M A R E K Ł U S Z C Z Y N A
Jak Polacy zorganizowali najsłynniejszą
ucieczkę z nazistowskiego obozu
Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl
Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37 Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: czytelnicy@znak.com.pl Wydanie I, Kraków 2021. Printed in EU
Projekt okładki Marcin Słociński Opieka redakcyjna Natalia Gawron-Hońca Wybór zdjęć
Ewelina Olaszek Adiustacja
Maria Zając Korekta Joanna Kłos Justyna Techmańska Łamanie
Dariusz Ziach
Copyright © by Marek Łuszczyna
© Copyright for this edition by SIW Znak Sp. z o.o., 2021 ISBN 978-83-240-7933-9
1.
Dziś nic nie jest już takie jednoznaczne, bo długo- trwały pokój nas psuje, zmienia optykę, wprowadza niuanse, daje czas na etyczny namysł.
Istnieją rzeczy, które dzieją się same, i dopóki tego nie pojmę, nie powinienem zabierać się do ustalania, który pilot gdzie stał (albo leżał, albo klęczał) tamtej strasznej nocy.
Każdy, kto brał udział w walkach, kto choć raz sły- szał świst kuli obok ucha (czasem furkot, a nawet wy- soki warkot), wie, że człowiek postawiony w sytuacji granicznej doskonale rozumie konieczność postępo- wania wedle sztywnych zasad, nawet jeśli ma go to kosztować życie. Nie dyskutuje, ściąga swój umysł lejcami – to rain in – i wykonuje polecenia – recom- mendations – pracownik polskiego oddziału brytyj- skiego Ministerstwa Obrony Narodowej zerka, by się upewnić, że dociera do mnie każde jego słowo.
Więc taki człowiek godzi się na wszystko, co mu powiedziano, a przede wszystkim na ryzyko, tak jak piloci trzydziestotonowych bombowców – niezwrot- nych i łatwych do trafienia jak dzisiejsze małe samo- loty pasażerskie – którzy gramolili się codziennie do
mroźnych kabin i latali nad Berlin, Kolonię, Hamburg, Monachium, Frankfurt, Wrocław, Stuttgart, Dortmund, Lipsk, Essen, Norymbergę, Duisburg, Bochum, Szcze- cin, Wuppertal, Bielefeld, Bonn, Münster i dziesiątki innych niemieckich miast.
Taki człowiek powierza swoje życie dowódcom.
Chodzi o bezwzględne przestrzeganie narzuco- nych zasad.
Dokładnie tak samo było tam, w lesie, w środku nocy.
Tylko że o 23:00, kiedy zaczęło się nieszczęście, żaden z nich nie znajdował się pod ogniem, nikogo nie przymuszał rozkaz, przeciwnie, uciekinierzy sami musieli podejmować kluczowe decyzje dotyczące na- stępnych godzin.
Nie było żadnych reguł.
I to właśnie, pośrodku wojny totalnej, musiało oznaczać śmierć.
2.
O godzinie 23:00, kiedy zaczyna się nieszczęście, Stani sław Król jest już w lesie i z odległości kilku- dziesięciu metrów słyszy, jak odzywają się obozowe syreny. Jest w gęstym sosnowym borze, w którym drzewa stoją tak blisko siebie, że nawet dzisiaj w cią- gu dnia strach się zatrzymać, wysiąść z samochodu, strach w ten gąszcz pójść. Trzydziesty na liście do
ucieczki, Jerzy Mondschein, ubrany w cywilny płaszcz i kaszkiet, leży wtedy 10 metrów pod ziemią, mniej więcej w połowie tunelu, i zastanawia się, co mogło pójść nie tak. Nieruchomieje, nie wpada w pa- nikę, czeka, chociaż doskonale wie, że brak elek- tryczności oznacza brak powietrza i śmierć w ciągu kilkunastu minut. Po latach Paul Brickhill, dzienni- karz, pisarz i pilot spitfire’a, który nie wziął udziału w ucieczce ze względu na lęk przed małymi zamknię- tymi przestrzeniami, napisze: „Ciasnota, strach, że tunel się zawali, w połączeniu z ciemnością potęgo- wały klaustrofobię i nerwy były napięte do ostatnich
granic”1.
