• Nie Znaleziono Wyników

Biblioteka Warszawska, 1895, T. 3

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Biblioteka Warszawska, 1895, T. 3"

Copied!
568
0
0

Pełen tekst

(1)

BIBLIOTEKA WARSZAWSKA.

(2)
(3)

O G Ó L N E G O Z B I O R U T O M 2 1 9 .

BIBLIOTEKA

WARSZAWSKA.

P I S M O M I E S I Ę C Z N E ,

poświęcone naukom, sztukom i sprawom społecznym.

R o k 1 8 9 5 . — T o m III.

WARSZAWA.

Adres Redakoyi: ulica Nowo-Zielna Nr 49.

1 8 9 5 .

(4)

(olo, ^¢( 5 . 3

t .

l o . o * 0 ,

JI,0dB0.ieH0 Ltensypoio.

B a p iiiA B a , 8 Iicua 1895 ro^a.

(-<<620

f 4 8 9 S

(5)

NA SŁUŻBIE."

P rędow icz przyjeżdżał zaw sze od czasu do czasu, gnany dziwnem uczuciem , każącem mu dręczyć kobietę, k tó rą kochał. A lin a w roz­

mowie zrobiła wzm iankę o wyjeździe na św ięta, a radość, k tó ra p rz y - tem za b ły sła w je j źrenicach, zrodziła w P rędow iczu n a g łą złość i chęć zd e p tan ia nadziei i uciechy dziew czyny.

— P a n i się w ybiera na św ięta? — zap y tał, udając zdziw ienie. — To pani fałszyw ie uczyniła, odpraw iając V incart. Z kimże zostanie M ięcia?

— M yślałam ...

A lin a urw ała. Ł zy zakręciły się w je j oczach, lecz pg chw ili za­

p an o w ała nad sobą i rzekła:

— P an ma słuszność. P ro szą c o odpraw ienie bony, w zięłam je j obow iązki na siebie. Z o stan ę na św ięta w Zbruczu.

Rozm owa m iała miejsce przy stole, w obecności w szystkich i w szystkie w ejrzenia podniosły się z oburzeniem n a P ręd o w icza. On zadowolonym się poczuł z uczynionego w rażenia. Je d e n Ju liu sz nie ok az ał ani zdziw ienia, ani gniew u, ale w p iersi jeg o pow stała j a k s ta l tw a rd a w ola i postanow ienie.

— p o jed zie l— pom yślał.— T eraz sp ra w a między nam i, i j a ciebie ugnę, choć je ste ś zły i nieugięty!

i) p a trz zeszyt czerwcowy „Biblioteki W arszaw sk iej.”

(6)

P rzy g o to w y w a ł się do w alki zaciętej z Prędow iczem , szu k a ją c w myśli sposobów w płynięcia na niego. N aprzód w szakże w y stą p iła L eo n ty n a. D la p rz y ja ció łk i zw alczyła chorobliw ą nieśm iałość, k tó ra ją w obec S kierczyuy krępow ała, pokonała swój stra c h przed P rę d o w i­

czem i gdy A lin a w yszła z M iecią, ośw iadczyła, że będzie boną dzie­

cka przez cały czas nieobecności nauczycielki.

Prędow icz sp o jrzał na nią z góry z ta k ą bezm ierną obojętnością i z takiem szyderstw em , że biedna s ta ra pan n a spłonęła i d rżeć za­

częła. I •

— N iech panna L eo n ty n a nie m iesza się w niesw oje rzeczy — rz e k ł ozięble — nie cierpię w szelkich, wnoszonych za kim ś iu stan cy i.

M oją żonę prędko odzw yczaiłem od tego.

— I ja k ż e się do tego wziąłeś? — za p y ta ł Ju liu sz, ham ując w so ­ bie w z ra sta ją c y gniew .

— G dy p ro siła za zm niejszeniem k a ry , w ym ierzałem j ą zaw sze podwójną. S p o strzeg ła się prędko i p rz e sta ła nudzić mię prośbam i.

— Godzieu byłeś urodzić się w innej epocel S zkoda cię n a czasy rów ności przed prawem . I ta k źle ci w ypadło, że się m usisz zfidowol- nić pozycyą zw ykłego śm iertelnika i końcem X I X - g o wieku, w którym ta k mało m iejsca d la ro z p ie ra n ia się jednostek.

— E h , kto m a silne łokcie do przepychania się w tłum ie, a po • m aga sobie czasem pięścią... Z alecam ci te n środek ja k o dośw iadczony.

K oniec dziew iętnastego w ieku pod tym względem nie poszedł ani na k ro k naprzód od czasów najdaw niejszych.

— I dlateg o — zaw ołał Ju liu sz z gniewem — chętnie w ybierasz k obiety n a owe indyw idua częstow ane pięścią, poniew aż one tą sam ą m iarą odpłacić ci nie są w stanie!

P rędow icz spojrzał pogardliw ie.

— D aję sobie radę i z m ężczyznam i — w y rz e k ł obojętnie.

— K t(^w alczy łokciam i i pięścią, musi się je d n a k bać jed n ej rz e ­ czy: pięści silniejszego od siebie!

Popędliw ość Ju liu sz a try s k a ła te ra z iskram i z jego oczu. S ta ło się widocznem dla w szystkich, że przy g o to w y w ała się tu w ym iana bardzo p rzy k ry ch słów. L eontyna, k tó ra ju ż poprzednio z gw ałtow nem biciem serca p rzystępow ała do P rędow icza, ułożyła te ra z naprędce w swej fantastycznej głow ie histo ry ę strasz n eg o zajśc ia, zakończonego rozlew em k rw i, k tórego je j w ystąpienie stan ie się powodem. Z b la d ła n ag le j a k ściana, o tw artem i ustam i poczęła chw ytać pow ietrze. Z ro b ił się ruch, M ierznicka z krzykiem b iegła na pomoc, Ju liu sz p o d trzy ­ m ał chw iejącą się L eo n ty n ę i w yprow adził j ą z pokoju. Prędow icz, spojrzaw szy obojętnie na tę scenę, zap alił papierosa i poszedł do k a n - ce la ry i Ju liu sz a rozciągnąć się n a kanapie, k tó ra ju ż n iera z n o siła

(7)

ślady jego zabłoconych butów. P apieros usposabiał go do m arzeń, a w m arzeniach w idyw ał zw ykle A linę. J e j w yjście zaraz po skończo­

nym obiedzie, k tó re n a ra z ie ucieszyło jego złośliwość, te ra z poczęło go nurtow ać, ja k zagadka i przykrość. M oże A lin a p ła k a ła w swoim pokoju? H a, niech trochę popłacze! A le za chw ilę zrobiło mu się żal dziew czyny. Co z re sz tą pow iedziała-by je j m atka, gdyby j ą desp o ty ­ cznie z a trzy m ał w Zbruczu? W sz a k w m atce m iał sprzym ierzeńca.

N ie należało go tra c ić . Co mu zre sz tą przyjdzie z łez A liny? J e s t się głupcem , gdy się nie wie, czego się chce, ip ra g u ą c w yciskać łzy, jed n o ­ cześnie chciało-by się je otrzeć. W yp alił trz y papierosy jed en po d ru ­ gim i, podniósłszy się ciężkiem ciałem z kanapy, ciężkim krokiem sk ie ­ ro w ał się do pokoju Aliny.

Z a s ta ł ją b aw iącą się z M iecią. P o w staw ał z k arto n u i koloro­

wego papieru prześliczny pałac, k tó ry dziecko uw ażało za arcydzieło.

Prędow icz, milcząc, p a trz a ł na zręczne, pięknego k sz ta łtu palce A liny, w ycinające ozdobne odrzw ia.

— M yślałem , że tu zastanę fontannę łez — rz e k ł w reszcie — a widzę, że tu się budują pałace z zupełną swobodą ducha.

— Ł z y w szelkie da wnośmy p o g rz e b a ły — rz e k ła A lina. — M ięcia nie płacze tera z nigdy. Z a to śm iejem y się często.

— N ie m yślałem o łzach Mięci. B yłem pewien, że pani ż a r t mój weźmie do serca. P a n i wie, że mam m anię żartow ania i d ra żn ien ia pięknych dziew cząt. N ie miałem nigdy intencyi zatrzym yw ać pani na św ięta. P ojedzie pani do W arszaw y , a L eo n ty n a będzie z M iecią s ta ­ w iać pałace. M yślę, że będą obrzydliw e i krzyw e, bo a r ty s ta często na dziele swem zostaw ia piętno samego siebie.

— J a uznałam , że pan ma zupełną słuszność w ym agać, bym zo­

s ta ła p rz y Mięci. B y ła-b y to dla mnie ofiara w ielka nie widzieć m atki i rodzeństw a, ale zniosła-bym j ą bez łez. Mój ojciec w iększe oddalenie w ytrzym uje bez jednej skargi, a wiem, że cierpi. B yla-by dla mnie po­

ciechą m yśl, że nie jestem lepiej od niego uposażona, że tęsknim y oboje.

— Pow inienem był wiedzieć, że w egzaltow anej kobiecej głow ie zaw sze się znajdzie eg z alto w an a pociecha!... N iech pani zaw iezie m atce moje ukłony i czołobitność... K to będzie m ieszkał w tym pałacu?

Może ja k i sam otnik, ja k j a w M iładówce. G dyby pani m iała nad nim litość, uszyła-by mu pani lub w y strz y g ła tow arzyszkę, bo sam otność bardzo cięży.

