• Nie Znaleziono Wyników

PYŁ KOSMICZNY.

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "PYŁ KOSMICZNY."

Copied!
16
0
0

Pełen tekst

(1)

JS f°. 30. Warszawa, d. 29 lipca 1894 r. T om X I I I

TYGODNIK POPULARNY, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM.

Komitet Redakcyjny Wszechświata stanowią Panowie D eike K., D lcksieln S., H oyer H . Jurkiew icz K., Kw ietniewski W l., Kram sztyk S., Morozewicz J., Na- tanson J., Sztolcman J., Trzciński W. i W róblew ski W.

Prenumerować można w Redakcyi „W szechświata“

i we wszystkich księgarniach w kraju i zagranicą.

i\.dres Z R e d - a ł r c ^ i : ZKrafeOTKrsicie-IlPrzećŁzaaieście, 2 > T r ©S.

PRENUMERATA „WSZECHŚWIATA".

W W arszawie: rocznie rs. 8 kwartalnie „ 2 Z przesyłką pocztową: rocznie „ lo półrocznie „ 5

PYŁ KOSMICZNY.

K u la ziemska w przestrzeniach świata s ta ­ siowi pewną w sobie zam kniętą całość, podle­

g ając ą nieustannym przeobrażeniom skutkiem działania sił zewnętrznych, lecz niezmienną ja k o masa. C iała, składające kulę ziemską, ja k i jej atm osferę, stanowią jej niepodzielną własność, posłuszne skupiającej je i łączącej sile ciężkości. Jeżeli jed n ak chodzi o ilości małe, to i m asa ziemska, ja k wszystko w wszecltświecie może ulegać pewnym zmia­

nom przez oddawanie m ateryi w przestrzeń, lub otrzym ywanie pewnych jej ilości z prze­

strzeni. P rze d jedenastu laty m iał miejsce jed en z najsilniejszych wybuchów wulkanicz­

nych, o jakich historya pam ięta, wybuch wul­

kanu na w. K ra k a to a w archipelagu Sundz- kim. Ogromne m asy kam ieni i popiołu wy­

rzucone zostały w górę z ta k ą szybkością, że znaczna część tych ciał zapewne nie powróciła więcej n a łono ziemi. Od czasu owego wybu­

chu w rozm aitych punktach kuli ziemskiej poczęto obserwować na ciemnem tle sklepie­

nia niebieskiego jasn e obłoczki w porze, gdy słońce od kilku godzin ju ż ukryło się pod ho­

ryzontem. Obłoczki te świecą odbitem świa­

tłem słonecznem, muszą zatem znajdować się o wiele wyżej, niż najbardziej odległe od po­

wierzchni ziemi obłoki pierzaste (cirri), które o tej porze ju ż zupełnie są ciemne. Nie mo­

żemy jeszcze orzec na pewno, czy obłoczki te, k tó re niezawodnie składają się z cząsteczek ciał, wyrzuconych przez wulkan K ra k ato a, zawieszone są w najwyższych warstwach atm osfery, czy też ju ż po za granicam i tej ostatniej, k rą żą naokoło ziemi według tych samych praw, co i księżyc, lub planety na­

około słońca. Peryodyczne jed n ak powroty

J tych jasnych obłoczków nocnych (w naszych szerokościach możemy je obserwować w czerw-

j cu lub lipcu) zdają się przemawiać za tem ostatniem przypuszczeniem i mamy nadzieję, że obserwatoryuin berlińskie, które bada pil­

nie te zjawiska, wkrótce będzie w stanie coś więcej powiedzieć w tej kwestyi.

W epokach odległych, gdy uśpione dzisiaj

| siły wulkaniczne ziemi powodowały wybuchy, których grozy nie jesteśm y w stanie obecnie sobie wyobrazić, ziemia m usiała tracić daleko więcej swej m ateryi aniżeli dzisiaj; jednakże ta s tra ta nigdy nie wynosiła więcej, ja k nie-

(2)

N r 30.

skończenie m ały ułam ek masy naszej p lane­

ty. Z resztą, tę niewielką stra tę zawsze wy­

nagradzały ziemi ze znacznym naddatkiem ciała kosmiczne, które przybyw ają z nieskoń­

czonych przestrzeni i znajdują nową swą oj­

czyznę na jej łonie.

Znanem je s t powszechnie zjawisko t. zw.

gwiazd spadających, które w każdą noc po­

godną można obserwować kilkakrotnie, a cza­

sami naw et w bardzo wielkiej ilości. Stosun­

kowo rzadszem je s t zjawisko t. zw. kul ogni­

stych, które nagle zjaw iają się nad horyzon­

tem i często z hukiem, przypominającym grzm ot lub w ystrzały arm atnie, u p ad a ją na powierzchnię ziemi. N a zasadzie szybkości, z ja k ą te ciała atm osferę ziemską przecinają, z kształtu ich dróg, k tóre jesteśm y w stanie obrachować, a w drugim z wyżej wymienio­

nych rodzajów zjawisk także na zasadzie b u ­ dowy upadłych ciał, obcej ciałom ziemskim, możemy wnioskować o ich istotnie kosmicz- nem pochodzeniu. Z n an ą je s t jeszcze trzecia form a ciał kosmicznych, mianowicie t. zw.

pył kosmiczny, t. j. proszek, znajdujący się w najrozm aitszych punk tach ziemi, który składem swym i budową przypom ina bardzo skład i budowę ciał spadających na ziemię w postaci kul ognistych.

K u la ziemska otoczona je s t w arstw ą atm o­

sfery gazowej, której grubość w przybliżeniu wynosi 100 kilometrów. A tm osfera ta składa się z powietrza, w którem w wielkiej obfitości unoszą się cząsteczki pary wodnej, kryształki śniegu, a także lekkie cząsteczki ciał stałych, znane w języku potocznym pod nazwą kurzu.

Cząsteczki stałe, bez których nie mielibyśmy deszczu, gdyż one są koniecznym warunkiem skraplan ia się p ary wodnej, zawsze zn a jd u ją się w powietrzu. Często nie widzimy ich tyl­

ko dla tej samej przyczyny, dla jak iej na- przykład nie widzimy w dzień planet. Jeżeli zaś udam y się w miejsce ciemne, do którego przez m ały otwór wpada snop św iatła i oświe­

tla unoszące się pyłki, wtedy ujrzym y ich całe m iryady. Prócz tych niezliczonych pyłków, widzialnych okiem nieuzbrojonem, znajduje się o wiele znaczniejsza ilość takich, które j skutkiem swej drobności odbijają ilość świa­

tła , niem ogącą dostatecznie podrażnić siat­

kówki naszego oka i skutkiem tego spostrze­

żone być nie m ogą. K u rz ten pochodzi z n a j­

rozmaitszych źródeł i składa się z najroz- ]

m aitszych ciał, zależnych w znacznym stopniu od miejscowości. W ogóle je s t pochodzenia, ziemskiego, jed n ak niewyłącznie.

• Uczony francuski, Tissandier w obserwato- ryum meteorologicznem Sainte-M arie-du M ont pilnie zajmował się badaniem kurzu. W tym.

celu między innemi wystawiał pły tę o po­

wierzchni kilku metrów kwadratowych, okle­

jo n ą białym papierem , na przeciąg 24-ch go­

dzin w miejscu odkrytem, niedostępnem dla ludzi. Po upływie doby zawsze znajdował n a powierzchni papieru warstwę kurzu, której waga n a m etr kwadratowy powierzchni wy­

nosiła przecięciowo 2 miligramy. P rzy po­

mocy m agnesu prawie zawsze można było wydzielić z otrzym anego kurzu cząsteczki m e­

taliczne, mianowicie cząsteczki żelaza rodzi­

mego ze śladam i niklu. W yparow ując wodę deszczową, w osadzie pozostałym po wyparo­

waniu Tissandier znajdował również prawie zawsze podobne cząsteczki metaliczne, miano­

wicie kuleczki żelaza magnetycznego, zasty­

gnięte kropelki roztopionego wprzódy metalu.

P rze d Tissandierem , winnych zupełnie wa­

runkach, podobne cząsteczki odkryli już inni uczeni. B adacz meteorów i gwiazd sp ad ają­

cych, Peichenbach rozbierał chemicznie ziemię

| zebraną na szczycie L abisbergu, H aindelsber- gu i innych gór, nigdy nieodwiedzanych przez ludzi. Z nalazł on w tej ziemi proszek, zawie­

rający żelazo, fosfor, ślady niklu i kobaltu.

Ponieważ wszystkie-te góry sk ład ają się z fo r- macyj niezawierających wcale niklu ani ko­

baltu, więc istnienie tych metalów n a powierz­

chni gór mogło być tylko skutkiem osiadania się drobnych ich cząsteczek z atm osfery. Do tego samego wniosku prowadzą badania Nor- denskjólda nad tym samym przedmiotem.

W r. 1871 w Sztokholmie upadł b a rd z o obficie śnieg, Nordenskjold zeb rał około me­

t r a sześciennego tego śniegu, ułożył go na~

kaw ale czystego p łó tn a i czekał, aż roztaje.

Owocem tego doświadczenia był osad, w k tó ­ rym znajdowały się cząsteczki natury m eta­

licznej. Aby się przekonać, czy czasem czą­

steczki m etaliczne w śniegu nie pochodziły z siedzib ludzkich, N ordenskjold postanowił tem u przedmiotowi poświęcić uwagę w czasie i swej ekspedycyi do bieguna północnego. P od 60° szerokości północnej, na górach lodowych, przypędzonych z bardziej jeszcze północnych okolic, w dali od m ieszkań ludzi, leżały w ar-

(3)

stwy śniegu, posypane subtelnym pyłkiem.