24 marca 1944 roku o 23:00 w całym obozie zo- staje wyłączony prąd, rozlega się wycie syren, a kilka minut później stłoczeni w jednym z baraków, czeka- jący na swoją kolej do ucieczki piloci słyszą znajomy dźwięk. W pierwszym momencie niektórzy szeroko się uśmiechają, inni zaczynają mówić podniesionym głosem. Dopiero po chwili do wszystkich dociera, co oznacza dla ich sprawy poczciwy i lubiany warkot silników brytyjskich maszyn.
Kilka godzin wcześniej na niebie południowej Anglii 811 bombowców startujących dwa razy na minutę z dziewiętnastu lotnisk formuje szyk, przygotowując
1 Paul Brickhill, The Great Escape, London 1950, s. 82 (tłu- maczenie własne autora).
się do nalotu na stolicę III Rzeszy. To będzie szesna- sty, ostatni atak w ramach przygotowanej osobiście przez dowódcę RAF-u Arthura Harrisa „powietrznej bitwy o Berlin”. Trzema szlakami poleci 577 lanca- sterów, 216 halifaksów i 18 drewnianych myśliwców bombowych mosquito. Jeden z nich zakłada prze- kroczenie północnej granicy Rzeszy w okolicach Ros- tocku, a później prowadzi na wschód – w kierunku Szczecina – i dalej na południe. W założeniu jed- na z grup bombowców ma obrać ostateczny kurs na Berlin gdzieś w okolicach Frankfurtu nad Odrą. To w linii prostej niecałe 100 kilometrów od obozu Stalag Luft III w Żaganiu.
W ciasnej, lodowato zimnej i nieustannie szarpanej wstrząsami kabinie łatwo o błąd nawigatora. Nawiga- cja zliczeniowa wymaga precyzji, skupienia i jasności umysłu. Wystarczy, że ołówek ześlizgnie się o kilka milimetrów, i samolot może zboczyć kilkadziesiąt kilo metrów z obranej na początku trasy. Tamtej nocy istotną rolę odgrywa jeszcze silny zachodni wiatr, któ- ry spycha z kursu wiele spośród zmierzających nad stolicę Rzeszy brytyjskich bombowców. Ucichnie do- piero następnego ranka.
Trzydziesty trzeci na liście wchodzących do tune- lu jest porucznik Kazimierz Pawluk. Alarm bombo- wy zatrzymuje go na moment przed zejściem pod ziemię. W baraku numer 104, w którym znajduje się właz, czeka jeszcze na swoją kolej trzydziesty siódmy
na liście Paweł Tobolski. Ma na sobie niemal kom- pletny mundur kaprala Luftwaffe: granatową mary- narkę z żółtymi epoletami, spodnie, które prasował tak, by wyraźnie zaznaczyć kant, oraz czapkę z orłem niemieckich sił powietrznych, trzymającym w roz- czapierzonych pazurach lśniącą swastykę. Najstar- szym spośród Polaków wyznaczonych tamtej nocy do ucieczki jest kapitan Antoni Kiewnarski, numer czterdzieści jeden. Tony, tak na niego woła cały obóz.
To były adiutant generała Sikorskiego; wodza, który osiem miesięcy temu zginął w katastrofie lotniczej na Gibraltarze.
Bardzo możliwe, że z powodu przypadkowego po- jawienia się nad obozem samolotów RAF-u ani on, ani Włodzimierz Kolanowski z czterdziestką szóst- ką nie zdążą już wejść do tunelu. O wszystkim zade- cydują najbliższe minuty.
„Różnorodność ich przebrań była niewiarygodna.
Byli tam ludzie ubrani jak niemieccy żołnierze, nie- mieccy cywile, był nawet facet ubrany jak niemiec- ki marynarz”2 – powie po latach oficer RAF-u Alan Bryett, który nie zdołał wejść do tunelu, ale spędził w baraku numer 104 dwie pełne napięcia godziny.