Ju liu sz , k tó ry dla ochłodzenia w zburzonego umysłu przebył p arę godzin przy swojem gospodarstw ie, układając tysiące planów w alki z P rędow iczem , zap u k ał w tej chw ili do A liny. C hciał się od niej do­

(8)

wiedzieć dokładnie o w arunkach umowy jej z P rędow iczem . U jrz a ł ją uśmiechniętą, i m ów iącą z a ra z na w stępie:

— P ro szę o przygotow anie spraw unków do W arszaw y. Jad ę!

P a n P rędow icz ta k chce, choć m iał zupełną słuszność, zatrzy m u jąc mię. A le skoro mam urlop...

Ju liu sz m iał ochotę podać rę k ę szw agrow i, ale się pow strzym ał.

N ie chciał okazyw ać zadow olenia z radości Aliny, ale zadow olenie to ro zjaśniło n ag le jeg o myśli i uczucia. B ędzie więc m iała ciepło objęcia sw ej m atki i swoich ukochanych siostrzyczek i braci!

W tym czasie n ap isał do S tam arskiego:

„R ozm aw iając często z panną A liną o położeniu całej je j rodziny, przyszedłem do przekonania, że najgorszą ze w szystkich tro sk je s t od­

dalenie p a n a i niemożność sprow adzenia żony i dzieci do K rasnow o- stoku. N ie chciałbym pana łudzić nadzieją, k tó ra może okazać się p ró ­ żną, ale p ragnąc panu służyć ile moich sił, muszę powiedzieć, że mam drogę, k tó rą-b y się może coś otrzym ać dało. N iech p an raczy n apisać mi niezw łocznie, ja k ie by mogło być polepszenie losu dla pana. N ie możemy żądać bardzo w iele, bobyśm y mogli ponieść zupełną porażkę.

A le może-by mi się udało otrzym ać przeniesienie p an a do innego, w ię­

kszego m iasta? P roszę, by pan nikomu z rodziny swej nie wspom inał 0 moim liście dzisiejszym , ani o nadziei, k tó rą, bądź co bądź, mam, bo gdyby ona zaw iodła, było by potem ciężej w szystkim , niż je s t dotąd."

A lina w y jech ała na św ięta. W ieczorne czytania u stały . Ju liu sz oddalał się po kolacyi do sw ego pokoju, S k ie rcz y n a czuła się sam otna 1 przygnębiona. P oczęła znowu rozm yślać o żonie dla syna. W tym sm utnym domu p o trzeba było młodej kobiety, ot, takiej w dzięcznej isto ty , ja k A lina, k tó ra by w koło siebie grom adziła i sk u p iała w szy st­

ko, a nie pozw alała na ten p rzy g n ęb iający rozdział, na chow anie się po k ątac h , na uciekanie od wspólnej rozm ow y lub cz y ta n ia. P o s ta n o ­ w iła nam ówić syna do p ojechania na karn aw ał do W ilna. W ied ziała o k ilku pannach posażnych, wchodzących w św iat. B yły bogate B łogo- sław skie, oczekujące w ielkiego spadku W itkentów ny i m ilionow a P o r- w iców na. N iech Ju liu sz jed zie i ro z g lą d a się. Może mu się k tó ra z tych dziedziczek podoba. P o b y t w W ilnie praw ie nic kosztow ać nie będzie, bo Ju liu sz mógł stać u stry jo stw a, m ieszkających n a zimę w mieście, a tu w Z bruczu, przez k ilk a tygodni, ona, m atk a, potrafi zastąp ić gospodarza.

K ażde więc z osobna, i Ju liu sz , i m a tk a , mieli n a osłodę żyw ota m yśl pracującą i nadzieję ożyw czą—dw a w arunki, przy któ ry ch zupeł­

nie nieszczęśliw ym czuć się nie można.

K a rn a w a ł, gdy o nim w spom niała mu m a tk a , w yw ołał naprzód śmiech Ju liu sz a , potem je g o szczerą pro testacy ę. Czuł, że nie by ł

(9)

w stan ie pokochać żadnej panny, k tó rą zobaczy na balu, więc będzie to tylko w ydatek niepotrzebny, bo coś w ydać koniecznie będzie m usiał.

U legł jed n ak , bo czuł, że m atkę unieszczęśliw ia w prost odmową. P oje- dzie więc do W ilna, będzie na kilku w ieczorach, poskłada w izyty, bę­

dzie rozm aw iał z pannam i, na kouiec zaś k arnaw ału pojedzie do P e ­ tersb u rg a. I tam m iał znajom ych, któ rzy go za p rasz ali, i tam były po- sażne panny do w zięcia. P a m ię ta ł z czasów uniw ersyteckich prześli­

czną dziew czyneczkę, M ogiełłównę. Je d y n a c z k a i obiecyw ała być b a r­

dzo piękną. W ie, że i ta pozostaw i go zimnym, ale z większego wyboru j e s t w iększa szansa w ybrania.

P rze z cz te ry tygodnie S kierczyna w sta w a ła o piątej i pracow ała, j a k niegdyś za czasów studyów Ju liu sza. W Z bruczu, gdyby nie k a ­ lendarz i listy Ju liu sz a, można było sądzić, że to raczej głuchy i sm u­

tn y post, nie karn aw ał. Życie szło re g u la rn ie, trzym ając w szystkich m ieszkańców przy obow iązku ściśle i w ytrw ale. D la m atki była n a ­ dzieja pow rotu syna i niepew na myśl, że tam n a szerszym św iecie znajdzie on dla niej syuowę. D la A liny było ciche szczęście w e w n ę trz ­ nego zadowolenia, dnie p racą wypełnione i dziecko, niegdyś obojętne, k tó re te ra z ko ch ała napraw dę i oddaw ała mu się z zapałem . O J u liu ­ szu m yślała często i dom yślała się potrosze, że celem owego k a rn a ­ w ału było szukanie żony i je j posagu. T ak , niestety , i jej posagu! W ie ­ działa, że inaczej być nie mogło, a je d n a k um niejszało to w jej oczach człow ieka. Mimowoli, z wielką przykrością m yślała, że Juliusz, ja k jed en z tych złotych młodzieńców, któ ry ch p am iętała z czasów swych w ystępów w św iecie, dopytuje się przedew szystkiem , gdy chodzi 0 pannę, k tó ra mu się podoba, ile ta panna ma posagu i ja k ie ma spe- randy na przyszłość. Boże! żeby to mogło być od niego odjętem! P suło to obraz człow ieka, ja k kalectw o. Szpeciło go, ja k ja k ie ś piętno h a ń ­ biące. P o g a rd a dla tego rodzaju spekulacyi zrosła się z je j sercem 1 tera z, choć umysłem rozum iała, uczuciem potępiała, ja k daw niej.

Z n a ła przecie tę historyę. P ojechać do m iasta na karn aw ał, baw ić się i w ygłaszać rozm aite piękne frazesy i przez ten czas o g 'ądać się za najbogatszą. Je sz c z e dziś, po przejściach, k tó re ją z liczby panien na w ydaniu w ykluczyły, po zupełnem odrzuceniu od siebie św iatow ych w yobrażeń, jeszcze dziś czuła obrazę za to, że w niej widziano tylko chw ilow ą zabaw kę, dobrą na flirt jednej nocy balow ej, po której w y­

rzu ca się j ą z pamięci, bo nie ma posagu. I w tern W iln ie, gdzie obe­

cnie Ju liu sz tań czy ł i oddaw ał w izyty, i w P etersb u rg u , dokąd m iał pojechać na koniec k arn aw ału , m usiały być takie, ja k ona niegdyś, naiw ne dziew czyny, m yślące, że w świecie, do którego wchodziły, przym ioty duszy, w ykształcenie, młodość i wdzięk coś znaczą. B ie ­ daczki! lle -to ich czekało zawodów i rozczarowań! R em iniscencye

(10)

daw nych, rozlicznych zabaw , do których należała, sp ra w iały , że sobie w ybornie w ystaw iała otoczenie Ju liu sz a. T ylko jeg o sam ego, ro z b a­

wionego i praw iącego pannom kom plem entu, w y staw ić sobie nie m ogła.

W sz a k obok Koci, k tó rą kochał, byw ał zaw sze bardzo sztyw ny. J a k ż e się ten pracow ity i pow ażny je j p rz y ja ciel obraca w tym św iecie, k tó ry sobie na czas k a rn a w a łu przypina sk rz y d ła motyle?

Ju liu sz w listach p rz y sy ła ł m atce wiadom ości o zabaw ach, ta k , ja k b y to m ogła uczynić g a z e ta brukow a. M ówił o w ystaw nej kolacyi, 0 pięknych to aletac h , o uroczych pannach, zupełnie stylem jednego z K uryerów . K ocia w ystęp o w ała też w liczbie najb ard ziej otoczonych dziedziczek. M ówiono, że pójdzie za P ru szw ilłę. P rzyjm ow ała rzeczy ­ w iście hołdy jeg o bardzo chętnie, a K ow zgirdow a ra d ziła się naw et J u liu sz a co do tej p arty i.

T ak ie sam e m niej więcej listy przychodziły potem z P e te rs b u rg a . W jednym z nich b y ła w zm ianka, że Ju liu sz był bardzo k o n te n t z po­

b y tu nad N ew ą. P oodnaw iał znajom ości, sp o tk ał kolegów , M ogiełłó- w na tylko nie d o trzy m a ła obietnic dzieciństw a swego. T w a rz b y ła bardzo piękna, ale w dzięk gdzieś uleciał.

T en b ra k wdzięku we w szystkich kobietach był istn ą biedą J u ­ liusza. W id z ia ł i uznaw ał piękność, ale je j nic a nic nie odczuwał.

B y ł ja k człow iek pozbaw iony pow onienia, którem u-by kazano zachw y­

cać się zapachem kw iatu.

