• Nie Znaleziono Wyników

Odrodzenie : tygodnik. R. 2, nr 28 (10 czerwca 1945)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Odrodzenie : tygodnik. R. 2, nr 28 (10 czerwca 1945)"

Copied!
8
0
0

Pełen tekst

(1)

ODRODZENIE

T Y G O D N I K

Rok II Kraków, dnia 10 czerwca 1945 r. Nr 28

WŁODZIMIERZ MICIIAJŁOW

W sprawie wolności nauki

H asło wolności nauki, wolności pro w ad zen ia p ra c naukow o -b ad aw czy ch i ogłaszania ich w yników — to jed en z n ajb a rd z ie j b ezspor­

nych i nie budzących zastrzeżeń p o stu lató w postępow ej m yśli. T ra d y cja jego sięga czasów S o k ra te sa i trw a poprzez dzieje m yśli lu d z­

kiej.

S p ra w a sam a nie je st je d n a k ani prosta, a n i. bezsporna. O kres m iędzyw ojenny i zw ła­

szcza o sta tn ia w ojna dostarczyły obfitego m a ­ te ria łu do przem yśleń n a te n tem at.

P rzed e w szystkim — czy przy obecnym s ta ­ nie w iedzy badaw czej, w obec tych w ym agań, ja k ie sta w ia dzisiejsza te ch n ik a b ad ań , n au k a może być całkow icie w olna, w olna w in te ­ graln y m znaczeniu tego słow a?

D aw no m inęły czasy, kiedy w artości n a u k o ­ we tw orzyć m ożna było sp a ce ru ją c w ogro­

dach i g ajach H ellady, a proces tw órczości n aukow ej m iał dw a jedynie ogniw a — m yśl tw órczą i przyobleczenie jej w słowa, k r e ­ ślone n a p ap iru sie lu b pisane rylcem n a t a ­ bliczkach. P ra c a uczonego-badacza naszych czasów, to — poza tw órczym w ysiłkiem m y­

śli — rów nież opanow anie w szystkich, z ro k u na rok coraz b ardziej skom plikow anych i b o ­ gatych n arzędzi w iedzy, to u m iejętność p o ­ sługiw ania się złożoną te ch n ik ą badaw czą.

Są dziedziny tw órczości n aukow ej, w z a ­ kresie k tó ry ch narzęd zia w iedzy są ta k sza­

cowne, że stw orzenie ich przekracza ra m y m o­

żliwości narodów . Uczony, k tó ry zasiada przed najw iększym , a przez to jedynym w swoim ro d za ju teleskopem św iata, którego możliwości tw órcze są przez to zw ielokrotnione — je st w yjątkow ym w y b rań cem losu. Nie znaczy to jed n ak , że hasło w olności b ad a ń nie stosuje się do astronom ów w ogóle. W olność b ad a ń je st w pew nym sensie ograniczona ilością m a ­ te rialn y c h narzędzi w iedzy, ich rozm ieszcze­

niem geograficznym , stopniem Ich upow szech­

nienia. Teleskop, u llra m ik ro sk o p , p rąd n ica wysokiego napięcia, bib lio tek a sp e cja ln a — oto narzędzia, z k tó ry ch k o rzy stan ie m ożliw e je st tylko w w y n ik u selekcji reflek tu jąc y ch na nie badaczy. N ajb a rd zie j a b stra k c y jn e n au k i — ja k czysta m a te m a ty k a lub logika •—

w ym ag ają ta k precyzyjnego narzędzia, ja k li­

te ra tu ra przedm iotu, bib lio tek a sp e cja ln a i to taka, k tó rej sk upienie w ręk u p ry w a tn y m je st p raw ie niem ożliw ością, chyba, że je s t dziełem całego życia ludzkiego.

Je st rzeczą ch a rak te ry sty cz n ą, że nigdy chy­

ba w Polsce nie opracow ano i nie przygoto­

w ano do d ru k u ta k iej ilości podręczników dla szkół wyższych, ja k za czasów okupacji n ie ­ m ieckiej. Czem u to należy przypisać? P o zb a­

w ieni n arzędzi w iedzy uczeni, k tó ry m ode­

b rano w ten sposób w olność pro w ad zen ia b a ­ dań, nie mogli się w yrzec tw órczości n a u k o ­ wej w postaci choćby podsum ow ania i u trw a ­ lenia sw ej w iedzy dotychczasow ej.

K w estia w olności nau k i, to p rzede w szyst­

kim zagadnienie, w czyim rę k u z n a jd u ją się narzędzia w iedzy, k to m a do nich dostęp i m o­

że z nich korzystać.

Z asada w olności p ro w ad zen ia b a d a ń w tej postaci, ja k ją rozum ieli p ierw si jej głosi­

ciele, je st w naszych czasach fikcją, hasłem papierow ym , p a m ią tk ą historyczną. Rów nie archaicznie brzm i za gadnienie wolności p u b li­

kow ania w yników badań. W olność ta bow iem ograniczona je s t istnieniem złożonego a p a ra tu publikacyjnego, k o rzy sta n ie z niego nie jest ła tw e i nie je st dostępne dla każdego.

I w tej dziedzinie kw estia wolności, to p rz e ­ de w szystkim k w estia s tru k tu ry i organizacji.

M ając poza sobą okres zw ycięskiego po­

chodu faszyzm u poprzez k ra je E uropy, tej ostatn iej pró b y zgniecenia wolności w szelakiej i n ajsk ro m n iej n a w e t po jętej, stw ierdzić m u- simy, że w a lk a o w olność nauki, o wolność p ro w ad zen ia b a d a ń nauk o w y ch i ogłaszania ich w yników , m usi być obecnie p o d ję ta z n a j ­ w iększą siłą. W ym aga ona zarazem sp rec y ­ zow ania pojęć.

P rz y k ład N iem iec h itlero w sk ich w ym ow nie dowodzi, że w olność n a u k i m ożna zabić, a sa ­ mo pojęcie spaczyć, że m ożna w strzym ać p ro ­ ces n a ra sta n ia wiedzy, p ozorując zręcznie jego istnienie i trw anie.

