spom niała mu m a tk a , w yw ołał naprzód śmiech Ju liu sz a , potem je g o szczerą pro testacy ę. Czuł, że nie by ł
w stan ie pokochać żadnej panny, k tó rą zobaczy na balu, więc będzie to tylko w ydatek niepotrzebny, bo coś w ydać koniecznie będzie m usiał.
U legł jed n ak , bo czuł, że m atkę unieszczęśliw ia w prost odmową. P oje- dzie więc do W ilna, będzie na kilku w ieczorach, poskłada w izyty, bę
dzie rozm aw iał z pannam i, na kouiec zaś k arnaw ału pojedzie do P e tersb u rg a. I tam m iał znajom ych, któ rzy go za p rasz ali, i tam były po- sażne panny do w zięcia. P a m ię ta ł z czasów uniw ersyteckich prześli
czną dziew czyneczkę, M ogiełłównę. Je d y n a c z k a i obiecyw ała być b a r
dzo piękną. W ie, że i ta pozostaw i go zimnym, ale z większego wyboru j e s t w iększa szansa w ybrania.
P rze z cz te ry tygodnie S kierczyna w sta w a ła o piątej i pracow ała, j a k niegdyś za czasów studyów Ju liu sza. W Z bruczu, gdyby nie k a lendarz i listy Ju liu sz a, można było sądzić, że to raczej głuchy i sm u
tn y post, nie karn aw ał. Życie szło re g u la rn ie, trzym ając w szystkich m ieszkańców przy obow iązku ściśle i w ytrw ale. D la m atki była n a dzieja pow rotu syna i niepew na myśl, że tam n a szerszym św iecie znajdzie on dla niej syuowę. D la A liny było ciche szczęście w e w n ę trz nego zadowolenia, dnie p racą wypełnione i dziecko, niegdyś obojętne, k tó re te ra z ko ch ała napraw dę i oddaw ała mu się z zapałem . O J u liu szu m yślała często i dom yślała się potrosze, że celem owego k a rn a w ału było szukanie żony i je j posagu. T ak , niestety , i jej posagu! W ie działa, że inaczej być nie mogło, a je d n a k um niejszało to w jej oczach człow ieka. Mimowoli, z wielką przykrością m yślała, że Juliusz, ja k jed en z tych złotych młodzieńców, któ ry ch p am iętała z czasów swych w ystępów w św iecie, dopytuje się przedew szystkiem , gdy chodzi 0 pannę, k tó ra mu się podoba, ile ta panna ma posagu i ja k ie ma spe- randy na przyszłość. Boże! żeby to mogło być od niego odjętem! P suło to obraz człow ieka, ja k kalectw o. Szpeciło go, ja k ja k ie ś piętno h a ń biące. P o g a rd a dla tego rodzaju spekulacyi zrosła się z je j sercem 1 tera z, choć umysłem rozum iała, uczuciem potępiała, ja k daw niej.
Z n a ła przecie tę historyę. P ojechać do m iasta na karn aw ał, baw ić się i w ygłaszać rozm aite piękne frazesy i przez ten czas o g 'ądać się za najbogatszą. Je sz c z e dziś, po przejściach, k tó re ją z liczby panien na w ydaniu w ykluczyły, po zupełnem odrzuceniu od siebie św iatow ych w yobrażeń, jeszcze dziś czuła obrazę za to, że w niej widziano tylko chw ilow ą zabaw kę, dobrą na flirt jednej nocy balow ej, po której w y
rzu ca się j ą z pamięci, bo nie ma posagu. I w tern W iln ie, gdzie obe
cnie Ju liu sz tań czy ł i oddaw ał w izyty, i w P etersb u rg u , dokąd m iał pojechać na koniec k arn aw ału , m usiały być takie, ja k ona niegdyś, naiw ne dziew czyny, m yślące, że w świecie, do którego wchodziły, przym ioty duszy, w ykształcenie, młodość i wdzięk coś znaczą. B ie daczki! lle -to ich czekało zawodów i rozczarowań! R em iniscencye
daw nych, rozlicznych zabaw , do których należała, sp ra w iały , że sobie w ybornie w ystaw iała otoczenie Ju liu sz a. T ylko jeg o sam ego, ro z b a
wionego i praw iącego pannom kom plem entu, w y staw ić sobie nie m ogła.
W sz a k obok Koci, k tó rą kochał, byw ał zaw sze bardzo sztyw ny. J a k ż e się ten pracow ity i pow ażny je j p rz y ja ciel obraca w tym św iecie, k tó ry sobie na czas k a rn a w a łu przypina sk rz y d ła motyle?
Ju liu sz w listach p rz y sy ła ł m atce wiadom ości o zabaw ach, ta k , ja k b y to m ogła uczynić g a z e ta brukow a. M ówił o w ystaw nej kolacyi, 0 pięknych to aletac h , o uroczych pannach, zupełnie stylem jednego z K uryerów . K ocia w ystęp o w ała też w liczbie najb ard ziej otoczonych dziedziczek. M ówiono, że pójdzie za P ru szw ilłę. P rzyjm ow ała rzeczy w iście hołdy jeg o bardzo chętnie, a K ow zgirdow a ra d ziła się naw et J u liu sz a co do tej p arty i.
T ak ie sam e m niej więcej listy przychodziły potem z P e te rs b u rg a . W jednym z nich b y ła w zm ianka, że Ju liu sz był bardzo k o n te n t z po
b y tu nad N ew ą. P oodnaw iał znajom ości, sp o tk ał kolegów , M ogiełłó- w na tylko nie d o trzy m a ła obietnic dzieciństw a swego. T w a rz b y ła bardzo piękna, ale w dzięk gdzieś uleciał.
T en b ra k wdzięku we w szystkich kobietach był istn ą biedą J u liusza. W id z ia ł i uznaw ał piękność, ale je j nic a nic nie odczuwał.
B y ł ja k człow iek pozbaw iony pow onienia, którem u-by kazano zachw y
cać się zapachem kw iatu.
W iedział, że obojętność jeg o dla w szystkich kobiet leżała w w iel
kiej i w yłącznej miłości dla jed n ej, w iedział też, że ta k a obojętność je s t zupełną m artw otą, zupełną nieczułością, obejm ującą ta k dobrze serce, ja k zm ysły. Co go obchodziły w szystkie bogate i ubogie panny, na k tó re patrzał? W łaściw ie w idział on tylko je d n ą i to d alek ą i nie
obecną. Czasem mu echo wspomnień rzucało w yraźnie do ucha dźw ięk je j głosu, czasem zdarzał się cud, za pomocą którego przed jeg o w zro
kiem błyskało spojrzenie je j i uśmiech... D zieje znane i w ieczne, i po
spolite dla w szystkich, prócz dla tego, k tó ry je przeżyw a.
D oczekać się chw ili pow rotu do Zbrucza! Oto było jeg o m arzenie 1 pragnienie najżyw sze. A ja k a radość i szczęście, gdy się nareszcie znalazł w progach rodzinnych! Co za uspokojenie i ja k a w m yślach i uczuciach rozlan a pogoda!
— I s tn a córa E w y ze mnie — m yślała A lin a — bobym je d n a k ja k najprędzej w iedzieć chciała, czy Z brucz zy sk a młodą panią na tej
k arnaw ałow ej wycieczce.