W iedział, że obojętność jeg o dla w szystkich kobiet leżała w w iel­

kiej i w yłącznej miłości dla jed n ej, w iedział też, że ta k a obojętność je s t zupełną m artw otą, zupełną nieczułością, obejm ującą ta k dobrze serce, ja k zm ysły. Co go obchodziły w szystkie bogate i ubogie panny, na k tó re patrzał? W łaściw ie w idział on tylko je d n ą i to d alek ą i nie­

obecną. Czasem mu echo wspomnień rzucało w yraźnie do ucha dźw ięk je j głosu, czasem zdarzał się cud, za pomocą którego przed jeg o w zro­

kiem błyskało spojrzenie je j i uśmiech... D zieje znane i w ieczne, i po­

spolite dla w szystkich, prócz dla tego, k tó ry je przeżyw a.

D oczekać się chw ili pow rotu do Zbrucza! Oto było jeg o m arzenie 1 pragnienie najżyw sze. A ja k a radość i szczęście, gdy się nareszcie znalazł w progach rodzinnych! Co za uspokojenie i ja k a w m yślach i uczuciach rozlan a pogoda!

— I s tn a córa E w y ze mnie — m yślała A lin a — bobym je d n a k ja k najprędzej w iedzieć chciała, czy Z brucz zy sk a młodą panią na tej

k arnaw ałow ej wycieczce.

N ie p y tała je d n a k o nic. B yło-by niedelikatnie w yw oływ ać za u ­ fanie, którego się nie wzbudza. T y l k o m ina zgnębiona S kierezyny zro ­ dziła w A linie przypuszczenie, że w ypraw a J u liu sz a pozostała bezsku­

teczną. On w szakże, w itając rodzinne gniazdo, był ta k rozrzew niony,

(11)

j a k go dotąd nigdy nie w idziała. N ie mógł się nacieszyć swoim stary m domem, a w yw iózłszy na sp acer A linę z M iecią i w jechaw szy na w zgó­

rze, skąd w idać było okolicę, zw rócił się do tow arzyszek i rzekł:

— N ajpiękniejsza miejscowość św iata całego dla mnie. to Zbrucz! Owa rodzina zgrom adzona przy lam pie wkoło głośno czytanej książki, obraz szczęścia wedle pojęć pani, w ydał-by się może n ieje­

dnem u ubogim, mizernym, chłodnym, bezbarw nym . I piękność Z b ro ­ czą, wiem, że leży tylko w mojem oku. P łaszczy zn a piasczysta i pełna kam ieni, nic więcej! A j a to jed n ak kocham!

To w yznanie Ju liu sz a w zruszyło A linę. Słowo „kocham " w u- stach tego zam kniętego człow ieka m iało silniejsze znaczenie, niż to, k tó re do niego zw ykle ludzi przyw iązują.

D ni i tygodnie popłynęły te ra z zw ykłym trybem . Cicho i spokoj­

nie, ja k woda małej rzeczułki, k tó ra po gniew nych usiłowaniach pod­

czas wiosennych roztopów szła te ra z do W ilii cicha i pokorna, ja k b y nigdy nie nosiła na sobie k ry i piany. W yd arzeń w ażniejszych żadnych.

A je d n a k życie, uczucia nie stały w miejscu. I w nich, ja k w naturze, to, co drobne i niedostrzegalne dla oka, nie je s t w cale drobnem w sk u ­ tk ach . W ęzły codziennego stosunku zacieśniają się nieznacznie lub nieznacznie rozluźniają. N ik t sobie naw et nie zdaje spraw y z p ra cy godzin, m inut, gdy życia nie rozedrze w ypadek w ażniejszy. P rze cież k ro k za krokiem posuwa się rozwój powolny a nieubłagany. W sto ­ sunku Ju liu sz a do A lin y nie zaszła niby żadna zmiana, przynajm niej oni je j nie dostrzegli, jed n ak spójnia dusz w z rastała ciągle i ta k a po­

trz e b a w ym iany w rażeń i spostrzeżeń, że niebezpieczne a pozwolone szczęście w ielkiej przyjaźni przenikało ich powoli, ale coraz głębiej.

N ie czuli, że sz a ra jednostajność ich żyw ota była łupiną jedynie. B rali j ą za zastój i spokój, a ona żłobiła codziennie, w ytrw ale, bez przerw y, i pracow ała w cichości. P rz y ja ź ń A liny dla Ju liu sz a w zm agała się codziennie i zbliżała się do tego szczytu, na którym zaczyna się fan a­

tyzm .

K ończył się post. D ziew czyna żyła w łaśnie w gorączce w yjazdu, k tó ry j ą m iał rzucić w objęcia najdroższych, gdy dnia pewnego um yśl­

ny posłaniec przyniósł telegram pod jej adresem . Ju liu sz zaniepokojo­

ny sam go jej odniósł. T elegram na wsi, to najczęściej choroba kogoś z najbliższych, lub n ag ła śm ierć. A lina zb lad ła i nie m iała siły otw o­

rzyć k o p erty .

— Ojciec!

To był pierw szy je j okrzyk. W y o b raziła sobie, że je j ojciec był w niebezpieczeństw ie.

(12)

Ju liu sz rozerw ał pismo i przetłom aczył A linie następujące słow a:

„P rzeniesiony do R ygi. R adość, szczęście, połączenie się z wami.

W yjeżdżam za dw a tygodnie. L is t w ysłany."

W ielk a radość je s t ja k w ielkie nieszczęście. N ie odrazu rozumie się całą jej doniosłość i p o trzeba pew nego czasu, by się przedostała do serca.

— Do Rygi! — p o w ta rz a ła A lina. — Czy to być może? S kąd to przyszło? J a k się to stało?

P otem dopiero poczęła kombinować, że c a ła rodzina w takim r a ­ z ie przeniesie się do ojca, że b racia mogą w R y d ze kończyć girnna- zyum, że siostrzyczki tam znajdą rów nie dobre, j a k w W a rszaw ie, w y­

chow anie. W ięc to było rzeczyw iście szczęście tak ie, o jak iem tylko w m arzeniach myśleć było można! Ojciec, jej stęskniony ojciec, zoba­

czy się znowu otoczonym rodziną... b racia w yrw ani zostaną z pośród przyzw yczajeń i znajom ości w arszaw skich. M oże powoli opadną ich fałszyw e w stydy, na k tó re chorowali. B óg je s t dobry i na św iecie po­

czciwym ludziom dopraw dy dobrze!

P o b ie g ła do S kierczyny i w zapale w ielkiej radości u k lęk ła przed nią, żeby je j opowiedzieć cale swoje szczęście.

Szczęśliw szym jeszcze od niej, je ż e li to podobna, czuł się Ju liu sz . J e g o zabiegi odniosły nagrodę, za jego przyczyną się stało, że A lina p ła k a ła te ra z łzami w ielkiej radości.

P o sta n o w iła przez św ięta zostać w Z bruczu. C hciała potem do­

piero pojechać do R ygi, gdy je j ojciec ju ż tam będzie.

Ż y ła tera z w ciągłym zachw ycie. U k ład a ła tysiące p rojektów , a z jej tw arzy bil blask w ew nętrznej bezm iernej radości. M u siała sobie pow tarzać, że to była praw da, że połączenie ojca z rodziną było już ty lk o kw esty ą czasu. W y g naniec ukochany wróci i będzie go miała blizko, szczęśliwego i spokojnego. S taw ał je j te ra z często w oczach, jak im go zostaw iła ra z ostatni: p o starzały , w ybladły, ze źle u k ry w a n ą w ielką tęsk n o tą za tym i, k tó ry ch nieprędko zobaczyć się spodziew ał.

Musi tera z odmłodnieć, odżyć, pozbyć się bolesnych zm arszczek na nie­

gdyś ta k jasnem czole, tych zm arszczek, z k tórych w yg ląd ała nie ty le staro ść, co tro sk a. Z w szelką tro sk ą dla niego precz! C órka n a js ta rs z a będzie zaw sze stać m iędzy tro sk ą a nim. B ędzie m iał wkoło siebie dzieci, k tó re w ypiastow ał, będzie m iał sw ego w iuta, ja k n azyw ał p rz e­

byw anie w pokoju dziecinnym . A lina znowu u jrzy swoje dw ie sio­

strzyczki usadow ione na kolanach ojca, a do tego całego szczęścia będzie dokładać swój zarobek. N iech ja k daw niej oczy ojca spoczy­

w ają na w ystrojonej m atce i niech całej tej pom yślności nie b ra k u je naw et opraw y kom fortu. M atk a przypom ni sobie m azurki i n o k tu rn y C hopina, k tó re zarzuciła, i po obiedzie ojciec siedzący w fotelu słu ch ać

(13)

będzie-znow u ulubionej m uzyki, odpoczyw ając po pracy, przy k tó rej nigdy się nie oszczędzał i oszczędzać-by się nie potrafił.

— K to się dla ojca tw ego p o sta ra ł o tę tranzlokacyę? — sp y ta ła S kierczyna.

— O ile wiem, nie s ta ra ł się nikt. Oceniono zapew ne poprostu p racę i zasługę, lub może zapotrzebow ano usług zdolnego człow ieka.

D opiero lis t w yjaśnił w szystko. A lina rozprom ieniona i drżąca ze w zruszenia b iegła szukać Ju liu sza.

— J a k to ? — zaw ołała — to pan? to pan? Powinnam była się do­

myślić! W ięc pan w P etersb u rg u pracow ał dla ojca mojego, a ja , nie­

w dzięczna, posądzałam , że się pan za posagiem ogląda! Czem my się wywdzięczymy? Ali, żebym mogła, żebym mogła co dla pana!