Czym była „n au k a n aro d ow o-socjalistyczna", n a u k a faszyzm u, n a u k a rasizm u? B yła bez­

p rzy k ła d n y m fałszem , u b ra n y m w k sz tałty praw d ziw ej wiedzy. B yła p seudonauką, o p artą jedynie n a potędze m ach in y p aństw ow ej opa­

now anej przez ciem nych fanatyków . Rozu­

m iejąc znaczenie nau k i, d y sk o n tu jąc szacunek przeciętnego człow ieka dla niej, hitlery zm zastosow ał i w tej dziedzinie rów nież bez­

w stydne fałszerstw o. O panow anie w szystkich narzędzi w iedzy przez tępych m aniaków , to je d e n tylko z licznych środków , k tó re m iały

w yrugow ać n au k ę p raw d ziw ą — głosicielkę w najlepszej w ierze dociekanej p raw d y o biek­

tyw n ej — i zastąpić ją p seu d o n au k ą faszy­

stow ską. Fizyczne unicestw ienie p raw dziw ych uczonych, fałszow anie faktów , zm obilizow a­

nie b ardziej ro zg arn ięty ch i uległych sobie b ru n a tn y c h urzędników , odkom enderow anie ich do „od staw ian ia" uczonych, zniszczenie w idom ych znaków praw d ziw ej n au k i i jej stro n y d o k u m e n tarn ej przez palen ie książek, to są m etody, k tó re doprow adziły do- skaso­

w an ia nie tylko w olności nauki, lecz nau k i sam ej. O sta tn i e tap tego procesu faszyzacji a zarazem b a rb a ry z a c ji n au k i —■ to „ n a u k o ­ w e" b a d a n ia „uczonych" niem ieckich, doko­

n yw ane n a w ięźniach M a jd an k a i O św ięci­

mia, to p o tw o rn e postęp k i w y tresow anych zbrodniarzy, k tórzy doskonale opanow ali te ch ­ nikę posługiw ania się narzędziam i w iedzy, za­

b raw szy jej ducha, to zarazem —- w skrócie — obraz ca łe j „nauki" faszystow skiej.

Od tej „n au k i" odw racam y się z p ogardą i zgrozą.

To, co się stało, to nie był przypadek, nie był p ostępek jednostek, to był proces, w ynik działan ia system u, w y k w it ideologii, k tó rej szczątki tlą się pod gruzam i Trzeciej Rzeszy, a isk ierk i rozsiane są w szędzie tam , gdzie do­

ta rł p ożar faszyzm u.

W tej „ideologii" tk w i zarodek n iebezpie­

czeństw a, k tó re trze b a w ykryw ać, k tó re istn ia ­ ło i potęgow ało się także w Polsce p rze d w rze - śniow ej.

ARTUR SANDAUER

„ P arc ela cja objęła w szystkie posiadłości ziem skie, zn a jd u ją c e się w obrębie pow iatów m an tu ań sk ieg o i krem ońskiego".

K tóż to pisze? Czy jed en z naszych u ta le n ­ tow anych p ublicystów n a łam ach jednego z naszych poczytnych czasopism ? Nie, to P u - blius A elius D onatus n a łam ach znacznie m niej poczytnej „Vita V ergilii“. L a ta c z te r­

dzieste, w k tó ry ch się ta p a rc e la c ja odbyła, były w tedy zaopatrzone jeszcze w znak m inus.

Słow em , rzecz działa się w dru g iej połow ie I w iek u przed naszą erą, kiedy to późniejszy cesarz A ugust podzielił m iędzy zasłużonych we w ojnie żołnierzy m a ją tk i, położone we W łoszech północnych. P a rc e la c ja dotk n ęła m. in. w łaściciela ziem skiego, k tó rem u na im ię było P ub liu s V ergilius M aro, człow ieka znanego b ardziej z działalności n a 'p o lu lite r a ­ tu ry , niż rolnictw a. O bszarnik ten w bardzo m ałym stopniu zdaw ał sobie w ów czas spraw ę, *' że w łaściw ym jego pow ołaniem je s t u p ra w ia ­ nie poezji, nie zaś żyta. Celem odzyskania m a ją tk u i uzyskania odpow iednich p ro te k - cyj — bez czego n aw e t w heroicznej s ta ro ż y t­

ności n ie mogło się obejść, — pobity poza tym d otkliw ie przez now ego w łaściciela, w yjech ał z ru lo n em w ierszy do stolicy. T ra f zdarzył, że ów czesny m in iste r ośw iaty znał się n a poezji i był m ecenasem nie tylko przez m ałe, ale i przez duże M; zw ał się bowiem M aecenas. To, że sta ra n ia poety dzięki w sta w ien n ic tw u n ie ­ jakiego A siniusza Polliona zostały uw ieńczone sk u tk iem i że m a ją te k m u zw rócono, w y d aje się nam szczegółem błahym i nie licującym z godnością ow ych ze w szech m ia r heroicz­

nych czasów. B ardziej godne uw agi je st to, że prośby o oszczędzenie m a ją tk u przy p a rc e la ­ cji i późniejsze podziękow ania zredagow ane są liek sam etrem i noszą ty tu ł „S ielanek".

P ierw sze arcydzieło najw iększego poety rz y m ­ skiego je s t w ięc w ierszow anym podaniem .

T a postaw a defensyw na: obrona skazanej n a w yw łaszczenia w arstw y, m ogła się uciec jed y n ie do arg u m e n tó w uczuciowych. S tąd n ie w ą tp liw y sentym entalizm tej apologii k la ­ sy ziem iańskiej znad P adu. Nie długo je d n ak mógł po eta tej m iary pozostać na ściśle obronnych pozycjach. P o lity k a rządu, zm ie­

rz a ją c a do odbudow y ro ln ic tw a w zniszczo­

nym przez w ojnę k ra ju , pozw oliła byłem u ziem ianinow i znaleźć poetyckie zastosow anie dla jego agronom icznych w iadom ości i za m i­

łow ań i ■— co w ażniejsza — um ieścić się w głów nym n u rcie epoki. „G eorgicon lib ri"

czyli „R olnictw o" je st cegiełką poetycką, do­

rzuconą do dzieła odbudow y. W artości a r ty ­ stycznej tego poem atu nie zaszkodziła b y n a j­

m niej — ja k b y skłonni byli przypuszczać w y ­ znaw cy tzw. sztuki czystej — jego n ie w ą tp li-

P rzypom nijm y sobie bow iem sp raw ę o b sa­

dzania k a te d r na u n iw e rsy te ta c h polskich, k tó re były zarazem najpow ażniejszym i o środ­

kam i nau k i badaw czej, w yliczm y tych m ło­

dych uczonych, dla k tó ry ch za m k n ię ty został dostęp do la b o ra to rió w i na k a te d ry z pow o­

dów narodow ościow ych, politycznych, u p rzy - tom n ijm y sobie postępy p rocesu selekcji k la ­ sowej, k tó ry elim inow ał z zasięgu p rac b a ­ daw czych w a rstw ę socjalnie upośledzoną, przypom nijm y sobie stęchłą atm osferę w yż­

szych uczelni. Pozornie o d erw ane od siebie fa k ty n a ra sta ły , tw orzyły całość, ju ż k rzepły w system . W olność n au k i badaw czej w Polsce sta w a ła się coraz w yraźniejszą fikcją, niebez­

pieczną, bo u sy p ia ją cą sum ienia frazesem . P ra ce naukow e w Polsce były pisane w g a b i­

netach, do k tó ry ch przez zam knięte okna do­

cierały odgłosy boju na dziedzińcach u n iw e r­

syteckich, odgłosy ud erzeń k astetó w i pałek.