N ie p y tała je d n a k o nic. B yło-by niedelikatnie w yw oływ ać za u fanie, którego się nie wzbudza. T y l k o m ina zgnębiona S kierezyny zro dziła w A linie przypuszczenie, że w ypraw a J u liu sz a pozostała bezsku
teczną. On w szakże, w itając rodzinne gniazdo, był ta k rozrzew niony,
j a k go dotąd nigdy nie w idziała. N ie mógł się nacieszyć swoim stary m domem, a w yw iózłszy na sp acer A linę z M iecią i w jechaw szy na w zgó
rze, skąd w idać było okolicę, zw rócił się do tow arzyszek i rzekł:
— N ajpiękniejsza miejscowość św iata całego dla mnie. to Zbrucz! Owa rodzina zgrom adzona przy lam pie wkoło głośno czytanej książki, obraz szczęścia wedle pojęć pani, w ydał-by się może n ieje
dnem u ubogim, mizernym, chłodnym, bezbarw nym . I piękność Z b ro czą, wiem, że leży tylko w mojem oku. P łaszczy zn a piasczysta i pełna kam ieni, nic więcej! A j a to jed n ak kocham!
To w yznanie Ju liu sz a w zruszyło A linę. Słowo „kocham " w u- stach tego zam kniętego człow ieka m iało silniejsze znaczenie, niż to, k tó re do niego zw ykle ludzi przyw iązują.
D ni i tygodnie popłynęły te ra z zw ykłym trybem . Cicho i spokoj
nie, ja k woda małej rzeczułki, k tó ra po gniew nych usiłowaniach pod
czas wiosennych roztopów szła te ra z do W ilii cicha i pokorna, ja k b y nigdy nie nosiła na sobie k ry i piany. W yd arzeń w ażniejszych żadnych.
A je d n a k życie, uczucia nie stały w miejscu. I w nich, ja k w naturze, to, co drobne i niedostrzegalne dla oka, nie je s t w cale drobnem w sk u tk ach . W ęzły codziennego stosunku zacieśniają się nieznacznie lub nieznacznie rozluźniają. N ik t sobie naw et nie zdaje spraw y z p ra cy godzin, m inut, gdy życia nie rozedrze w ypadek w ażniejszy. P rze cież k ro k za krokiem posuwa się rozwój powolny a nieubłagany. W sto sunku Ju liu sz a do A lin y nie zaszła niby żadna zmiana, przynajm niej oni je j nie dostrzegli, jed n ak spójnia dusz w z rastała ciągle i ta k a po
trz e b a w ym iany w rażeń i spostrzeżeń, że niebezpieczne a pozwolone szczęście w ielkiej przyjaźni przenikało ich powoli, ale coraz głębiej.
N ie czuli, że sz a ra jednostajność ich żyw ota była łupiną jedynie. B rali j ą za zastój i spokój, a ona żłobiła codziennie, w ytrw ale, bez przerw y, i pracow ała w cichości. P rz y ja ź ń A liny dla Ju liu sz a w zm agała się codziennie i zbliżała się do tego szczytu, na którym zaczyna się fan a
tyzm .
K ończył się post. D ziew czyna żyła w łaśnie w gorączce w yjazdu, k tó ry j ą m iał rzucić w objęcia najdroższych, gdy dnia pewnego um yśl
ny posłaniec przyniósł telegram pod jej adresem . Ju liu sz zaniepokojo
ny sam go jej odniósł. T elegram na wsi, to najczęściej choroba kogoś z najbliższych, lub n ag ła śm ierć. A lina zb lad ła i nie m iała siły otw o
rzyć k o p erty .
— Ojciec!
To był pierw szy je j okrzyk. W y o b raziła sobie, że je j ojciec był w niebezpieczeństw ie.
Ju liu sz rozerw ał pismo i przetłom aczył A linie następujące słow a:
„P rzeniesiony do R ygi. R adość, szczęście, połączenie się z wami.
W yjeżdżam za dw a tygodnie. L is t w ysłany."
W ielk a radość je s t ja k w ielkie nieszczęście. N ie odrazu rozumie się całą jej doniosłość i p o trzeba pew nego czasu, by się przedostała do serca.
— Do Rygi! — p o w ta rz a ła A lina. — Czy to być może? S kąd to przyszło? J a k się to stało?
P otem dopiero poczęła kombinować, że c a ła rodzina w takim r a z ie przeniesie się do ojca, że b racia mogą w R y d ze kończyć girnna- zyum, że siostrzyczki tam znajdą rów nie dobre, j a k w W a rszaw ie, w y
chow anie. W ięc to było rzeczyw iście szczęście tak ie, o jak iem tylko w m arzeniach myśleć było można! Ojciec, jej stęskniony ojciec, zoba
czy się znowu otoczonym rodziną... b racia w yrw ani zostaną z pośród przyzw yczajeń i znajom ości w arszaw skich. M oże powoli opadną ich fałszyw e w stydy, na k tó re chorowali. B óg je s t dobry i na św iecie po
czciwym ludziom dopraw dy dobrze!
P o b ie g ła do S kierczyny i w zapale w ielkiej radości u k lęk ła przed nią, żeby je j opowiedzieć cale swoje szczęście.
Szczęśliw szym jeszcze od niej, je ż e li to podobna, czuł się Ju liu sz . J e g o zabiegi odniosły nagrodę, za jego przyczyną się stało, że A lina p ła k a ła te ra z łzami w ielkiej radości.
P o sta n o w iła przez św ięta zostać w Z bruczu. C hciała potem do
piero pojechać do R ygi, gdy je j ojciec ju ż tam będzie.
Ż y ła tera z w ciągłym zachw ycie. U k ład a ła tysiące p rojektów , a z jej tw arzy bil blask w ew nętrznej bezm iernej radości. M u siała sobie pow tarzać, że to była praw da, że połączenie ojca z rodziną było już ty lk o kw esty ą czasu. W y g naniec ukochany wróci i będzie go miała blizko, szczęśliwego i spokojnego. S taw ał je j te ra z często w oczach, jak im go zostaw iła ra z ostatni: p o starzały , w ybladły, ze źle u k ry w a n ą w ielką tęsk n o tą za tym i, k tó ry ch nieprędko zobaczyć się spodziew ał.
Musi tera z odmłodnieć, odżyć, pozbyć się bolesnych zm arszczek na nie
gdyś ta k jasnem czole, tych zm arszczek, z k tórych w yg ląd ała nie ty le staro ść, co tro sk a. Z w szelką tro sk ą dla niego precz! C órka n a js ta rs z a będzie zaw sze stać m iędzy tro sk ą a nim. B ędzie m iał wkoło siebie dzieci, k tó re w ypiastow ał, będzie m iał sw ego w iuta, ja k n azyw ał p rz e
byw anie w pokoju dziecinnym . A lina znowu u jrzy swoje dw ie sio
strzyczki usadow ione na kolanach ojca, a do tego całego szczęścia będzie dokładać swój zarobek. N iech ja k daw niej oczy ojca spoczy
w ają na w ystrojonej m atce i niech całej tej pom yślności nie b ra k u je naw et opraw y kom fortu. M atk a przypom ni sobie m azurki i n o k tu rn y C hopina, k tó re zarzuciła, i po obiedzie ojciec siedzący w fotelu słu ch ać
będzie-znow u ulubionej m uzyki, odpoczyw ając po pracy, przy k tó rej nigdy się nie oszczędzał i oszczędzać-by się nie potrafił.
— K to się dla ojca tw ego p o sta ra ł o tę tranzlokacyę? — sp y ta ła S kierczyna.
— O ile wiem, nie s ta ra ł się nikt. Oceniono zapew ne poprostu p racę i zasługę, lub może zapotrzebow ano usług zdolnego człow ieka.
D opiero lis t w yjaśnił w szystko. A lina rozprom ieniona i drżąca ze w zruszenia b iegła szukać Ju liu sza.
— J a k to ? — zaw ołała — to pan? to pan? Powinnam była się do
myślić! W ięc pan w P etersb u rg u pracow ał dla ojca mojego, a ja , nie
w dzięczna, posądzałam , że się pan za posagiem ogląda! Czem my się wywdzięczymy? Ali, żebym mogła, żebym mogła co dla pana!