Ju liu sz uśm iechnął się sm utnie.

— T a k a u sługa prosta! — odparł — pani by podobną oddała k a ­ żdemu! D opraw dy, mój czyn nie w a rt wspomnienia!

— K iedy pan tak sądzi, przeczytam panu list ojca, któ ry otrzyr- małam w tej chw ili.

C zytała, podnosząc co chw ila na Ju liu sz a oczy wdzięczności peł­

ne. S ta n ia rsk i p isał ja k człow iek, któryby po długich ciem nościach w ięzienia wyprow adzonym zo stał na św iatło słoneczne. W reszcie czy­

ta ją c a doszła do następującego ustępu:

„ Radość moja nie była-by zupełną, gdybym m usiał przew idyw ać, że ty, mój aniele, nadal w obcym domu zostaw ać będziesz. W iem , że ci w nim doskonale, ale nam byłoby źle bez ciebie, a i ty, dziecko, tę ­ sknisz. U przedź więc pana Prędow icza, że w rócisz do rodziców , i proś go, by zaraz o kogoś na tw oje miejsce się sta ra ł. I j a , i m a tk a będzie­

my woleli gorsze m ieszkanie i jedzenie, gorszą służbę i w ielką oszczę­

dność z tobą, niż w szelką wygodę i zb y tek bez ciebie!"

A lin a urw ała. J a k ie ś poruszenie się Ju liu sz a spraw iło, że spoj­

rz a ła n a niego. D o strz eg ła na jeg o tw a rz y w ielkie w zruszenie, ta k i ból i ta k ą bladość, że nie cz y ta ła dalej. P rz e z m gnienie oka wydało jej się, że ten człow iek kona. M iał wlepione w nią oczy nieprzytom ne, mówiące o niezm iernem cierpieniu. Co mu się stało? A le w zruszenie to trw a ło chw ilę tylko. Spiesznie spuścił oczy zaw stydzone, rum ieniec za stą p ił bladość na jeg o obliczu. U sta jego szepnęły:

— To nic, to nic, proszę mi darow ać...

T eraz A lina nie odryw ała oczu od niego. P odejrzenie nagłe, świadom ość, B óg wie skąd przychodząca, w strząsn ęły nią do głębi i przejęły przerażeniem , k tó re miało w sobie przym ieszkę rozrzew nie­

nia. N ie p y ta ła o nic, ty lk o przez tę chwilę, w k tó rej Ju liu sz p rz estał panow ać nad sobą, pow staw ało w jej duszy św iatło coraz w yraźniejsze,

(14)

rozciągające się te ra z ju ż i (lo przeszłości, do rozm aitych, mniejszej i w iększej doniosłości, faktów .

Ju liu sz w szakże był ju ż spokojny, tylko zim niejszy i szty w n iej­

szy niż przedtem . A ni jednem słowem nie dotknął p ro je k tu S ta m ar- skiego zab ran ia córki napow rót do rodziny. N ie żądał skończenia listu, któ ry doczytanym przez niego nie z o sta ł ju ż nigdy, pomimo, że z a w ie ­ ra ł doniesienie, iż ojciec A lin y m iał zam iar w stąpić do Z brucza, w przejeździć z K ra sn o w o sto k u do R ygi. C hciał co prędzej i osobiście podziękow ać S k ierce za jeg o s ta ra n ia uwieńczone takim św ietnym skutkiem .

— W ybaczy pani — rz e k ł Ju liu sz chłodno — go sp o d arsk a p ra ca, to ta k i nudny d ep tak , w którym chodzić trz e b a bez w ytchnienia. M nó­

stw o drobnostek, k tó re zab ie rają cały czas!

A lin a b y ła p rzy k u ta do miejsca. Z asło n iła oczy rękom a, ja k gdy­

by chciała nie p atrzeć na przedm ioty zew nętrzne, by tern lepiej w idzieć to, co się działo w je j duszy. C zuła te ra z z siłą niem ylącej intuicyi, w ied ziała, że Ju liu sz j ą kocha. O dbudow yw ała w myśli całą h isto ry ę zerw an ia z K ocią, przeżyw ała na nowo w szystkie przejścia, k tó re do­

tąd w fałszyw em św ietle je j się przedstaw iały.

O ddychała ciężko. Świadomość m iłości Ju liu sz a sp ad ła na nią ta k niespodzianie, że się jeszcze z nią oswoić nie m ogła i nie by ła w stan ie ro zp atrzy ć się we w łasnych uczuciach. W ied z iała tylko, że j ą spotyka coś straszn eg o , coś, co dotychczasow e je j życie całkiem zm ie­

nić musi.

— Mój Boże, mój Boże! — szeptały je j pobladłe usta.

D a ły się słyszeć k ro k i w przyległym pokoju. A lina uciekła, ja k gdyby nie chciała być zła p a n ą na gorącym uczynku, ja k gdyby p o trze­

bow ała się sk ry ć i unieść z sobą coś, co podpatrzyć m ogły oczy cudze...

M ięcia była w pokoju szkolnym , więc w sunęła się w najciem niejszy k ą t w łasnej sypialni, by tam zostać sam na sam ze sw oją myślą. S z a r­

pał nią nieznośny niepokój, p rz estrac h , a jednocześnie ja k a ś w dzię­

czność i rozrzew nienie. N ie p otrzebow ała ju ż żadnych objaśnień. C ała p ra w d a s ta ła przed nią ja s n a i prosta. Ju liu sz nie mógł myśleć o m ał­

żeństw ie z nią i d lateg o u sta jeg o pozostaną na zaw sze niem e, ale n ie­

mniej serce jeg o do niej należało i żadna z ty c h dziedziczek, k tó re w k arn aw ale oglądać jeźd ził, nie za ję ła myśli je g o ani n a chwilę. T en człowiek obow iązkow y i silny, ten je j przy jaciel, kochał ją! P ra w d a ta, coraz w yraźniej w je j umyśle się g ru n tu jąc a, do tego stopnia odjęła je j możność spokojnego rozm ysłu, że, uaw pól przytom na, ścisk ając dłońmi skronie, p o w ta rz a ła ty lk o ja k skargę:

— Boże, Boże!

(15)

P o ra z pierw szy m usiała M iecie uwolnić od lekcy:, bo czuła, iż nie będzie w stanie spokojnie oddać się nauczaniu. P u lsa je j biły, ja k młotem, z najw yższą trw o g ą m yślała, że będzie m usiała p rzy stole usiąść naprzeciw Ju liu sz a i udaw ać, że się nic nie zmieniło, że w sz y st­

ko było ja k dotąd, że była spokojną, wesołą i szczęśliw ą, ja k w czoraj.

U siłow ała zapanow ać nad sobą, p o w tarzała sobie, że m usi znaleźć siłę, że będzie m iała odwagę, że spojrzy Juliuszow i w oczy ze spokojem zupełnej niewiadomości; w szakże gdy się ca ła drżąca zn alazła w stoło­

wym pokoju, gdy poczuła spoczyw ający na sobie w zrok Ju liu sz a , c z e r­

w ieniła się i bladła naprzem iany, pow ieki zaś je j zdaw ały się być z ołowiu. Pomimo usiłow ań nie b y ła w stanie podnieść ich w górę.

— Czy chora jesteś, moje dziecko? — sp y ta ła zaniepokojona jej wyglądem S kierczyna.

To odezw anie się dopełniło m iary zm ieszania Aliny.

— C hora je ste ś, widzę to — mówiła pani domu — masz dreszcze i gorączkę, ziębi cię chwilami, to znowu je ste ś rozpalona... trze b a że­

byś się zaraz położyła, To może być influenza, naw et niezaw odnie je s t influenza.

— Pójdę, jeżeli pani pozwoli.

— L eontyno, odprow adź A linę do jej pokoju i daj jej bzowego k w iatu na poty.

— To niezaw odnie influenza — mówiła S k ierczy n a do syna, gdy L eo n ty n a z A liną były za drzw iam i. — To ta k i c h a ra k te r tej choroby, że w ybucha ona gw ałtow nie od razu i czasem p rz estrasz a bardzo silną gorączką.

J u liu sz znał m atkę i w iedział, że w idziała zw ykle we w szyst- kiem to, co w idzieć chciała, i że raz sobie co pow iedziaw szy, nie łatw o z tego rezygnow ała. On m iał przekonanie, że A lina b y ła zdrow a i że je j zm ieszanie pochodziło z jak ieg o ś m oralnego powodu. M ilczał, p rz e­

chodząc w ew nętrznie w szystkie udręczenia tych, co pragnąc nieść po­

ciechę ukochanej istocie, uczynić tego nie m ają praw a.