Całkiem Idealistycznie, a raczej an a rch ic z­

nie p o ję ta wolność p racy naukow ej je st fik ­ cją, Cóż m am y w obec tego czynić? Należy znaleźć rozsądne, społecznie uzasadnione g ra ­ nice wolności. Idzie przecież, tylko o sp raw ę zasięgu tych granic, o w łaściw e ich u k sz ta ł­

tow anie. Chodzi — podobnie, ja k w innych dziedzinach życia zbiorow ego — nie o w ol­

ność całą, o wolność dogm atycznie pojętą, lecz o m axim um wolności. M axim um w olności za­

pew nić nauce pow inno pań stw o d em okratycz­

ne. M usim y się liczyć z tym , że proces k o n ­ c e n tra c ji kosztow nych narzędzi w iedzy i ap a -

w a tendencyjność. To Szczytowe dzieło W ergi­

lego zaw dzięcza sw e p ow stanie szczęśliw e­

m u skrzyżow aniu zam ów ienia rządow ego i rzeczyw istej potrzeb y społecznej: odbudo­

w y chłopskiego sta n u średniego; to, czego nie sposób pęw iedzięć o o statn im jego dziele,

„Eneidzie". Rzecz tę zam ów ił u poety sam A ugust; celem u zasad n ien ia sw ych p rete n sy j do tro n u zależało m u n a w y k az an iu w obszer­

niejszym poem acie łączności ro d u Juliuszów , z którego pochodził, z m itycznym założycielem pierw szej kolonii n a brzegach T ybru, A ska- niuszem , synem Eneasza. Czysto p ry w aln e źródło lej epopei, b ra k uspraw iedliw ienia społecznego sprow adziły tu w ielkiego poetę do roli p anegirysty. O lbrzym i k u n sz t poetycki nie zdołał urato w ać tego do d w u n a stu ksiąg rozszerzonego k o m p lem en tu genealogicznego, jak im je st „E neida", od chłodu w łaściw ego w szelkim pan eg iry k o m . To też nie bez cienia słuszności w yraził się o niej N iebuhr, że jeśli ceni W ergilego, to nie za to, że ją napisał, lecz że w testam en cie kazał ją spalić.

P o lity k a k u ltu ra ln o -o św ia to w a w ysuw ała zresztą nie tylko zagad n ien ia treściow e;

w rów nej m ierze chodziło tu o sp raw y te ch ­ niki poetyckiej, o przek ształcen ie form alne.

Przeżycia w ojen n e w yw ołały n a w ró t k u r e a ­ lizmowi. Ludzi, k tó rzy w idzieli rzezie, nie m ógł zadow olić p a n u jąc y dotychczas w szech­

w ład n ie styl n eoteryków tj. m odernistów , u p raw ia jąc y ch k u lt m ałej form y, w y kw intnej m etafo ry , zabaw kow ej poezji salonow o-ero- tycznej, w zorow anej n a A lek sandryjczykach z III w iek u przed naszą erą. O dczuw ano po­

trzebę w ielkich form , żądano um iejętności tw orzenia całości kom pozycyjnych tj. n a w ro ­ tu k u k lasykom greckim z V w ieku przed n a ­ szą erą. To, zresztą, co w p iśm iennictw ie w y ­ rażało się jako poezja salonow a, w życiu przejaw iło się ja k o zw ykły dekadentyzm . P rzedstaw iciel złotej m łodzieży rzym skiej, niestru d zo n y piew ca w ina i m iłości, p o d trz y ­ m ujący zarów no w życiu, ja k i w poezji t r a ­ dycje m odernistów , O w idiusz uchodził w re a k ­ cyjnych k ołach stolicy za n a jb ard zie j u ta le n ­ tow anego poetę epoki; jego w dzięk, jego ła tw y w y k w in t — za szczyt w y ra fin o w a n ia k u ltu ra ln eg o . Ów sym patyczny w isus, którego dew izą w y d ają się włożone przezeń w u sta M edei słow a: „video m elio ra p roboąue, dete- rio ra se ąu o r" (widzę, że trze b a inaczej, a po ­ stę p u ję po sw ojem u) —• „zakochany tylko w swoim w łasn y m talencie" — ja k się w y ra ­ ził o nim późniejszy k ry ty k K w in ty lia n — nie chciał i nie um iał w ypełnić zadań, ja k ie sta w iała epoka. R ozw iązanie ich przypadło w udziale dw u znacznie m niej w potocznym sensie słow a u ta len to w a n y m poetom : W ergi- liuszow i i H oracem u.

r a tu p u b lik a c y jn ' go w ręk u pań stw a, zapo­

czątkow any przez sam ą d ia lek ty k ę rozw oju wiedzy, będzie postępow ał naprzód. P ań stw o dem okratyczne, k tó re g w a ra n tu je m a k sy m a l­

ny w pływ n aro d u na życie polityczne, re a li­

zować też będzie m axim um wolności b adań naukow ych. Ja k ż e należy zdążać do tego, by zasada a b s tra k c y jn a sta ła się rea ln ą treścią życia narodow ego?

P ierw szym żądaniem d em okracji pow inno się stać u d ostępnienie narzędzi w iedzy n a j­

w iększej ilości badaczy, w yłow ionych drogą selekcji nie klasow ej, lecz o p arte j na w alo ­ rac h in te le k tu aln y ch . J e s t to niem ożliw e bez.

upow szechnienia ośw iaty. Cóż. z tego, że k o n ­ sty tu c ja teoretycznie zapew ni wolność b adań każdem u, jeśli organ izacja ośw iaty nie da każdem u m ożności osiągnięcia um iejętności niezbędnych do p ro d u k cji naukow ej. W do­

tychczasow ym b rzm ieniu zasada „wolności n au k i" m iała odcień negatyw ny, b iern y : „ je ­ śli potrafisz, to ci n ik t nie broni". W m iarę dem o k raty zacji ośw iaty p ow inna ona n ab ra ć sensu pozytyw nego, czynnego: „jeśli je ste ś zdolny, uzyskasz na pew no m ożność rozw oju".

Poprzez ra c jo n aln e upow szechnienie ko n - sum eji w iedzy doprow adzim y do stw orzenia w artościow ych k a d r jej producentów . Roz­

szerzenie g ranic pozytyw nie, czynnie pojętej wolności b adań jako um ożliw ienie w szystkim uzdolnionym tw órczości n aukow ej, to w p e w ­ nym sensie rów nież sp raw a o rganizacji tych badań. K onieczność w yodrębnienia sieci in sty ­ tu c ji badaw czych z dotychczasow ej g m a tw a ­ n iny zakładów w yższych uczelni, zakładów o m ieszanym ch a ra k te rz e pedagogiczno-ba- daw czym , w y d aje się sp raw ą dojrzałą i pilną.