Ju liu sz uśm iechnął się sm utnie.
— T a k a u sługa prosta! — odparł — pani by podobną oddała k a żdemu! D opraw dy, mój czyn nie w a rt wspomnienia!
— K iedy pan tak sądzi, przeczytam panu list ojca, któ ry otrzyr- małam w tej chw ili.
C zytała, podnosząc co chw ila na Ju liu sz a oczy wdzięczności peł
ne. S ta n ia rsk i p isał ja k człow iek, któryby po długich ciem nościach w ięzienia wyprow adzonym zo stał na św iatło słoneczne. W reszcie czy
ta ją c a doszła do następującego ustępu:
„ Radość moja nie była-by zupełną, gdybym m usiał przew idyw ać, że ty, mój aniele, nadal w obcym domu zostaw ać będziesz. W iem , że ci w nim doskonale, ale nam byłoby źle bez ciebie, a i ty, dziecko, tę sknisz. U przedź więc pana Prędow icza, że w rócisz do rodziców , i proś go, by zaraz o kogoś na tw oje miejsce się sta ra ł. I j a , i m a tk a będzie
my woleli gorsze m ieszkanie i jedzenie, gorszą służbę i w ielką oszczę
dność z tobą, niż w szelką wygodę i zb y tek bez ciebie!"
A lin a urw ała. J a k ie ś poruszenie się Ju liu sz a spraw iło, że spoj
rz a ła n a niego. D o strz eg ła na jeg o tw a rz y w ielkie w zruszenie, ta k i ból i ta k ą bladość, że nie cz y ta ła dalej. P rz e z m gnienie oka wydało jej się, że ten człow iek kona. M iał wlepione w nią oczy nieprzytom ne, mówiące o niezm iernem cierpieniu. Co mu się stało? A le w zruszenie to trw a ło chw ilę tylko. Spiesznie spuścił oczy zaw stydzone, rum ieniec za stą p ił bladość na jeg o obliczu. U sta jego szepnęły:
— To nic, to nic, proszę mi darow ać...
T eraz A lina nie odryw ała oczu od niego. P odejrzenie nagłe, świadom ość, B óg wie skąd przychodząca, w strząsn ęły nią do głębi i przejęły przerażeniem , k tó re miało w sobie przym ieszkę rozrzew nie
nia. N ie p y ta ła o nic, ty lk o przez tę chwilę, w k tó rej Ju liu sz p rz estał panow ać nad sobą, pow staw ało w jej duszy św iatło coraz w yraźniejsze,
rozciągające się te ra z ju ż i (lo przeszłości, do rozm aitych, mniejszej i w iększej doniosłości, faktów .
Ju liu sz w szakże był ju ż spokojny, tylko zim niejszy i szty w n iej
szy niż przedtem . A ni jednem słowem nie dotknął p ro je k tu S ta m ar- skiego zab ran ia córki napow rót do rodziny. N ie żądał skończenia listu, któ ry doczytanym przez niego nie z o sta ł ju ż nigdy, pomimo, że z a w ie ra ł doniesienie, iż ojciec A lin y m iał zam iar w stąpić do Z brucza, w przejeździć z K ra sn o w o sto k u do R ygi. C hciał co prędzej i osobiście podziękow ać S k ierce za jeg o s ta ra n ia uwieńczone takim św ietnym skutkiem .
— W ybaczy pani — rz e k ł Ju liu sz chłodno — go sp o d arsk a p ra ca, to ta k i nudny d ep tak , w którym chodzić trz e b a bez w ytchnienia. M nó
stw o drobnostek, k tó re zab ie rają cały czas!
A lin a b y ła p rzy k u ta do miejsca. Z asło n iła oczy rękom a, ja k gdy
by chciała nie p atrzeć na przedm ioty zew nętrzne, by tern lepiej w idzieć to, co się działo w je j duszy. C zuła te ra z z siłą niem ylącej intuicyi, w ied ziała, że Ju liu sz j ą kocha. O dbudow yw ała w myśli całą h isto ry ę zerw an ia z K ocią, przeżyw ała na nowo w szystkie przejścia, k tó re do
tąd w fałszyw em św ietle je j się przedstaw iały.
O ddychała ciężko. Świadomość m iłości Ju liu sz a sp ad ła na nią ta k niespodzianie, że się jeszcze z nią oswoić nie m ogła i nie by ła w stan ie ro zp atrzy ć się we w łasnych uczuciach. W ied z iała tylko, że j ą spotyka coś straszn eg o , coś, co dotychczasow e je j życie całkiem zm ie
nić musi.
— Mój Boże, mój Boże! — szeptały je j pobladłe usta.
D a ły się słyszeć k ro k i w przyległym pokoju. A lina uciekła, ja k gdyby nie chciała być zła p a n ą na gorącym uczynku, ja k gdyby p o trze
bow ała się sk ry ć i unieść z sobą coś, co podpatrzyć m ogły oczy cudze...
M ięcia była w pokoju szkolnym , więc w sunęła się w najciem niejszy k ą t w łasnej sypialni, by tam zostać sam na sam ze sw oją myślą. S z a r
pał nią nieznośny niepokój, p rz estrac h , a jednocześnie ja k a ś w dzię
czność i rozrzew nienie. N ie p otrzebow ała ju ż żadnych objaśnień. C ała p ra w d a s ta ła przed nią ja s n a i prosta. Ju liu sz nie mógł myśleć o m ał
żeństw ie z nią i d lateg o u sta jeg o pozostaną na zaw sze niem e, ale n ie
mniej serce jeg o do niej należało i żadna z ty c h dziedziczek, k tó re w k arn aw ale oglądać jeźd ził, nie za ję ła myśli je g o ani n a chwilę. T en człowiek obow iązkow y i silny, ten je j przy jaciel, kochał ją! P ra w d a ta, coraz w yraźniej w je j umyśle się g ru n tu jąc a, do tego stopnia odjęła je j możność spokojnego rozm ysłu, że, uaw pól przytom na, ścisk ając dłońmi skronie, p o w ta rz a ła ty lk o ja k skargę:
— Boże, Boże!
P o ra z pierw szy m usiała M iecie uwolnić od lekcy:, bo czuła, iż nie będzie w stanie spokojnie oddać się nauczaniu. P u lsa je j biły, ja k młotem, z najw yższą trw o g ą m yślała, że będzie m usiała p rzy stole usiąść naprzeciw Ju liu sz a i udaw ać, że się nic nie zmieniło, że w sz y st
ko było ja k dotąd, że była spokojną, wesołą i szczęśliw ą, ja k w czoraj.
U siłow ała zapanow ać nad sobą, p o w tarzała sobie, że m usi znaleźć siłę, że będzie m iała odwagę, że spojrzy Juliuszow i w oczy ze spokojem zupełnej niewiadomości; w szakże gdy się ca ła drżąca zn alazła w stoło
wym pokoju, gdy poczuła spoczyw ający na sobie w zrok Ju liu sz a , c z e r
w ieniła się i bladła naprzem iany, pow ieki zaś je j zdaw ały się być z ołowiu. Pomimo usiłow ań nie b y ła w stanie podnieść ich w górę.
— Czy chora jesteś, moje dziecko? — sp y ta ła zaniepokojona jej wyglądem S kierczyna.
To odezw anie się dopełniło m iary zm ieszania Aliny.
— C hora je ste ś, widzę to — mówiła pani domu — masz dreszcze i gorączkę, ziębi cię chwilami, to znowu je ste ś rozpalona... trze b a że
byś się zaraz położyła, To może być influenza, naw et niezaw odnie je s t influenza.
— Pójdę, jeżeli pani pozwoli.