A lin a m usiała w ytrzym ać w szystkie troskliw ości L eontyny, w szystkie je j z a p y ta n ia i czułości, k tó ie ją w tej chw ili drażniły. P r a ­ g n ęła zostać sama, u k ry ć głow ę w poduszkę i m yśleć, myśleć bez koń­

ca nad swojem odkryciem , a m usiała pić ja k ie ś słodkie i ckliw e leki i słuchać o najdroższym przyjacielu, k tó ry tam daleko tęsk n ił i w zdy­

chał. L eon ty n a chciała zostać noc całą przy niej, ale A lin a w yprosiła sobie nakouiec swobodę. Z o stała zupełnie sam a. Z ab ran o jej n aw et M iecię, bojąc się zarazy. W ted y bezsenna, z otw artem i w śród ciem no­

ści oczyma, poczęła rozm yślać i przyszło je j do głow y, że w szystko było może jed y n ie dziełem je j w yobraźni, że i ona, ja k L eo n ty n a , tę całą miłość „najdroższego przyjaciela" zbudow ała w chorej w yobraźni

(16)

w łasnej. M oże to było w łaściw ością położenia, że nauczycielki fa n ta - zyę w łasną b ra ły za rzeczyw istość. W szak gdyby zapytano, na czem opierała swoje przypuszczenia, m usiała by, ja k L eontyua, nie mieć do przytoczenia ani jednego słow a, dowodzącego miłości Ju liu sz a . W ięc może to było złudzenie i m ary przedw cześnie i bez je j w iedzy przycho­

dzących tęsk n o t staropanieńskich? W tej chwili S k ie rk a dla niej był zupełnie tern samem, co najdroższy p rzyjaciel L eontyny: człow iekiem okazującym żyw ą p rz y ja źń , którego się z tego powodu pom aw ia o mi­

łość. W ięc ona z tą g o rączk ą p rz estrach u i niepokoju, k tó ra je j oczom sen odbierała, była może rów nie śm ieszną, ja k biedna L eo u ty n a ze sw ą pew nością, iż kochaną była. J e d n a m ilczenie młodzieńca p rz y p isy w ała przeszkodom m ajątkow ym , d ru g a sieci in try g rodzinnych, obie zaś były wykolejonem i isto tam i, widzącemi miłość w każdem żyezliwszem spojrzeniu męskiem, w każdym uśmiechu uprzejm ym. A li, żeby ona m iała obok siebie kogo, coby je j pow iedział praw dę, choćby najbardziej gorzką i bezw zględną! coby je j w yobraźni w zburzonej w ym ierzył chłostę zdrow ego oburzenia i trzeźw iącego gniewu! C hłostę tę w y ra ­ źnie poczuła, gdy sobie w yobraziła, ja k b y się Ju liu sz śm iał szydersko, gdyby się domyślił, że ona ta k bardzo się b a ła m iłości jeg o —n ie istn ie - jącej.

B y ł to pewien rodzaj tryum fu dla S kierczyny, gdy w ezw any n a ­ za ju trz lek arz, w yjąw szy z pod pachy A liny term om etr, sk o n stato w ał lek k ą gorączk ę i mógł poczciw ej, będącej istnym portem dla lek arzy influenzy, przy p isać niemoc p acyentki. S kierczyna, pomimo siły ducha niezw ykłej, nie um iała się oprzeć bardzo zw yczajnej słabości w y g ła ­ szania często z pewnem zadowoleniem, choćby chodziło o nieszczęście w łasne lub bliźniego: „A co, nie mówiłam?" I tera z w ykrzyknikiem tym p rz y ję ła w yrok le k a rz a . W istocie w ydało je j się. iż w szystko było w porządku, skoro było tak , ja k to ona przew idziała. A linę w cierpieniu pocieszyła też najpierw słowami: „ J a to zaraz w czoraj pow iedziałam ." D ziew czyna w szakże nie p o trzebow ała pociechy. J e ­ dyna, ja k ie j w tej chw ili doznać m ogła, była to w łaśnie ta odrobina gorączki, pozw alająca w ytłóm aczyć je j usunięcie się od pracy i domo­

wego kółka, zebranego przy stole. B yła w ciągłej ro z te rc e sam a z so­

bą. Zim ny rozsądek i p rz y k ła d L eontyny nakazy w ały je j odsunięcie od siebie przypuszczenia, że Ju liu sz j ą kochał; ja k iś w ew nętrzny głos, k tó ry ona b ra ła za podszept chorej w yobraźni, w pajał je j prześw iad ­ czenie, że ro z sąd ek się mylił. J e ż e li je d n a k tak było, to ona tu, do tego domu, sprow adziła nieszczęście. Ona, k tó ra p ra g n ęła dobra, sta ła si§

przyczyną praw dziw ej klęski dla s ta re j, znużonej życiem kobiety, k tó ­ rej usta n aw et śm iać się zapom niały, i dla tego m łodzieńca, którem u oddała przyjaźń tak żyw ą, że gotow a była dać je j św iadectw o n a jtru -

(17)

dniejszem choćby poświęceniem. Tymczasem w p lą ta ła się w jeg o istnienie, znacząc je w a lk ą i cierpieniem , ro z ry w ają c daw niej przez niego naw iązane w ęzły. I na tam tą dziew czynę, k tó ra była w swojem praw ie, z je j powodu padł cień niesłuszny. W szystkie zazdrości i gn ie­

wy Koci nie były śmiesznem uroszczeniem, ale ra cze j bystrością w zro­

ku, gdy ona, A lina, była ślepa i naiw na, ja k dziecko. P rzy jęto j ą tu i przytulono, uczyniono ją praw ie członkiem rodziny, a ona, bez złych chęci w praw dzie, s ta ła się w rzeczyw istości żmiją, w y g rzan ą na łonie.

S kierczyna, od jakiegoś czasu, mówiła je j „ty", używ ała naw et czasem, odzyw ając się do niej, zw rotu „moje dziecię", a ona by ła tu w ichrzy- ciełką spokoju i sum ienia, była zaw adą, k tó ra za trzy m ała nagle n a tu ­ ra ln y i pom yślny bieg rzeczy. Gdyby nie ona, Ju liu sz w tej chw ili byłby może szczęśliwym człow iekiem , bez g rosza długu, bez tych nie­

znośnych ciężarów , k tó re mu spokój zatru w ały . Z apom uiał-by o n ie­

sm aku, którego doznaw ał wobec sk a rg i obelg w ierzycieli, odpoczął-by po życiu pełnem mozolnego a mało skutecznego trudu. A może nie­

szczęście, k tó re ona tu wniosła, rozciągało się i dalej, może wchodziło do niejednego domu, do niejednej rodziny, której całe mienie utopione było w zaw ikłanem paśmie interesów Z brucza. O na dotąd, w idząc ile Ju liu sz a kosztow ał stosunek z w ierzycielam i i odw iedziny każdego z nich, bezmyślnie, po dziecinnemu niecierp iała tych ludzi. N ie ro zu ­ m ując uad przyczynam i, m iała żal do tych naw iedzających Z brucz nie­

miłych gości, u ty sk iw ała w duchu na tych n atrę tó w i gburów. T eraz gdy przypuściła, iż je s t może przyczyną mimowolną, a jed n ak rz e c z y ­ w istą, tych ciężkich stosunków, uczucie spadającej na nią odpow iedzial­

ności przyniosło je j trw ożną potrzebę uprzytom nienia sobie ta k ż e in ­ teresów tej g rupy ludzi, do których m iała dotąd ty lk o żal za to, że J u ­ liuszow i życie zatruw ali. M oże tam , w łonie tych nieznanych rodzin rozg ry w ały się też d ra m a ta z powodu niemożności odzyskania uw ie­

zionego k apitału: może się rozryw ały ja k ie zw iązki, może cierpiały ja k ie m oralne interesa? I tem u w szystkiem u była w inna ona! A le po­

n ad te w yrzuty w ypływ ał jeden, najcięższy, ten, przy którym serce je j żyw ą krw ią broczyło: zabranie spokoju i szczęścia człow iekow i, dla którego po szczęście i spokój gotow a była pójść przez ogień i wodę.

Po ciężkich chw ilach cierpienia, przy myśli, że Ju liu sz j ą kochał przychodziły je j znowu w ątpliw ości co do teg o odkrycia. M oże się m yliła, i to całe w zburzenie, którego dośw iadczała, było po prostu śm ieszne? A le co tam śmieszność! W szak tu chodziło tylko o Ju liu sz a i trz e b a było raczej stanąć na stanow isku obwinionej, niż iść drogą bezm yślności i naiw nej tym czasowości. Chociaż w ątpiła, trze b a było postąpić tak , ja k b y ju ż wątpliw ości nie m iała. W ięc może pow inna b y ła opuścić Z brucz natychm iast? P o sta n o w iła w strzym ać się z decy-

(18)

zyą aż do przy jazd u ojca. P a rę tygodni zw łoki w tym razie ju ż nic nie znaczyło.

R a z stanąw szy na stanow isku silnego przedsięw zięcia tego, co dla J u liu sz a uajlepszem być mogło, A lin a w róciła do obowiązków sw o­

ich. N ie b y ła m arzycielką. J e j e g z a lta c y a b y ła polotem uczucia, nie fa n ta z j owaniem w yobraźni, nie z a p rz ą ta ła więc je j głow y i zo staw ia ła j ą trze źw ą do czynu. Ju liu sz u jrza ł ją pobladłą trochę po bezsenności i gorączce, lecz ju ż spokojną i nie spuszczającą oczu przed jeg o w zro­

kiem. W ydało mu się tylko, że była pow ażniejsza i mniej mówiąca, niż daw niej.

W k ró tc e je d n a k A lina przek o n ała się, że b y ła zbyt szczerą, zbyt praw dom ów ną na to, by p rzy podejrzeniach, ja k ie się w niej zrodziły, daw ny je j stosunek z Juliuszem mógł trw a ć niezm ieniony. M ów iła do­

tą d z młodzieńcem o w szystkiem , ja k z bratem . Z n a ł w szystkie jej nadzieje, w szystkie uczucia, w szystkie poglądy, a te ra z nagle m usiała zam ykać przed nim w duszy to, co było dla niej udręką najw iększą.

W yrodziło się w niej wobec J u liu sz a pew ne skrępow anie, pew na nie­

śm iałość i nienaturalność. N ie um iała znaleźć w łaściw ego tonu daw nej, ufnej przyjaźni. U daw anie było je j w strę tn e , a ta k usposobieniu jej niew łaściw e, że się z rolą daw nej swobody b o ry k ała, ja k najm izerniej­

sza z a k to re k prow incyonalnyeh. T a niemożność uchw ycenia w łaści­

wej nuty pow ięk szała je j nieśm iałość i by ła to n ag le inna A lina, k tó rą Ju liu sz śledził w zrokiem badawczym .

