• Nie Znaleziono Wyników

Przekład Ewa Mikulska-Frindo. Znak Horyzont KRAKÓW 2021

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Przekład Ewa Mikulska-Frindo. Znak Horyzont KRAKÓW 2021"

Copied!
26
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)

Znak Horyzont

KRAKÓW2021

(4)

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl Wydanie I, Kraków 2021. Printed in EU

Copyright © Aufbau Verlag GmbH & Co. KG, Berlin 2019 (Published with Aufbau Taschenbuch; »Aufbau Taschenbuch« is a trademark of Aufbau Verlag GmbH & Co. KG)

Projekt okładki Mariusz Banachowicz Zdjęcia Edith Piaf na okładce Gettyimages

Opieka redakcyjna Natalia Gawron-Hońca Pamela Bosak

Adiustacja

Ewa Penksyk-Kluczkowska Korekta

Joanna Kłos Justyna Kukian Łamanie

Monika Drobnik-Słocińska

© Copyright for the translation by SIW Znak sp. z o.o., 2021.

Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2021 ISBN 978-83-240-7994-0

Znak Horyzont www.znakhoryzont.pl

(5)

Paryż

Miasto nie promieniało wprawdzie jeszcze jasnym blaskiem przedwojennych czasów, ale zaciemnienie w znacznej mie- rze zniesiono. Żółte światła latarni padały na ulice stoli- cy, którymi nie maszerowało już szykujące się do ataku czy obrony wojsko, przebrzmiały ostatnie wystrzały nie- mieckich snajperów, a letni wietrzyk przegnał zapach krwi i śmierci. Jedynymi żołnierzami, którzy teraz bawili się między Montmartre’em a Montparnasse’em, byli Francu- zi lub pozostali alianci, przede wszystkim Amerykanie z 4 Dywizji Piechoty, która wyzwoliła Paryż. Stopniowo otwierały się lokale rozrywkowe. Z większości teatrów muzycznych, kabaretów i varietés dobiegały dźwięki big- -bandów grających w stylu Glenna Millera. Młodzi pary- żanie nucili amerykańskie hity zamiast francuskich piose- nek, a w kąciku ust trzymali papierosy z jasnego tytoniu zamiast typowych francuskich gauloises’ów. W cieniu wie- ży Eiffla rozpoczynała się nowa epoka.

W teatrze muzycznym ABC właśnie podniosła się kur- tyna, ukazując młodego, dwudziestokilkuletniego mężczy- znę. Stojąc na brzegu sceny w świetle reflektora, wyglą- dał jak nieudana kopia kowboja. Miał ciemne włosy, które przykrył kapeluszem panama, za dużym w stosunku do jego wąskiej twarzy, a koszula i spodnie były za szerokie w stosunku do szczupłego, niezgrabnego ciała. Artysta nie

(6)

stał prosto podczas występu, jak przystało na szansonistę najwyższej klasy, lecz pochylał się lekko niczym trzecioli- gowy śpiewak nocnego klubu, puszczając oko do publicz- ności. Jego szeroki uśmiech był tak samo nie na miejscu jak okrzyki: „Jupi jej”, którymi okraszał piosenkę Dans les plaines du Far West.

Mon Dieu!

Edith wyprostowała się na krześle, rozglądając się do- okoła ze zdziwieniem, że od strony publiczności nie pole- ciały gwizdy ani okrzyki niezadowolenia. Czy to możli- we, że ten oburzający występ oczarował niemal tysiąc dwieście osób wypełniających widownię po brzegi? Ludzie siedzieli spokojnie na swoich miejscach, w półmroku Edith widziała nawet na niektórych twarzach uśmiechy zadowole- nia. Czy rzeczywiście była jedyną osobą, której coś – a właś- ciwie wszystko – się nie podobało? Wdzięczność paryżan i związane z nią uwielbienie dla wszystkiego, co amerykań- skie, nie mogły przybrać aż tak przesadnej formy! Mimo najszczerszych chęci i poczucia humoru nie potrafiła okla- skiwać Francuza, który na scenie najbardziej prestiżowego te atru muzycznego w tym mieście robił z siebie błazna.

– On jest Włochem.

– Proszę? – Edith się wzdrygnęła.

Czyżby wyraziła swoją krytykę na głos? Kto oprócz jej towarzyszy ją usłyszał? Nie żeby kiedykolwiek owija- ła w bawełnę albo przejmowała się tym, co o niej mówią.

Ale dopiero co okazało się, że ma wrogów, którzy uprzyk- rzali jej życie. Brakowałoby jeszcze, żeby przeczytała w jutrzejszej gazecie, co Edith Piaf sądzi o tak zwanym talencie tego szansonisty wykonującego ckliwe piosenki.

Nie mogła sobie pozwolić, aby prasa zinterpretowała jej opinię jako antyamerykańską albo i antyfrancuską. Mimo- wolnie skuliła się, stając się jeszcze drobniejsza.