W yodrębnienie i u państw ow ienie narzędzi wiedzy, nie w sensie likw idacji lab o rato rió w i bibliotek pry w atn y ch , lecz w sensie w łącze­

nia ich do bfireślont',; >it:ci, po d d ającej <->»; ł i- 'w tw ej ko n tro li i p o dporządkow anej określonym ośrodkom dyspozycyjnym , sieci planow o n a ­ ra sta ją c e j i gęstniejącej, ró w n o m iern ie obcią­

żonej zadaniam i — to drugi, obok upow szech­

n ienia ośw iaty, kro k naprzód k u realizacji należycie* rozum ianej wolności nauki.

S kupienie kon tro li d ziałania całej sieci i po ­ szczególnych jej kom órek w ręk u auto ry tetó w , k tó ry ch opinia może być jeszcze poddana ko n ­ troli i k ry ty ce społecznej, •— to w aru n ek spraw nego i celowego funkcjonow ania a p a ­ r a tu tw orzenia w artości naukow ych.

D em okracja nie boi się nauki, n ie lę k a ją się jej d o k try n y społeczne, w yrosłe na gruncie teorii naukow ych. Uczony nie pow inien się lę ­ kać dem okracji z jej ten d en cją społecznej oce­

ny i k ry ty k i działań jed n o stk i w ra m a c h zbio­

rowości. Z k ry ty k i i sam okontroli w y ra sta bow iem to, co nazyw am y p raw d ą, a co dla naszych uczonych w łaśn ie jest, najdroższe. Nie pow inien się lękać ingerencji społecznej b a ­ dacz, k tó ry spodziew a się, iż jedynie pew ne, ściśle u ty lita rn e nau k i będą przez państw o d e ­ m o kratyczne popierane. N iew ątpliw ie pew ne rodzaje p ra c naukow ych, te m ianow icie, k tó ­ rych w yniki d ają się szybko społecznie spożyt­

kow ać i zastosow ać w życiu gospodarczym , sp o tk a ją się ze stro n y p a ń stw a z najw iększym poparciem . T ak będzie i ta k być musi. W ie­

dza je st zbyt potężnym narzędziem społecz­

nym , by m ogła istnieć poza za in te re so w a n ia ­ mi p ań stw a, będącego w yk ład n ik iem życia zbiorowego, by m ogła istnieć obok państw a, n a m arginesie niejako. Czy je d n ak faw oryzo­

w anie przez pań stw o b ad a ń agrochem icznych, uspraw ied liw io n e pilnym i po trzeb am i spo­

łecznym i, uszczupli wolność b ad a ń astronom a lub archeologa, skoro tylko zd e m o k raty zo w a­

ne zostaną narzędzia tw orzenia w iedzy w k a ż ­ dej gałęzi nauki?

P otw orne w y niki teo rii i p ra k ty k i pseu d o ­ nauki, w yrosłej n a g ru n cie ideologii faszy­

stow skiej u p ra w n ia ją w szystkie dem okracje św iata, zarów no m łode, ja k i trad y c y jn e, do szczególnej czujności w sto su n k u do tego w szystkiego, co trą c i faszyzm em . Ludzie z a ­ rażeni ideologią faszystow ską nie m ają p ra w a posługiw ać się narzęd ziam i w iedzy sp ro fa n o ­ w anym i przez ich b ru n a tn y c h b rac i d ucho­

w ych, różnią się od nich bow iem tym tylko, że nie mogli, czy nie zdążyli w ziąć czynnego u d ziału w p rak ty c zn y m zastosow aniu sw ych teorii. T akie „ograniczenie" w olności tw ó r­

czej p rac y nauk o w ej pow ita każdy uczony z uznaniem .

P ra w d z iw a bow iem n au k a , pozornie tylko b ez n am iętn a i obojętna na zagadnienia ściśle z n ią zw iązane, niezależnie od sw ych bezpo­

śred n ic h zad ań — je s t także w ielk ą potęgą u m o ra ln ia ją c ą ludzkość, k sz ta łtu ją c ą powoli lecz w y trw a le typ nowego, w olnego, a z a ra ­ zem społecznego człowieka.

(2)

Str. 2 O D R O D Z E N I E Nr 28

ZOFIA NAŁKOW SKA

W ĘZŁY

R o z d z i a ł IV.

E dm und O xeński, żegnając się z Celią u jej bram y, nie był z n ikim „um ów iony11. Ale w ie ­ dział, że o tej porze uda m u się zastać w do­

m u Sonkę. O statnio tru d n o m u było z nią się odnaleźć, bo u S tarszeń sk ich , gdzie te ra z m ieszkała, nie było telefonu.

Celia nie m ogła w cale przew idzieć, że m ó­

w iąc E dm undow i o sta ry m W ysokolskim , o b u ­ dzi w nim chęć ta k n ie o d p a rtą zobaczenia Sonki.

O sta tn i raz w idział ją n a z a ju trz po raucie, gdy na polecenie g en erałow ej zakom unikow ał jej w iadom ość o u w o lnieniu Cyngala.

— Je ste ś ta k i dobry, ta k i m iły, — m ów iła Sonka. — Ludzie tak ładni, ja k ty, rzadko są dobrzy.

E dm und dziw ił się, że to ta k u niej w y ­ gląda. Nie był dobry, tylko ją kochał, tylko się nią, gdy byli razem , b e z u sta n k u zachw y­

cał. Był ta k i szczęśliwy, m ogąc ją podziwiać, że n a w e t nie dociekał, czem u nie chce być jego narzeczoną, czem u odw leka ślub. Godził się, żeby „n ik t nie w iedział". W ystarczyło m u, że m ałżeństw o było dla niej stanem niegodnym człowieka.

Mimo to zachow yw ała się przecież ja k n a ­ rzeczona. D arzyła go ta k im uczuciem , że mógł jeszcze tro ch ę czekać, m ógł na to przystać.

Jego gniew y i b u n ty były dość łagodne. R a ­ czej uty sk iw ał i rozpaczał, ja k dziecko.

Z Alei U jazdow skich skręcił w ulicę W il­

czą i jej p o nurym w ąw ozem przeszedł w po ­ bliże M arszałkow skiej. T u ta j o b ra ła sobie m ieszkanie S onka na trzecim piętrze b ru d ­ nych schodów , tu ta j spała na w ąskiej k a n a ­ pie w „salonie" siostry.

O tw orzyła m u sam a, gdy zadzw onił. Z d a ­ w ała się czekać, że p rzyjdzie w łaśn ie teraz.

— Co się u w as dzieje? — spytała. — Co pow iedział ci ojciec?

O jciec nic nie pow iedział E dm undow i, a działo się u nich tym i dniam i niedobrze.

— Ja k to nic ci nie pow iedział? To nie wiesz, że C yngal w cale nie otrzy m ał zw ol­

nienia?

Z am yśliła się n a chw ilę, ta k była zdum iona.

B ardziej zdum iona, niż oburzona obojętnością O xeńskiego.

S iedziała te ra z przy słabym św ietle ja k ie jś p o k ątn ej lam pki n a sw ej k an a p ie i sp y tała drg ający m głosem :

— Więc nie je st chory?