— L eontyno, odprow adź A linę do jej pokoju i daj jej bzowego k w iatu na poty.
— To niezaw odnie influenza — mówiła S k ierczy n a do syna, gdy L eo n ty n a z A liną były za drzw iam i. — To ta k i c h a ra k te r tej choroby, że w ybucha ona gw ałtow nie od razu i czasem p rz estrasz a bardzo silną gorączką.
J u liu sz znał m atkę i w iedział, że w idziała zw ykle we w szyst- kiem to, co w idzieć chciała, i że raz sobie co pow iedziaw szy, nie łatw o z tego rezygnow ała. On m iał przekonanie, że A lina b y ła zdrow a i że je j zm ieszanie pochodziło z jak ieg o ś m oralnego powodu. M ilczał, p rz e
chodząc w ew nętrznie w szystkie udręczenia tych, co pragnąc nieść po
ciechę ukochanej istocie, uczynić tego nie m ają praw a.
A lin a m usiała w ytrzym ać w szystkie troskliw ości L eontyny, w szystkie je j z a p y ta n ia i czułości, k tó ie ją w tej chw ili drażniły. P r a g n ęła zostać sama, u k ry ć głow ę w poduszkę i m yśleć, myśleć bez koń
ca nad swojem odkryciem , a m usiała pić ja k ie ś słodkie i ckliw e leki i słuchać o najdroższym przyjacielu, k tó ry tam daleko tęsk n ił i w zdy
chał. L eon ty n a chciała zostać noc całą przy niej, ale A lin a w yprosiła sobie nakouiec swobodę. Z o stała zupełnie sam a. Z ab ran o jej n aw et M iecię, bojąc się zarazy. W ted y bezsenna, z otw artem i w śród ciem no
ści oczyma, poczęła rozm yślać i przyszło je j do głow y, że w szystko było może jed y n ie dziełem je j w yobraźni, że i ona, ja k L eo n ty n a , tę całą miłość „najdroższego przyjaciela" zbudow ała w chorej w yobraźni
w łasnej. M oże to było w łaściw ością położenia, że nauczycielki fa n ta - zyę w łasną b ra ły za rzeczyw istość. W szak gdyby zapytano, na czem opierała swoje przypuszczenia, m usiała by, ja k L eontyua, nie mieć do przytoczenia ani jednego słow a, dowodzącego miłości Ju liu sz a . W ięc może to było złudzenie i m ary przedw cześnie i bez je j w iedzy przycho
dzących tęsk n o t staropanieńskich? W tej chwili S k ie rk a dla niej był zupełnie tern samem, co najdroższy p rzyjaciel L eontyny: człow iekiem okazującym żyw ą p rz y ja źń , którego się z tego powodu pom aw ia o mi
łość. W ięc ona z tą g o rączk ą p rz estrach u i niepokoju, k tó ra je j oczom sen odbierała, była może rów nie śm ieszną, ja k biedna L eo u ty n a ze sw ą pew nością, iż kochaną była. J e d n a m ilczenie młodzieńca p rz y p isy w ała przeszkodom m ajątkow ym , d ru g a sieci in try g rodzinnych, obie zaś były wykolejonem i isto tam i, widzącemi miłość w każdem żyezliwszem spojrzeniu męskiem, w każdym uśmiechu uprzejm ym. A li, żeby ona m iała obok siebie kogo, coby je j pow iedział praw dę, choćby najbardziej gorzką i bezw zględną! coby je j w yobraźni w zburzonej w ym ierzył chłostę zdrow ego oburzenia i trzeźw iącego gniewu! C hłostę tę w y ra źnie poczuła, gdy sobie w yobraziła, ja k b y się Ju liu sz śm iał szydersko, gdyby się domyślił, że ona ta k bardzo się b a ła m iłości jeg o —n ie istn ie - jącej.
B y ł to pewien rodzaj tryum fu dla S kierczyny, gdy w ezw any n a za ju trz lek arz, w yjąw szy z pod pachy A liny term om etr, sk o n stato w ał lek k ą gorączk ę i mógł poczciw ej, będącej istnym portem dla lek arzy influenzy, przy p isać niemoc p acyentki. S kierczyna, pomimo siły ducha niezw ykłej, nie um iała się oprzeć bardzo zw yczajnej słabości w y g ła szania często z pewnem zadowoleniem, choćby chodziło o nieszczęście w łasne lub bliźniego: „A co, nie mówiłam?" I tera z w ykrzyknikiem tym p rz y ję ła w yrok le k a rz a . W istocie w ydało je j się. iż w szystko było w porządku, skoro było tak , ja k to ona przew idziała. A linę w cierpieniu pocieszyła też najpierw słowami: „ J a to zaraz w czoraj pow iedziałam ." D ziew czyna w szakże nie p o trzebow ała pociechy. J e dyna, ja k ie j w tej chw ili doznać m ogła, była to w łaśnie ta odrobina gorączki, pozw alająca w ytłóm aczyć je j usunięcie się od pracy i domo
wego kółka, zebranego przy stole. B yła w ciągłej ro z te rc e sam a z so
bą. Zim ny rozsądek i p rz y k ła d L eontyny nakazy w ały je j odsunięcie od siebie przypuszczenia, że Ju liu sz j ą kochał; ja k iś w ew nętrzny głos, k tó ry ona b ra ła za podszept chorej w yobraźni, w pajał je j prześw iad czenie, że ro z sąd ek się mylił. J e ż e li je d n a k tak było, to ona tu, do tego domu, sprow adziła nieszczęście. Ona, k tó ra p ra g n ęła dobra, sta ła si§
przyczyną praw dziw ej klęski dla s ta re j, znużonej życiem kobiety, k tó rej usta n aw et śm iać się zapom niały, i dla tego m łodzieńca, którem u oddała przyjaźń tak żyw ą, że gotow a była dać je j św iadectw o n a jtru -
dniejszem choćby poświęceniem. Tymczasem w p lą ta ła się w jeg o istnienie, znacząc je w a lk ą i cierpieniem , ro z ry w ają c daw niej przez niego naw iązane w ęzły. I na tam tą dziew czynę, k tó ra była w swojem praw ie, z je j powodu padł cień niesłuszny. W szystkie zazdrości i gn ie
wy Koci nie były śmiesznem uroszczeniem, ale ra cze j bystrością w zro
ku, gdy ona, A lina, była ślepa i naiw na, ja k dziecko. P rzy jęto j ą tu i przytulono, uczyniono ją praw ie członkiem rodziny, a ona, bez złych chęci w praw dzie, s ta ła się w rzeczyw istości żmiją, w y g rzan ą na łonie.
S kierczyna, od jakiegoś czasu, mówiła je j „ty", używ ała naw et czasem, odzyw ając się do niej, zw rotu „moje dziecię", a ona by ła tu w ichrzy- ciełką spokoju i sum ienia, była zaw adą, k tó ra za trzy m ała nagle n a tu ra ln y i pom yślny bieg rzeczy. Gdyby nie ona, Ju liu sz w tej chw ili byłby może szczęśliwym człow iekiem , bez g rosza długu, bez tych nie
znośnych ciężarów , k tó re mu spokój zatru w ały . Z apom uiał-by o n ie
sm aku, którego doznaw ał wobec sk a rg i obelg w ierzycieli, odpoczął-by po życiu pełnem mozolnego a mało skutecznego trudu. A może nie
szczęście, k tó re ona tu wniosła, rozciągało się i dalej, może wchodziło do niejednego domu, do niejednej rodziny, której całe mienie utopione było w zaw ikłanem paśmie interesów Z brucza. O na dotąd, w idząc ile Ju liu sz a kosztow ał stosunek z w ierzycielam i i odw iedziny każdego z nich, bezmyślnie, po dziecinnemu niecierp iała tych ludzi. N ie ro zu m ując uad przyczynam i, m iała żal do tych naw iedzających Z brucz nie
miłych gości, u ty sk iw ała w duchu na tych n atrę tó w i gburów. T eraz gdy przypuściła, iż je s t może przyczyną mimowolną, a jed n ak rz e c z y w istą, tych ciężkich stosunków, uczucie spadającej na nią odpow iedzial
ności przyniosło je j trw ożną potrzebę uprzytom nienia sobie ta k ż e in teresów tej g rupy ludzi, do których m iała dotąd ty lk o żal za to, że J u liuszow i życie zatruw ali. M oże tam , w łonie tych nieznanych rodzin rozg ry w ały się też d ra m a ta z powodu niemożności odzyskania uw ie
zionego k apitału: może się rozryw ały ja k ie zw iązki, może cierpiały ja k ie m oralne interesa? I tem u w szystkiem u była w inna ona! A le po
n ad te w yrzuty w ypływ ał jeden, najcięższy, ten, przy którym serce je j żyw ą krw ią broczyło: zabranie spokoju i szczęścia człow iekow i, dla którego po szczęście i spokój gotow a była pójść przez ogień i wodę.