(7)

– Jest Włochem – powiedział znów Louis Barrier ści- szonym głosem. Jej nowy impresario siedział po prawej stronie przy jednym ze stolików z przodu sali, gdzie nie musieli się gnieść z innymi w rzędach krzeseł, a widocz- ność i akustyka były wyjątkowo dobre.

– To przecież bez znaczenia – odparła oburzona.

– Yves Montand to pseudonim – wyjaśnił cicho siedzą- cy po lewej stronie Henri Contet, dziennikarz i tekściarz, jakby jej nie słyszał: – Jego ojciec uciekł przed faszystami do Marsylii. Nasz przyjaciel naprawdę nazywa się Ivo Livi.

– Przyjaciel? – Edith uniosła brwi. Kilkukrotnie prze- nosiła wzrok z szansonisty na Henriego i z powrotem.

Mimo najszczerszych chęci nie mogła pojąć, co on widział w tym Yvie Montandzie czy Ivo Livim, czy jak mu tam

było.

Chociaż właśnie tego wieczoru wolałaby się upić w jakimś barze na Montmartrze, wbrew sobie przyję- ła zaproszenie Henriego, które, jak się okazało, uzgod- nił z Louisem. Prawie zawsze robiła to, o co prosili ją przyjaciele, miała taką słabość. Czasem na to narzekała, bo niekiedy nie były to korzystne przysługi, lecz zazwy- czaj ustępowała. W tym przypadku nie chodziło o sprawy finansowe, lecz o zbliżający się występ z okazji ponowne- go otwarcia legendarnego Moulin Rouge. Najpierw pomy- ślała, że najlepszym partnerem byłby Roger Dann, ale ten nie mógł przyjechać do Paryża. Dlatego obaj towarzysze chcieli dziś wieczorem przedstawić jej śpiewaka, który nie tylko potrafiłby go zastąpić, lecz także był od niego dużo lepszy. W każdym razie tak twierdzili. Pomysł, żeby stanąć na scenie z tym beztalenciem, wydał się Edith groteskowy.

Taki błazen jak ten facet zdecydowanie do niej nie pasował i ściśle rzecz biorąc, do ABC też się nie nadawał. Im dłużej mu się przyglądała, tym bardziej chciała odmówić.

(8)

Zmiana kostiumu nic nie pomogła. Śpiewak włożył bia- łą koszulę i marynarkę w idiotyczną kratę. Teraz już nie tylko sprawiał wrażenie klauna, lecz naprawdę tak wyglą- dał, nadal jednak próbował grać rolę uwodziciela. Nieudol- nie naśladował wspaniałego Charles’a Treneta, wykonując jego utwór Swing troubadour. Jakby nie było to wystarcza- jąco żenujące, ten półgłówek próbował jeszcze stepować jak Fred Astaire. A tańczył równie słabo, jak śpiewał. Ten występ nie tylko działał Edith na nerwy, uznała go dosłow- nie za osobistą zniewagę.

ABC wciąż jeszcze był najznamienitszym teatrem muzycznym w Paryżu. Jego renoma nie ucierpiała mimo zmiany dyrekcji, wojny i okupacji, największe gwiazdy przez lata święciły tu triumfy. Przede wszystkim jednak było to miejsce, w którym Piaf zadebiutowała jako piosen- karka, tak jak próbował to właśnie zrobić ten Yves Mon- tand. Miała trzydzieści minut, mniej niż on teraz. Wyszła na scenę przed głównym wykonawcą, a zeszła z niej jako gwiazda. Niepozorna osóbka o wielkim głosie, wtedy zale- dwie dwudziestojednoletnia, w prostej czarnej sukience z białym koronkowym kołnierzykiem, bezpretensjonalna do granic możliwości. Po jej pierwszym występie publicz- ność domagała się kolejnych bisów, a następnego dnia kry- tycy wychwalali ją pod niebiosa. Ciężko na to pracowała, przez wiele tygodni prawie nie spała, ucząc się, jak być oso- bowością sceniczną.

Opłaciło się, ponieważ od pamiętnego dwudzieste- go szóstego marca tysiąc dziewięćset trzydziestego siód- mego roku wszyscy w Paryżu znali Edith Piaf. Nie była już małym wróbelkiem, dziwacznym podlotkiem, a doro- słą kobietą, która wiedziała, jak się należy zachować i co powiedzieć. Co od tamtej pory zmieniło się w jej życiu?

Nie tylko to, że umiała właściwie posługiwać się nożem

(9)

i widelcem oraz przestała się ubierać jak cyrkówka. Sta- ła się wykształconą młodą kobietą, oczytaną erudytką ceniącą sobie intelektualne dyskusje, a jej sposób wysła- wiania w niczym nie przypominał ulicznej mowy. Stwo- rzył ją Raymond Asso. Jej Pigmalion, podobnie jak pro- fesor Higgins w sztuce Georga’a Bernarda Shawa opartej na antycznej historii Owidiusza, zrobił wszystko jak nale- ży – i w końcu ją stracił, w przeciwieństwie do literackie- go pierwowzoru.