P y ł ten, ja k bliższy rozbiór pokazał, zawierał żelazo, miedź, siarkę, fosfor, kobalt i nikiel.

B adania powyższe dowiodły istnienia w n a j­

rozm aitszych punktach ziemi, w miejscowo­

ściach bardzo od siebie odległych, rzadko lub wcale przez ludzi niezwiedzanych, pyłków metalicznych, zawierających żelazo m agne­

tyczne, kobalt, fosfor, nikiel, siarkę—które, ja k pokazują rozbiory aerolitów, stanowią także główne części składowe tych ostatnich.

T a powszechność substancyi, niezależność jej istnienia od ch arak teru miejscowości i skład chemiczny, nie pozw alają dłużej wątpić, że przenika ona do atm osfery ziemskiej z prze­

strzeni kosmicznych i powoli a ciągle z atm osfery osiada n a powierzchni ziemi.

O ogromnem rozpowszechnieniu fosforu na powierzchni ziemi świadczy powszechność we- getacyi, k tó rą spotykamy wszędzie, gdzie tylko warunki klim atyczne lub gruntow e na je j rozwój pozw alają. Jeżeli rzeczywiście źródłem niewyczerpanem i jedynem tego fo­

sforu je s t właśnie pył kosmiczny, ja k przy­

puszcza R eichenbach, w takim razie ten nie­

pozorny pyłek m iałby daleko większe znacze­

nie, niż toby m ożna było podejrzewać.

W jakim źe stosunku pył kosmiczny znaj­

duje się do dwu innych znanych ciał kosmicz­

nych? Gwiazdy spadające są to drobne ciał­

ka, spalające się w czasie przejścia przez atmosferę. P ro d u k t ich spalenia w postaci drobnego pyłku unosi się przez pewien czas w atm osferze, aby w końcu przecie opaść na ziemię. P o n ad e r obfitym ro ju Leonidów r.

1799 naw et podobno widziano w niektórych miejscowościach spadający na ziemię drobniu­

tk i proszek. Jednakow oż ilość gwiazd spa­

dających jest bardzo rozm aitą w różnych epo­

kach i dla rozm aitych punktów ziemi, skut­

kiem czego m ogą one mieć wpływ na ilość spadającego pyłu w pewnych okresach, ale nie m ogą być przyczyną zjawiska, odbywają­

cego się bez przerwy.

To samo możemy powiedzieć o aerolitach.

Odłam ki ich, spadające na powierzchnię zie­

mi, m ają wielkości bardzo rozmaite, poczyna­

ją c od kawałów wagi 7 000 kilogramów, jak i znaleziony zo stał w B razylii, a kończąc na ułam kach m iligram a. N iektóre aerolity, ja k n aprzykład spadły w Orgueil r. 1864 napro­

w adzają na myśl, że pył kosmiczny i m eteory _ N r 30.

są zjawiskami bardzo pokrewnemi, źe miano­

wicie pył kosmiczny je s t skutkiem rozsypania się meteorów n a drobne cząsteczki. K aw ałki aerolitu z Orgueil kruszą się w palcach i d ają się rozetrzeć n a pył ta k m iałki, źe przechodzi on naw et przez najściślejsze filtry. N a tu ra l­

nie pył kosmiczny, będący skutkiem rozsypać nia się n a proszek aerolitów, ja k i te ostatnie, musiałby być zjawiskiem sporadycznem i u pa­

dać n a ziemię w postaci deszczu na nieznacz­

nej przestrzeni. Tego rodzaju zjawiska nie­

jednokrotnie były obserwowane. R . 1859 okręt, płynący n a otw artem m orzu n a po­

łudnie od wyspy Jaw y, w nocy z 24-go na 25-ty stycznia pokryty został warstwą bardzo miałkiego proszka barwy różowej, w którym m ikrograf E h ren b erg poznał niewątpliwie cząsteczki żelaza meteorycznego. Deszczom tego rodzaju czasam i towarzyszy huk i świa­

tło, ja k to m a miejsce również przy spadaniu aerolitów. Prócz tych deszczów cząsteczek pochodzenia kosmicznego, daleko częściej m ają miejsce zjaw iska podobnego rodzaju, mianowicie deszcz proszków żółtych, różo­

wych, białych i t. p., ale spadające ciała są pochodzenia ziemskiego i tylko przez cyklony podniesione zostały do wyższych warstw atmosfery i przez prądy powietrzne przenie­

sione często n a bardzo znaczną odległość.

T a k naprzykład w południowej Erancyi przez dwa dni, 16 i 17 października 1846 sp adał proszek żółty, który, ja k się okazało na zasa­

dzie zaw artych w nim skorupek ślimaczycłi i okrzemków, właściwych A m eryce południo­

wej, pochodził z G ujany. N ie należy mię- szać tych dwu rodzajów zjawisk, ta k rozm ai­

tych w swej istocie.

Jeżeli takie rozsypanie się aerolitu n a d ro ­ bny proszek n astąpi w niezbyt wielkiej wyso­

kości nad ziemią, mianowicie ta k wysoko, ażeby cząsteczki jego dosięgły ziemi jeszcze rozżarzone, wtedy możemy otrzym ać zjawisko deszczu ognistego; o zjawiskach tego rodzaju w podaniach i kronikach w istocie znajdujem y wzmianki i to, cośmy zwykli byli uważać za owoc wybujałej fantazyi, może dzisiaj służyć za poparcie dedukcyj naukowych, tem bar- dziej, że w m iarę ja k nauka postępuje dalej, okazuje się, że prawie wszystkie podania ugruntow ane są na zdarzeniach rzeczywistych.

Z d a rz a ją się m eteory, których cząsteczki zlepione są przy pomocy soli, łatwo rozpusz­

467 WSZECH ŚWIAT.

(4)

468 WSZF.CHSWIAT. N r 30.

czalnych w wodzie. Jeżeli aerolit tego ro ­ dzaju w czasie spadania m usi przechodzić przez warstwy atm osfery, nasycone wilgocią, albo przez chm urę deszczową, wtedy sole roz­

puszczają się, m eteor rozkład a się n a drobne cząsteczki, k tóre razem z kroplam i deszczu sp ad ają na ziemię, nadając tem u ostatniem u odrębny ch a rak ter, zależny od n atu ry aeroli- tu. B ardzo często możemy czytać lub słyszeć 0 deszczach siarczanych, czarnych, krwawych 1 t. p., zawdzięczających swoje zabarwienie zaw artym w nich cząsteczkom aerolitów.

Przytoczym y tu kilka zjawisk tego rodzaju z nowszych czasów: 15 kwietnia r. 1816 spadł we W łoszech północnych śnieg czerwony;

w listopadzie tegoż roku w M ontreal spadł deszcz i śnieg czarny, przyczem niebo było bardzo czarne i zjawisku towarzyszyły wszyst­

kie okoliczności, charakteryzujące spadanie aerolitów; dalej r. 1819, 2-go grudnia w Blan- kenbergu (F lan d ry a) p a d a ł deszcz barw y ró ­ żowej z odcieniem fioletowym, w którym po­

dobno ciałem barw iącem był związek ko­

baltu.

T e i tym podobne zjaw iska są sporadyczne, mówią jednakże tylko tyle, że py ł kosmiczny, którem u one zawdzięczają swoje pochodzenie, je s t czemś innem niż pył, znaleziony w śniegu okolic biegunowych i znajdujący się zapewne we wszystkich punktach ziemi; musi istnieć jeszcze inny rodzaj pyłu, który bez przerw y przenika do atm osfery ziemskiej z obszarów znajdujących się po za jej granicam i. Jak ież je st źródło tego pyłu? M oglibyśmy przypu­

ścić, że ilość aerolitów wdzierających się do atm osfery ziemskiej je s t bardzo znaczną, ale tylko niewielka ich część spada na ziemię jako znaczniejsza m asa, gdy większość ro zk ład a się jeszcze w bardzo wysokich w arstw ach, ze samych granic atm osfery. W takim razie jednakże musielibyśmy wszystkie te aerolity widzieć w postaci kul ognistych, podobnie ja k gwiazdy spadające przebiegające po sklepie­

niu nieba. PoniewTaż takich kul ognistych nie obserwujemy, pozostaje nam tylko jed n a hipoteza: musimy przyjąć, że ziemia w ruchu swym postępowym przechodzi przez prze­

strzenie, w których unoszą się m iryady drob­

nych ciałek kosmicznych; te ostatnie przeni­

k a ją do jej atm osfery, rozżarzają się, topią, później stygną, gdy ich szybkość przez opór pow ietrza zaham ow aną zostaje. Niewidoczne

są te ciałka naw et wtedy, gdy są rozżarzone, ponieważ są nazbyt drobne i skutkiem tego za m ało wydają światła. O jakim ś deszczu ognistym z tego powodu w wyższych w ar­

stwach atm osfery mowy być nie może, jeżeli zważymy, ile tych ciałek do atm osfery prze­

nika. N a zasadzie danych, otrzymanych przez Tissandiera, wypada, że cała powieiz- chnia kuli ziemskiej otrzym uje n a dobę około 2 000 metrów sześciennych tego pyłu, e o n a tysiąc metrów kwadratowych przestrzeni czy­

ni około 15 milimetrów sześciennych pyłu, wagi około ‘/^0 gram a. T ak niewielka m asa, podzielona na przeciąg całej doby, nie może oczywiście wywołać zjawiska deszczu ogniste­

go, gdyż ogólna sum a tych iskier na oznaczo­

nej przestrzeni nie je s t większą, od jednej kropelki wody. M asa pyłu kosmicznego, otrzymywanego przez ziemię, według naszych pojęć może się wydawać bardzo znaczną, w porównaniu jed n ak z wielkością masy ziem­

skiej je st ona znikomo m ałą. M asa pyłu kosmicznego w ciągu roku opadającego na ziemię wynosi m iliard kilogramów, podczas gdy kula ziemska waży 10 10 razy więcej i po­

trz e b a blizko miliona la t, aby pył ten utwo­

rzy ł na powierzchni ziemi warstwę grubości jednego m ilim etra, a wiele milionów la t upły­

nąć musi, aby powiększenie się masy ziem­

skiej wywołało dostrzegalne jakieś skrócenie roku lub dnia.