Po ciężkich chw ilach cierpienia, przy myśli, że Ju liu sz j ą kochał przychodziły je j znowu w ątpliw ości co do teg o odkrycia. M oże się m yliła, i to całe w zburzenie, którego dośw iadczała, było po prostu śm ieszne? A le co tam śmieszność! W szak tu chodziło tylko o Ju liu sz a i trz e b a było raczej stanąć na stanow isku obwinionej, niż iść drogą bezm yślności i naiw nej tym czasowości. Chociaż w ątpiła, trze b a było postąpić tak , ja k b y ju ż wątpliw ości nie m iała. W ięc może pow inna b y ła opuścić Z brucz natychm iast? P o sta n o w iła w strzym ać się z decy-
zyą aż do przy jazd u ojca. P a rę tygodni zw łoki w tym razie ju ż nic nie znaczyło.
R a z stanąw szy na stanow isku silnego przedsięw zięcia tego, co dla J u liu sz a uajlepszem być mogło, A lin a w róciła do obowiązków sw o
ich. N ie b y ła m arzycielką. J e j e g z a lta c y a b y ła polotem uczucia, nie fa n ta z j owaniem w yobraźni, nie z a p rz ą ta ła więc je j głow y i zo staw ia ła j ą trze źw ą do czynu. Ju liu sz u jrza ł ją pobladłą trochę po bezsenności i gorączce, lecz ju ż spokojną i nie spuszczającą oczu przed jeg o w zro
kiem. W ydało mu się tylko, że była pow ażniejsza i mniej mówiąca, niż daw niej.
W k ró tc e je d n a k A lina przek o n ała się, że b y ła zbyt szczerą, zbyt praw dom ów ną na to, by p rzy podejrzeniach, ja k ie się w niej zrodziły, daw ny je j stosunek z Juliuszem mógł trw a ć niezm ieniony. M ów iła do
tą d z młodzieńcem o w szystkiem , ja k z bratem . Z n a ł w szystkie jej nadzieje, w szystkie uczucia, w szystkie poglądy, a te ra z nagle m usiała zam ykać przed nim w duszy to, co było dla niej udręką najw iększą.
W yrodziło się w niej wobec J u liu sz a pew ne skrępow anie, pew na nie
śm iałość i nienaturalność. N ie um iała znaleźć w łaściw ego tonu daw nej, ufnej przyjaźni. U daw anie było je j w strę tn e , a ta k usposobieniu jej niew łaściw e, że się z rolą daw nej swobody b o ry k ała, ja k najm izerniej
sza z a k to re k prow incyonalnyeh. T a niemożność uchw ycenia w łaści
wej nuty pow ięk szała je j nieśm iałość i by ła to n ag le inna A lina, k tó rą Ju liu sz śledził w zrokiem badawczym .
— Z achow anie się moje j e s t tak ie, — m yślała dziew czyna — że m ożna-by przypuszczać, iż popełniłam zbrodnię, k tó rej odkrycia się boję.
N ie z d a w a ła sobie sp ra w y z teg o , że to b yła w niej d ziew icza duma i d ziew icza w sty d liw o ść, k tóra przyjm ow ać m ogła sw obodnie i z zapałem przyjaźń m łodzieńca, a le która w obec je g o m iłości czu ła się k w iatem zw ijającym p rzy dotknięciu n iesk a ziteln e listk i.
W ty siączn ych , nieuchw ytnych drobiazgach codziennego ż y c ia , zm iana, ja k a w niej z a szła , uw ydatniała się bez je j w ied zy i w o li. D a w n iejszy stosu n ek czystej przyjaźni, przebyw anie z Juliuszem i szu k a
nie je g o tow arzystw a, dziś w yd aw ało się jej niedarow aną k ok ieteryą.
O na powinna b yła oddalać go od sieb ie, zaznaczać ja k n ajw ięk szy p rze
d ział m iędzy nim a sobą.
P e w n eg o dnia, g d y p rzyszedł proponować p rzejażdżkę jej i M ięci, z a c z erw ie n iła się nagle ni z tego ni z ow ego. J ej nie należało zgad zać się na p rzebyw anie z nim całem i godzinam i! R um ieniec, k tó ry ja k p ło
m ień na sw ej tw a rzy poczuła, p rzyp raw ił j ą o tern w ięk sze zm ieszanie.
C hcąc je ukryć, onieśm ielona, n iew ied ząca co począć, p rzyjęła propo- zy cy ę, a potem, choć w zrok m iała spuszczony, odczuła badaw cze spój-
rżenie Ju liu sz a , k tó re zdaw ało się przedostaw ać aż do najgłębszych tajn i je j duszy. Co on sobie pomyśli o niej? Ali, w szystko jedno co pom yśli, w szak tu o nią nie chodziło bynajm niej! Ona była bardzo obraźliw a, bardzo drażliw a, ale nie w tak ich okolicznościach. Chodziło je j tylko o niego. On gotów pomyśleć, że je s t przez nią kochanym ,
a w tedy w a lk a dla niego sta n ie się jeszcze trudniejsza.
Za owym pierw szym rum ieńcem dziewiczej w stydliw ości poszły inne. Sam a obaw a zaczerw ienienia się nie w porę w yw oływ ała tę łunę na policzki A liny. P o rum ieńcu następ o w ała zb y tn ia sztyw ność, k tó ra okupić chciała rum ieniec, a sta w a ła się niezręcznościg i n ien atu raln o - ścig. T ę ń ienaturalność ona odczuw ała ja k o fałsz i jak o błgd, on ja k o zagadkę, k tó ra go dręczyła.
— Żeby tylko nie pom yślał, że j a się w nim kocham — m ów iła sobie A lina z trw ogg i z uajw yższem niezadowoleniem z siebie sam ej—
ale przecie on musi czuć, że dla panny, majgcej choć odrobinę godności kobiecej, je s t k ilk a k a te g o ry i ta k ic h m ężczyzn, względem k tó ry ch miłość byłaby dla niej upokorzeniem : ksiądz, lokaj i mgż innej kobiety, skoro z inng ożenić się tylko może.