Edith stwierdziła z ulgą, że aplauz dla dzisiejszego debiu- tanta jest umiarkowany. Odczuwalna była pewna przy- chylność, może nawet zachwyt u niektórych kobiet, lecz zwolenniczek ckliwego szansonisty nie było zbyt wiele, a pojedyncze głosy domagające się bisów szybko umilkły.

A więc jednak nie straciłam instynktu, przeszło Edith przez głowę, gdy na widowni powoli zapalały się świat- ła i czuć było niepokój typowy dla ostatnich chwil przed antraktem.

– Yves Montand doskonale nadaje się, aby wystąpić przed panią – powiedział Louis Barrier, którego Edith nazywała poufale Loulou, choć on uparcie nie chciał przejść na ty.

– Czy pan zwariował? – Kiedy się denerwowała, jej głos w pierwszej chwili brzmiał krzykliwie, a potem z każdym słowem obniżał się o oktawę, a w końcu stawał się ochrypły jak u nałogowego palacza żłopiącego whisky. – Ten facet źle śpiewa, fatalnie tańczy i nie ma poczucia rytmu.

– Odniósł spory sukces w Marsylii. Występował rów- nież w Nicei, Tulonie i Aix-en-Provence.

Louis sięgnął po kieliszek, w którym znajdowało się już tylko trochę wina.

– Yves Montand! – powtórzyła z pogardą w głosie. – Jak można wymyślić sobie taki pseudonim? W muzyce słowo

(10)

montant oznacza wznoszące się dźwięki. Czy ten facet uważa się za wschodzącą gwiazdę? On jest zerem!

Louis rzucił Henriemu bezradne spojrzenie, lecz ten w milczeniu dopił wino. Sprawiał wrażenie zrozpaczonego.

– Chcę wystąpić z Rogerem Dannem.

– Wiem. – Henri z trzaskiem odstawił kieliszek. – Ale Roger Dann siedzi na wsi i nie może przyjechać do Paryża.

W tych czasach to nie takie proste.

Musiała mu przyznać rację. Czyż sama nie wiedziała o tym najlepiej? Uśmiechnęła się smutno.

Nawet gdyby Ivo Livi przybrał inny, mniej arogancki pseudonim i w ogóle był mniej żałosny, nie chciałaby go wziąć pod swoje skrzydła. Pomijając image tego młodego człowieka, zwyczajnie nie podobał jej się jego repertuar.

W entuzjazmie dla wszystkiego, co amerykańskie, paryża- nie mogli zachwycać się takimi piosenkami, mogli nawet żuć gumę, lecz to wszystko nie miało przecież nic wspól- nego z francuską tożsamością. Jak długo jej rodacy będą się tej tożsamości wypierać? Czy nie należało się spodziewać, że gust publiczności wkrótce się zmieni? Paryż wyzwolo- no zaledwie kilka tygodni temu, wojna szalała jeszcze na północy i wschodzie kraju. Nowe, często sprzeczne, prze- kazywane z ust do ust informacje, wpływały na codzien- ność Francuzów. Panowała atmosfera napięcia. Pokój był kruchy i niestabilny. Żeby zapomnieć o minionych okrop- nościach, bawiono się tak, jakby jutra nie było.

Nic nie jest pewne, pomyślała. Nawet mój angaż w Moulin Rouge. Ale o tym nie mógł wiedzieć ani Lou- lou, ani jej kochanek Henri. Dopiero dzisiaj na horyzoncie pojawiła się katastrofa…

– Najdroższa – przymilał się Henri – proszę, posłuchaj go jeszcze raz. Może podczas próby.

– A co niby miałoby się zmienić?

(11)

– Jego ubiór. Powiem mu, żeby zaśpiewał starą piosenkę.

– Nie zna nowych? – Edith traciła cierpliwość.

Henri westchnął, bawił się pustym kieliszkiem, przesu- wając go wciąż w jedną i drugą stronę.

Może musiał czymś zająć ręce, żeby powstrzymać się przed natychmiastowym zawleczeniem Edith do gardero- by tego Francuza z południa.

– Nie miałam dziś szczególnie dobrego dnia – wyznała, uśmiechając się do niego ze skruchą. Henri był nie tylko jej kochankiem, którego porzucała równie często, jak przyj- mowała z powrotem, lecz przede wszystkim przyjacielem, który zawsze dobrze jej życzył i dlatego mógł na nią liczyć.

Z Louisem Barrierem było tak samo. Nie chodziła z nim wprawdzie do łóżka, ale doceniała jego lojalność i odpłaca- ła mu się tym samym. Dlatego w końcu odrzekła łagodnie:

– Jeśli tak wam zależy, jeszcze raz posłucham pana Montanda. – I będę żałować każdego taktu, dodała w myślach.

Henri promieniał.

– Nie pożałujesz. On naprawdę ma potencjał.

– Już jutro… – dorzucił z zapałem Loulou.