N ie zajmowaliśmy się dotąd pytaniem , skąd się bierze ten pył, który ziemia bez przerwy na swej drodze spotyka, czy znajdu­

je się on tylko w tej części układu słoneczne­

go, k tó rą ziemia w swym biegu rocznym p rze­

bywa, czy rozsiany je s t po całych obszarach m iędzyplanetarnych, albo nawet między- gwiazdnych. Moglibyśmy go uważać za osta­

teczny p ro du kt rozkładu komet, ale ze wzglę­

du n a podobieństwo stru k tu ry i składu che­

micznego tych ciałek i aerolitów, których ojczyzną nie je s t nasz układ, musimy wnio­

skować, że pył kosmiczny je s t su b stan cją, rozsianą powszechnie przynajm niej po całym naszym układzie gwiazdnym, źe słońce w b ie­

gu swym własnym wciąż j ą zgarnia, a cały u k ład słoneczny stale w tum anach tego pyłu je s t pogrążony.

W tum anach powiedzieliśmy, w arto się je d ­ n ak bliżej przypatrzeć, ja k w yglądają te tu ­ many kosmiczne. Jeżeli uwzględnimy oba

(5)

WSZECHSW1AT. 469 ruchy postępowe ziemi (naokoło słońca i r a ­

zem ze słońcem), wypadnie, źe w częściach przestrzeni, najbliższych kuli ziemskiej na milion kilometrów sześciennych przestrzeni przypada niewięcej, ja k jeden gram tego pyłu, czyli, że cząsteczka wagi jednego mili­

g ra m a od drugiej takiej samej oddaloną jest o cały kilometr. O wiele większe jednakże muszą być te odległości w przestw orzach od­

dalonych od skupiających te cząsteczki wiel­

kich mas. Pomimo to gęstość tych pyłków je s t zupełnie dostateczną, aby przez nie obja­

śnić nieregularności w ruchach komety En- ckego, a nawet zbyt wielką, jeżelibyśmy chcieli im przypisać przyczynę t. zw. nieprze- zroczystości eteru, skutkiem której jasność gwiazd słabnie szybciej, niż w stosunku od­

w rotnym do kw adratów z odległości. Może zatem w przestrzeniach międzygwiazdnych odległości pomiędzy cząsteczkam i wynoszą całe tysiące mil.

M arcin Ernst.

OBYCZAJE SÓW.

Według spostrzeżeń Franeka Bolles.

(Dokończenie).

Sowy jarz ęb ate (S urnia nisoria) są p o stra­

chem innych ptaków Nowej Anglii. S ą one odważne, silne, podstępne, wzrok ich je st przenikliwy, naw et we dnie, a żarłoczność ich je s t p rzerażającą dla wszystkich w ysiadują­

cych samiczek, je st to prawdziwy potwór lasu, pól i równin. N ie ulega żadnej wątpliwości, że jak o m atery ał do przyswojenia są one nieocenione; wzięte za m łodu i z obciętemi skrzydłam i, w krótce się przysw ajają i słucha­

ją najprostszych rozkazów. Moje były mi wielką pomocą przy badaniu ptaków w New- H am pshire. Gdy wyjeżdżałem, zabierałem ze sobą dwie sowy najstarsze; dosyć było wtedy wejść do ich k latki i pokazać im kijek krótki na poziomie ich nóg, odzywając się

przytem dosyć surowo „chodźcie.” Zwykle zaczynały gryźć kijek, potem wchodziły na niego i były na nim przechylone cierpliwie przez cały ciąg spaceru. G dy chciałem ich użyć do przywabienia innego ptactw a, umiesz­

czałem *je przy stosownej gałęzi i mówiłem

„idźcie”, a one chętnie bardzo właziły na gałąź. Z w racałem wtedy uwagę ptactw a krzykiem lub gwizdaniem, a jeśli były tam dzięcioły zielore, lub jak ie inne irytujące się ptaki, alarm powiększał się wkrótce i wszystkie ptaki z sąsiedztwa zlatywały się, żeby brać udział w ogólnym zamęcie.

N iektóre p tak i napadały na Pufly nawTet na kijku, n a którym odbywała ze m ną prze­

chadzkę. lia z sokół trzykrotnie przeleciał pomiędzy m ną a sową, na mnie najmniejszej niezwracając uwagi; przygoda ta była wię­

cej dziwną aniżeli przyjem ną. N iektóre g a ­ tunki mniej dem onstrują swoje niechęci ani­

żeli inne, m ając widać to przekonanie, źe mil­

czenie i ucieczka są rozumniejsze aniżeli wszelkiego rodzaju napaści.

Między innemi ptaki m ieszkające na polach zanadto mnie się boją, by śm iały zaczepić sowę, k tó ra mi towarzyszy; to samo jest z ptakam i wodnemi. R az stanąłem na dro­

dze bekasa sam otnego, a w iatr popychał d rą ­ żek z sową ku ptakowi. Z ra zu ten nie wi­

dział wcale Pufly, ale ja k tylko ją spostrzegł, zwiesił głowę, wyprostował całe ciało, wydał przerażająco dziki okrzyk i odleciał po nad drzewami, na d ru g ą stronę jeziora.

T rudno je s t obserwować lelka (Caprim ul- gus) podczas nocy, wogóle podleci on ku sowie, w ydając dzikie krzyki i kilka razy obiega lo­

tem nocnego p tak a, zanim się oddali. Samica puszczyka okazała wielką odwagę i przezor­

ność w obronie swojego gniazda. Umieściłem Pufly przy tem gnieździe, sam ica wyszła p rę d ­ ko i przysiadłszy na ziemi, zaczęła podskaki­

wać w traw ie ja k gdyby była skaleczoną; za kaźdem zbliżeniem się Pufly, oddalała się, następnie wzniosła się w powietrze, zaczęła kreślić koła w locie po nad nieprzyjacielem w ten sposób i w tym celu, źe sowa, k tó ra wi­

działa gniazdo przed chwilą, nie m ogła się tera z pomiarkować, w której stronie ono się znajduje.

K rz y k sów jarzębatycli sprowadza nieza­

wodnie prawie wszystkie ptaki podczas dnia, choćby naw et był tylko naśladowanym. W ro ­

(6)

470 WSZECHSW IAT.

ny zlatują, się naw et z bardzo daleka, sójki i niektóre gatunki sokołów, dzięcioły zielone i niektóre jeszcze m ałe ptaszki ja k czyżyki (w zimie) czynią to samo. W pewnych okolicach, wrony się zwiedziały, że obecność sów zwiastuje niedaleką obecność człowieka, z początku jed n ak dwa lub trzy razy krzyk sów je zw abiał n a m a łą odległość.

Chociaż ptak i stanowiące zwierzynę unika­

ły sowy z powodu mojej obecności, m iałem jednakże raz sposobność zobaczyć ja k sam i­

ca ja rz ą b k a okazała wielką odwagę, broniąc swego gniazda przeciwko Pufly. Ukrywszy swoje m ałe, m iała je ciągle n a oku, biegała

kiem anorm alną; głowa wzniesiona do góry, a ciało tak spłaszczone, że dotykało prawie drzewa. Id ą c za kierunkiem jego wzroku spostrzegłem równie sztywną ja k Pufly inną postać tego samego gatunku. N ie wiem, ja k długo byłaby trw ała ta niem a kontem placya, gdy deszcz zaczął padać i obcy p tak odleciał.

U wszystkich gatunków sów, które znam, słuch je s t niezmiernie delikatny ta k dalece, że ani porównać go niem ożna ze słuchem u człowieka. Nie mogłem sprawdzić w spo­

sób niezawodny, o ile sowy posiadają zmysł powonienia. W szelkie doświadczenia, jakie robiłem w tym kierunku, dawały ujemne re-

N r 30.

Fig. 5. Puhacz (Bubo maximus) w szczególnej pozyeyi.

i fruw ała, włócząc skrzydłem po ziemi i ciągle ta k m anew row ała, żeby oddalić p ta k a od j gniazda. P rzy sz ła na 10 kroków od niego z ogonem rozpostartym w w achlarz i skrzy­

dłam i rozwiniętem i ja k k u ra w gniewie. A le Pufly m ało na nią zw racała uwagi, zdając się śledzić słuchem poruszenia m ałych, grze­

biących się w traw ie. K om edya t a trw a ła ze 20 minut.

