Cena 5 zł
ODRODZENIE T Y G O D N I K
Rok II Kraków, dnia 13 maja 1945 r. Nr 24
EUGENIA KOCWA
Na meklemburskich piaskach
Na m ek lem b u rsk ich piaskach, w odległości 86 km od B erlina, a 120 od m orskiego w y
brzeża, w yrosło koszm arne m iasto. M iasto b araków ta k bliźniaczo do siebie podobnych, że gdyby nie k o lejn e num ery, n ik t nie mógłby jednego od drugiego odróżnić. To m iejsce k a torgi tysięcy o fiar z całej niem al Europy, k tó ry ch jed y n ą w iną było to, że kochały sw oją ojczyznę i chciały dla niej pracow ać. P om ie
szane z zaw odow ym i złodziejkam i, w szelkie
go a u to ra m e n tu zbrodniankam i i p ro s ty tu t
kam i, n ap iętn o w a n e tym sam ym ohydnym p a siakiem i oznaczone kolejnym num erem , ko
biety stanow iące n iejed n o k ro tn ie kw iat in te ligencji, skazane były na ciągnącą się latam i mękę.
R avensbruck to najw iększy kobiecy obóz koncentracyjny. O ile w innych obozach k o biety stanow iły tylko m niej lub w ięcej liczny dodatek do obozów m ęskich, o tyle R avens- toriiok byl obozem przeznaczonym wyłącznie dla kobiet.
W bloku 16 m ieszczą się tzw. „zugangi", czyli now oprzybyłe. Ju ż są ponum erow ane, ale n ie m a ją jeszcze przydziału do pracy. To najniższa k a sta społeczności obozowej, tzw.
,,verftigbary“, czyli ta k ie co m a ją być do dyspozycji w m ia rę potrzeby. Na jednym ta - burecie siedzi nas po 2, 3 a n aw e t 4. W ejście do sypialni w dzień pod groźbą najsurow szych k a r w zbronione, sta n ie w k o ry tarzu w zbronio
ne, zm iana m iejsca na sali też w zbroniona.
Jesteśm y p rzy k u te na godziny, dni i tygod
nie do tego sam ego sk raw k a ta b u re tu . W ię
zienie w ydaje nam się w tej chw ili szczy
tem swobody; gdy tylko straż n ik zam knął drzw i celi, robiłyśm y cośmy chciały. Tu z sza
ta ń sk ą p erfid ią opracow any system dław i v»ięźniów ich w łasnym i rękam i. „Q zfubcwa“
bloku 16 to tzw. „zielona ła ta", czyli ozna
czona zielonym tró jk ą te m zło d ziejk a-recy d y - w istka, k tó ra w iern a sw ym przyzw yczajeniom ok rad a w spółtow arzyszki, popełn iając w szelkie m ożliwe nadużycia przy rozdziale jedzenia.
Z upodobaniem też szarpie i popycha przy każdej okazji. Je j w ładza je st niem al rów na w ładzy dozorczyni, a jeśli dozorczyni potrafi z byle pow odu lub n aw e t bez pow odu dla sam ej fan ta zji kopnąć lub uderzyć w tw arz, dlaczegóż by ona nie m iała robić tego sa mego?
Siedzim y w ięc biedne „ v e rfu g b a ry “. Z bez-' nadziejności, z m ęki czekania i nudy ogarnia n as przem ożna chęć ucieczki — ucieczki w sen.
W ystarczy oprzeć ręk ę n a stole, a głowę na ręce, aby m om entalnie zjaw ił się se n -w y b a- wiciel. P ogrążam się w nicość i w niepam ięć
— i nagle budzi ry k „sztubow ej": „Schlafen verboten! K opf hoch!“ Rozmowa też za b ro niona. Mimo to rozm aw iam y. Początkow o szeptem , potem szept przechodzi w gw ar, w re szcie w hałas, rozd zierający uszy krzyk. N ie
u stan n y ryk „sztubow ej": „Ruhe! Ruhe!" ■— potęguje jeszcze tę p iekielną w rzaw ę. K rzyk ucisza się dopiero w tedy, gdy zjaw ia się „czer
w ona opaska". J e j przy jście nie w róży nic dobrego. T rzydzieści do pracy! Na ochotnika!