– Nie – przerwała mu. – Nie, nie i jeszcze raz nie. Nie chcę ustalać konkretnego terminu, nie teraz. Poza tym mam już plany na jutro. – Powiedziała to tak lekko, jakby chodziło o nieistotną randkę. A przecież w wezwaniu na przesłuchanie nie było ani krzty romantyzmu.

Louis otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale zamknął je i patrzył na Edith ze zdziwieniem. Zazwyczaj znał jej terminarz i nawet kiedy sam go nie ustalał, ona informowała go o spotkaniach. Widać było wyraźnie, że teraz czuje się zdezorientowany.

Z pewnością irytował go również fakt, że właściwie nie spotykała się z nikim przed południem. Poranne godziny

(12)

zwykle przeznaczała na sen, ponieważ prowadziła nocny tryb życia. Jeśli ktoś chciał zastać ją w dobrym nastroju, nie powinien do niej dzwonić ani przychodzić przed drugą po południu. Policja oczywiście na to nie zważała. Pisem- ne wezwania dostarczano przed południem, przesłuchania odbywały się o tej samej porze. Mężczyźni we francuskich mundurach byli – podobnie jak Szkopy – równie zawzięci i pozbawieni fantazji.

Wielu artystów padło w ostatnich tygodniach ofia- rą czystek. Nowa władza w prefekturze szybko reago- wała na zarzuty rzekomej lub udokumentowanej kola- boracji, nikt nie badał dokładnie przyczyn, wystarczyło posądzenie, żeby Komisja do spraw oczyszczenia zawo- dów artystycznych wszczęła dochodzenie. Wśród zna- jomych Edith mówiło się, że znakomita aktorka Arletty została aresztowana i siedzi w więzieniu Conciergerie jak niegdyś Maria Antonina. Mistinguett i Maurice Chevalier również popadli w niełaskę, podobnie jak przyjaciel Edith, Jean Cocteau, od którego dowiedziała się, że projektantka mody Coco Chanel uciekła do Szwajcarii. Represje często dotykały kobiet, ale dlaczego u diabła właśnie jej, zastana- wiała się kolejny raz, kiedy dostarczono jej wezwanie na przesłuchanie poprzez posłańca z hotelu Alsina, w któ- rym w tamtym czasie zatrzymała się z przyjaciółką Simone Berteaut. Owszem, nie przyłączyła się do ruchu oporu, ale robiła, co w jej mocy, i pomogła wielu ludziom. Nie miała nawet pojęcia, przez jaki występek znalazła się na czarnej liście. Ta bezsilność była prawie równie trudna do zniesie- nia jak obawa przed możliwymi konsekwencjami.

– O co chodzi, ma chère? – Delikatny, ale i natarczywy ton Henriego wyrwał ją z zamyślenia.

Zastanawiała się, czy ma powiedzieć obu najważniej- szym w jej życiu mężczyznom o spotkaniu następnego

(13)

dnia, zdecydowała jednak, że tego nie zrobi. Z przesądno- ści wolała mówić o tym jak najmniej. Sądziła, że im bar- dziej będzie się zajmować ewentualnymi represjami, tym bardziej prawdopodobne staną się jej obawy. Przeszła już tak wiele trudnych, nawet jeszcze groźniejszych sytuacji.

Najlepiej będzie, jeśli najpierw wysłucha, co jej zarzucają.

Potem będzie mogła porozmawiać z przyjaciółmi i zasta- nowić się, jak odpowiedzieć na oskarżenia.

– O nic – odparła. – Jestem po prostu zmęczona.

Po sceptycznym spojrzeniu Henriego rozpoznała, że jej nie uwierzył.

Uniosła kieliszek, w którym od dawna nie było ani kropli.

– Zamówisz nam jeszcze butelkę wina? Za chwilę zacznie się druga część, a jeśli śpiewacy są tak kiepscy jak Yves Montand, koniecznie będę musiała się napić. – Henri chciał zaprotestować, ale z uśmiechem machnęła ręką: – Wiem, że go lubisz. Loulou go polecił. Poczekajmy, może pewnego dnia również odkryję w nim coś pozytywnego.

Kiedy Henri rozglądał się za kelnerką, dzwonek obwieś- cił koniec przerwy. Zamyślona Edith patrzyła, jak sala powoli się zapełnia. Przed jutrzejszą wizytą na wyspie Île de la Cité koniecznie chciała wstąpić do bazyliki Sacré- -Cœur, żeby zapalić świeczkę w intencji świętej Tere- sy z Lisieux. Orędowniczka w niebie nie mogła przecież zaszkodzić, ta święta pomagała jej, kiedy Edith była jesz- cze małą dziewczynką.

– Chciałam zapomnieć o sobie, żeby sprawić przyjem- ność innym. Wtedy byłam szczęśliwa.

W Louisa jakby uderzył piorun.

– Słucham? Nie usłyszałem, co pani mówi.

Edith poczuła się przyłapana drugi raz. Znów nie zauważyła, że wypowiedziała na głos swoje myśli. Dotknę- ła ręką czoła, pocierając skroń w zamyśleniu.