— Z achow anie się moje j e s t tak ie, — m yślała dziew czyna — że m ożna-by przypuszczać, iż popełniłam zbrodnię, k tó rej odkrycia się boję.

N ie z d a w a ła sobie sp ra w y z teg o , że to b yła w niej d ziew icza duma i d ziew icza w sty d liw o ść, k tóra przyjm ow ać m ogła sw obodnie i z zapałem przyjaźń m łodzieńca, a le która w obec je g o m iłości czu ła się k w iatem zw ijającym p rzy dotknięciu n iesk a ziteln e listk i.

W ty siączn ych , nieuchw ytnych drobiazgach codziennego ż y c ia , zm iana, ja k a w niej z a szła , uw ydatniała się bez je j w ied zy i w o li. D a ­ w n iejszy stosu n ek czystej przyjaźni, przebyw anie z Juliuszem i szu k a­

nie je g o tow arzystw a, dziś w yd aw ało się jej niedarow aną k ok ieteryą.

O na powinna b yła oddalać go od sieb ie, zaznaczać ja k n ajw ięk szy p rze­

d ział m iędzy nim a sobą.

P e w n eg o dnia, g d y p rzyszedł proponować p rzejażdżkę jej i M ięci, z a c z erw ie n iła się nagle ni z tego ni z ow ego. J ej nie należało zgad zać się na p rzebyw anie z nim całem i godzinam i! R um ieniec, k tó ry ja k p ło­

m ień na sw ej tw a rzy poczuła, p rzyp raw ił j ą o tern w ięk sze zm ieszanie.

C hcąc je ukryć, onieśm ielona, n iew ied ząca co począć, p rzyjęła propo- zy cy ę, a potem, choć w zrok m iała spuszczony, odczuła badaw cze spój-

(19)

rżenie Ju liu sz a , k tó re zdaw ało się przedostaw ać aż do najgłębszych tajn i je j duszy. Co on sobie pomyśli o niej? Ali, w szystko jedno co pom yśli, w szak tu o nią nie chodziło bynajm niej! Ona była bardzo obraźliw a, bardzo drażliw a, ale nie w tak ich okolicznościach. Chodziło je j tylko o niego. On gotów pomyśleć, że je s t przez nią kochanym ,

a w tedy w a lk a dla niego sta n ie się jeszcze trudniejsza.

Za owym pierw szym rum ieńcem dziewiczej w stydliw ości poszły inne. Sam a obaw a zaczerw ienienia się nie w porę w yw oływ ała tę łunę na policzki A liny. P o rum ieńcu następ o w ała zb y tn ia sztyw ność, k tó ra okupić chciała rum ieniec, a sta w a ła się niezręcznościg i n ien atu raln o - ścig. T ę ń ienaturalność ona odczuw ała ja k o fałsz i jak o błgd, on ja k o zagadkę, k tó ra go dręczyła.

— Żeby tylko nie pom yślał, że j a się w nim kocham — m ów iła sobie A lina z trw ogg i z uajw yższem niezadowoleniem z siebie sam ej—

ale przecie on musi czuć, że dla panny, majgcej choć odrobinę godności kobiecej, je s t k ilk a k a te g o ry i ta k ic h m ężczyzn, względem k tó ry ch miłość byłaby dla niej upokorzeniem : ksiądz, lokaj i mgż innej kobiety, skoro z inng ożenić się tylko może.

N a z a ju trz znowu inne myśli obiegły je j zmącony umysł. P odczas spaceru z M iecig dopędził je Ju liu sz , idgcy w tę sam ą stronę. Szedł rozm aw iając z M iecig obok A lin y m ilczącej a w yrzucającej sobie sw oje m ilczenie ja k o n ienaturalność, i zm ieszaną tern, że się bała zm ieszania i niew czesnego rum ieńca. P ostępow ano groblą w śród łąk, obeschłą ju ż brzegam i i d la pieszych nie p rzed staw iając ą już obaw y zam oczenia nóg, ale m ającą środkiem k ału że i m iejsca gdzie trzęsaw isk o p rag n ęło pracę rą k ludzkich zniweczyć. N aprzeciw ko idących je c h a ł jednokonny wózek w yplatany, napełniony kartoflam i. O bok niego szedł chłop w ła ­ pciach, m ały i m izerny, trzym ając lejce w ręku. K o ń wychudzony przez złe zimowisko, z k u d ła tą szerścią, ciąg n ął w ózek z trudnością, sapiąc głośno. N ag le w ózek w jechał w m iejsce trzęsaw e, chłop, czując niebezpieczeństw o, o k ład ał konia batem , ale biedne zw ierzę, po kilku heroicznych w ysiłkach, stan ęło , znosząc baty, lecz nie ru sz ając się z m iejsca. P o parom inutow ym odpoczynku, zaczęło się znowu o k ład a­

nie konia, je g o u siłow ania bezskuteczne, a potem obojętność zupełna na znęcanie się człow ieka.

Ju liu sz i jeg o to w arzy szk i zbliżali się w łaśnie na m iejsce w y p a d ­ ku. Chłop k lą ł po białorusku na czem św ia t stoi.

— A , żeby tę babę! D am j a je j, tylko do domu dopadnę! A h, że też P a n Bóg te baby stw o rzy ł, żeby człow iekow i ś w ia t obrzydzić A to bić, bić i ducha słuchać!

— Co ci b ab a zaw iniła? — za p y ta ł Ju liu sz .

(20)

— Chciałem wzięć w orki na kartofle, to mi nie dała! Mówi: nie na to ja worki p o ła ta ła , żeby ty je kartoflam i rozpychał! A te ra z choć siadaj i płacz! Choć po jednym kartoflu z kałam aszki wynoś! Ż eby b yły w w orkach, to w orki postaw ił-by na ziemi i przeniósł-by po j e ­ dnemu przez błoto, a ta k co? Stój do ju tra ! A , żeby tę babę ja sn e pio­

runy! J u ż jeżeli j a je j dziś w szystkich kości nie poprzetrącam ...

Ju liu sz oględał k o ła kałam aszki, potem wszedł odw ażnie w błoto, ram ieniem podparł w ózek z jednej stro n y , chłop z drugiej, a koń, b ity n a nowo, poczuwszy pomoc, w yrw ał w ózek z trzę saw isk a. Chłop po­

dziękow ał, nizko czapkę zdejm ujęc, potem pojechał dalej, ale był je sz ­ cze pełen żółci względem żony, bo ję na nowo obsypał przekleństw am i i obietnicam i w ygarbow ania skóry, połam ania kości i pow ybijania zębów.

Ju liu sz spojrzał na swoje długie buty zabłocone wyżej k ostek.

— W szak nie wypada, żebym w takim stro ju tow arzyszył pa­

niom? — za p y ta ł A liny.

Ona b y ła zachw ycona jego postępkiem , jeg o dobrocię, jeg o siłę i zręcznościę. Z apom niała o swej nieśm iałości i fałszyw em położeniu.

— O, — zaw ołała śm iejęc się — zasługa może nie być salonow ę, trz e b a je j darow ać, gdy pogardza modę! Co tam oblocone buty, gdy ram ię dało pomoc bliźniemu!

— To b y ła tylko grzeczność dla dam! — odrzekł Ju liu sz . „

— D la nas? — za p y ta ła Mięcia.

— Nie, duszko, dla tej nieszczęśliwej baby, której od p rzekleństw nie uw olniłem ja k widzę, ale może je j skórę ocalę od garbow ania.

— B iedna baba!— rz e k ła A lin a .— K onserw atyzm może je j w yjść n a złe. C hciała ocalić w orki, a n arazi może w łasne plecy.

— W ujciu, żeby on je j nie bił! — zaw ołała M ięcia.

— B ije, bo jego! T ak mi ra z odpow iedziała chłopka, gdym się do k łó tn i m ałżeńskiej w m ieszał i chciałem słabszę przed znęcaniem się silniejszego obronić. To na całej kuli ziem skiej znajom a am bicya ko ­ b iety z ludu, — załatw iać sam ej nieporozum ienia m ałżeńskie, a nie po­

zwolić, by się do nich obcy w trącali. N iek tó re kobiety uw ażaję podo­

bno ra z y przez męża w ym ierzane za dowód jeg o miłości.

— Ja b y m nie kochała tak ieg o męża, coby mię bił! — zaw ołała M ięcia, ale nie rozw inęła dalej swojej myśli, bo j ę zajęło przyciąganie ty c z k ę lilii wodnej, rozkładającej n a bagnie białe listk i swoje.

— A je d n a k to są b o h aterk i — rz e k ł Ju liu sz — tylko kobieta może, w śród najcięższych obelg i razów , myśleć o przebaczeniu. T a, k tó ra cała pokrw aw iona, bronić się je d n a k nie pozw oliła, przebaczyła naprzód, bez ta rg u , w tedy jeszcze, gdy na g rz b ie t jej spadały uderze­

nia. J e j słow a: bije bo jego! w y d a ję się śm ieszne, sam z nich n ieraz

(21)

żartow ałem , ale w tedy, gdy je wym ówiła owa nieszczęśliw a, w ydały mi się wzniosłe! D ziś naw et, po la ta c h kilku, gotówbym w ątpić, czy ona nieszczęśliw ą b y ła. K o c h ała i um iała przebaczać. Oto może r e ­ c e p ta szczęścia dla k obiety w m ałżeństw ie.