„V e rfu g b ary “ b ra n e są do najcięższych ro bót: w ożenia taczek, p ch a n ia wozów z cięża
rem , noszenia kam ieni. Na dw orze zaw ieja, nasze u b ra n ia podszyte w iatrem . Choć sie
dzenie na bloku je s t m ęką, n ik t się nie k w a pi do w yjścia. Więc „kolonka" łap za k ark : jedną, drugą, trzecią, pom aga jej „sztubow a", w yw ołując z głębi sali te, co się jej nie po d obają lub nie okupują. Ju żb y się i wyszło, ale ja k przebić się przez tę zw a rtą gęstw ę ciał ludzkich, ja k p rzedostać się do szafki po żakiet i ch u stk ę na głowę? Podłogą przejść nie sposób, idziesz w ięc po ta b u re ta c h , dep
cząc po siedzących na nich tow arzyszkach, p rzep ro w ad z an a w yzw iskam i i p rz e k le ń stw a mi. Ju ż dob rn ęłaś do szafki, w kładasz żakiet, sięgasz po b u ty --- i przerażen ie zjcża ci w łosy n a głow ie: bu tó w nie ma! J a k tu w yjść n a m róz bez butów ? A zresztą nie w ol
no. B unkier, sztrafblok, 25 na tyłek •—- w szyst
kie te fu n d am e n ty lagrow ej dyscypliny w i
ru ją ci przed oczym a z p rz e ra ż a ją c ą w y ra zi
stością — i z nich się rodzi błyskaw iczna d e
cyzja: K toś za b rał m oje buty, no to ja za- biorę czyjeś! I już sięgasz ręką, ale o k a zuje się, że m asz m niej szczęścia niż p rzy- w łaszczycielka tw oich butów . J a k a ś N iem ka z ogoloną głow ą rzuca się n a ciebie i w śród straszliw ych p rze k leń stw w y ry w a ci b u ty — sw oje buty. Z rozpaczliw ą d ete rm in a c ją się
gasz po n astęp n e — znów to samo. A tu „sztu
bow a" ryczy, żeby się śpieszyć. T eraz już g u bisz się całkiem . R uchy tw o je sta ją się n ie celowe i nieskoordynow ane, czujesz się jak w koszm arnym śnie, kied y to śpiesząc się,
po raz dziesiąty m usisz zaw rócić od drzw i, bo jeszcze czegoś zapom niałaś. N agle p rzy to m niejesz, spostrzegasz, że już n ik t nie krzyczy i z uczuciem ulgi stw ierdzasz, że cię brak butów uratow ał. „K olonka", nie mogąc się cie
bie doczekać, znalazła inną ofiarę.
Ale koszm ar wróci, w róci n a pew no przy w ieczornym apelu. A pel — to najw yższa la grow a konieczność, od k tó rej tylko śm ierć może uwolnić. Albo obłożna choroba. Ale nie zawsze. Na apel trzeb a w yjść w kom pletnym stro ju . W ystarczy pokazać się bez ch u stk i na głowie, ażeby się narazić n a niechybne p o b i
cie przez dozorczynię. I nic nic pomoże tłu m aczenie, że ch u stk ę ktoś uk rad ł. W inien jest nie ten, kto u k rad ł, ale te n kom u ukradziono.
T u taj, niby na ja k im ś p o nurym szatańskim benefisie, o d w ra ca ją się w szystkie pojęcia.
To co na wolności było dobre, tu je st złe
— i odw rotnie. D elikatność je st niedołęstw em , uczciwość — głupotą, a bru taln o ść — w yrazem tężyzny. O ficjalnie zabronione je st w szystko, co może w yrażać serdeczność, lub służyć do w yw ołania podnioślejszych uczuć. J a k n a js u row iej zakazany je st uścisk dłoni i p o ca łu nek. Nic w olno trzym ać się pod ręce, nie w o l
no żegnać się znakiem krzyża. Ale wolno, a n a w e t trzeb a: krzyczeć, popychać, p rz e k li
nać. denuncjow ać.
Je d n o stk i m niej odporne psychicznie nie mogą się w tym w szystkim odnaleźć, nie m o
gą pojąć, co się z nim i i koło nich dzieje i w p ad a ją w m elancholię. Nie rzadko widzi się na te re n ie la g ru ta k ie „boże drzew ka", k tó re stanąw szy pod ścianą mogą ta k stać godzinam i, i żadna siła ludzka nie może r u szyć ich z m iejsca lub dobyć z nich głosu.