— Nie, nie je st chory — odrzekł E dm und z w ahaniem .

— W takim razie...

Sonkił znów się n am yślała.

— K asia je st dla m nie zupełnie n iezro zu ­ m iała. O co jej chodzi?

—- J a nigdy nie usiłow ałem jej zrpzum ieć,—

w yznał E dm und.

—• No tak, wiem . I dziwię się, że możesz w y trzy m ać w tym domu. P ra w d a , że nigdy cię tam nie ma. A le dla m nie to n ie są żarty.

Do dziś tego zw olnienia nie ma... A ona nie d aje m i rozm aw iać z A ntonim , obiecuje sam a to pow iedzieć. I znów nie mówi...

W stała i przez chw ilę m io tała się po pokoju, ja k b y chcąc coś przedsięw ziąć. W róciła je d ­ n ak i u siad ła bliżej E dm unda. P ow iedział jej, że bierze to n a siebie, że d o pilnuje ojca, że m u przypom ni.

— Bo w idocznie zapom niał — dodał p o lu ­ bownie.

— Z apom niał! — zd um iała się znów S on­

ka. — C hyba tego n ie myślisz. A le po co m ó­

wił m am ie, że go zw olni? B oję się, czy znów nie zm ienił zdania.

•—■ P oczekaj, ju tro się to załatw i. T rzeba będzie ojcu pow iedzieć z ra n a , zanim w yjdzie z domu.

— D aj spokój, przecież ty w cześniej w ycho­

dzisz, w ted y on jeszcze śpi.

— To p raw d a. I k iedy w racam śpi także.

— Widzisz. J a w iem , że je ste ś dobry i chciał- byś coś dla m n ie zrobić, ale n ie potrafisz.

Będę znow u m u siała sam a tam pójść. Je ste ś dobry — i zarazem ja k b y nic cię nie obcho­

dziło. N ieraz m yślę, że je ste ś dobry z o b o ję t­

ności. A le czy m ożna ta k żyć, ja k przez sen?

G ładziła go po ręce, p rze p ra sza jąc tym ge­

stem za sw e słowa.

— Nie, nie wiem , m am widzisz sam te sw oje ciężkie sprawy...

— B yłeś u m a tk i — sp y tała półgłosem .

— Poszedłem , tak.

— I co?

P om yślał, że m u w spółczuje, pom yślał o niej, że je s t bliskim , drogim człow iekiem . Ja k że tego w łaśnie p rag n ą ł, co je st n a j tr u d ­ niejsze, co je s t rzad k ie ta k niezm iernie.

P rz y tu lił czoło do jej ręki, o p a rte j o p o ­ ręcz. — W łaśnie nie wiem , ja k m am ci po­

wiedzieć... B yłem w czoraj u nich w hotelu.

Bo nie m a ją jeszcze m ieszkania. B ristol, d r u ­ gie piętro, a p a rta m e n t. W środku salon, na praw o pokój pani, na lewo pana. Co oni so­

bie m yślą? Skąd m a ją n a to pieniądze, nie rozum iem .

P rzeszło m u rozczulenie, cały ju ż przeniósł się n a ta m to m iejsce i w te n niep rzy jem n y czas. N aw et się od Sonki tro ch ę odsunął.

— N ie m yślałem , że je s t ta k w cześnie. J e ­ szcze n ie w stała. M iałem po p ro stu coś do z a ła tw ien ia w P rezydium , w ięc w ra c a ją c w stąpiłem . B yła przecież blisko dw unasta.

Nie m ogłem przew idzieć, że w łaśnie on w y j-

•) Ciąg d a lsz y . P o r. n r n r 13—27 „ O d ro d z e n ia " .

ŻY C IA '1

dzie do m nie z sypialni. Z je j sypialni. I p ro ­ szę cię, w piżam ie atłasow ej, ponsow ej, dość zresztą w ygniecionej. Ten m onstr, ta g ruba żaba... Gdzieś to chyba czytałem : nos ja k w iel­

ki palec u nogi. Ma ta k i nos, oczy w ypukłe i do tego cienkie, k w ask o w a te usteczka. I p rz e ­ prasz a m nie, że ona jeszcze nie w stała. Mnie!

Mówi: „żona jeszcze nie w sta ła", ja k gdyby zupełnie zapom niał, że je s t to przecież m oja m atk a. Czy możesz to zrozum ieć?

N ajw idoczniej nie w iedziała, co m u odpo­

wiedzieć. Chociaż p a trz y ł n a nią p y ta jąc o i m ilczał przez chwilę.

— Pow iedziałem , — ciągnął ju ż spokoj­

niej — że to nic, że m ógłbym tam w ejść, o ile tylko m i pozwoli. A przecież p am iętałem , że nie życzyła sobie m nie widzieć. Bez jej zgody nie chciałem w ejść, nie chciałem p rze szk a­

dzać. A le on sam m nie w prow adził. Nie była sam a. S iedział tam u niej w głębokim fo telu w ygodnie ten jego m łodszy b ra t, co u niego gospodarzy n a folw arku. Chłop tęgi i m ocny, w w ysokich b u tach , w doskonałej w ełnie, z w ielkim i ręk a w icam i w ydętym i pow ietrzem obok na stoliku. Pow ażny, m ałom ów ny, cięż­

ki. O na leżała w łóżku, nie zam yślała wstać.

P ołożyła się późno, m iała m igrenę. L eżała w p ro stej pościeli hotelow ej, ale jej sa u t de lit to był poem at. I ręce m iała pachnące.

P oniew aż Sonka m ilczała, m ów ił jeszcze o tym sam ym . — N atu ra ln ie, nie m am do nich żadnej p re te n sji, o cóż m ógłbym m ieć p re ­ ten sję? Że dotąd nie w iedzą, czy zostać w k r a ­ ju, czy może gdzieś w yjechać? Że dotąd nie decy d u ją się zam ieszkać na wsi u b rata . M ó­

w ią: „u b ra ta ". A je st w iadom o, że m a ją te k k u p ił sam Chrudosz, a cały ten b ra t je st pod­

staw iony. I ta k posiedziałem sobie ze d w a­

dzieścia m in u t w otoczeniu „rodziny", w śród

„najbliższych". I odszedłem , nie wiedząc, czy kiedykolw iek w rócę. Po p ro stu trze b a o tym zapom nieć i już. T rzeba to sobie w y p e rsw a ­ dować. Tylko, że w ciąż je st dla m nie rzeczą niezrozum iałą, dlaczego w yszła w łaśnie za niego, dlaczego to jego w ybrała... To zresztą je st ich spraw a, n a tu ra ln ie . Czy nie m yślisz, żę jestem dziecinny?

— J a nie w iem , Dziuniu, ale zdaje mi się, że nie pow inieneś m ów ić o tym ze mną.

—■ P ew nie, że ta k — p rzy sta ł Edm und.

S onka przez chw ilę n asłuchiw ała.