N a z a ju trz znowu inne myśli obiegły je j zmącony umysł. P odczas spaceru z M iecig dopędził je Ju liu sz , idgcy w tę sam ą stronę. Szedł rozm aw iając z M iecig obok A lin y m ilczącej a w yrzucającej sobie sw oje m ilczenie ja k o n ienaturalność, i zm ieszaną tern, że się bała zm ieszania i niew czesnego rum ieńca. P ostępow ano groblą w śród łąk, obeschłą ju ż brzegam i i d la pieszych nie p rzed staw iając ą już obaw y zam oczenia nóg, ale m ającą środkiem k ału że i m iejsca gdzie trzęsaw isk o p rag n ęło pracę rą k ludzkich zniweczyć. N aprzeciw ko idących je c h a ł jednokonny wózek w yplatany, napełniony kartoflam i. O bok niego szedł chłop w ła pciach, m ały i m izerny, trzym ając lejce w ręku. K o ń wychudzony przez złe zimowisko, z k u d ła tą szerścią, ciąg n ął w ózek z trudnością, sapiąc głośno. N ag le w ózek w jechał w m iejsce trzęsaw e, chłop, czując niebezpieczeństw o, o k ład ał konia batem , ale biedne zw ierzę, po kilku heroicznych w ysiłkach, stan ęło , znosząc baty, lecz nie ru sz ając się z m iejsca. P o parom inutow ym odpoczynku, zaczęło się znowu o k ład a
nie konia, je g o u siłow ania bezskuteczne, a potem obojętność zupełna na znęcanie się człow ieka.
Ju liu sz i jeg o to w arzy szk i zbliżali się w łaśnie na m iejsce w y p a d ku. Chłop k lą ł po białorusku na czem św ia t stoi.
— A , żeby tę babę! D am j a je j, tylko do domu dopadnę! A h, że też P a n Bóg te baby stw o rzy ł, żeby człow iekow i ś w ia t obrzydzić A to bić, bić i ducha słuchać!
— Co ci b ab a zaw iniła? — za p y ta ł Ju liu sz .
— Chciałem wzięć w orki na kartofle, to mi nie dała! Mówi: nie na to ja worki p o ła ta ła , żeby ty je kartoflam i rozpychał! A te ra z choć siadaj i płacz! Choć po jednym kartoflu z kałam aszki wynoś! Ż eby b yły w w orkach, to w orki postaw ił-by na ziemi i przeniósł-by po j e dnemu przez błoto, a ta k co? Stój do ju tra ! A , żeby tę babę ja sn e pio
runy! J u ż jeżeli j a je j dziś w szystkich kości nie poprzetrącam ...
Ju liu sz oględał k o ła kałam aszki, potem wszedł odw ażnie w błoto, ram ieniem podparł w ózek z jednej stro n y , chłop z drugiej, a koń, b ity n a nowo, poczuwszy pomoc, w yrw ał w ózek z trzę saw isk a. Chłop po
dziękow ał, nizko czapkę zdejm ujęc, potem pojechał dalej, ale był je sz cze pełen żółci względem żony, bo ję na nowo obsypał przekleństw am i i obietnicam i w ygarbow ania skóry, połam ania kości i pow ybijania zębów.
Ju liu sz spojrzał na swoje długie buty zabłocone wyżej k ostek.
— W szak nie wypada, żebym w takim stro ju tow arzyszył pa
niom? — za p y ta ł A liny.
Ona b y ła zachw ycona jego postępkiem , jeg o dobrocię, jeg o siłę i zręcznościę. Z apom niała o swej nieśm iałości i fałszyw em położeniu.
— O, — zaw ołała śm iejęc się — zasługa może nie być salonow ę, trz e b a je j darow ać, gdy pogardza modę! Co tam oblocone buty, gdy ram ię dało pomoc bliźniemu!
— To b y ła tylko grzeczność dla dam! — odrzekł Ju liu sz . „
— D la nas? — za p y ta ła Mięcia.
— Nie, duszko, dla tej nieszczęśliwej baby, której od p rzekleństw nie uw olniłem ja k widzę, ale może je j skórę ocalę od garbow ania.
— B iedna baba!— rz e k ła A lin a .— K onserw atyzm może je j w yjść n a złe. C hciała ocalić w orki, a n arazi może w łasne plecy.
— W ujciu, żeby on je j nie bił! — zaw ołała M ięcia.
— B ije, bo jego! T ak mi ra z odpow iedziała chłopka, gdym się do k łó tn i m ałżeńskiej w m ieszał i chciałem słabszę przed znęcaniem się silniejszego obronić. To na całej kuli ziem skiej znajom a am bicya ko b iety z ludu, — załatw iać sam ej nieporozum ienia m ałżeńskie, a nie po
zwolić, by się do nich obcy w trącali. N iek tó re kobiety uw ażaję podo
bno ra z y przez męża w ym ierzane za dowód jeg o miłości.
— Ja b y m nie kochała tak ieg o męża, coby mię bił! — zaw ołała M ięcia, ale nie rozw inęła dalej swojej myśli, bo j ę zajęło przyciąganie ty c z k ę lilii wodnej, rozkładającej n a bagnie białe listk i swoje.
— A je d n a k to są b o h aterk i — rz e k ł Ju liu sz — tylko kobieta może, w śród najcięższych obelg i razów , myśleć o przebaczeniu. T a, k tó ra cała pokrw aw iona, bronić się je d n a k nie pozw oliła, przebaczyła naprzód, bez ta rg u , w tedy jeszcze, gdy na g rz b ie t jej spadały uderze
nia. J e j słow a: bije bo jego! w y d a ję się śm ieszne, sam z nich n ieraz
żartow ałem , ale w tedy, gdy je wym ówiła owa nieszczęśliw a, w ydały mi się wzniosłe! D ziś naw et, po la ta c h kilku, gotówbym w ątpić, czy ona nieszczęśliw ą b y ła. K o c h ała i um iała przebaczać. Oto może r e c e p ta szczęścia dla k obiety w m ałżeństw ie.
— .Ta m iałam przed oczami od dzieciństw a, szczęśliw e, bez jednej chm ury, pożycie moich rodziców, ale recep ta jeg o je s t inna. W szak opow iadałam panu... System mego ojca był ten, k tó ry pan zastosow ał przed chwilą. P rz y wspólnem życiu, on tam , gdzie by ł jak ik o lw iek cię
żar, podstaw iał zaw sze w łasne, silne ram ię i jeszcze utrzym yw ał, że to drobiazg, że n a to nie potrzeba żadnego w ysiłku, i że dźw igać j e s t w ła śnie samem szczęściem.
— P a n i mi w istocie k re śli obraz cudowny. O jciec pani m iał słu
szność. D źw igać, może być najw yższem szczęściem, gdy ciężarem są:
ukochana żona i dzieci. T ylko tych życie może zasługiw ać na litość, któ rzy podstaw iają ram ię pod ciężar, dźw igają z mozołem przez la ta całe, w iedząc, że w końcu się okaże, że przez bagno przenieśli w ór p usty.
— O, nie pusty! — zaw ołała A lina. — Pow oli uzbierali w niego ty le w łasnej pracy, tyle zasługi!... W reszcie zn ajdą się w nim przecie:
u kochana żona i dzieci. W sz ak to jeszcze nie wieczór, zaledw ie połu
dnie, a choć na owem brzem ieniu napisane: „zaciąć zęby i an i pisnąć", w końcu się pokaże, że dew iza była dobra tylko n a początek, że pó
źniej należy p rzy b rać inną, dewizę mego ojca: „niosąc ciężar, być pe
wnym, że dźw iganie j e s t najw yższem szczęściem ."