N ajbardziej cierpiały w lagrze — tego nie
m ieckiego słow a używ am celowo, poniew aż z polskim słow em obóz łączą się zupełnie inne sk o ja rz en ia — otóż w lagrze n a jb ard zie j c ie r
piały je dnostki su b te ln e i w rażliw e, o skłon
nościach artystycznych lub intelek tu aln y ch , k tó re nie mogły się pogodzić z tą zm orą ży
cia ta k przedziw nie w ykoszlaw ionego, że nie m ożna go było porów nać do niczego, z. czym człow iek dotychczas się zetknął. Jed n o stk i b ru ta ln e i fizycznie silne czuły się w lagrze nie najgorzej. Robiły n a w e t sw oiste lagrow e kariery , zostaw ały „sztubow ym i", „kolonkam i", p olicjantkam i. K obiety inteligentne, za p raw io ne do p racy nad sobą i do w ew n ętrz n ej dy scypliny, broniły się za pomocą silnych w ę
złów koleżeństw a; poprzez n ieugiętą w ierność sw oim zasadom zachow ały łączność ze swym poprzednim życiem, p rze rz u cając m ost ponad czarną otchłanią w y n atu rzo n ej egzystencji;
sublim cw ały cierpienie, p rze tw arzając je na w artości nowe. N ajbiedniejsze i n ajb ard zie j godne w spółczucia były te duże w iejskie dzieci, o duszach jasnych, rw ący ch się do słońca; zagubiły się w tej potw orności, nie m ogąc zrozum ieć, za co je ta k a m ęka sp o t
kała. Były to w ielkie zb ro d n ia rk i i groźne wrogi hitlerow skiego reżym u: je d n a przeszła granicę, by dostać się z pow rotem do swoich, inna n ap isała w liście z Niem iec coś, co się w ładzom nie podobało, jeszcze in n a uciekła z pracy, bo ją „b a u erk a" biła. N iektóre z nich znałam od początku i ze zgrozą p atrz ała m , ja k się z dn ia n a dzień rozprzęgaly w ew n ę trz nie, ja k z dziew cząt —- może tro ch ę pow ol
nych i nieśm iałych, lecz przecie rozsądnych i m iłych — p rzedzierzgały się w głuche na wszystko, tragiczne „boże drzew ka".
M inęły dw a lata. T eraz już m am y sw oje stale kolum ny. Nie jesteśm y ju ż szarp an y m i i popychanym i „v e rfu g b a ra m i“, ale za to ja k g alernicy ciągniem y sw oją taczkę z dn ia na dzień, z dnia na dzień. P ra cu je m y po 12 go
dzin na dobę, odbyw am y codziennie dw a a p e le robocze: ra n n y i południow y i dw a apele liczebne: ra n n y i w ieczorny. Te apele w ie
czorne to p raw dziw y koszm ar, zw łaszcza dla nas, p racu jący ch na zew nątrz. W raca tak i
„aussen" (tak się p o p u larn ie nazyw ały z n ie
m iecka p rac u jąc e za bram ą) po 12-godzinnej harów ce, zm ordow any, zziębnięty, w ygłodzo
ny, często przem oczony do n itk i — ciało do
m aga się choć chw ili odpoczynku pod d a chem , a tu czeka go jeszcze co n a jm n ie j 1-go- d zinna stójka, a często 2- i 3-godzinna, jeśli się apel nie zgadza.
W stajem y, n aw e t w zimie, o w pół do cz w ar
tej w nocy. Z d aje się, że człowiek dopiero co zasnął, nieludzko zm ęczonem u noc bez snów, a raczej ten fra g m en t nocy, kiedy m u p o zwolono spać, przeszedł ja k okam gnienie, a tu ju ż zryw a go przeraźliw y ry k lagrow ej sy
reny. W tej sam ej chw ili robi się trzask , r u m or, ktoś ju ż zapalił św iatło, z głębokich dziupli trzy p iętro w y ch łóżek w y sypują się,
w y lew ają rozespane kobiety. Ł apią ręczniki i zaczyna się w yścig do um yw alni. T eraz je steśm y na bloku czysto polskim . A P olki lu bią się myć. N aw et w najw ięk sze m rozy roz
b ie ra ją się do naga, p a ra bu ch a z nich ja k ze zgonionych koni. Ale je st tylko dw adzieścia um yw alni na 400 osób. I tylko dw adzieścia m in u t od sy ren y na w sta w a n ie do sy ren y na apel. D w adzieścia m in u t na um ycie się, ucze
sanie, u branie, zaścielenie łóżka w edług sp e
cjalnych lagrow ych przepisów , zjedzenie śn ia dania, a w szystko to w niesam ow itym ścisku, k tó ry p ęta i h a m u je ruchy.