(14)

– Nic takiego. Tylko pewna myśl, bez znaczenia. – Przytaczała słowa pewnej świętej, które stały się jej życio- wym mottem.

Louis Barrier był jej impresariem od niedawna, nie mógł zatem wszystkiego o niej wiedzieć. Parę miesięcy temu po prostu stanął pod jej drzwiami, oferując swe usługi, a ona przyjęła go do grona oddanych współpracowników. Wyglą- dał chłopięco, Edith chciałaby mieć takiego brata. Był inte- ligentny i znał się na swoim fachu. Zawdzięczała mu angaż w Moulin Rouge, a był to dobry początek, żeby od nowa rozpocząć karierę po okresie okupacji. O ile jej sukcesu nie zniszczą ludzie, którzy nie rozumieją, że nie pragnie nicze- go innego, niż sprawiać przyjemność publiczności. To jej wystarczy do szczęścia.

(15)

– Nazwisko?

Policjant, rozpaczliwie walcząc o autorytet, próbował nadać swojemu głosowi głęboki ton. Był jeszcze bardzo młody, na ramieniu nosił opaskę Francuskiej Partii Komu- nistycznej. Od wyzwolenia komuniści obsadzali kluczowe stanowiska w paryskiej administracji mimo okazywane- go publicznie niezadowolenia generała de Gaulle’a. Lewicy przynajmniej nikt nie mógł przypisać powiązań z faszysta- mi z rządu Vichy, a w tej chwili nikt dokładnie nie wiedział, kto rzeczywiście z kim kolaborował. Członkowie poli- tycznego ramienia ruchu oporu również byli bez zarzutu, mimo to lewica zyskiwała przewagę. Jednakże ci w więk- szości młodzi mężczyźni nie poznali w życiu zbyt wiele poza walką o wolność i byli tak samo słabo przygotowa- ni do przesłuchania gwiazdy estrady jak do życia w czasie pokoju.

– Edith Giovanna Gassion.

Z gorzką ironią śledziła reakcję rozmówcy. Dało się odczuć jego zdenerwowanie. Jej nazwisko rodowe wywo- łało taką dezorientację, że nie potrafiła powstrzymać śmie- chu. Chciała coś powiedzieć, ale ugryzła się w język.

Faceci tego pokroju obsesyjnie starali się nie sprawiać wrażenia słabych ani co gorsza głupich. Czy brała udział w czystkach przeciw kobietom, którym zarzucano, że

(16)

uprawiały „kolaborację horyzontalną”? Mężczyźni robią czasem straszne rzeczy, żeby zachować wizerunek twar- dziela. W młodości na placu Pigalle obserwowała aż nadto takich kogucich walk. Najwyraźniej chodziło o to, żeby poniżać kobiety, golić im głowy, odzierać je z ubrań, oplu- wać, bić i gwałcić. W dwóch pierwszych dniach po wyzwo- leniu Paryża motłoch szalał i mścił się przede wszystkim na kobietach jak bez mała jakobini po rewolucji. Tacy byli mężczyźni, kiedy czuli żądzę krwi. Jak dobrze, że ona zdołała się od tego uchronić. Do teraz.

Szukała spojrzenia rozmówcy.

– Nazywam się Edith Giovanna Gassion – powtórzyła.

Młody mężczyzna wskazywał żółtym od nikotyny pal- cem na wezwanie, które wręczyła mu przy wejściu. Właś- nie ten dokument dostarczono jej do hotelu Alsina. Teraz leżał między nimi na stole.

– Dlaczego tu jest napisane madame Edith Piaf?

Znajdowali się w małym, prawie nieumeblowanym i skąpo oświetlonym pomieszczeniu. Maleńkiego okien- ka pewnie nie myto od lat, panował tu taki zaduch, że może nawet przez ten czas nawet nikt go nie otworzył.

Edith zastanawiała się, dlaczego jest takie brudne, prze- cież Niemcy uchodzili za przesadnie czystych i porząd- nych. Może Szkopy wykorzystywały atmosferę w tym pokoju przesłuchań, żeby wywierać presję na oskarżo- nych lub żeby przynajmniej pozbawić ich pewności sie- bie, a może nawet wykończyć. Bez wątpienia próbowano to zrobić z nią.

– Edith Piaf to mój pseudonim artystyczny – wyjaśniła, walcząc o oddech. – Wymyślił go dla mnie siedem lat temu tekściarz Raymond Asso. Moje rodowe nazwisko brzmi Edith Giovanna Gassion.

– Data i miejsce urodzenia?

(17)

– Dziewiętnasty grudnia tysiąc dziewięćset piętnaste- go roku w Paryżu.

Policjant sporządzał notatki w świetle, które okrągła lampa rzucała na dokumenty.

– Rodzice?

– Co proszę?

Podniósł na chwilę wzrok.

– Jak nazywają się pani rodzice? Kim są? Czym się zaj- mują? Gdzie mieszkają?