— M yślałam , że w ra ca ją. Ale to na drugim piętrze. Widzisz, tw o je p re te n sje w y n ik ają z tego, że ją kochasz. To je st zrozum iałe. Ale nie pow inieneś m ów ić o tym ze m ną, bo ja nie jestem życzliwa. J a jej nie lubię, wiesz o tym.

— P rzecież jej nie znasz.

— Tak, ale w iem , ja k a jest.

Z am ilkł, urażo n y i rozczarow any. Ju ż znów p rze sta ła być najbliższym człow iekiem , p rz e ­ sta ła być d e lik a tn a i w spółczująca. Znow u żałow ał, że mówił. G dy był daleko, m yślenie o niej spraw iało m u w ielką przyjem ność, był n ią ta k przen ik n ięty , ta k całkow icie n ap ełn io ­ ny, że nie uczuw ał jej b ra k u , że za nią nie tęsknił. Czy ją sobie inaczej w yobrażał, czy ją „idealizow ał"? Zaw sze ta k było, że jego głód tkliw ości pozostaw ał nienasycony.

S onka znów n asłu ch iw a ła Na te n raz ciche szczęknięcie klucza, podnoszącego zam ek, oznaczało p o w ró t T ekli z dziećmi. Je j mąż, T adeusz, p o w ra ca ł ze sw ych d ziennikarskich zajęć dopiero n ad ranem .

Siedzieli blisko siebie w m ilczeniu, słysząc w ciszy dom u odgłosy k rz ą ta n ia się i m acie­

rzy ń sk ich strofow ań. D ziew czynki sp ierały się przez chw ilę donośnie, później ucichło.

P oprzez ściany działała osobowość tej d ro b ­ nej, n ija k ie j kobiety, żelaznym w ysiłkiem i wolą u trzy m u ją c e j całość domu. Dzieci bały się m atki, słaby, n ie za ra d n y życiowo m ąż cał- kow :c'o jej ulegał. C złow iek tru d n y do z a u ­ w ażenia, niczym nie zajm ujący, n a b ie ra ł n ie ­ zw ykle ,) naczenia od śm ierteln ej m iłości i zaw ro 1 ;ej am bicji tej kobiety. Ja k że b łahy i niew ażny w ydaw ał się św ia t poprzez do­

gm at ich rodzinnej m iłości. T ekla — p rzejęta, uroczysta i groźna, m ów iła o m ężu, ja k o czło­

w ieku sław nym , ja k o d y g n ita rzu czy d y n a­

ście. Jego przyduszone, przyziem ne życie w jej in te rp re ta c ji, w yolbrzym ione jej strzelisty m entuzjazm em , sta w ało się im ponujące i n ie ­ zwykłe.

T ekla nie u m ia ła się śmiać. Ś m iała się je d ­ nak m im o to, chociaż n ieum iejętnie, śm iała się ironicznie, zaczepnie — nigdy z wesołości, nigdy z dow cipu. W zruszała przy tym ra m io ­ nam i, p a rsk a ła w zgardliw ie, wysoko podnosiła brw i. Gdy szło o sp raw y m ęża, od raz u robiła się polem iczna, dygocąca z przejęcia, w sp a ­ n ia ła, tylko czek ająca na ja k iś zarzut, na w y ­ rażo n ą n ajm n ie jszą w ątpliw ość, by w y b u ch ­ nąć p io ru n am i sw ych najw yższych racji. Czu­

ła, że je s t je d y n ą g w a ra n c ją jego w artości, m u siała za w szelką cenę te m u sprostać. Było w jej postaw ie o b ronnej, w jej ciągłym „ s ta ­ niu na straż y " tyle w y trw a ło śc i i napięcia, że się to w ydaw ało n iew iarogodne: że m ogła to w y trzy m ać na stałe, że nie opadła z sił.

— Ale skądże, ale gdzież tam ! — odpow ia­

dała, zam iast pow iedzieć: „nie".

A zam iast: „tak " m ów iła:

— No chyba! Ależ n a tu ra ln ie ! Ależ sam o się przez się rozum ie!

Życie biegło ja k na w yprężonej taśm ie — p onad ubóstw em i poniżeniem , ponad p ró ż ­ nią. N ajm n iejsze zelżenie tego nacisku, ja k ieś

rozproszenie skupionej uw agi, cień ro z ta r­

gnienia — i cała ta sztuczna s tru k tu ra w a rto ­ ści i pychy zw aliłaby się w m g nieniu oka.

Dawszy dzieciom podw ieczorek, T ekla w e ­ szła do salonu i zaraz za p aliła górne św iatło.

•— T ak siedzicie, ja k w piw nicy — p ow ie­

działa, w ita ją c się z E dm undem .

W ydaw ała się sta rsza od K asi, sta rsza n a ­ w et od A gaty. T ak w ielki w ysiłek w oli i e n ­ tu z jaz m u pożerał ją fizycznie.

— A wiecie, gdzieśm y były? — m ów iła ży­

wo. — W y brałam się dziś w reszcie z dziew ­ czynkam i do Tadzia, do redakcji. Ś w ietne m a ta m w a ru n k i pracy, w ielki gabinet, w ygodne fotele. Skaczą w szyscy koło niego, ja k koło m in istra.

P ośm iała się tro ch ę z tego, chlubnie z a ra ­ zem i szyderczo. Z araz je d n a k spow ażniała.

— Ale! Nie uw ierzycie! — .ciągnęła z iro ­ nią, w zru szając ram io n am i i niby siłą w strz y ­ m u ją c się od p arsk n ię cia śm iechem . — W yo­

b raźcie sobie, co dziś p ro p o n u je re d a k to r T a ­ deuszow i: żeby je ch a ł w zastęp stw ie N aw lic- kiego ni m niej ni w ięcej, tylko do B erlina!

R ozum iecie: do B erlina! N iesłychane! J a k w am się to podoba? M yśli w idocznie, że go sobie tym ujm ie, że go tym zobowiąże. A T a ­ dzio nic. Mówi, że dobrze, że się zastanow i...

T ak nie p rz e sta ją c mówić, obeszła pokój, zap u ściła ro lety i wyszła, z d alek a już w o ła­

jąc coś do dzieci.

S onka była niespokojna.

— Znów ojcu nic nie powiesz, p ra w d a D ziu­

niu? J a ju ż nie mogę tego ta k zostawić.

— Chcesz tam pójść sam a?

0 organizację kultury muzycznej

W o statn ich czasach p o ja w ia ją się u p o r­

czywe pogłoski o m ającej jakoby n astąp ić li­

k w id a c ji M in isterstw a K u ltu ry i S ztuki. Wiele ludzi pow ażnych d y sk u tu je zarów no p ry w a t­

nie, ja k i publicznie — na ła m ac h p rasy — tę kw estię, głosząc, że M inisterstw o to w obec­

n ych zm ienionych w a ru n k a c h społecznych i gospodarczych straciło ra c ję bytu. J a n K o tt w a rty k u le „P odstaw y p o lityki k u ltu ra ln e j"

(„O drodzenie" n r 27) tw ierd zi m. in., że in g e­

ren c je M in isterstw a K u ltu ry i S ztuki w s p ra ­ w ach całej p o lityki k u ltu ra ln e j pow inny dziś p rzejść na arty sty cz n e zw iązki zaw odow e i że tylko one pow ołane są do spełn ien ia tej roli.