W lipcu 1891 roku Pufly spotkała się oko w oko z sową ja rz ę b a tą dziką. Mój pensyo- narz był umieszczony na gałęzi drzew a wprost lasu; nagle zesztyw niał i p rz y ją ł postaw ę cał-

zultaty. Nie lubią one mięsa zepsutego, ale m uszą go ugryźć, żeby się przekonać jak ie ono jest. N ie je d z ą one ropuch lub żab wy­

dających zapach nieprzyjemny, ale nie odrzu­

cają ich, dopóki nie spróbują. Ż eby były najgłodniejsze, nie dom yślają się wcale obec­

ności pożywienia, jeśli ono je s t w ten sposób schowane, że go dojrzeć nie mogą. Robiłem to doświadczenie z puhaczem , z sową b iałą (Snowdon) i z sowami jarzębatem i. Rzecz ciekawa, że te ostatnie były ta k podstępne, że dochodziły, wr ja k i sposób ukryw ałem żyw­

ność, a ja k tylko podejrzały miejsce, w któ-

(7)

N r 30. WSZECHSWIAT. 471 rem mogłem schować pożywienie, rzucały się

n a kaw ałki papieru, które je pokrywały i w zabawny sposób ta rg a ły nim. Używałem kam fory, am oniaku i innych zapachów nie­

przyjem nych a m ało rozpowszechnionych, nie- zauważywszy u moich sów najmniejszej wraż- Jiwości na zapachy o tyle, o ile one nie były z b y t silne i nie działały na oddech lub wzrok.

K o t umieszczony w koszu pomiędzy dwie­

m a sowami, żadnego n a nich nie wywierał w rażenia, dopóki kosz nie zaczął się przechy­

lać na obie strony; wtedy obie sowy odleciały nagle i nic nie mogło ich skłonić, żeby powró­

ciły na to samo miejsce w blizkości kosza.

Pufly byłaby staw iła czoło kotowi, gdyby m iała więcej krwi zimnej; co zaś do Pluffy, ta n a widok kota całkowicie straciła głowę.

Z abaw ka japońska, przedstaw iająca p tak a drewnianego, ozdobionego kilkoma piórami kolorowemi, została gniewnie pochwyconą przez Pufly, co dowodzi obok zupełnego p ra ­ n i e b ra k u powonienia, zdolności oceniania kolorów; ta zdolność właśnie prowadzi sowy ja rz ę b a te do wyszukiwania sobie drzew bru- |

natnych, a sowę b iałą ("Snowdon) do szuka­

nia drzew szarych.

Do tej własności, rzeczywistej lub urojonej, . umieszczania się na drzewach m ających od­

cień tej barw y co ich upierzenie, trzeba dołą­

czyć własność niewątpliwą zm ieniania swoich kształtów . Mój wielki puhacz dobrowolnie przybiera postać masy piór nastroszonych 1 m etr szerokiej, kołyszącej się na obie stro­

ny ruchem sowy, k tó ra przestępuje z jednej nogi na drugą; albo też przybiera on kształt j gałki brun atnej, błyszczącej kilka stóp tylko szerokości m ającej z dwoma punktam i zęba- | temi, wznoszącemi się po nad brzegiem wyż­

szym. G dy nieufność jego je st pobudzona, puhacz klekocze swoim dziobem ja k kastanie- tam i, żółte oczy zam ykają się i otw ierają jednocześnie, źrenice zwężają się i rozszerza- i

j ą i zieją płomieniami. W spoczynku je st to m asa doskonale okrągła. Sowy jarz ęb ate tak samo n astra szają swoje pióra i rozpoście­

r a ją skrzydła, gdy się szykują do ataku.

Z b ie ra ją swoje pióra dokoła ciała, gdy chcą nie być widzianemi.

Z darzyło się ra z, że Pufly uciekła do lasu i przyczaiła się na m ałym pniu buku w ten sposób, że w ydaw ała się dalszym ciągiem pnia

i szukałem jej napróżno przeszło godzinę.

Oczy jej były prawie całkowicie zamknięte, zostawiając tylko m aleńką szparkę, przez k tó rą śledziła moje ruchy, zachowując sam a bezwzględną bezwładność, tak dalece, źe przechodziłem koło niej kilka razy, niemogąc poznać, źe to je st istota żyjąca. Sowa b iała m oja przynajm niej nie rozpościera ta k skrzy­

deł ja k to robią inne sowy, wreszcie m a ona upierzenie całkiem innego wyglądu, wydające się utworzonem raczej z łusek lub szerści, aniżeli z piór. Chcąc się ukryć, zam iast się wyprostować i z węży ć, spłaszcza się. W i­

działem j ą w ten sposób czającą się wśród porostów lab rad o ru i m ylącą tym sposobem wszelkie poszukiwania.

Poruszanie pióram i u sów nie ogranicza się wcale do chwil, kiedy chcą się uczynić strasz- nemi lub ukryć. Z d ają się stroszyć je i przy­

gładzać dowolnie.

Sowy jarzębate, kiedy chcą złapać nieżywą mysz zawieszoną n a nitce, podnoszą pióra.

P rzy jedzeniu pióra najbliżej dzioba położo­

ne rozsuw ają się, a kiedy sowa zostanie zmo­

czoną, pióra przychylają się same przez się, tak samo, ja k i przez ruchy ciała, głowy i skrzydeł. P rzy malowaniu akw areli sowy białej (Snowdon) okazało się, że w ciągu go­

dziny 12 razy zm ieniła sylwetkę, niezmienia- ją c miejsca wcale.

W zrok je s t dla sowy najpożyteczniejszym zmysłem. Pospolite przekonanie jakoby sowę oślepiało światło je s t błędnem , przynajmniej u gatunków, którem i się zajmowałem.

Przekonanie to wzięło zapewne początek stąd, że gdy człowiek w dzień zbliża się do sowy, ta zam yka oczy, udając, że śpi. J e s t to jednak jedynie podstęp użyty dla odwrócenia uwagi; następujące przykłady świadczą, że nie dzieje się to wcale wskutek bezwładności wzroku, gdyż przeciwnie sowy widzą we dnie doskonale.

P rzechadzając się w m arcu r. 1891 na dro­

dze do Cam bridge, spostrzegłem sóweczkę siedzącą n a gałęzi wierzby o piętnaście m e­

trów odemnie. P ió ra jej stały sztywno, a oczy były przymknięte. Zbliżywszy się powoli, rękę posunąłem do niej, gdy nagle oczy się otwarły i zwróciły na mnie, poczem p tak roz­

po starł skrzydła i poleciał ku słońcu. Sówecz­

ka, o której już mówiłem, że j ą widziałem w grudniu 1891 r. w lesie doliny Swift-River,

(8)

472 WSZECHSWIAT. N r 30.

obserwowała mnie uważnie, ta k przekręca­

ją c swoję m ałą główką, źe m ogła mnie wi­

dzieć ze etron rozmaitych. Pierwszy pusz­

czyk, którego m iałem w swojem posiadaniu, rzucił się ta k gwałtownie n a mysz nieżywą, ja k ą m iał w klatce, że nie m ogłem wcale tego spostrzedz, ponieważ, gdy wchodziłem do po­

koju, udaw ał, źe śpi. Je d e n z trzech moich młodych puszczyków, m ając zaledwie dwa miesiące, próbow ał złapać dzięcioła zawieszo­

nego blizko niego w słońcu. Sowa b ia ła (Snow­

don), ja k to ju ż mówiłem, czycha na p tak i fru­

wające daleko od niej w słońcu, a mnie spo­

strze g ła x-az o 200 m etrów wychodzącego z lasu. Czynność dzienna puhaczów je s t zn a­

ną i każdemu wiadomo, źe św iatło słoneczne wcale im nie przeszkadza. A le szczególniej u sów jarzęb aty ch znaną je s t nadzw yczajna bystrość wzroku, m ożna powiedzieć, źe ich oczy są prawdziwemi teleskopami. Ile to razy Pufły wzrokiem swoim utkwionym w nie­

bo zw racała moję uwagę na sokoła będącego ta k wysoko, że go oko ludzkie dojrzeć wcale nie mogło. Lepiej jeszcze innym razem Pufły widziała sokoła zlatującego z wyższych sfer atm osfery wtedy, gdy ja , p atrz ąc przez lo r­

netkę, wcale go dojrzeć nie m ogłem, aż do- j piero gdy znacznie bardziej się obniżył.

A wzrok mój należy do bardzo mocnych i przechodzi skalę dobrego wzroku. Gdy p ta k w ten sposób obserwowany je st sokołem lub orłem , Pufly czuwa nad nim, dopóki tylko może go dojrzeć, ale jeżeli to je s t w rona lub jaskółka, rzuca tylko okiem i więcej się nią nie zajm uje. Sowy ja rz ę b a te p a trz ą nieraz n a słońce przez 15 lub 20 m inut oczami na pół przymkniętemi. D laczego to czynią? Nie jestem w stanie tego wytłumaczyć.

Co do bystrości wzroku w nocy u Pufly, nie m am o tem jeszcze stałego przekonania.