— .Ta m iałam przed oczami od dzieciństw a, szczęśliw e, bez jednej chm ury, pożycie moich rodziców, ale recep ta jeg o je s t inna. W szak opow iadałam panu... System mego ojca był ten, k tó ry pan zastosow ał przed chwilą. P rz y wspólnem życiu, on tam , gdzie by ł jak ik o lw iek cię­

żar, podstaw iał zaw sze w łasne, silne ram ię i jeszcze utrzym yw ał, że to drobiazg, że n a to nie potrzeba żadnego w ysiłku, i że dźw igać j e s t w ła ­ śnie samem szczęściem.

— P a n i mi w istocie k re śli obraz cudowny. O jciec pani m iał słu­

szność. D źw igać, może być najw yższem szczęściem, gdy ciężarem są:

ukochana żona i dzieci. T ylko tych życie może zasługiw ać na litość, któ rzy podstaw iają ram ię pod ciężar, dźw igają z mozołem przez la ta całe, w iedząc, że w końcu się okaże, że przez bagno przenieśli w ór p usty.

— O, nie pusty! — zaw ołała A lina. — Pow oli uzbierali w niego ty le w łasnej pracy, tyle zasługi!... W reszcie zn ajdą się w nim przecie:

u kochana żona i dzieci. W sz ak to jeszcze nie wieczór, zaledw ie połu­

dnie, a choć na owem brzem ieniu napisane: „zaciąć zęby i an i pisnąć", w końcu się pokaże, że dew iza była dobra tylko n a początek, że pó­

źniej należy p rzy b rać inną, dewizę mego ojca: „niosąc ciężar, być pe­

wnym, że dźw iganie j e s t najw yższem szczęściem ."

M ówiąc to, A lina zapom niała zupełnie o fałszyw em położeniu, w jakiem się względem J u liu s z a znajdow ała. P rzypom niało go jej spojrzenie tow arzysza, niezm iernie sm utne, spojrzenie człow ieka, k tó ry żadnej przed sobą nie w id ział nadziei. L itość niezm ierna w ezb rała w sercu A liuy. D ziecko przybiegło z pękiem lilii, a ona, układ ając k w iaty , m yślała nam iętnie:

— Pow iunabym go kochać miłością! D laczego mam dla niego tylko przyjaźń, k tó ra pozw ala na rozdział i której listy są w stan ie zastąpić osobę. W olałabym nieszczęśliw ą m iłość dla niego, niż n a j­

szczęśliw sze uczucie dla innego, dla S tefan a S k ie rk i n ap rzykład. N ie może być, by miłość, wzbudzona przez niego, choćby daleka, choćby nie- w yznana, była niczem w je g o życiu. C hciałabym mu ją dać. K ocha go je d n a m atka... m iałby drugie przyw iązanie ta k samo w ielkie, i ta k samo wieczne. M oże przed P anem Bogiem znaczyło-by to coś, że go silnie kochano. M oże-by to było jak im ś okupem, może-by zaciężyło na szali wobec m iłosierdzia Bożego. D laczego więc moje serce nie d aje mu miłości? W sz ak m iało-by do tego praw o. K ochając, nie przenie- w ierzałabym się żadnej przysiędze, nie łam ałabym żadnych ślubów,

2

(22)

nie popełniata-bym grzechu. A że nie w yznała-bym nigdy mej miłości? To i cóż? M ilczała-bym ja k ty le innych. Co to po św iecie serc m iłujących w tajem nicy, tęskniących a zrezygnow anych! D aw ała-bym miłość, nie p y ta ją c co otrzym uję wzajem . P y ta ć o to, to targ! Ż ądać okupu za m i­

łość, to egoizm. K ochać go za jeg o szlachetność, za siłę m ęską, za du­

szę zdolną do poświęceń i nie pytać o więcej!

P ałce je j przeb ierały k w iaty przyniesione przez M iecię, w oczach spuszczonych płonął ogień zapału. M yśl je j u laty w ała n a sk rz y d ła ch ja k ie jś m istycznej eg zaltacyi i znać to było w uduchowionym w yrazie je j tw arzy . B y ła w tej chw ili niezm iernie piękną. C ała je j postać w y­

ra ż a ła dziew iczość, p ro sto tę i polot uczucia. Ju liu sz p a trz a ł na nią z zachw ytem oczu, a jednocześnie z kornem uwielbieniem ducha.

— Z asługiw ał-by na miłość ta k ą , a moje serce dać mu je j nie umie! — m yślała dalej, będąc w łaśnie w jednej z takich chw il, w k tó ­ ry c h eg zaltacy a graniczy z niedorzecznością.

Ju liu sz zaś mówił sobie:

— D źw igać przez całe życie brzem ię najcięższe, ale ją mieć obok siebie!

Szedł koło niej, m ilcząc i p a trz ą c na nią, a w ew nętrznie w ołając ku niej tym głosem, k tó ry się przez u sta nie p rzedostaje, ale w zbiera i napełnia piersi: „ J a cię kocham, kocham!"

I w tej chw ili, widząc je j spuszczone oczy, je j palce p rz e b ie ra ­ ją c e k w iaty , podczas gdy myśl je j była widocznie gdzieindziej, Ju liu sz

poczuł z siłą w yraźnej intuicyi, z przeczuciem ta k dokładuem , że aż przejm ującem do głębi, że ta dziew czyna, p ostępująca obok niego, mo­

g ła go pokochać T rzeb a było tylko w yciągnąć do niej ram iona, w ypo­

w iedzieć głośno to, czein jeg o serce w zbierało. R ozum iał, że miłość byw a w sercu dziew cząt zaczarow aną księżniczką, k tó rą obudzić może jed n o zaklęcie. On te ra z zaklęcie to z n a ł i potrzebow ał je tylko w y­

mówić. Pojm ow ał, że są sta n y ducha, w k tórych uczucie stanęło na ostatecznym sk raju , na tak iej granicy, po-za k tó rą p rz e tw a rz a się ono w inne, i że n a takim sk ra ju znajduje się przyjaźń A liny. P o trz e b a z jeg o strony jednego w yrazu, by się przem ieniła w miłość. O g a rn ęła go szalona żądza w yciągnięcia ram ienia, otoczenia uiem w ysm ukłej, dziew częcej kibici i zaw ołania: „B ądź moją!" W iedział tera z, że nie odepchnęła-by go. P o kw iat, k tó ry trzy m ała w dłoni potrzebow ał ty lk o w yciągnąć rękę, by się s ta ł jego w łasnością, ta k samo, bez w ię­

kszego w ysiłku mógł sięgnąć po je j miłość. O g a rn ą ł go strac h . Z d jął przed A lin ą kapelusz, mówiąc obojętnie:

— N ie mam baby, na k tó rą mógłbym sk ład ać w szy stk ie w iny.

Sobie samemu czynić m uszę w yrzuty, gdy mię n ap a d a chw ila lenistw a.

N ie mogę sobie pozw alać na sp acery z damami, gdy roboty w iosenne

(23)

w najlepsze zaczęte. M uszę przyśpieszyć kroku. Z obaczy pani o ile prędzej brony na łące poruszać się będą, gdy j a się do nich zbliżę...

Czasam i, gdy zostaw ali na chwilę sam i z Juliuszem , A linie się zdaw ało, że on niezw łocznie odwoła się do przyrzeczeń szczerości, k tó ra m iała być nieodstępną tow arzyszką ich przyjaźni, i że z a p y ta w imię tej szczerości, dlaczego od jakiegoś czasu A lina b y ła inną, niż daw niej, i co było przyczyną zm iany je j obejścia się i postępow ania.

Co ona mu odpowie? S zukała w swej głow ie jak ieg o ś w ybiegu, a czuła, że kłam stw o będzie je j niemożliwem. O baw a pytania, które, ja k je j się zdaw ało, miało w ybiedz z u st Ju liu sz a , sp ra w iała, że nieznośne zm ie­

szanie ogarniało j ą i zab ierało zupełnie daw niejszą je j swobodę.

— On gotów przypuścić, że się boję pozostać z nim sam na sam! — m yślała przy tein z rozpaczą.

W tak ich chw ilach Ju liu sz w ystaw iony byw ał na pokusę, do zw alczenia której nadludzkich sił trz e b a mu było, bo glos w ew nętrzny, te n którem u się ufa, gdy się w nas odezwie, w ołał w yraźnie: M iłość je j weźmiesz, ja k owoc dojrzały, byłeś chciał, byłeś w yciągnął rękę!

"Wtedy Ju liu sz sta w a ł się surow y i tw ard y , czasem szyderczy, i powie­

dziaw szy parę słów zim nych a n aw et ostrych, uciekał, bojąc się s a ­ mego siebie.

C zasem , w sam otności, pokusa w ra cała mu pod formą niebezpie­

czniejszą może. Mówił sobie, że pragnienie szczęścia j e s t uczuciem godziwem, skoro je B óg złożył w naszej duszy, że daw niejsze jeg o cele były dobre dopóty, dopóki go nie z a b ra ła silniejsza nad w szystko n a­

m iętność. W reszcie, co k to może mieć do zarzucenia człow iekowi, k tó ry chce na całe życie zaprządz się w ciężkie jarzm o i dobrowolnie w y rz ek a się spokoju na zaw sze. W eźm ie A linę za żonę i będzie szczę­

śliw y po swojemu. Ic h połączeniu się nie będą tow arzyszyć ogromne k u fry z w ypraw ą, p ak i z meblami, nowe ekw ipaże i cugi. Życie ich popłynie zupełnie ta k , ja k płynie w tej chw ili, tylko, że on j ą sobie zabierze i z tej rozkoszy oczu i duszy swojej uczyni sw oją własność.