C ała ta sp raw a nie w y d aje m i się ta k p ro ­ sta, a w ew e n tu aln y m zniesieniu M in isterstw a K u ltu ry i S ztuki w idziałabym duże niebez­

pieczeństw o, k tó re nie wiem , czy dało bv się ta k łatw o n ap ra w ić na innej drodze. Z m o­

jego p u n k tu w idzenia, k tó ry je s t pu n k tem w idzenia m uzyka, tru d n o stw ierdzić, ja k p rz e d ­ sta w ia ją się te sp raw y na innych odcinkach k u ltu ra ln y c h , n a odcinku lite ra tu ry i p lasty k i na przykład. Może tam w ygląda sp raw a nieco inaczej. Ale n a te re n ie k u ltu ry m uzycznej nie w idzę m ożliw ości p racy bez pom ocy takiego a p a ra tu adm inistracy jn eg o , ja k im je st m in i­

sterstw o, a p ro je k t p rzen iesien ia całego r e ­ so rtu k u ltu ry i sztuki do M in isterstw a O św ia­

ty, p rze d sta w ia m i się jako przynoszący ze sobą cały szereg pow ik łań i kom plikacji, p r a ­ wie niem ożliw ych do usunięcia.

D zisiejsze in te resy ośw iaty i k u ltu ry m u ­ zycznej m ieszczą się w praw dzie w e w spól­

nym łożysku i często zazębiają się o siebie, ale nie d ają się realizow ać tym i sam ym i śro d ­ kam i. I w tym leży sedno rzeczy. Dzieło m u ­ zyczne p o trze b u je dla celów sw ej k o n k re ty ­ zacji a p a ra tu w ykonaw czego, bardzo różno­

rodnego i skom plikow anego. W szystko jedno zresztą, czy będzie to o rk ie stra sym foniczna, zespól k am eraln y , czy poszczególny solista — w szyscy oni p o trz e b u ją zaw odowego w y­

k ształcenia, k tó re m uszą otrzym ać w szko­

łach specjalnego typu, m ianow icie w szko­

łach m uzycznych. P rzy dzisiejszym rozw oju tech n ik i kom pozytorskiej i w ykonaw czej w y ­ m ag an ia tego w ykształcen ia zaw odow ego są o w iele większe, niż były p rze d 100 czy 50 laty, a przy tym zasięgu k u ltu ry m uzycznej, ja k i p rze w id u je dzisiejsza s tru k tu ra spo­

łeczna, o rg an izacja szkolnictw a zaw odowego i jego rozplanow anie n a b ie ra ją szczególnego znaczenia. O rganizacja m usi iść w głąb, zaś plan o w an ie w szerz; pierw sza w y m ag a m o­

żliw ie n ajw yższych k w alifik acji fachow ych, d ru g ie ce n traln e g o ośrodka, za którego p o ­ śred n ic tw em szkoły m uzyczne n a jro z m a itsz e ­ go typ u , k ształcące zarów no kom pozytorów , d y ry g en tó w i w ykonaw ców , ja k i k ierow ników chórów i o rk ie str szkolnych, w ojskow ych i a m a ­ torskich, in stru k to ró w św ietlic, dom ów k u ltu ry itp.; zostałyby u ję te w pew ną sieć w sposób p rak ty c zn y i celowy. D ziałalność Z w iązku Z a­

w odow ego M uzyków nie może tu być w szy st­

kim. M usi ona z n a tu ry rzeczy ograniczyć się do p o p a rc ia n ajw y b itn ie jszy c h i n a jle p ie j do tego przygotow anych jed n o stek n a stan o w isk a k ierow nicze i n ajb a rd z ie j odpow iedzialne, ew e n tu aln ie do pew nych posunięć o rg an iza­

cyjnych lo kalnej n atu ry , ale zaw sze działać m ogą tylko w o b rębie ja k ie jś o k reślonej g ru ­ py, tego lub innego m iasta, czy w ojew ództw a, całości objąć nie mogą. P ozatem całe szkol­

nictw o m uzyczne podobnie ja k k ażde inne — o piera się dziś na su b w en c ja ch p a ń ­ stw ow ych (o ile nie je st w ogóle u trzy m y w a n e przez państw o). G dy p ań stw o d aje n a to p ie ­ niądze, m usi m ieć oczywiście p raw o w glądu w to, ja k społeczeństw o rea lizu je jego in s tru k ­ cje. M om ent ten n a b ie ra sp ecjaln ej w agi zw łaszcza w dzisiejszej chw ili, gdy pań stw o p rzep ro w ad za zasadniczą refo rm ę szkolnictw a m uzycznego, m a jąc ą w łaśnie na celu z jednej stro n y podniesienie fachow ych k w alifik acji

— Tak, pow innam .

— Doskonale. Razem pójdziem y.

P ożegnali Tecię i dziew czynki, u b ra li się i wyszli na ciem ną już ulicę.

— Zaw sze ju ż te ra z w idzę go w łóżku z ow iązaną gałganem szyją. D aw niej jeszcze w sta w a ł i chodził. T eraz w ciąż leży w tym szp italu w ięziennym , gdzie w szyscy m a ją gruźlicę.

E dm und p row adził ją pod rękę, ja k n ie ­ daw no Celię. I te ra z jed n ak z ja k ich ś-w zg lę­

dów czuł się w inien.

— Nigdy nic nie chciał — ciągnęła półgło­

sem Sonka. — C hciał tylko tego jednego, żeby prędzej sądzili jego spraw ę. Z am knęli go przecież, gdy m iał siedem naście lat. I m a t a ­ ką dziecinną tw arz, wie, że um iera. Mówi, że je st niew inny, je st o tym przekonany. Do końca był tam n a w si u swego ojca i pasł krow y. Nigdy nie przechodził przez granicę.

Mówi to niechętnie, ja k b y nie m iał nadziei.

Ale w ciąż przy tym obstaje, że je d n a k gdyby osądzili jego spraw ę, byłby wolny. Gdy tam jestem , zaw sze p o w tarza: „Ani nie p rzech o ­ dziłem przez granicę, ani nic nie zrobiłem . Je stem niew inny"...

Gdy przechodzili w poprzek ulicy, zam ilkła.

Ale po chw ili m ów iła znow u:

— N ikom u się nie spieszy. A le on czekać nie może, on czasu nie ma. Pew no myśli, że na w olności jeszcze b y . się m ógł u ratow ać.

W tej sam ej sp raw ie siedzi prócz niego je ­ szcze kilkudziesięciu. I te rm in sp raw y o d k ła­

da się podobno um yślnie.