M ówiąc to, A lina zapom niała zupełnie o fałszyw em położeniu, w jakiem się względem J u liu s z a znajdow ała. P rzypom niało go jej spojrzenie tow arzysza, niezm iernie sm utne, spojrzenie człow ieka, k tó ry żadnej przed sobą nie w id ział nadziei. L itość niezm ierna w ezb rała w sercu A liuy. D ziecko przybiegło z pękiem lilii, a ona, układ ając k w iaty , m yślała nam iętnie:
— Pow iunabym go kochać miłością! D laczego mam dla niego tylko przyjaźń, k tó ra pozw ala na rozdział i której listy są w stan ie zastąpić osobę. W olałabym nieszczęśliw ą m iłość dla niego, niż n a j
szczęśliw sze uczucie dla innego, dla S tefan a S k ie rk i n ap rzykład. N ie może być, by miłość, wzbudzona przez niego, choćby daleka, choćby nie- w yznana, była niczem w je g o życiu. C hciałabym mu ją dać. K ocha go je d n a m atka... m iałby drugie przyw iązanie ta k samo w ielkie, i ta k samo wieczne. M oże przed P anem Bogiem znaczyło-by to coś, że go silnie kochano. M oże-by to było jak im ś okupem, może-by zaciężyło na szali wobec m iłosierdzia Bożego. D laczego więc moje serce nie d aje mu miłości? W sz ak m iało-by do tego praw o. K ochając, nie przenie- w ierzałabym się żadnej przysiędze, nie łam ałabym żadnych ślubów,
2
nie popełniata-bym grzechu. A że nie w yznała-bym nigdy mej miłości? To i cóż? M ilczała-bym ja k ty le innych. Co to po św iecie serc m iłujących w tajem nicy, tęskniących a zrezygnow anych! D aw ała-bym miłość, nie p y ta ją c co otrzym uję wzajem . P y ta ć o to, to targ! Ż ądać okupu za m i
łość, to egoizm. K ochać go za jeg o szlachetność, za siłę m ęską, za du
szę zdolną do poświęceń i nie pytać o więcej!
P ałce je j przeb ierały k w iaty przyniesione przez M iecię, w oczach spuszczonych płonął ogień zapału. M yśl je j u laty w ała n a sk rz y d ła ch ja k ie jś m istycznej eg zaltacyi i znać to było w uduchowionym w yrazie je j tw arzy . B y ła w tej chw ili niezm iernie piękną. C ała je j postać w y
ra ż a ła dziew iczość, p ro sto tę i polot uczucia. Ju liu sz p a trz a ł na nią z zachw ytem oczu, a jednocześnie z kornem uwielbieniem ducha.
— Z asługiw ał-by na miłość ta k ą , a moje serce dać mu je j nie umie! — m yślała dalej, będąc w łaśnie w jednej z takich chw il, w k tó ry c h eg zaltacy a graniczy z niedorzecznością.
Ju liu sz zaś mówił sobie:
— D źw igać przez całe życie brzem ię najcięższe, ale ją mieć obok siebie!
Szedł koło niej, m ilcząc i p a trz ą c na nią, a w ew nętrznie w ołając ku niej tym głosem, k tó ry się przez u sta nie p rzedostaje, ale w zbiera i napełnia piersi: „ J a cię kocham, kocham!"
I w tej chw ili, widząc je j spuszczone oczy, je j palce p rz e b ie ra ją c e k w iaty , podczas gdy myśl je j była widocznie gdzieindziej, Ju liu sz
poczuł z siłą w yraźnej intuicyi, z przeczuciem ta k dokładuem , że aż przejm ującem do głębi, że ta dziew czyna, p ostępująca obok niego, mo
g ła go pokochać T rzeb a było tylko w yciągnąć do niej ram iona, w ypo
w iedzieć głośno to, czein jeg o serce w zbierało. R ozum iał, że miłość byw a w sercu dziew cząt zaczarow aną księżniczką, k tó rą obudzić może jed n o zaklęcie. On te ra z zaklęcie to z n a ł i potrzebow ał je tylko w y
mówić. Pojm ow ał, że są sta n y ducha, w k tórych uczucie stanęło na ostatecznym sk raju , na tak iej granicy, po-za k tó rą p rz e tw a rz a się ono w inne, i że n a takim sk ra ju znajduje się przyjaźń A liny. P o trz e b a z jeg o strony jednego w yrazu, by się przem ieniła w miłość. O g a rn ęła go szalona żądza w yciągnięcia ram ienia, otoczenia uiem w ysm ukłej, dziew częcej kibici i zaw ołania: „B ądź moją!" W iedział tera z, że nie odepchnęła-by go. P o kw iat, k tó ry trzy m ała w dłoni potrzebow ał ty lk o w yciągnąć rękę, by się s ta ł jego w łasnością, ta k samo, bez w ię
kszego w ysiłku mógł sięgnąć po je j miłość. O g a rn ą ł go strac h . Z d jął przed A lin ą kapelusz, mówiąc obojętnie:
— N ie mam baby, na k tó rą mógłbym sk ład ać w szy stk ie w iny.
Sobie samemu czynić m uszę w yrzuty, gdy mię n ap a d a chw ila lenistw a.
N ie mogę sobie pozw alać na sp acery z damami, gdy roboty w iosenne
w najlepsze zaczęte. M uszę przyśpieszyć kroku. Z obaczy pani o ile prędzej brony na łące poruszać się będą, gdy j a się do nich zbliżę...
Czasam i, gdy zostaw ali na chwilę sam i z Juliuszem , A linie się zdaw ało, że on niezw łocznie odwoła się do przyrzeczeń szczerości, k tó ra m iała być nieodstępną tow arzyszką ich przyjaźni, i że z a p y ta w imię tej szczerości, dlaczego od jakiegoś czasu A lina b y ła inną, niż daw niej, i co było przyczyną zm iany je j obejścia się i postępow ania.
Co ona mu odpowie? S zukała w swej głow ie jak ieg o ś w ybiegu, a czuła, że kłam stw o będzie je j niemożliwem. O baw a pytania, które, ja k je j się zdaw ało, miało w ybiedz z u st Ju liu sz a , sp ra w iała, że nieznośne zm ie
szanie ogarniało j ą i zab ierało zupełnie daw niejszą je j swobodę.
— On gotów przypuścić, że się boję pozostać z nim sam na sam! — m yślała przy tein z rozpaczą.
W tak ich chw ilach Ju liu sz w ystaw iony byw ał na pokusę, do zw alczenia której nadludzkich sił trz e b a mu było, bo glos w ew nętrzny, te n którem u się ufa, gdy się w nas odezwie, w ołał w yraźnie: M iłość je j weźmiesz, ja k owoc dojrzały, byłeś chciał, byłeś w yciągnął rękę!
"Wtedy Ju liu sz sta w a ł się surow y i tw ard y , czasem szyderczy, i powie
dziaw szy parę słów zim nych a n aw et ostrych, uciekał, bojąc się s a mego siebie.
C zasem , w sam otności, pokusa w ra cała mu pod formą niebezpie
czniejszą może. Mówił sobie, że pragnienie szczęścia j e s t uczuciem godziwem, skoro je B óg złożył w naszej duszy, że daw niejsze jeg o cele były dobre dopóty, dopóki go nie z a b ra ła silniejsza nad w szystko n a
m iętność. W reszcie, co k to może mieć do zarzucenia człow iekowi, k tó ry chce na całe życie zaprządz się w ciężkie jarzm o i dobrowolnie w y rz ek a się spokoju na zaw sze. W eźm ie A linę za żonę i będzie szczę
śliw y po swojemu. Ic h połączeniu się nie będą tow arzyszyć ogromne k u fry z w ypraw ą, p ak i z meblami, nowe ekw ipaże i cugi. Życie ich popłynie zupełnie ta k , ja k płynie w tej chw ili, tylko, że on j ą sobie zabierze i z tej rozkoszy oczu i duszy swojej uczyni sw oją własność.
To z jeg o stro n y nie będzie osłabieniem się, ale dodaniem sobie siły, bo w tedy mogą najsroższe burze szaleć w koło niego, a on im staw i pogodne czoło. K ażdem u p o trzeb a m ałego k ącik a, k tó ry -b y był jeg o w łasnym św iatem , jeg o w łasnem szczęściem, inaczej człowiek m arnieje i w ysychają w nim źródła uczuć najszlachetniejszych.