Pojawienie się na żagańskim niebie zagubionych w drodze do Berlina kolegów wprowadzi zamiesza- nie, nad którym uciekający z obozu Stalag Luft III
2 Imperial War Museum, Teczka 27051 (Bryett).
lotnicy RAF-u już nie zapanują. Pociągi ze stacji od- dzielonej od drutów kilometrem gęstego lasu odja- dą o czasie, a sama akcja opuszczenia obozu, która miała przypominać szybką operację sił specjalnych, zmieni się w chaotyczną próbę przepchnięcia przez znajdujący się 10 metrów pod ziemią tunel jak naj- większej liczby osób.
Będzie to miało katastrofalne skutki.
3.
Ten lotnik, którego alarm zastaje pod ziemią, to porucznik nawigator Jerzy Tomasz Mondschein, warszawiak z inteligenckiej rodziny; pomysłowy
110-metrowy pomnik, który do dziś upamiętnia drogę ucieczki jeńców ze Stalagu Luft III przez tunel Harry
i opanowany. Pięć lat wcześniej uciekł z sowieckie- go transportu – gdyby mu się nie udało, zapewne wy- lądowałby w katyńskim lesie.
Sporo o nim wiadomo, nie tylko z akt znajdują- cych się w polskim oddziale brytyjskiego Minister- stwa Obrony Narodowej, ale i z rodzinnych archiwów.
To urodzony w 1909 roku syn Niemca i Polki, który tak bardzo chciał latać, że nie tylko porzucił – wyma- rzone przez rodziców – studia prawnicze, lecz spę- dził również trzy lata w lwowskim 83 Pułku Strzelców Poleskich. Musiało być mu ciężko, bo żywiołem pie- churów jest ziemia: marsz, poligon, błoto po kolana, warty i musztra. I tak przez trzy lata aż do listopada 1933 roku, kiedy wreszcie udało się Mondscheinowi dostać na kurs nawigatorów do Szkoły Orląt w Dębli- nie. Wszystko idzie gładko do 18 grudnia 1936 roku:
pomyślne zaliczenie szkoleń, awans na porucznika nawigatora i przenosiny do służby w 6 Pułku Lotni- czym we Lwowie. Ale tamtego popołudnia nad lwow- skim lotniskiem Skniłów wieje silny boczny wiatr i pada rzęsisty deszcz. Pilot dwumiejscowego górno- płata usiłuje podejść wedle obowiązujących w takich momentach procedur, obraca nos samolotu w kie- runku pędu powietrza i opadając ukośnie, czeka na ostatni moment – tuż przed przyziemieniem – kie- dy będzie mógł wyprostować maszynę i posadzić ją wzdłuż osi pasa. Wiatr szarpie, rwie, często zmienia kierunek. Nieosłonięty pilot i siedzący za jego plecami
Mondschein nie widzą nic poza dwiema rozmaza- nymi liniami lamp wskazującymi kierunek schodze- nia. Kilka metrów nad ziemią, kiedy wydaje się, że wszystko zmierza w dobrym kierunku, samolot tra- ci siłę nośną, jak gdyby przyciśnięty do ziemi hura- ganowym wichrem, kładzie się na skrzydło i bokiem uderza w pas startowy. Grupa lotników z obsługi naziemnej dobiega do dymiącego wraku kilkadzie- siąt sekund później. Pilot już nie żyje, a Mondschein jest śmierci bardzo bliski. Doznał otwartego złama- nia podudzia, z którego sika krew. Koledzy w ostat- niej chwili powstrzymują krwotok, ściskając nogę powyżej kolana pasami lotniczymi. Dobra wiado- mość: nawigator może tą roztrzaskaną nogą poruszać.
Później w szpitalu dowie się, że to cud – złamać kręgo- słup w dwóch miejscach i nie uszkodzić rdzenia krę- gowego. Kilka miesięcy rekonwalescencji zmieni całe jego życie, bo klinikę, w której będzie dochodził do zdrowia, zaczną odwiedzać dobrze urodzone panienki z elitarnej Szkoły Gospodarstwa Domowego w Snop- kowie. Mamy rok 1936 i dla znakomitej większości młodych kobiet niewiele znaczy fakt, że do historii publicystyki przechodzą właśnie warszawscy femi- nistyczni literaci, tacy jak Tadeusz Boy-Żeleński czy Irena Krzywicka. Dobrze urodzona dziewczyna musi znaleźć męża, co więcej, musi umieć poprowa- dzić dom, wiedzieć, jak nim administrować, zarów- no wtedy, kiedy mąż ciężko pracuje, jak i wówczas,
gdy ma ochotę na relaks. I tego właśnie uczy szkoła w Snopkowie. A renomowany lwowski szpital, pełny młodych, zamożnych kawalerów, to teren łowów orga- nizowanych pod pretekstem praktyk.