W ciemności trzym ałem o p arę kroków od niej kota, który na niej żadnego nie robił wrażenia, bo gdyby go b y ła widziała przypusz­

czalnie byłaby klask ała dziobem. W sierpniu 1891 zostawiłem j ą n a zmroku na kupie tr a ­ wy, gdzie m ogłem śledzić je j ruchy, siedząc oparty plecam i o drzewo sąsiednie. P ó ł go­

dziny upłynęło a Pufly naw et nie drgnęła, chyba tylko wtedy gdy niedoperz przelatyw ał koło niej. W końcu przybliżyła się do mnie zwolna, nieposuwając się więcej n a raz ja k

o jeden m etr. Odróżniałem już bardzo wy­

raźnie je j sylwetkę. W krótce była ju ż tylko o kilka kroków odemnie, nowym ruchem przybliżyła się ta k do moich nóg, że wskoczyła mi n a kolano. N atychm iast jednakże pofru­

nęła przestraszona tem niespodziewanem ze­

tknięciem, nie domyślała się wcale, źe znaj­

dzie nogę zam iast drzewa; gdyby przeto wzrok jej był przenikliwszym od wzroku czło­

wieka, nietylko byłaby rozpoznała, że mój ubiór nie je st z drzewa, ale nadto byłaby po­

stać moję odróżniła od pnia drzewa. Często bardzo przywołując sowy jarzęb ate, zwabia­

łem je na sam szczyt drzewa, pod którem stałem .

Odróżniałem je wybornie odcinające się na tle nieba i niedomyślające się bynajmniej mo­

je j obecności pośród gałęzi pod niemi. R az wobec sowy zawieszonej ponadem ną udaw a­

łem krzyk p ta k a zranionego; wkrótce pożało­

wałem tego, bo skrzydła sowy ta k uderzyły 0 twarz moję, że rzuciłem się w krzaki w oba­

wie nowego napadu z jej strony.

Sowy moje m ają dobrą pamięć, Pufly 1 Pluffy, dwie sowy jarzęb ate, które posiada­

łem od najdaw niejszego czasu, przypom inają sobie grządki ulubione i po kilku miesiącach znowu do nich pow racają. J a k tylko ukażę się w śpichrzu z pułapk ą w ahającą się, Pufly gwałtownie ciska się o szczeble klatki, chcąc pochwycić zdobycz, o której wie z doświadcze­

nia że pudełko w sobie zamyka. T ak samo je st z każdą paczką owiniętą papierem i przynie­

sioną do klatki.

Sowy tak dobrze wiedzą, źe tam je s t poży­

wienie, że rozdzierają papier, jeżeli im się za­

ra z paczki nie otworzy. A le jeśli tę sam ą paczkę tak się przyniesie, że jej nie widząr może leżeć i kilka dni nienaruszona.

Pufly nie lubi ze m ną pływać łódką; gdy widzi, źe się zabieram do wsiadania na łódkę, ucieka ze swego p rę ta i usiłuje ukryć się w krzakach. Trzy sowy ja rz ę b a te chowają żywność, k tó ra im zbywa i wybornie pam ięta­

j ą o tem , gdzie te zapasy umieściły. P rz e ­ ciwnie zaś sowa biała (Snowdon) pozostaje n a żywności, k tó rą chce przechować i pokrywa j ą swemi piórami. Pufly rozumie komendę

„chodź” „idź”— zna naw et swoje imię, a gdy j ą wołać zwykle odpowiada przez „klap-klap,”

które dziobem wydaje. Często tym głosem

(9)

N r 3 0 . WSZECHSWIAT. 473 daw ała znać o sobie, gdy j ą zgubiłem w krza­

kach lub wysokiej traw ie o zmroku.

Z n a ła mnie dobrze i um iała odróżnić wpo­

śród obcych; to samo lubo w mniejszym stop­

niu da się powiedzieć o innych sowach moich.

Innych pojęć o czasie nie m ają tylko takie, jakie im wskazuje ju trze n k a i zmrok. Cie- kawem je st u nich trawienie. W lecie m ają olbrzymi apetyt, który je czyni szalonemi, jeśli nie m ają co jeść co 40 lub 50 godzin. W zi­

mie przeciwnie, nieraz tydzień i dłużej mogą być zupełnie bez pożywienia.

W zimie roku 1889— 1890 Pluffy nic nie ja d ła przeszło przez miesiąc od Bożego N a­

rodzenia do pierwszego tygodnia lutego.

Przez ten czas nie okazywała ona żadnego osłabienia, chociaż lubiła się trzym ać w n a j­

ciemniejszym kąciku klatki. Je śli pożywienie je s t im dostarczane regularnie i obficie, wte­

dy wszystkie gatunki sów, jakie obserwowałem, w yrzucają z gęby kuleczki formy ja jk a , utwo­

rzone z kości i szerści, łuski rybiej i piór, któ­

re zostają w ich żołądku po straw ieniu najpo­

żywniejszych części mięsa. To wyrzucanie odbywa się łatw o, szybko, z pracą mięśni ledwie dostrzegalną. Objaw ia się to często bardzo, a zawsze wtedy, gdy sowa m a nową żywność na widoku. Ż ołądek sowy traw i prawie wszystko co do niego wchodzi wobec znacznej ilości m ateryału zabsorbowanego, trochę pozostałości mniej ważnych je st rze­

czywiście godną uwagi.

C h ara k te r naszych sów zmienia się bardzo u różnych gatunków, a naw et w jednym i tym samym gatunku zmienia się u osobników róż­

nych. Sowy ja rz ę b a te są dla sów puszczy­

ków nadzwyczajnie grzeczne i łagodne. N i­

gdy nie widziałem ich unoszących się wzglę­

dem siebie, naw et gdy chodziło o zatrzym a­

nie dla siebie żywności upragnionej. Sowa b iała (Snowdon) je s t nadąsana, głupia, tchórz­

liwa i zdradliw a. P uhacz m a zawsze minę pełną godności; puszczyki moje, jeśli nie u d a­

j ą snu albo śmierci, są drażliwe, kłótliwe, dzi­

kie. Między mojemi trzem a sowami jarzęb a- tem i były pewne różnice charakterów łatw iej­

sze do zauw ażenia niż do opisania, czyniące j e w mojem pojęciu trzem a zupełnie odmien- nemi istotam i. D la Pufly m iałem (mówi F ra n e k Bolles) tyle przywiązania, ile można go mieć dla psa inteligentnego i wiernego.

S krzydło jej skaleczone przyczyniło się także,

że b y ła łagodniejszą i słodszą; w każdym r a ­ zie jak abądź byłaby przyczyna jej łagodno­

ści, to pewna, że była ona wzorem cierpliwo­

ści i uległości, posiadała i odwagę, z k tó rą n a ­ p ad a ła psy, koty i ptaki podwórzowe, i wspa­

niałom yślną opieką, k tó ra j ą trzym ała przez kilka tygodni przy boku starej kury.

Tłum aczyła J. S-

N O W E B A D A N I A

( w e d ł u g R. K e l l e r a ) .

Od czasu gdy Darwin ogłosił swe dzieło o roślinach owadożernych, bardzo wielu bio­

logów poświęcało się studyom tej tak wielce zajm ującej dziedziny, która zwróciła na sie­

bie uwagę naw et szerszego ogółu.

C ała ta kwestya została w ostatnich kilku latach (1891 — 1893) nader wielostronnie opracowana przez K . Goebla, który nietyl- ko pod względem morfologicznym, ale i fizyo- logicznym wzbogacił tę dziedzinę licznemi no- wemi spostrzeżeniami.

Liście roślin owadożernych, występujące pod najrozmaitszymi postaciami, zaopatrzone są w narządy chwytne, które pomimo różno­

rodności kształtów sprowadzić można do trzech grup. Je d n e służą do wabienia, inne do przytrzym yw ania, a jeszcze inne do zabi­

jan ia i traw ienia zwierzątek, odgrywających w życiu roślin owadożernych ważną, jak k o l­

wiek bierną rolę.

Co się tyczy środków wabiących, to są one takie same, ja k te, które zapewniają kwiatom odwiedziny owadów, a mianowicie: barwa, za­

pach i pokarm .

K ap turnice (Sarraceniae), rodzina am ery­

kańska, posiada narządy chwytne, które pod względem wspaniałości ubarw ienia oraz pro- dukcyi n ek taru (miodu) nie ustępują licznym kwiatom bogatym w barwy i miodniki. D o rodziny tej należy osiem gatunków rodzaju

(10)

474

S arracen ia, rosnących w bagnistych, otw ar­

tych i słonecznych miejscowościach w A m ery­

ce wschodniej, rodzaj D arlingotnia, rosnący w górach K aliforni oraz rodzaj H ałiam phora, pospolity w górach R oraim a.

W szystkie liście tych roślin są rurkow ate i posiadają różne rozm iary u rozm aitych g a­

tunków. W ielkim, bo aż do m e tra długości sięgającym liściom kalifornijskiej D arlingoto- nii przeciwstawić można liście gatu nku S a rra ­ cenia psittaenia, m ające tylko 10 cm długo­

ści. P raw ie zawsze liście te są żywo u b a r­

wione, albo w całej rozciągłości, ja k S. pur- purea, albo przynajm niej blizko ujścia. S.

ru b ra np. odznacza się czerwoną siecią żyłek, w ystępującą najsilniej we wspomnianem m iej­

scu; prócz tego brzegi otworu mienią się szczególnym, jedwabistym połyskiem, spowo­

dowanym przez delikatne owłosienie. S. fłava posiada rurki liściowe osobliwie w górnej czę­

ści żółto ubarw ione i opatrzone czerwoną sie­

cią żyłek. U S. D rum m ondi znajdujem y po­

między czerwoną siecią żyłek w górnej części ru rk i liściowej białe plamy, w których niema wcale chlorofilu.