T akie byw ały m yśli S k ie rk i, podczas gdy z w ieczora, pomimo zm ęczenia, usnąć nie mógł i gdy marzeniom jeg o ostrogi dodawało go
rączkow e rozbudzenie nerw ów . K ied y zaś do jego sypialni z a jrzał dzień ze sw oją trzeźw ością, kiedy prom ienie wschodzącego słońca wo
łały: „Jam je s t ju trz e n k a całodziennego znoju", w tedy Ju liu sz zry w a
ją c y się na rów ne nogi mówił sobie:
— T w oje myśli w czorajsze, to był szal! S trzeż się! N ieraz ludzie chw ilę szału biorą za w skazów kę w życiu i podług niej u k ła d a ją sw oją przyszłość. W y ra s ta ją z tego błędy i nieszczęścia, t dzieje się w tedy w edle słabości ludzkiej, nie w edle ludzkiej siły. K ochasz ubogą, to ci wolno. A le żenić się z ubogą nie masz praw a. K to się żeni, musi m y
śleć o dzieciach. S kąd weźmiesz n a ich w ychow anie? S k ąd w eźm iesz na utrzy m an ie rodziny? N ie m asz środków na opłacenie m am ek, nia- niek, doktorów , bon, nauczycieli... T w oja żona byłaby nieszczęśliw a, gdyby dzieciom z a b ra k ło nauki, opieki, k u ra cy i, pobytu nad m orzem , w górach i tych w szystkich troskliw ości, tego ra to w a n ia zdrow ia, k tó re się dzisiejszym m atkom w y d aje niezbędnem . A gdyby przyszły la ta nieurodzaju? W te d y przy zw iększonych w y d a tk a ch m usiałbyś się stać nędzarzem , co g o rsza, m usiałbyś się sta ć nieuczciwym . W końcu sprzed aż ziem i sta ła -b y się nieuniknioną i to, coś p rz y sią g ł ocalić, przeszło-by w ręce obcego. A coby się stało ze szczęściem tw ej żony, gdyby u jrz a ła swoją rodzinę w nędzy? W sz a k ojciec je j może znow u stracić m iejsce. W ted y ona, p rz e k u ta do ciebie, niem ogąca pracow ać n a ukochanych, obarczona w łasną rodziną, p rz ek lin ała-b y dzień, w k tó rym swój los z twoim połączyła. A nużby t a ukochana żona tw oja o k a z a ła się być jed n ą z dzisiejszych, od chw ili m ałżeń stw a w iecznie chorych kobiet? G dyby ci kazano wozić j ą co rok do wód, a ty b y ś to m usiał czynić kosztem tw oich w ierzycieli, nie płacąc im procentu, lub m usiałbyś sobie powiedzieć: ona je s t chora, a ja nie mam p raw a w ydać ani jednego ru b la na je j leczenie, bo inaczej stałbym się nieuczciw ym , niew ypłatnym . C zy je s t sza ta n -k u siciel bard ziej w ym ow ny niż m iłość, k tó rej sum ienie i rozum zakazuje, a ku której rw ie się dusza? A le p a m iętaj, że to szaatan-kusiciel i choć za g arn ie ou tw oje serce chw ilam i, je d n a k ty mu się oprzeć m usisz, je ż e li nie chcesz zdradzić teg o , d la
czego ży łeś dotychczas.
Znow u telegram do A lin y , ale tym razem p rzyjęty okrzykiem radości:
„Iw an ow sk , w yjeżdżam , ojciec."
A lin a zapom niała o w szy stk iem innem, prócz o tern, że jej ojciec b y ł w drodze, że jec h a ł ku niej, że zob aczy go za d w a dni. N ie m ogła spać, n ie m ogła je ś ć z rad ości i oczekiw ania. H eroicznym w y siłk iem w oli zm uszała się do odbycia lek cy i z M iecią. P o tem b rała dziecko za rękę i szła w pole lub do lasu, bo jej n o g i p otrzeb ow ały g d z ie ś iść, n ie m ogły zn ieść spokoju. M y śli w y b ie g a ły n ap rzeciw w ygn ań cow i, k tórego rok c a ły nie w id ziała, w ięc się z a g łu sza ła ruchem na św ieżem p ow ie
trzu, k tóry jej d aw ał złudzenie ja k ie g o ś w oczek iw an iu jej postępu,
ja k ie g o ś przyśpieszenia chw ili, w yglądanej z niecierpliw ością, i sk ró cenia w lokącego się, ja k dziad, czasu.
— Idźm y drogą wiodącą do Z ubiszek — m ówiła do M ięci.
A gdy się na niej znalazły, m yślała, uśm iechając się, a jed n o cze
śnie czując Izy n apływ ające do oczu:
— Tędy będzie jech a ł... tu mu się pokaże Z brucz... dom, w k tó rym m ieszkam ... O, ja k i będzie szczęśliwy, myśląc, że mię za chw ilę zobaczy!
P oczęła na drodze, ile sił, zbierać i odkładać na bok kam ienie, k tó re na litew skich gościńcach i ścieżkach w y ra s ta ją z pod ziemi, po
mimo n ajstara n n iejszeg o naw et ich u p rz ątan ia.
D laczego pani te kam ienie zbiera? — p y ta ła M ięcia zdziw iona.
Żeby mój ta tu ś m iał rów ną i nie trz ę są c ą drogę.
M ięcia z a b ra ła się do pomocy. Obie u kładały po bokach k am ie- m e> a w umyśle dziecka poczęło m ajaczyć ja k ie ś porów nanie, ja k a ś tę sk n o ta za takiem umiłowaniem , ja k ie przeczuw ało w sercu A liny.
— D laczego mnie nigdy na myśl nie przyjdzie uprzątać z k a m ieni drogę, k tó rą je ź d z i mój papa? — m yślało, podnosząc na A linę sw oje w yblakłe oczy.
Wieczorem, przy kolacyi, było tak śpiące, że to zwróciło uwagę Skierczyny.
— M ięciu — rz e k ła — w szak ty śpisz w najlepsze!
— N ie, babuniu, ale jestem ta k a zmęczona! Ż eby babunia w ie
d ziała , cośmy z panną S ta m a rsk ą kam ien i z drogi uprzątnęły!
To w asza praca? — zaw o łał J u liu sz .— N ie w iedziałem , co zn a
c z ą te kam ienie w zdłuż pola ułożone.
Ż eby ta tu ś panny S ta m a rsk ie j m iał rów ną i n ietrzęsącą drogę.
Ju liu sz sp o jrzał na A linę z w yrzutem .
— To zupełnie do p an i podobne — ozw ał się. — D rogi oczyszczać z kam ieni, nie bacząc na zmęczenie... nic nie jeść, nie spać i zbierać kam ienie godzinam i całemi.
A lin a śm iała się, choć z je j prom iennych oczu w yglądało w ielkie . rozrzew nienie.
N ie jestem w cale zm ęczona — rzekła. — N ie spać z radości, to bardzo zdrow o, a ta k ie zbieran ie kam ieni z drogi, k tó rą ma p rz y być ojciec, to praw dziw a kuracya.
N a bladą tw a rz S k ie rcz y n y w ybiegł rum ieniec. S chyliła czoło n ad talerzem , a serce jej m acierzyńskie za la ła zazdrość. O na nie była ta k kochaną, ja k ten ojciec, na k tó reg o przyjęcie prześliczne, w ypie
szczone ręce córki usuw ały z drogi kam ienie. O na synowi oddaw ała k ażd ą chw ilę swego czasu, każdą swoją myśl, żyła w yłącznie dla niego, a on po roku rozłączenia z nią p rz y ją ł-b y zapew ne je j pow rót spokoj-