Wszystko układa się dobrze, Jerzy Mondschein nie tylko dochodzi do zdrowia, ale także poznaje Józefę Pilch, z którą ożeni się rok później.
18 sierpnia 1938 roku przyjdzie natomiast na świat jedyna córka nawigatora polskich sił powietrznych – Małgorzata. Wtedy jednak, tuż przed zawarciem związku małżeńskiego, porucznik słyszy na wojsko- wej komisji lekarskiej wyrok: koniec latania. Sztab lekarzy wychodzi z założenia, że tak ciężki wypa- dek wyklucza możliwość dalszej służby w powietrzu.
Mondschein zostaje skierowany na stanowisko kie- rownika działu technicznego, jako oficer służby stałej.
To dla niego kompletna zawodowa klęska, w wojnie, która nadciąga wielkimi krokami, porucznik nawiga- tor będzie więc upatrywał szansy na powrót do czyn- nej służby lotniczej.
Ale najpierw musi przeżyć kampanię wrześniową, podczas której znajdzie się w garnizonie obrony Lwo- wa. Jednak nie od razu.
W pierwszych dniach po ataku hitlerowskich Nie- miec Mondschein trafia do zgrupowania armii „Kra- ków” w rejon Rzeszowa. Wobec szybkiego postępu wojsk nieprzyjaciela w południowej części Polski i utraty rubieży obronnej nad Sanem utworzony
zostaje improwizowany front południowy pod do- wództwem generała Kazimierza Sosnkowskiego, któ- ry postanawia przekształcić Lwów w ośrodek oporu.
Wydzielone siły powietrzne po rozbiciu armii „Kar- paty” oraz „Kraków” trafiają pod jego rozkazy. Mias- to broni się aż do 22 października, a potem na mocy paktu Ribbentrop-Mołotow do Lwowa wkraczają So- wieci, Niemcy natomiast wycofują się za San.
Bolszewicy natychmiast przystępują do aresztowań polskich oficerów i w jednym z transportów opusz- czających Lwów znajduje się również porucznik Jerzy Mondschein. Trudno powiedzieć, czy do pod- jęcia próby wydostania się z pociągu skłania go etos żołnierski, zgodnie z którym po dostaniu się do nie- woli należy uprzykrzać życie wrogowi usiłowaniem ucieczki przy każdej nadarzającej się okazji. Możli- we, iż kluczową rolę odgrywają niechęć do Sowietów oraz wrodzone cechy, które później okażą się bardzo pomocne podczas słynnej akcji w Stalagu Luft III.
Można śmiało zakładać, że ta decyzja ratuje mu życie:
na jednej ze stacji porucznik przebiera się w cywilne ubranie z plecaka, otwiera okno i wyskakuje na tory, pod pociąg. Tam czeka aż do odjazdu. Sprawność i brawura, z jaką dokonuje tej ucieczki, stawiają pod znakiem zapytania decyzję lwowskiej lotniczej komi- sji lekarskiej sprzed niespełna dwóch lat.
Jerzy Mondschein, z pochodzenia warszawiak, kierujący się w życiu etosem uprzykrzającego życie wrogowi żołnierza
W chaosie pierwszych powojennych tygodni taka zuchwała akcja przynosi powodzenie i jest zapewne przeprowadzona na oczach zdumionych polskich ofi- cerów – przybitych klęską, ale spokojnych o własny los. Nasi żołnierze być może mają wówczas Józefa Stalina za tyrana i najeźdźcę, jednak niewiele wiedzą o tym, z jaką łatwością przychodzi mu podejmowa- nie ludobójczych decyzji.
W ciągu dwóch dni Jerzy Mondschein dociera do Lwowa, do rodziny, na Panieńską 24. Wpada tylko na kilkanaście godzin, zjeść coś, przebrać się, wziąć pieniądze i w drogę.