Tym sposobem liść przybiera jaskraw e barwy kwiatów, zw racając n a siebie uwagę owadów. Oprócz tego m a jeszcze miejsce wydzielania słodkiego soku. Podobnie ja k ubarwienie, ta k też i wydzielanie miodu wy­

stęp u je najsilniej w pobliżu otw oru ru rk i li­

ściowej. „R ozpatrując np. liść rurkow aty S. flava—mówi Goebel— spostrzegam y na we­

wnętrznej powierzchni wzniesionego, wązką sw ą stro n ą na zew nątrz zakrzywionego dasz­

ku wielką ilość grubych, słodkawych kropel.

Ściślejsze badania pokazują, źe wydzielanie n ektaru rozpościera się, począwszy od daszku, dosyć daleko do w nętrza ru rk i liściowej; drob­

niejsze kropelki wydzieliny znajdują się także n a kraw ędzi daszku oraz wzdłuż kraw ędzi sk rzydła umieszczonego n a wewnętrznej po­

wierzchni ru rk i, a także do pewnego stopnia i na zewnętrznej powierzchni tej ostatniej.

W każdym razie szlak miodem pokryty p ro ­ wadzi od dolnego końca ru rk i aż do otworu, a wydzielanie n ektaru odbywa się najsilniej n a tylnej stronie otw oru.”

Oddaw na ju ż wiadomo, że liście kapturnic zw abiają ku sobie owady. J u ż M acbride po­

w iada w tym względzie co następuje: „Jeśli w m aju, czerwcu lub lipcu, w miesiącach,

N r 30.

w których liście tych roślin najdoskonalej spełniają osobliwe swe czynności, sprowadzi­

my sobie niektóre z nich do domu i umieścimy je w położeniu pionowem, to wkrótce zauwa­

żymy, źe wabią one muchy. Owady te zbli­

żają się bezpośrednio do otworu ru rk i liścio­

wej i, ja k się zdaje, nachylone po nad brze­

giem tegoż, wysysają coś z wewnętrznej po­

wierzchni. W tem położeniu pozostają przez pewien czas, wreszcie zaś, zwabione zapewne przyjemnym smakiem, wchodzą do w nętrza ru rki. M ucha zm ieniająca w ten sposób po- zycyą trac i bardzo często równowagę, waha się przez kilka sekund, ześlizguje się i pada na dno ru rk i, gdzie albo się topi, albo też na- próżno s ta ra się wydostać w kierunku prze­

ciwnym wierzchołkom włosków. W pokoju, obfitującym w muchy, chwytanie to odbywa się ta k szybko, źe ru rk a napełnia się niemi ju ż po kilku godzinach... W abikiem dla much je s t oczywiście słodka, lepka, do miodu po­

dobna substaneya, wydzielana na wewnętrz­

nej powierzchni ru rk i lub w ypacana.”

W zupełnie podobny sposób zachowują się także inne rośliny o liściach rurkow atych ja k np. gatunki dzbanecznika (N epenthes). Z da- leka już m ożna je zauważyć po żywych b a r­

wach. B arw a purpurow a je s t przeważająca.

N a B orneo atoli rośnie gatunek o wysokiej łodydze z białem i dzbaneczkowatemi liśćmi, przezroczystem i ja k najcieńsza porcelana i wspaniale upstrzonemi szkarłatnem i plam­

kami. Szczególnie pięknem i są także dzban­

ki gatunku N epenthes albo—m arginata, u których brunatny, błyszczący kołnierz brzeżny ograniczony je s t białą, jak b y aksa­

m itn ą krawędzią. I tu taj suto zastawiona uczta wabi łatwowiernych gości; na spodniej stronie pokrywki znajdują się mianowicie gruczołki, wydzielające słodką, sm aczną sub- stancyą.

W niektórych razach, podobnie ja k u kwia­

tów, woń liści je s t wabikiem d la owadów.

Drosophyllum lusitanicum , roślina z półwyspu iberyjskiego, rosnąca na suchych, kam ieni­

stych pagórkach i posiadająca długie, cienkie, w gruczołki bogate liście, wydaje dosyć silną woń miodową, k tó ra je s t niem ałą przynętą dla owadów.

Co do urządzeń chwytnych, spotykamy się tu z trzem a postaciami. W spom niane wyżej liście Drosophyllum są pokryte lepką substan-

W S Z E C H S W I A T .

(11)

JJ r 3 0 . WSZECHSWIAT. 4 * 5

«yą, doskonale działającą. N a jednym , mło­

dym , rocznym osobniku tej rośliny zauważył .Goebel 233 owady przylepione do liści (je­

den bąk, pozostałe— muchy). TJ innych ro- siczkowych (D roseraceae), jak o narządy chw ytne, służą włoski lepkie.

U muchołówki (Dionaea), ja k wiadomo, li­

fc ie są dwu klapkowe. Owady, które bądź przy­

padkowo, bądź zwabione jask raw ą barw ą górnej powierzchni liścia, siadają na tym 'Ostatnim, dotykają się z konieczności przy ruchach swoich jednej z sześciu szczecin hlaszki liściowej, k tó ra podrażniona w skutek teg o zam yka się, ta k że obie klapki nachylają się ku sobie i chw ytają owady.

W reszcie u kapturnicow atych, ja k powie­

dzieliśmy, owady w padają w głąb ru rek li­

ściowych i albo się topią, jeżeli ru rk i zawie­

ra ją znaczną ilość wydzielonej wody, albo też, gdy tej ostatniej je s t niewiele, giną z głodu po pewnym czasie.

Zachodzi teraz najważniejsze pytanie, a mianowicie, co się staje ze schwytanemi owadami? Czy wzmiankowane rośliny są -owadoźerne? Czy traw ią ane podobnie ja k u stro je zwierzęce? A lbo też, czy przysw ajają sobie tylko drogą dyfuzji produkty rozkładu?

Ze względu na sposób traw ienia Goebel dzieli wszystkie należące tu rośliny na dwie grupy, a mianowicie na takie, u których m a m iejsce rzeczywiste traw ienie przy udziale wydzielonych, peptonizujących fermentów oraz takie, u których to nie m a miejsca, -a tylko odbywa się pochłanianie przez roślinę

produktów rozkładu.

Czynności rurkow atych liści kapturnic nie- .zawsze tłum aczono w tak i sposób ja k dzisiaj.

W ru rk ach tych widziano zbiorniki wody.

W o d a w ru rk ach służy, sądzono, do „pod­

trzym yw ania i odświeżania rośliny”-—osobli­

wy pogląd, jeśli zważymy, źe kaptu rn ica je s t rośliną błotnistą. A żeby ominąć tę trudność, Lineusz przypuszczał, że S arracen ia wymaga jeszcze więcej wody, aniżeli rośliny bagniste, że je s t ona „rośliną wodną, k tó ra zamieszku­

je ląd i liśćmi swemi żyje jeszcze jakby w wo­

dzie, k tó rą sam a z e b ra ła .”

Liście te m ogą rzeczywiście pochłaniać znaczną ilość wody. Liście S arracenia illu- s tr a ta napełniono w części wodą, w części roztw oram i i t. d. do 10 cm poniżej otworu, te n ostatni zatkano korkiem i n a tenże nalano

płynnej parafiny, ta k że wcda nie m ogła pa rować. W ysokość poziomu oznaczana była papierkam i, z zewnątrz naklejanemi.

P o 48 godzinach pochłonięte były następu ­ ją c e ilości: a) Je śli liść otrzym ał 20 cm 0,01% roztworu kwasu mrówkowego z nieco napęczniałym włóknikiem, to pochłonął 6,8 cm, przyczem pozostały roztwór m iał jeszcze kwaśną reakcyą, a włóknik nie był, zdaje się, wcale zmieniony, b) Jeśli liść zawierał 10 cm tegoż roztworu, to pochłonął 2,0 cm. c) Jeśli zaw ierał 10 cm rozcieńczonego soku mięsne­

go, zneutralizowanego przez węglan sodu, to pochłonął 2,5 cm. Sok mięsny był przepeł­

niony bakteryam i, m ętny i o reakcyi alka­

licznej.

A nalogiczne były wyniki doświadczeń nad innemi gatunkam i kapturnicy. Zawsze można było stwierdzić pochłanianie wody, zawsze można też było wykazać, że kaw ałki mięsa nie podlegały zmianie, lecz że substancye zdolne do rozkładu, wprowadzone do ru rk i liściowej, n a 3 dzień już ulegały rozkładowi.

S arracenia nie może zatem wydzielać ani enzymów rozpuszczających białko, ani też substancyj przeciwgnilnych. W raz z płynem, który pochłania ona wewnętrzną powierzchnią swych ru rek liściowych, pobiera ona także naturalnie pewne produkty rozkładu ciała zwierzęcego, według Goebla, prawdopodobnie amoniak.

P o d względem budowy i czynności liści, do kapturnicy zbliża się nieco Cephalotus, rośli­

na zachodnio-australska. Jakkolw iek i tu taj dosyć obficie wydziela się płyn, to jednak w żadnym razie niemożna było stwierdzić traw iącego działania tegoż; kaw ałki mięsa i kłaczki włóknika nie rozpadały się, według Goebla, wewnątrz ru rek liściowych prędzej niż n a zewnątrz tychże. .Natomiast Goebel stwierdził tu silne działanie przeciwgnilne wydzieliny liściowej. W ru rk ach liściowych napełnionych sterylizowanym półprooentowym roztw orem peptonu, niemożna było poczuć po dwu dniach woni zgnilizny. Liczne bakte- rye i drobne wymoczki zaludniały zawartość rurek .

W ciągu doświadczenia wessaną została połowa roztw oru peptonowego. N ie mogło być jed n ak mowy o trawieniu; rozkład bo­

wiem uwięzionych owadów polegał na działa­

niu mikroorganizmów.