Na pierw szy dźw ięk lagrow ej syreny p o d ryw am się ja k za pociśnięciem sprężyny, sia
dam na łóżku i cały nieskończenie długi dzień, który m am przed sobą, sta je m i przed oczy
ma niby ja k iś olbrzym i ciężar, któ rem u nie podołam. O garnia m nie lęk, w ięc prędko ro bię znak krzyża, zam iast m odlitw y kró tk ie w estchnienie do Boga, by pom ógł m i ten ciężar udźw ignąć — i już zesk ak u ję z łóżka, biegnę w raz z innym i do um yw alni: ty l
ko nie myśleć, tylko się nie zastanaw iać, ani sekundy nic wolno stracić, bo już się n ie n a dąży. A tu ścisk, piekielny ścisk wszędzie, ani się dopchać do szafki po kubek, jeszcze tr u d niej z kubkiem do kotła po kaw ę. P ijem y, p ąrz ąc się, a tu już znowu rypzy syrena,
Apel. Stoim y. J a k okiem sięgnąć długie, niekończące się szeregi kobiet w pasiakach i d rew nianych chodakach, tak upodobnione do siebie jednostajnością w ięziennego ubioru, że przyw odzą na myśl koszm arne pom ysły H uxleya o ludziach produkow anych sery jn ie
- nie urodzonych, lecz w ybutelkow anych.
Po apelu liczebnym n a stę p u je apel roboczy.
U staw iam y się w kolum ny. Po bokach ko lum ny robocze, na środku lagrow ej „verfug- bary". W kolum nach roboczych są braki. To k tó raś zachorow ała, to przeszła do innej ko
lum ny, to znów się jakoś u kryła. Nie jest to w cale łatw e, ale pom ysłowość ludzka je st w ielka. Więc kolonka, k tó re j liczba m usi się zgadzać, w y sk ak u je na środek lagrow ej, ła pie za ręk aw pierw szą z brzega i ciągnie do sw ojej kolum ny. Nie pom ogą tłum aczenia n ie szczęsnego „ v e rfiig b ara“, że m a ran y na n o gach, gorączkę lub d ziu raw e buty. K olonka jest głucha na wszystko, liczba m usi się zga
dzać, ciągnie w ięc opierającą się ofiarę, tak jak niegdyś na 16 bloku. O dw racam się, żeby na to nie patrzeć. Po dw u la tac h pobytu w lagrze ohydny ten w idok p rze jm u je m nie ciągle jednakow ym W strętem , jakby na p rz e kór przysłow iu, że „do w szystkiego można się przyzwyczaić".
W reszcie ruszam y. P ra cu ją ce w w a rsz ta tach — do swoich pracow ni, m y „ausseny"
pod bram ę. J e s t godzina w pół do szóstej — w g ru d n iu noc to jeszcze głęboka. Więc stoim y pod b ram ą i czekam y aż się rozw idni. C zeka
my godzinę, półto rej, dwie. W ściekły n a d m orski w ia tr dm ie prosto w tw arz, drobny deszcz w y trw a le siąpi. C hustki na głow ach ju ż całkiem m okre, cienkie k u rtk i też p rz e m akają. M arzniem y, lodow aciejem y, zdaje się nam , że nie m a ju ż w nas ani odrobiny ciepła, że n ie zdołam y poruszyć skostniałym i członkam i. W reszcie je d n a k nadchodzi wpół do ósm ej, gęsty m rok zaczyna się nieco roz
rzedzać, je s t ju ż tyle św iatła, że w arto w n ik decyduje się w ypuścić nas za bram ę. M asze
rujem y w półm roku, pierw sze zorze za sta ją nas już na m iejscu pracy.