– Ale dokąd? – pyta Józefa, która być może ma nadzieję, że skoro wojna się skończyła, mąż zosta- nie, zatroszczy się o nich, spędzi ten najtrudniejszy z trudnych czas okupacji z rodziną.
Bardzo prawdopodobne, że Józefa z domu Pilch także nie rozumie tego, co ja usłyszę za sześćdzie- siąt dziewięć lat w polskim oddziale brytyjskiego Ministerstwa Obrony Narodowej: „[…] pokój nas psu- je, zmienia optykę, wprowadza niuanse, daje czas na etyczny namysł. Istnieją rzeczy, które dzieją się same”.
Z tej powinności rodzącej przymus walki z wro- giem za wszelką cenę na pewno nie zdaje sobie jesz- cze wtedy sprawy czternastomiesięczna Małgosia, która tamtego dnia widzi ojca po raz ostatni.
Nie ma najmniejszych szans na zapamiętanie jego twarzy.
4.
Ponury paradoks: lotnik RAF-u zestrzelony nad Niem- cami miał spore szanse na przeżycie, musiał tylko bezpiecznie wydostać się z samolotu i na czas otwo- rzyć spadochron. A najwięcej trudności przysparza- ło właśnie opuszczenie trafionego bombowca. Gdy oberwało się od nocnego myśliwca broniącego nieba nad III Rzeszą, sytuacja była o tyle szczęśliwsza, że niskokalibrowy pocisk z działka pokładowego mes- serschmitta 110 strącał samolot, przecinając przewody paliwowe, olejowe lub hydrauliczne, albo też dopro- wadzał do eksplozji silnika, ale nie naruszał w zna-
czący sposób konstrukcji płatowca.
Tego rodzaju zestrzelenie pozostawało błahostką w porównaniu z tym, co działo się z bombowcem, którego dosięgał cios z legendarnej osiemdziesiątki- ósemki, działa przeciwlotniczego wyrzucającego poci- ski 11 kilometrów w górę. Trafienie w kadłub oznaczało zazwyczaj rozerwanie kilkudziesięciotonowego samo- lotu na strzępy; w skrzydła lub statecznik – korkociąg, podczas którego załoga podlegała przeciążeniom bar- dzo utrudniającym opuszczenie spadającej maszyny.
Po przeżytej przed kilkoma chwilami traumie ze- strzelenia lotnik RAF-u, który bezpiecznie opadł na spadochronie, niemal natychmiast wpadał w ręce oczekujących go Niemców. Najczęściej były to pa- trole jednostek pomocniczych Landwache lub załogi
obrony przeciwlotniczej. Nie bito, nie obrażano, tylko od razu uruchamiano procedurę, która w pierwszej kolejności przewidywała odtransportowanie jeńca do obozu Dulag Luft w Oberursel obok Frankfurtu nad Menem. Tam jeniec poddawany był kilkudniowym przesłuchaniom przez oficerów kontrwywiadu, naj- częściej Abwehry. Pytano o trasy lotów, rozmieszcze- nie alianckich lotnisk, a nawet o czekoladę z amfe- taminą znajdującą się na wyposażeniu każdej załogi zapuszczającej się w bombowcu na niemieckie niebo.
Często oferowano także współpracę z Luftwaffe, co za- zwyczaj było kwitowane uśmiechem i powtórzeniem po raz setny tego samego: imienia, nazwiska, stopnia i numeru dywizjonu macierzystego.
Spod Frankfurtu przewożono żołnierza RAF-u do punktu rozdzielczego w Wetzlar i dopiero stamtąd kierowany był do konkretnego Stalagu Luft, czyli obo- zu dla oficerów alianckiego lotnictwa. W pierwszym okresie wojny Luftwaffe nadzorowała funkcjonowanie dwóch tego typu jednostek: Stalagu Luft I, w nadmor- skim Barth, oraz Stalagu Luft II w Łodzi, w którym przetrzymywano również lotników sowieckich.
W związku z nasileniem anglo-amerykańskich bombardowań i będącą ich bezpośrednim skutkiem rosnącą liczbą zestrzelonych załóg wiosną 1942 roku, na osobisty rozkaz Hermanna Göringa, zwierzchni- ka niemieckich sił powietrznych, powołano do życia Stalag Luft III w Żaganiu.