O co chodzi? Jestem za stara, żeby pytano mnie o rodzi- ców, i mam dość troszczenia się o nich, robię dla nich wię- cej, niż oni kiedykolwiek zrobili dla mnie.

Mimo niechęci odpowiedziała na zadawane pytania:

– Mój ojciec nazywał się Louis Alphonse Gassion, był artystą cyrkowym, a poza tym służył w osiemdziesiątym dziewiątym Pułku Piechoty w Sens. – Nieważne, czy miał dla armii jakieś specjalne zasługi, bo nie miał, po prostu uznała, że w tej sytuacji wojskowa przeszłość ojca może jej pomóc. – Umarł w marcu tego roku na raka płuc. – Prze- łknęła ślinę, ponieważ śmierć ojca nagle ją dotknęła. Mimo wszystko. Był przecież jej ojcem i dbał o nią lepiej niż mat- ka. Właściwie był całkiem zabawny, przynajmniej dopó- ki wystarczająco dobrze zarabiał na jej występach. Aż do końca. O pogrzeb zatroszczył się w jej imieniu Henri Con- tet, rachunki opłaciła sama.

Jej rozmówca kiwnął głową, notując. Potem spojrzał na nią wyczekująco.

– Moja matka Annetta Giovanna Maillard urodziła się czterdzieści dziewięć lat temu we włoskim portowym mie- ście Livorno. Kiedy śpiewa, nazywa się Line Marsa. Ale z tego, co wiem, nie robi już tego zbyt często.

Niektórzy ludzie twierdzili, że głos ma jeszcze piękniej- szy niż córka, ale tego Edith nie powiedziała.

(18)

– Mieszkacie razem?

Z jej gardła wydobył się gorzki śmiech. Nie był skiero- wany do młodego policjanta.

– Nie mam pojęcia, gdzie mieszka moja matka. Może pan jej szukać w schroniskach dla bezdomnych albo w wię- zieniu. Gdzieś tam musi być. Zazwyczaj dowiaduję się przez policję, gdzie jest. Znów narobiła kłopotów, za dużo wypiła lub wzięła narkotyki. Czasami pojawia się, kiedy potrzebuje pieniędzy, ale tego już dawno nie robiła.

Urzędnik pisał, nie śpieszył się.

Najchętniej przerwałaby mu tę czynność i zapytała o powód wezwania, lecz wewnętrzny głos przypomniał jej, że powinna zachować ostrożność. Kiedyś była już w podobnej sytuacji, gdy policja przesłuchiwała ją godzi- nami z powodu zabójstwa Louisa Lepléego i trzyma- ła w areszcie przez dwa dni. Była wtedy naiwna, szalała i zanosiła się płaczem, choć w ten sposób oczywiście nie mogła dowieść swojej niewinności. Mimo że wypuszczo- no ją z braku dowodów, sprawa przykleiła się do niej jak listek do mokrej podeszwy. Teraz chciała być mądrzejsza i zachować się spokojniej. Co oznaczało, że musi wykazać się cierpliwością, nawet jeśli przychodziło to z cholernym trudem.

– A mąż?

Odpowiedź była prosta:

– Jestem niezamężna.

– Dzieci? – drążył dalej, jakby jej nie słyszał.

Z tym pytaniem się nie liczyła, bolało dużo bardziej niż wspomnienia o śmierci ojca i zaniedbania ze strony matki.

Od prawie dwunastu lat był w jej życiu człowiek, o którym nigdy nie mówiła, a który wrył się w jej serce na zawsze.

(19)

Śpiewała na placu Pigalle, oczywiście Montmartre był dużo lepszym otoczeniem niż robotnicze i imigranckie Belleville, z którego pochodziła. Chłopiec na posyłki Louis Dupont był przyzwoitszy niż inni związani z półświatkiem chłopcy, z którymi Edith zazwyczaj się zadawała. Szczupły i śliczny jak z obrazka. A do tego wierny.

Zakochali się w sobie, zamieszkali razem, mimo że jego matka, właścicielka sklepu, od początku była przeciwna dziewczynie z ulicy. Kiedy Edith zaszła w ciążę, nie dopuś- ciła do ich ślubu. Sytuacja była tak napięta, że Edith musia- ła uciec, przede wszystkim od teściowej, ale również od uko- chanego i jego nudnej, zbyt przewidywalnej codzienności.

Z jej decyzją wiązało się również to, że musiała zostawić córkę z ojcem i babcią. W końcu w ten sposób sama dorastała.

Przysięgła sobie, że kiedyś, kiedy będzie się jej lepiej powo- dzić, weźmie małą do siebie. Lecz dziecko po dwóch latach umarło na zapalenie opon mózgowych, a Edith rozpaczliwie się modliła, żeby również umrzeć, aby na zawsze połączyć się z córeczką. Jej modlitwy nie zostały wysłuchane.

– Nie. – Jej głos zabrzmiał ostro. – Nie, nie mam dzie- ci. – Rosła w niej chęć, żeby napić się wina. Do ukojenia nerwów potrzebna by była prawdopodobnie cała butelka koniaku.