Cale góry p iaskow e z n ik ają pod um ęczony
mi rękam i kobiet, k tó re m arzą już nie o tym, aby usiąść, ale by choć stan ąć na chwilę.
W ystarczy je d n a k oprzeć się na m om ent na łopacie, a już się rozlega znienaw idzone:
„w eiter m achen"! K obiety n ien aw y k łe do fi
zycznej pracy, w y czerpane w ielom iesięcznym pobytem w w ięzieniu bez p ow ietrza i ruchu, ciągną w y ładow ane taczki po piachu, u p a d a jąc ze zm ęczenia, dław iąc się w łasnym se r
cem, k tó re podchodzi aż do gardła. L ub służą ja k o „ersatz" siły pociągowej, p ch a ją c w y ła
dow ane wozy. B u d u ją rów nież drogi, są za
tru d n ia n e p rzy reg u la cji rzek, w y kopują na bagnistym te re n ie pnie drzew ne, stojąc po kolana w wodzie. R ozbijają kilofem betonow e obm urow ania, by daw ną sadzaw kę zam ienić n a te re n u p raw n y . Cierpią nie tylk o od ciężkiej pracy, lecz b ardziej jeszcze w sk u te k dokuczliw ości w spółtow arzyszek, zap raw io nych ju ż do fizycznej pracy.
S tąd też pęd w śród inteligencji, ażeby się
„zadekow ać" gdzieś w w arsztacie, jakkolw iek te w arsztaty , to też m ordow nia. Ciasno obok siebie, w k u rz u i zaduchu siedzą nowoczesne niew olnice i szyją, szyją, szyją. S zyją dniem
i nocą, gdyż w szystkie niem al w arsztaty p r a cują na dw ie zm iany. Je d n e szyją bieliznę, inne m u n d u ry dla esesowców, inne p ru ją z ra bow ane po całej E uropie f u tra i szyją z nich kom binezony dla w ojska, na front w schodni, tzw. „anoraki". Jeszcze inne k leją ze specjalnego p ap ieru u b ran ia dla tych, co m im o anoraków brzuchy sobie odm rozili. Te znów plotą w arkocze ze słomy, z któ ry ch się robi buły. P ra c a w straszliw ym k u rzu , na stojąco, z ręk am i podniesionym i do góry, gdyż słom ę w iesza się u sufitu, nie u stę p u je n a j
gorszym z p ra c za bram ą. W d o d atk u w w a r
sztatach, szczególnie tych, k tó re p ra c u ją dla w ojska, szaleją esosowcy. Nic m a dnia, a zw łaszcza nocy, ażeby np. osław iony B inder nie pobił kogoś do krw i, często do u tra ty przytom ności. I to za rzeczy n ajzu p e łn ie j b ła he: za zdrzem nięcie się p rzy pracy, za ro z
mowę, lu b źle w szyty ręk aw . Esesowcom nie u stę p u ją zresztą dozorczynię. Te późniejsze, z poboru, za b ran e n a p o d staw ie u sta w y o w o
jennym przym usie pracy, są n a ogól ludzkie, czasem n aw e t d elik atn e i dobre. Te pierw sze, ochotniczki, dobrze w y treso w an e i przygoto
w ane do swej roli, rz u c a ją się na ludzi jak w ściekle zw ierzęta. Z nana była z tego zw ła
szcza n ie jak a L ehm ann ze Ś ląska, k tó ra w a ta k u fu rii żaka!ow ała, zakopała na śm ierć m łodą Cygankę.
„Ale widzisz — tłum aczy m i je d n a z to w arzyszek — w w arsztacie nie grozi ci p rz y n a jm n ie j to, że dadzą ci pracę, k tó re j fizycz
nie nic możesz podołać. A gdyśm y pracow ały w „ogródkach", m usiałyśm y nosić takie głazy, że u padałyśm y pod ich ciężarem . A d o zo r
czyni szczuła nas psom, żebyśm y szły p rę dzej. O dtąd ja k ognia lękam się . "uasenu".