(12)

476 N r 30.

W ątpliw em je s t stanowisko pływacza (U tri- cularia). N arząd am i chwytnemi tego o stat­

niego są, ja k wiadomo, pęcherzyki. Dawniej sądzono, że pęcherzyki te są mechanizmem plawnym, z którego pomocą w ciągu określo­

nego okresu wegetacyjnego roślina pływa, kiedyindziej zaś zanurza się w głąb. T ak, już D e Candolle pisał o U tricularii: „.Jej ko­

rzenie, a raczej podwodne je j liście są n ad ­ zwyczaj rozgałęzione i opatrzone znaczną ilością m ałych, zaokrąglonych pęcherzyków, posiadających rodzaj ruchomego daszka. Gdy roślina jest m łoda, pęcherzyki te są pełne śluzu, który je s t cięższy niż woda, a roślina utrzym yw ana je s t przez ten b alast n a dnie.

Gdy zbliża się epoka kwitnięcia, korzeń wy­

dziela powietrze, przenikające do w nętrza pę­

cherzyków, przyczem daszek się podnosi.

O patrzona znaczną ilością pęcherzyków po­

wietrznych, roślina wznosi się powoli do góry i pływa u powierzchni. K w iaty wznoszą się swobodnie w powietrze; gdy okres kwitnięcia przem ija, korzeń zaczyna znów wydzielać śluz, który w ypiera powietrze w pęcherzykach;

roślina staje się przeto cięższą i zan urza się na dno wody.” Przeciwko atoli takiem u poj­

mowaniu znaczenia biologicznego pęcherzy­

ków pływacza przemawia cały szereg spo­

strzeżeń. A mianowicie, pływ ające rośliny wodne posiadają w swych tkankach wielkie, powietrzem napełnione przestrzenie między­

komórkowe; one to właśnie um ożliw iają pły­

wanie U tricularii, albowiem roślina nie tonie naw et wówczas, gdy pęcherzyki jej napełnio­

ne są wodą, albo też gdy zostają odcięte. D a ­ lej, okoliczność, źe i lądowe U triculariae po­

siad ają pęcherzyki, wskazuje, że inaczej n a­

leży sobie tłum aczyć biologiczne znaczenie tych ostatnich.

Otwory wiodące do pęcherzyków pływacza opatrzone są, każdy klapką szczególną.

K lap k i te pozw alają drobnym zwierzętom (owadom, raczkom i t. d.) przedostaw ać się do w nętrza pęcherzyka, lecz uniemożliwiają odwrót. N a klapce znajdują się włoski, wy­

dzielające śluz, który zw abia zw ierzęta.

U Avejścia do pęcherzyka znajdują się długie wyrostki, służące „jako obrona przeciw więk­

szym zw ierzętom ,” dla mniejszych atoli służą one jak o ,,przew odniki,” gdy usiane są gru- czołkam i śluzowemi. Z w ierzątka, wpadające do wnętrza pęcherzyka, zam ierają tam w krót­

ce; być może, zabija je śluz, wydzielający s ię tak że wewnątrz. Z drugiej strony, śluz ten służy za su b strat dla b akteryj, w arunkują­

cych rozkład m artw ych ciał zwierzęcych. N ie udało się nigdy wykryć enzymów; nie ulega jedn ak wątpliwości, że m a miejsce pochłania­

nie produktów rozkładu przez ściany pęche­

rzyków. W ew nętrzna powierzchnia tych ostatnich posiada znaczną ilość włosków, p a większej części czteroramiennych, które ina­

czej wyglądają w pęcherzykach nakarm io­

nych, aniżeli w niekarmionych.

„Podczas gdy w tych ostatnich włoski za­

w ierają przezroczystą plazmę, to przeciwnie, w pęcherzykach nakarm ionych m ają one ude­

rzająco różną zawartość... silnie światło ła ­ miące, poczęści kuliste, poczęści nieregular­

nie ukształtow ane m asy.”

P eakcye chemiczne dowodzą, że zawartość ta przedstaw ia tłuszcz, pochłonięty z ciał zwierzęcych. N ie należy sobie jednak wy­

obrażać, aby krople tłuszczowe bezpośrednio przenikały do w nętrza włosków, albowiem krople, znajdujące się we w nętrzu tych wło­

sków absorpcyjnych, są zawsze bezbarw ner gdy tymczasem krople występujące z ciała m artw ych zw ierzątek m ają barwę różowawą.

Goebel przypuszcza przeto, źe lecytyna, za­

w arta w tłuszczu zwierzęcym, pęczniejąca^

w wodzie i naw et nieco rozpuszczalna, prze­

nika po przez błony i zużywaną bywa przez protoplazm ę do budowy tłuszczu. D ośw iad­

czenia, wykonane przez Goebla, przem aw iają w wysokim stopniu za tem przypuszczeniem..

Doświadczenia te polegały na tem , że wzmiankowany botanik n ak arm ił w jednym wypadku pęcherzyki pływacza odtłuszczonym włóknikiem krwi, w drugim —lecytyną, w trz e ­ cim—ciastem z oliwy i mączki. „Po czterech dniach we włoskach 1 nie było ani jednej kropli, liczne natom iast znajdow ały się w tych, któ re nakarm ione były lecytyną, w 3 wresz­

cie nie było żadnych śladów, lub też tylko wątpliwe. Lecytyna może zatem oczywiście przenikać po przez błony i może się zużywać wewnątrz komórek na wytwarzanie tłuszczu.- B ardzo je s t prawdopodobne, że oprócz tego mogą być pobierane i inne substancye, np..

am oniak.”

Pospolite u nas gatunki pływacza: U tricu- la ria interm edia i U. yulgaris są do pewnego stopnia przystosowane do obyczajów życia-

(13)

N r 30. WSZECHSWIAT. 477 różnych zwierząt. W pęcherzykach pierw­

szego gatunku spostrzegam y tylko m ałżoracz- ki (O stracoda), w pęcherzykach zaś U. vulga- ris—tylko widlonogi (Copepoda). P ąk i U.

interm edia tw orzą bardzo wcześnie pędy, przenikające do iłu, a pęcherzyki rozwijają się na dosyć zm arniałych liściach. Otóż, te pędy ukryte w ile łowią tylko zwierzęta, żyją­

ce przeważnie w tym ostatnim ; Cypris za­

mieszkuje właśnie ił wodny, on przeto jest głównie ofiarą D. interm edia. N atom iast U.

vulgaris swobodnie unosi się w wodzie i łowi przeto raczki, dobrze pływające, a mianowi­

cie przedewszystkiem widłonogi (Copepoda).

W szystkie pozostałe rośliny owadożerne traw ią za pomocą enzymów.

Jeżeli np. liście Pinguiculi drażnić będzie­

my za pomocą małych kłaczków włók- nika, wówczas następuje żywe wydzielanie śluzowych, kwaśno reagujących kropel. W y ­ dzielanie enzymów odbywa się jed n ak tylko bardzo powroli i w m ałych ilościach. Je d n o ­ cześnie atoli odbywa się wydzielanie substan- cyi przeciwgnilnej. Goebel sądzi, źe jeżeli przypuszczano u wzmiankowanej rośliny t r a ­ wienie przy obecności bakteryj, to było to tylko następstw em nieodpowiednich metod doświadczalnych. A mianowicie, jeśli na li­

ściach umieszczane zostają większe masy białka, to przy nieznacznej stosunkowo ilości wydzielających się enzymów nie mogą się one rozpuścić, wskutek czego naturalnie n a nie- strawionem białku osiedlą się bakterye.

Co się tyczy traw ienia w rurkow atych li­

ściach dzbanecznika, to poglądy również są odmienne. Zwykle przypuszcza się, „że t r a ­ wienie polega n a działaniu mikroorganizmów i przedstaw ia proces gnilny.” Goebel atoli wykazuje, źe zdanie to opiera się n a badaniu osłabionych roślin, gdy tymczasem silne, nor­

m alne rośliny zachowują się zupełnie inaczej.

B adacz ten hodował w laboratoryum zdrowy osobnik dzbanecznika (N epenthes paradisia- ca), trzym ając go w ogrzewanej skrzynce szklanej 20—25° w przestrzeni nasyconej pa­

rą wodną. Osobnik ten posiadał trzy dzban­

ki; najstarszy z nich, oczywiście już nie dosyć żywotny, m iał barw ę brunatnaw ą; płyn w nie­

znacznej ilości w nim zaw arty m iał odczyn obojętny; osa, k tó ra weń wpadła, wkrótce p rz estała żyć, a po trzech dniach reakcya płynu była alkaliczną; b akterye i wymoczki

znajdowały się w znacznej ilości. D rugi dzbanek zawierał wydzielinę o odczynie kwaś­

nym, w której znajdow ała się m ała mucha;

wydzielina rozpuściła włóknik w ciągu godzi­

ny; po trzech godzinach nie było już wcale białka, a tylko można jeszcze było wykazać peptony. Dodany jeszcze kłaczek włóknika rozpuszczony został po dolaniu 0,2% roztwo­

ru kwasu solnego w ciągu 40 minut przy 16—

18°. Po zaszczepieniu tego roztworu na że­

latynie nie wytworzyły się bakterye. N a j­

młodszy dzbanek był jeszcze zamknięty; płyn wzięty z niego i zaszczepiony na żelatynie nie wydał żadnej wegetacyi mikroorganizmów.