Urzędnik uderzał w dokumenty palcem żółtym od nikotyny.

– Mówiła pani o niejakim Raymondzie Asso. Kim on jest?

– Dobrym przyjacielem i tekściarzem. Nie widziałam go od początku wojny. Nasze drogi rozeszły się, kiedy wcielono go do wojska.

(20)

Zastanawiała się, czy dodać, że Raymond z pochodze- nia jest Żydem. Może jej rozmówca nie lubi Żydów podob- nie jak piosenkarek. Chociaż jest Francuzem.

Wzięła głęboki oddech.

– Chciałabym wiedzieć, co mi się zarzuca. W wezwaniu nie ma o tym ani słowa.

Zniecierpliwienie było błędem. Zrozumiała to, zanim wypowiedziała ostatnie słowa.

Merde – zaklęła rozeźlona.

Jak się można było spodziewać, funkcjonariusz zare- agował natychmiast, jeszcze bardziej zwalniając. Prze- suwał wezwanie w jedną i drugą stronę, otworzył leżącą pod papierami cienką tekturową teczkę ze sporządzonymi ręcznie notatkami, przyglądał się w zamyśleniu ich treści.

Ze swojego miejsca Edith nie mogła rozpoznać, co tak przykuło uwagę młodego człowieka. Ponieważ nie chciała mu zrobić przyjemności, okazując ciekawość, zapadła się w sobie. Zacisnęła zęby, zmuszając się do rozmyślań nad zaletami burgunda na tle innych szczepów. Może alkohol działał kojąco już wtedy, kiedy się tylko o nim pomyślało.

Po chwili urzędnik zamknął teczkę, spojrzał na nią, potem znów na wezwanie i ponownie na nią. Tym razem zmierzył ją dokładnie wzrokiem.

– Myślę, że na tym poprzestaniemy, madame Piaf.

Z ogromnym trudem zachowała spokój i prawie nieza- uważalnie skinęła głową.

Funkcjonariusz ponownie otworzył i zaczął wertować akta, jakby czuł, że od środka rozsadza ją niepokój. Naj- wyraźniej miał dużo czasu i niezłomne postanowienie, że udowodni jej, że ma mocniejsze nerwy niż ona.

W końcu rzucił mimochodem:

– Jest pani piosenkarką, występowała pani w Rzeszy Niemieckiej… – urwał.

(21)

Nie mam sobie nic do zarzucenia, pomyślała Edith.

– Lubię podróżować – powiedziała na głos.

– Do Szkopów? Madame, występowała pani w Rzeszy Niemieckiej!

– Nie zaprzeczam. Śpiewałam dla francuskich jeńców wojennych.

– W Niemczech!

– Słuchali mnie francuscy jeńcy wojenni – upierała się.

Mężczyzna, którego nazwiska nie znała, wyjął z doku- mentów zdjęcie. Przesunął je w jej stronę. Nic nie mówiąc, czekał na jej reakcję. Co miała na to powiedzieć? Nie zaprzeczała przecież, że występowała w kraju wroga.

Na zdjęciu stała w dużej grupie młodych Francuzów, którzy z powodu gorąca i ze względu na ciężką pracę w Sta- lagu III B w południowo-wschodniej Brandenburgii ściąg- nęli koszule. Wszyscy byli dobrze zbudowani, ale wyraźnie wychudzeni, wręcz wynędzniali. Wielu z nich pracowa- ło w fabryce zbrojeniowej albo zakładach chemicznych w niewielkim Fürstenbergu, jednak większość harowała przy Kanale Odra-Sprewa, żeby zbudować basen portowy.

Edith organizowała zbiórki i własnoręcznie przygotowy- wała paczki z produktami spożywczymi i higienicznymi dla francuskich żołnierzy, którzy przebywali w niemiec- kich obozach. Miała nadzieję, że występując przed jeńcami wojennymi, złagodzi ich tęsknotę i przede wszystkim da im choć trochę nadziei. Z tego nie dało się zrobić zarzutu.

A może jednak?

Edith miała coraz więcej wątpliwości. Ogarniała ją nie- pewność. Zaczynała panikować. Zauważyła ponure spoj- rzenie rozmówcy.

W świetle lampy pojawiło się drugie zdjęcie. Przed- stawiało rozbawionych, dobrze odżywionych i elegancko ubranych francuskich artystów pozujących przed Bramą

(22)

Brandenburską w Berlinie, Edith w środku, w tle flaga ze swastyką. Wspomnienie z podróży, pasowałoby do albumu, a nie do policyjnych akt.

– Madame Piaf, dostała pani angaż u Szkopów i jest pani winna kolaboracji! – Głos młodego mężczyzny zrobił się nagle piskliwy, jakby funkcjonariusz przechodził muta- cję. To oskarżenie najwyraźniej nim wzburzyło. – Według paragrafu siedemdziesiąt pięć kodeksu karnego przekazy- wanie informacji wrogowi jest zagrożone karą.