(C iąg d a lsz y w n a s tę p n y m n u m e rz e ).

m uzyka, z d rugiej przygotow anie nowego od­

biorcy, re k ru tu ją c e g o się z najszerszych w arstw . Ja k ż e w yobrazić sobie tę olbrzym ią p racę bez pom ocy m in iste rstw a ? I ja k w ielki a p a ra t, jako ja k ie ś ciało zupełnie obce, o rg a­

nicznie z M inisterstw em O św iaty nie zw iązane, m usialby pow ołany zostać do życia n a jego teren ie, aby sp ro stać tym zadaniom !

P roblem szkolnictw a m uzycznego nie jest oczywiście jedynym , k tó ry m usi być ro zw ią­

zany centralnie. T ak sam o ce n traln ie m usi zostać rozw iązany szereg innych spraw , np.

sp raw a o rk ie str sym fonicznych. I znow u Z w ią­

zek Zaw odow y M uzyków może pom óc w ce­

low ym zorganizow aniu filh a rm o n ii na te re ­ nie tego czy innego m iasta, ale m in iste rstw o m usi ro zstrzygnąć — m a jąc n a w zględzie ca­

łość naszego życia m uzycznego — ile o rk ie str sym fonicznych m a w danej chw ili pow stać w Polsce z tego re z e rw u a ru m uzyków w y k o ­ naw czych, ja k i stoi do rozporządzenia, ja k tym re z erw u a re m dysponow ać w sposób p a jb a r- dziej u m ie ję tn y i oszczędny, w ja k i sposób zorganizow ać sym foniczne o rk ie stry o bjazdo­

we, k tó re za sp o k ajały b y potrzeb y m iast, nie p osiadających stałej filh arm o n ii itp. P odob­

nie m a się rzecz z operą, z w ydaw n ictw am i m uzycznym i i podręcznikam i, z radiem . W ła­

śnie w tej chw ili, gdy w szystko b u d u je się od p odstaw , gdy sta je m y po ra z pierw szy przed zadaniem w y prow adzenia naszej k u ltu ry m u ­ zycznej n a ja k n ajszersze forum , w m asy, gdy m am y w ychow ać now ego słuchacza, c e n tra li­

zacja ta je s t konieczna.

P om ijam już sam o prestiżow e znaczenie ta ­ kiego fak tu , ja k pow ołanie do życia osobnego M in isterstw a K u ltu ry i S ztuki: dla każdego z nas m iało to być w idom ym znakiem tego, że spraw om tym zam ierza dzisiejsze pań stw o polskie pośw ięcić w ięcej m iejsca, niż dotąd, że u zn a je je za w ażne i wysoce w artościow e.

Ale sp raw tych je st ta k w iele i są ta k różno­

rodne, że w jed n y m d ep a rtam e n cie M in iste r­

stw a O św iaty pom ieścić się nie dadzą. F ak t, że dotychczasow e re z u lta ty p rac y w naszym M in isterstw ie K u ltu ry i S ztuki n ie zaw sze b y ­ ły zadow alające, niczego nie dowodzi. N ie była tu w in n a sam a koncepcja, ale a p a ra t w ykonaw czy. In te re s y k u ltu ry m uzycznej stale były dotąd niedoceniane i tra k to w a n e drugoplanow o w p o ró w n a n iu np. z lite ra tu rą , mim o, że w ażności ich w now op o w stającej stru k tu rz e społecznej n ik t chyba k w estio n o ­ w ać nie może. M uzyka polska m usi w p rz y ­ szłości dom agać się tego m iejsca, k tó re jej się należy. O sp raw ac h m uzyki rozstrzygać m u ­ szą sam i m uzycy i m uszą je z a ła tw iać cen­

tra ln ie i planow o. D om agano się już n ie je ­ dn o k ro tn ie n a łam ach naszej p ra sy stw o rze­

n ia ce n tra ln e j ra d y do sp ra w lite ra tu ry , w y­

daw niczych i różnych innych. I słusznie. Bo tylko ta k ie celow e i oszczędne operow anie m a teria łem fachow ców — w tej chw ili m niej licznych u nas, niż k iedykolw iek — może p o ­ staw ić te n a d e r w ażne p roblem y na n ależytej płaszczyźnie. T eraz z kolei i m uzyka polska m usi dom agać się stw o rzen ia G łów nej R ady M uzycznej; w sk ład jej w chodziłaby p rzy M i­

n isterstw ie K u ltu ry i S ztuki w iększa ilość n a j­

w ybitniejszych m uzyków z całej Polski, k tórzy u jęlib y w sw e ręce ste r w szystkich spraw , zw iązanych z k u ltu rą m uzyczną i gotow i b y ­ liby p rzy jąć za nie pełn ą odpow iedzialność.

T akie p o sta w ien ie sp raw y rozw iąże może p ro ­ blem dzisiejszego „być albo nie być" dla sa ­ mego m in iste rstw a : oznaczać ono będzie rów nocześnie i w iększą ce n traliza cję w ręk u ludzi kw alifik o w an y ch i p rzeniesienie odpo­

w iedzialności z tych k ilk u osób, k tó ry m p rz y ­ padkow o d o staje się w ładza w sp raw ac h m u ­ zycznych w m in iste rstw ie n a dłuższy czy k rótszy okres czasu, na p rze d staw ic ie li m u ­ zycznych całej Polski.

Stefania Łobaczewska

Cytaty

Powiązane dokumenty

niej, za caratu, pogłębieniu i rozszerzeniu wiedzy teoretycznej, ale również interesom i potrzebom narodów Związku Radzieckiego. Rzeczywistością stało się to, o

dzi, przez którą się przewija mnóstwo jeńców włoskich i francuskich, można obserwować, jak co zgrabniejszy spośród nich wyszukuje sobie już po kilku dniach

Dzieje Polski odbywają się nie tylko nad Odrą i Nisą, ale w każdym słowie, które ugruntuje prawdę o ziemi sięgającej po Nisę i Odrę, i w każdej

Sprawa przez to jest ważna, ponieważ od świadomego swoich celów realizmu powieści Prusa zdaje się, być droga niedaleka do na­.. turalizmu, jako rzekomo

Gdy jednak pierwszy Farys jakby naprzekór klęsce politycznej, prześladowaniu 1 rozproszeniu filomatów oraz rozgromieniu dekabrystów, na przekór niewoli i rozpaczy

Abstrahujemy tutaj od sporadycznych wypadków wynaturzeń, dla których jednak i tak prawie zawsze da się jako praprzyczynę wyśledzić podłoże socjalne.. W ten

Żart, humor tych czasów był wówczas w rękach najmodniejszych poetów, którzy uważali się za wrogów faszyzmu i w wielu wypadkach może istotnie nimi byli.. Ale

tego czynu przyłączyli się nawet ci, co znali tajemnicę rozkazu, zdawali sobie sprawę z nie­. właściwości terminu, z niedostateczności