W ydzielina wynosiła 4,6 cm 3, była śluzowa i m iała odczyn obojętny; po dodaniu 1%

kwasu mrówkowego napęczniały kłaczek włók- nikowy został zupełnie strawiony po 12 go­

dzinach; płyn zaszczepiony n a żelatynie nie wydał bakteryj naw et po ośmiu dniach, W rzeczywistości można stwierdzić, że w nor­

malnych dzbankach, do których owad wpada, wydziela się wkrótce kwas mrówkowy.

U Drosophyllum wykryto również praw ­ dziwe trawienie. W ydzielina gruczołowa u tej rośliny zawiera kwas mrówkowy, który działa jako środek przeciwgnilny, powoduje rozluźnianie się włóknika i warunkuje dyfun- dowanie substancyj, działających jak o bodziec na gruczoły traw iące, wskutek czego te o sta t­

nie obficiej wydzielają enzymy.

M ucholówka (Dionaea) wydziela również z liści swoich ciecz traw iącą, niekiedy w tak wielkiej obfitości, źe wydzielina ścieka kropla­

mi. I tu taj także kwas mrówkowy w arun­

kuje kwaśną reakcyą wydzielonego płynu.

Jeżeli liść je s t normalny, to i tu taj niema procesu gnilnego. „K aw ałki mięsa, które wystawały po za brzegi nakarm ionego liścia, ulegały gniciu, oparła się zaś tem u o statnie­

mu część zaw arta wewnątrz liścia; a nawet zaczynające się już rozkładać mięso, utraciło woń zgniłą, gdy zostało zaw arte w liściu mu- chołówki, co dostatecznie dowodzi antysep- tycznych własności cieczy, wydzielanej przez gruczołki traw iące.”

Rośliny owadożerne posiadają zatem zdol­

ność przysw ajania sobie ważnych składników pokarmowych z ciała zwierzęcego, a miano­

wicie: czy to określonych produktów rozkła­

dowych, czy to tłuszczu lub białka. J a k k o l­

wiek dla żadnych roślin owadoźernych pobie­

(14)

478 W SZECHSW IAT. N r 30.

ran ie pokarm u zwierzęcego nie je s t koniecz- nem , przynosi im ono jed n ak pewną korzyść.

Rośliny karm ione są silniejsze i produkują, większą obfitość owoców i nasion.

N iektóre spostrzeżenia dowodzą, zdaje się, źe roślina niekarm iona mięsem pozostaje w stanie głodzenia się. A mianowicie, według Biisgena, na niekarm ionych osobnikach pły- wacza pow stają już w środku sierpnia pąki zimowe, a Goebel wykazał, że u takich roślin ju ż w leeie lub na wiosnę wywołać można wy­

tw arzanie się pąków zimowych, jeśli będziemy rośliny głodzili. W czesne zatem tworzenie się pąków zimowych u niekarm ionych mięsem osobników pływ acza wskazuje, o ile się zdaje, sta n głodzenia u wspomnianych roślin.

F . M .

Lwów.

Dwa ministerya wystąpiły na wystawie z pawi­

lonami własnemi: ministeryum skarbu i rolnictwa.

Zgrabny lekki pałacyk ministeryum skarbu skła­

da się z dwu obszernych sal i jedna z nich po­

święcona jest całkowicie tytuniowi, druga— soli.

Sprzedaż tytuniu stanowi w Austryi monopol państwowy i jest główną pozycyą dochodową pań­

stwa (180 milionów złr.) i państwo jest jedynym odbiorcą wszystkich plantatorów tytuniu;- prze­

róbką zaś tytoniowych liści na formy zdatne do użytku państwo ju ż zajmuje się samo. Na ścia­

nach sali znajdujemy rysunki i zasuszone okazy rozmaitych gatunków tytuniu, zarówno uprawia­

nych w państwie, jak też i sprowadzanych z za­

granicy; starannie sporządzone tablice statystycz­

ne zaznajamiają znów ze spożyciem tytuniu w Austryi i innych mocarstwach. Sprowadzono też kilka robotnic, które w oczach widzów przy­

rządzają papierosy i cygara. Maszynki używane do tych robót są jeszcze zupełnie prymitywne,’

choć niema wątpliwości, że znaczną część pracy ludzkiej możnaby tu maszynową zasłąpić. Pa­

pieros jest dziełem kilku robotnic: jedna rozkła­

da tytuń, inna znów zwija go w wałki, inna w tła­

cza do gilzy. Cygaro natomiast wychodzi całko­

wicie z rąk jednej pracownic}*, choć robota po­

wolnego nawijania liści i roz walko wy wania ich wcale jest skomplikowana. Praca w warsztatach tytuniowych jest ciężka, szkodliwa dla zdrowia—

gdyż pył tyfuniowy powoduje zapalenie oczu i dróg oddechowych i wreszcie mało płatna. Dru­

ga sala ministeryum skarbu zaznajamia nas z in- nem ważnem źródłem dochodów państwowych, z produkcyą soli, która też jest monopolem rzą­

dowym. Sławna na świat cały kopalnia w W ie­

liczce i sąsiadki jej w Bochni, Kałuszu i innych miejscach, są wprost przez rząd eksploatowaner który potem sól prywatnym odbiorcom odprze­

daje. Widzimy w tej sali zbiór map i modelów górniczych i zwłaszcza model wykonany z zesła- wionych płyt szklanych, k łóre odrazu wskazują prostopadły kierunek żyły soluej i na nich dopie­

ro oznaczane jest rozszerzenie poziome, zwraca­

na siebie uwagę oryginalnością i pedagogicznością.

pomysłu. Zbiór narzędzi górniczych, modele- szybów, wreszcie kolekcya minerałów, znajdowa­

nych w pokładach solnych, dopełnia faktycznej s*rony tego działu, w kolekcji widzimy liczne okazy soli kuchennej zabarwionej na błękitno; jak wiadomo przyczyna tego zabarwienia mimo licz­

nych do ostatnich czasów doświadczeń, stanowczo wyśledzoną jeszcze nie jest. Jedni przypisują j ą drobnym kropelkom powietrza zawartym w krysz­

tale i powodującym specyalne zjawiska optyczne,, dające nam złudzenie barwy błękitnej; inni znów skłaniają się do przyczyny chemicznej, a miano­

wicie widzą ją w drobnej zawartości soli tlenku żelaza. Z przeszłością kopalń zapoznają nas zbiór dokumentów i liczne a nader dla zwiedzają­

cych użyteczne tablice statystyczne.

Dobra rządowe, z koufiskat Józefa II w końcu ubiegłego stulecia pochodzące, zajmują zwłaszcza w południowo-wschodniej części kraju wcale po­

kaźny obszar; są one pod zarządem ministeryum j-olnictwa, k ‘óre prowadzi tam racyonalną gospo­

darkę leśną. Drzewa ścinane na górach zostają, zepchnięte z pochyłości góry do potoku, swobod­

nie spływają aż do szluz, gdzie się je dopiero za­

trzymuje. Przy szluzach, na potokach urządzone są tartaki wodne, które drzewo piłują i krają.

Stąd dopiero już w kształcie desek lub pali drze­

wo wywozi się na zachód: Niemcy i Anglia są głównemi odbiorcami budulcu austryackiego. Ro­

bota na porębach leśnych oprócz ogromnej siły wymaga niezwykłej zręczności, bystrości i przy­

tomności un ysłu. Huculi, zamieszkujący te góry na granicy Bukowiny, są jedynymi do tej pracy.

Niezdatni do najprostszych robót ziemnych na równinach, w rodzinnych górach są nieporówna­

nymi karczownikami, którym żaden inny robotnik j nie sprosta. A niełatwą musi być robota, skoro

j się ma do czynienia z takiemi olbrzymami, o ja ­ kich świadczą pnie zebrane w pawilonie. Zbiory z fauny i flory dóbr rządowych, a więc znów ry­

sie, żbiki, kuny, jelenie i inne dopełniają treści pawilonu, niemówiąc już o tablicach statystycz­

nych, których nigdzie niebrak.

L. Br.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Wiązanie pomiędzy różnymi atomami zawsze ma charakter mieszany, kowalencyjno – jonowy... Czyste wiązanie kowalencyjne występuje tylko pomiędzy identycznymi

Gdy jest mróz, cząsteczki pary wodnej skupiają się blisko siebie, tworząc kryształki lodu.. W zależności od warunków atmosferycznych mogą powstawać płatki

Kalafior tworzą różyczki, które wyglądają podobnie jak cały owoc: każda różyczka składa się z mniejszych, te z jeszcze

Osoba pisząca reportaż wybiera autentyczne zdarzenie i udaje się na miejsce aby zebrać materiał.. Rozmawia się ze świadkami, którzy widzieli

Wykazanie nieprawdziwości poglądu w rodzaju: skoro metal składa się z jednej części ziemi i jednej części ognia, a złoto składa się z jednej części ziemi i dwóch części

Wiązania σ (sp 2 ) są „zlokalizowane” i tworzą sztywny szkielet, natomiast elektrony tworzące wiązania π są zdelokalizowane.. Funkcje te odpowiadają falom biegnącym

Zatem długość słowa xzv jest postaci 8n gdzie n < N i słowo to składa się z czterech zrównoważonych segmentów długości 2n < 2N.. Czyli początkowy albo końcowy

dr Honoraty Limanowskiej-Shaw uzmysłowił nam, że podstawą każdego leczenia endodontycznego jest nale- żyte opracowanie kanałów korzeniowych i znalezienie tych,