Edith usłyszała, że według prawa kolaboracja horyzon- talna jest karalna. W tych dniach mówiono o tym w całym Paryżu. Ale Edith czuła, że jej to nie dotyczy. Podczas oku- pacji miała wprawdzie kilka romansów, ale nawet najdrob- niejszy flirt nawiązywała z mężczyzną o tym samym oby- watelstwie. Żaden ze Szkopów nie był w jej typie. W jaki sposób miała wyjaśnić swojemu rozmówcy, że woli face- tów o ciemnej karnacji podobnych do jej ojca? Jasnowło- sy Henri Contet stanowił wyjątek, ale ich romans nabrał szybciej niż zwykle przyjacielskiego charakteru. Zresztą to nie miało nic wspólnego z tą sprawą. W przeciwieństwie do konstatacji, że na przedstawionych fotografiach uwiecznio- no wyłącznie Francuzów.

– Och, Boże drogi! – wykrzyknęła. – Nie dotknęłam żadnego Niemca!

– Teraz wszystkie tak mówią – sucho odpowiedział policjant. Zabrał te rzekomo obciążające zdjęcia i wsu- nął je z powrotem do tekturowej teczki. – Nie jest moim zadaniem decydować, co z panią zrobić, madame Piaf.

Jestem odpowiedzialny za wstępne przesłuchanie. Pani dokumenty zostaną przekazane Komisji do spraw oczysz- czania zawodów artystycznych. Zajmie się pani przy- padkiem.

– Jestem przypadkiem?

(23)

Stopniowo traciła panowanie nad sobą, nie mogła nic poradzić, że w jej głos wkradła się ironia i oburzenie.

Znudzony policjant wzruszył ramionami. Jego zacho- wanie ją złościło.

– Nie byłam w ruchu oporu – obruszyła się – ale poma- gałam naszym żołnierzom. Dzięki samym koncertom cha- rytatywnym, które dawałam w Paryżu, zebrałam miliony dla naszych jeńców. Przejęłam patronat nad obozem w Ber- linie-Lichterfelde. Pieniądze, które dostawałam za występy w Niemczech, od razu przekazywałam.

– To mnie nie interesuje – wszedł jej w słowo. – Jak już powiedziałem, prowadzę tylko wstępne dochodzenie.

Proszę opowiedzieć komisji, co ma pani na swoją obronę.

Radzę, żeby przyznać się do wszystkiego. To ułatwi spra- wę. Fakty są jednoznaczne.

Edith zabrakło powietrza.

– Fakty? Jakie fakty?

– Przekażę komisji sugestię długoterminowego zaka- zu występów, madame Piaf. Będzie miała pani dużo czasu, żeby zastanowić się nad zdradą narodu francuskiego.

(24)
(25)

PROLOG 1937

Mon légionnaire (Mój legionista) . . . 7 CZĘŚĆ PIERWSZA 1944

Padam, padam . . . 21 CZĘŚĆ DRUGA 1945

La vie en rose (Życie na różowo) . . . 229 CZĘŚĆ TRZECIA 1945/46

Les feuilles mortes (Martwe liście) . . . 307 EPILOG 1947

Hymne à l’amour (Hymn miłości) . . . 325 POSŁOWIE

Non, je ne regrette rien (Nie, niczego nie żałuję) . . . . 337

(26)

Cytaty

Powiązane dokumenty

Zjawisko to może wydać się tym bardziej zrozumiałe, ponieważ ‒ jak zauważa autor Wojny domowej ‒ „powstające państwa w Europie Środkowo-Wschodniej i Południowej były

Frida na to pozwoliła, potem jednak wymknęła się z jego ramion, zbiegła po schodach i prze- mknęła przez zacieniony

Po opuszczeniu Sycylii poeta udał się na zachód i został przygarnięty przez jednego z najwybitniejszych patronów sztuki tamtego czasu, Muhammada Ibn Abbada al-Mutamida,

Czułem się bezradny, bałem się o nią, ale nic nie mogłem zrobić.. Z biegiem cza- su nauczyłem się schodzić mu z drogi, co nie było trudne, ponieważ nigdy nie zwracał na

Dawno temu uważano, że siedliskiem myśli jest serce, później rola mózgu stała się bardziej oczywista.. Prawdopodob- nie wszystkie zmysły mają wpływ

Futbolowe szaleństwo zdążyło już wtedy opano- wać niższe klasy społeczne i właśnie z nich wywodził się zespół Pro Vercelli.. Drużyna ta nie miała manii wielkości i nic nie

Pociągi ze stacji od- dzielonej od drutów kilometrem gęstego lasu odja- dą o czasie, a sama akcja opuszczenia obozu, która miała przypominać szybką operację sił specjalnych,

Zapomniana armia – na ten tytuł w pełni zasługuje czeladź (a precyzyjniej rzecz ujmując, tak zwana luźna czeladź) wojsk Rzeczypospolitej, o której obec- ności wie