Miał to być Musterlager – obóz wzorcowy.
Wszystkie te trzy miejsca podlegały Inspektoratowi Lotniczych Oddziałów Budowlanych i Jeńców Wojen- nych (Inspektion für Luftbautruppen und Kriegsgef angenen), na czele którego stał generał porucznik Wal- ter Grosch, typowy urzędnik III Rzeszy, bez morder- czych skłonności. „Człowiek nieustannie pochylony nad biurkiem”, mawiali o nim jego współpracownicy.
Podlegał on bezpośrednio kierownikowi departamen- tu organizacyjnego Ministerstwa Lotnic twa, genera- łowi Helmuthowi Försterowi, który odsiedziawszy po wojnie kilkuletni wyrok, dożył spokojnej starości w RFN. Zmarł w połowie lat sześćdziesiątych.
Zdjęcie lotnicze wykonane nad wzorcowym obozem jenieckim we wrześniu 1944 r.
Jego przełożonym był natomiast feldmarszałek Erhard Milch, człowiek ze ścisłej wierchuszki hitle- rowskich Niemiec, fanatyczny nazista, przyjaciel i za- stępca Alberta Speera, uwikłany pod koniec wojny w próbę odsunięcia od władzy swojego przełożo- nego Hermanna Göringa, pozostającego do sierpnia 1944 roku jedyną – oprócz Hitlera – osobą, której Milch musiał zdawać relację z tego, co dzieje się w obozach dla alianckich jeńców.
I to właśnie Milch rankiem 25 marca 1944 roku będzie stał w gabinecie Göringa i opowiadał o tym, co wydarzyło się w Stalagu Luft III poprzedniej nocy.
Uruchomi tym samym znacznie bardziej skompliko- waną machinę działań administracyjnych, niż mog ło by to wynikać z oficjalnej hierarchii dowodzenia.
5.
O godzinie 23:00, kiedy zaczyna się nieszczęście, porucznik Stanisław Król jest już w lesie, po drugiej stronie drutów, i z odległości kilkudziesięciu me- trów słyszy wycie obozowych syren. Przystaje na kilka chwil, widzi, jak światła w całym obozie gas- ną, a później rusza w dalszą drogę poprzez absolut- ną ciemność – mroczny sosnowy las, gęstwinę, która w każdym musi wzbudzać niepokój i respekt.
Gdyby wówczas ktoś chciał ustawić w rzędzie wszystkich uciekinierów i typować tych, którzy mają
największe szanse, Król na sto procent znalazłby się w grupie faworytów do ostatecznego odzyskania wolności. Jest krępy, niski, lekki, niesamowicie wy- trzymały, Danny, the spring, mówią o nim w obozie angielscy koledzy, co oznacza zarówno sprężynę, jak i wiosnę (1944 roku), na którą zaplanowano akcję.
Bo tunel, którym lotnicy RAF-u wydostaną się na wolność z obozu Stalag Luft III, to przede wszystkim
dzieło Króla.
Za dziewiętnaście lat James Clavell i William Riley Burnett, hollywoodzcy scenarzyści, napiszą rolę bę- dącą hołdem dla Stanisława Króla – zagra go Charles Bronson. W adaptacji książki Wielka ucieczka Paula Brickhilla, wyreżyserowanej przez Johna Sturgesa, znakomity aktor tamtych czasów wcieli się w postać Danny’ego Velinskiego, Króla Tunelu (The Tunnel King), człowieka twardego jak żelazo, którego psy- chiczna i fizyczna wytrzymałość wprawiają innych lotników w podziw i zdumienie.
Stanisław Zygmunt Król przychodzi na świat 22 mar- ca 1916 roku w Zagorzycach, maleńkiej miejscowości położonej 30 kilometrów na zachód od Rzeszowa.
Można spokojnie przejść się po wszystkich gospo- darstwach we wsi, żeby rozpytać o sławnego lotnika, zajmie to niespełna godzinę.
Maturę uzyskuje po drugiej stronie Polski – w Kor- pusie Kadetów nr 3 w Chełmnie. W lipcu 1937 roku kończy szkolenie szybowcowe w bieszczadzkiej