To z jeg o stro n y nie będzie osłabieniem się, ale dodaniem sobie siły, bo w tedy mogą najsroższe burze szaleć w koło niego, a on im staw i pogodne czoło. K ażdem u p o trzeb a m ałego k ącik a, k tó ry -b y był jeg o w łasnym św iatem , jeg o w łasnem szczęściem, inaczej człowiek m arnieje i w ysychają w nim źródła uczuć najszlachetniejszych.

T akie byw ały m yśli S k ie rk i, podczas gdy z w ieczora, pomimo zm ęczenia, usnąć nie mógł i gdy marzeniom jeg o ostrogi dodawało go­

rączkow e rozbudzenie nerw ów . K ied y zaś do jego sypialni z a jrzał dzień ze sw oją trzeźw ością, kiedy prom ienie wschodzącego słońca wo­

łały: „Jam je s t ju trz e n k a całodziennego znoju", w tedy Ju liu sz zry w a­

ją c y się na rów ne nogi mówił sobie:

(24)

— T w oje myśli w czorajsze, to był szal! S trzeż się! N ieraz ludzie chw ilę szału biorą za w skazów kę w życiu i podług niej u k ła d a ją sw oją przyszłość. W y ra s ta ją z tego błędy i nieszczęścia, t dzieje się w tedy w edle słabości ludzkiej, nie w edle ludzkiej siły. K ochasz ubogą, to ci wolno. A le żenić się z ubogą nie masz praw a. K to się żeni, musi m y­

śleć o dzieciach. S kąd weźmiesz n a ich w ychow anie? S k ąd w eźm iesz na utrzy m an ie rodziny? N ie m asz środków na opłacenie m am ek, nia- niek, doktorów , bon, nauczycieli... T w oja żona byłaby nieszczęśliw a, gdyby dzieciom z a b ra k ło nauki, opieki, k u ra cy i, pobytu nad m orzem , w górach i tych w szystkich troskliw ości, tego ra to w a n ia zdrow ia, k tó re się dzisiejszym m atkom w y d aje niezbędnem . A gdyby przyszły la ta nieurodzaju? W te d y przy zw iększonych w y d a tk a ch m usiałbyś się stać nędzarzem , co g o rsza, m usiałbyś się sta ć nieuczciwym . W końcu sprzed aż ziem i sta ła -b y się nieuniknioną i to, coś p rz y sią g ł ocalić, przeszło-by w ręce obcego. A coby się stało ze szczęściem tw ej żony, gdyby u jrz a ła swoją rodzinę w nędzy? W sz a k ojciec je j może znow u stracić m iejsce. W ted y ona, p rz e k u ta do ciebie, niem ogąca pracow ać n a ukochanych, obarczona w łasną rodziną, p rz ek lin ała-b y dzień, w k tó ­ rym swój los z twoim połączyła. A nużby t a ukochana żona tw oja o k a z a ła się być jed n ą z dzisiejszych, od chw ili m ałżeń stw a w iecznie chorych kobiet? G dyby ci kazano wozić j ą co rok do wód, a ty b y ś to m usiał czynić kosztem tw oich w ierzycieli, nie płacąc im procentu, lub m usiałbyś sobie powiedzieć: ona je s t chora, a ja nie mam p raw a w ydać ani jednego ru b la na je j leczenie, bo inaczej stałbym się nieuczciw ym , niew ypłatnym . C zy je s t sza ta n -k u siciel bard ziej w ym ow ny niż m iłość, k tó rej sum ienie i rozum zakazuje, a ku której rw ie się dusza? A le p a ­ m iętaj, że to szaatan-kusiciel i choć za g arn ie ou tw oje serce chw ilam i, je d n a k ty mu się oprzeć m usisz, je ż e li nie chcesz zdradzić teg o , d la

czego ży łeś dotychczas.

Znow u telegram do A lin y , ale tym razem p rzyjęty okrzykiem radości:

„Iw an ow sk , w yjeżdżam , ojciec."

A lin a zapom niała o w szy stk iem innem, prócz o tern, że jej ojciec b y ł w drodze, że jec h a ł ku niej, że zob aczy go za d w a dni. N ie m ogła spać, n ie m ogła je ś ć z rad ości i oczekiw ania. H eroicznym w y siłk iem w oli zm uszała się do odbycia lek cy i z M iecią. P o tem b rała dziecko za rękę i szła w pole lub do lasu, bo jej n o g i p otrzeb ow ały g d z ie ś iść, n ie m ogły zn ieść spokoju. M y śli w y b ie g a ły n ap rzeciw w ygn ań cow i, k tórego rok c a ły nie w id ziała, w ięc się z a g łu sza ła ruchem na św ieżem p ow ie­

trzu, k tóry jej d aw ał złudzenie ja k ie g o ś w oczek iw an iu jej postępu,

(25)

ja k ie g o ś przyśpieszenia chw ili, w yglądanej z niecierpliw ością, i sk ró ­ cenia w lokącego się, ja k dziad, czasu.

— Idźm y drogą wiodącą do Z ubiszek — m ówiła do M ięci.

A gdy się na niej znalazły, m yślała, uśm iechając się, a jed n o cze­

śnie czując Izy n apływ ające do oczu:

— Tędy będzie jech a ł... tu mu się pokaże Z brucz... dom, w k tó ­ rym m ieszkam ... O, ja k i będzie szczęśliwy, myśląc, że mię za chw ilę zobaczy!

P oczęła na drodze, ile sił, zbierać i odkładać na bok kam ienie, k tó re na litew skich gościńcach i ścieżkach w y ra s ta ją z pod ziemi, po­

mimo n ajstara n n iejszeg o naw et ich u p rz ątan ia.

D laczego pani te kam ienie zbiera? — p y ta ła M ięcia zdziw iona.

Żeby mój ta tu ś m iał rów ną i nie trz ę są c ą drogę.

M ięcia z a b ra ła się do pomocy. Obie u kładały po bokach k am ie- m e> a w umyśle dziecka poczęło m ajaczyć ja k ie ś porów nanie, ja k a ś tę sk n o ta za takiem umiłowaniem , ja k ie przeczuw ało w sercu A liny.

— D laczego mnie nigdy na myśl nie przyjdzie uprzątać z k a ­ m ieni drogę, k tó rą je ź d z i mój papa? — m yślało, podnosząc na A linę sw oje w yblakłe oczy.

Wieczorem, przy kolacyi, było tak śpiące, że to zwróciło uwagę Skierczyny.

— M ięciu — rz e k ła — w szak ty śpisz w najlepsze!

— N ie, babuniu, ale jestem ta k a zmęczona! Ż eby babunia w ie­

d ziała , cośmy z panną S ta m a rsk ą kam ien i z drogi uprzątnęły!

To w asza praca? — zaw o łał J u liu sz .— N ie w iedziałem , co zn a­

c z ą te kam ienie w zdłuż pola ułożone.

Ż eby ta tu ś panny S ta m a rsk ie j m iał rów ną i n ietrzęsącą drogę.

Ju liu sz sp o jrzał na A linę z w yrzutem .

— To zupełnie do p an i podobne — ozw ał się. — D rogi oczyszczać z kam ieni, nie bacząc na zmęczenie... nic nie jeść, nie spać i zbierać kam ienie godzinam i całemi.

A lin a śm iała się, choć z je j prom iennych oczu w yglądało w ielkie . rozrzew nienie.

N ie jestem w cale zm ęczona — rzekła. — N ie spać z radości, to bardzo zdrow o, a ta k ie zbieran ie kam ieni z drogi, k tó rą ma p rz y ­ być ojciec, to praw dziw a kuracya.

N a bladą tw a rz S k ie rcz y n y w ybiegł rum ieniec. S chyliła czoło n ad talerzem , a serce jej m acierzyńskie za la ła zazdrość. O na nie była ta k kochaną, ja k ten ojciec, na k tó reg o przyjęcie prześliczne, w ypie­

szczone ręce córki usuw ały z drogi kam ienie. O na synowi oddaw ała k ażd ą chw ilę swego czasu, każdą swoją myśl, żyła w yłącznie dla niego, a on po roku rozłączenia z nią p rz y ją ł-b y zapew ne je j pow rót spokoj-

Cytaty

Powiązane dokumenty

Co się tyczy imienia Alexandre (po polsku Aleksander): posiada ono dziwne i, na pierwszy rzut oka, nie mające bezpośredniego związku z imie- niem zdrobnienie: Olek, lub bardziej

Pisząc o „wymogu Jodkowskiego ” (podoba mi się ta terminologia!) Sady cytuje moje słowa: kreacjoniści powinni „nie tylko wykazać, że tam, gdzie wprowadzają

13. Koła samochodu jadącego z prędkością 80 km/h mają średnicę 75 cm. Koła samochodu jadącego z prędkością 80 km/h mają średnicę 75 cm. Samochód ten hamuje jednostajnie,

Pamiętajcie, że jest to praca grupowa, więc dobrze ją sobie zorganizujcie, szczególnie czas pracy - może już po kilku obliczeniach warto zastanowić się nad punktem 2..

Słowa kluczowe Lublin, PRL, dzieciństwo, nauka w szkole, cegielnia Rekord, praca w cegielni, projekt Lubelskie cegielnie..

szać jego czarne myśli. W yobraźnię miał jeszcze pełną jej obecności, blasku jej spojrzenia, jej głosu. Nie mógł już pragnąć nieistnieć, bo umarli nie widzą,

ków ekonomicznych i społecznych na kresach%i wreszcie do zacieśnię-.. nia węzłów, trzymających K ozaczyznę przy Polsce, nie mogło przyjść inaczej, jak przez

tissim o, animo officiosissimo. pilnie oddaw szy.. N ie onego św iata obyczaje. P odszaleć musi rozum, potem do siebie przychodzi. przedsie rw iesz, jako