J a tam m im o w szystko trzym am się wy trw a le
„aussenu",
choć nie m am fizycznych w arunków . O rganizm mój ani rusz nic może się przystosow ać do tej pracy, ta k bardzo ponad jego siły; w padam z choroby w chorobę, niszczą m nie d łu g o trw ałe gorączki B ardziej je d n ak niż tej p rac y ponad siły lę
kam się zam knięcia w w arsztacie, n ib y w po dw ójnym w ięzieniu. Coś m nie zaw sze ciągnę
ło za bram ę. A w ansow ałam też kolejno z ło- p aciarza i zw ierzęcia pociągow ego n a ro b o t
nicę rolną, a później leśną. W lesie ścin a
łyśm y sosny, n ie jed n o k ro tn ie po 200 la t m a jące, p rze rę b y w a ły m iodniki, słowem w yko
n yw ały p rac ę drw ali. Ciężka to była praca, aleśm y ją lubiły, gdyż cieszyłyśm y się przy niej stosunkow o dużą sw obodą. W yspecjali
zow ałyśm y się w tej pracy , co poniekąd im ponow ało dozorczyniom —- m ożliw e też, że m iały respekt przed naszym i siekieram i, dość, że się do n as p raw ie nie w trącały.
W zim ie i tu było bardzo ciężko, ale za to w lecie rozgrzany las p ac h n ia ł ta k cudnie i ta k cudnie tańczyły na ściółce leśnej eenlkl św ia tła i cienia. I to nam nasz tru d w y n a gradzało.
Je śli zdrow e były w łagrze gnębione, to chore stokroć bard ziej jeszcze. P rz y pracy ponad siły, głodzie i zim nie zachorow ać nic było trudno. Dzień w dzień ciągnął pod r e w ir (tak się tam nazyw ało am bulatorium ) długi w ąż ludzki, dochodzący nieraz do ty siąca osób. Tu ju ż m ożna się było n ap atrzeć straszliw ej nędzy ludzkiej. Chore, traw ione w ysoką gorączką, z p ian ą n a ustach, s ła n ia jące się ja k łachm an, choć je trzym ano pod ręce, chore o głębokich ropiejących ran ach i ta k cuchnących, że z odległości 'k ilk u k ro ków w ytrzym ać było trudno, gruźliczki tak w ychudłe, że w ierzyć się nie chciało, iż w tych szkieletach plącze się jeszcze reszta życia, obłąkane, k tó re ju ż stąd nie w racały, przy p ro w ad zan e przez blokow e nie dla le czenia, lecz po to, by m ieć n a bloku spokój, ow rzodziałe i p o ła m an e reu m a ty zm am i - - przesu w ały się dzień w dzień, dzień w dzień niby straszliw e oskarżenie, w o łając e o p o m stę. B łagały, jeśli nie słow am i, to w zrokiem — ju ż nie o leczenie, bo leczenie było fikcją, a raczej w ielką w y g ran ą na loterii, k tó rą tylko nieliczni szczęśliwcy m ogli w yciągnąć, błagały o możność pozostania na bloku, by leżeć ja k m a rtw a kłoda, b y tylko się nie r u szać. I często odchodziły z. niczym . L ek a rk a w ym yślała im od św iń lub le k arz popychał je w przejściu. A p rzed m oim przyjściem do la g ru był jeszcze ta k i, k tó ry kopal chore.
O pow iadały m i to osoby n ajz u p e łn ie j w ia ry godne. P okp iw an ie sobie z chorych, to była niew in n a igraszka. Czy w szyscy le k arze byli tacy? Nie, byli i inni. O bojętni. Nie leczyli, lecz i nie u pokarzali. U rzędow ali — brali pensję. Był n a w e t jeden, k tó ry zapom niał, że m a do czynienia z n u m e ra m i i trak to w a!
S ir. 2 O D R O D Z E N I E N r 24
je tak, .jakby byty ludźmi. Badał, osłuchiwał, nic szczędził zwolnień od pracy. Ale tego po dwóch tygodniach przeniesiono.
Medycyna zapisała się dość smutno w na
szej pamięci. Zjawienie się grubego lekarza z odległego o kilka stacji sanatorium w Ho- henlychen siało popłoch w lagrze. Był to nie
omylny znak, że będą potrzebne nowe kró
liki doświadczalne. Rekrutowały się one wy
łącznie z nieszczęsnego lubelskiego transportu.
Podobno wszystkie lublinianki przyjechały z wyrokami śmierci. Więc dyrektor lagru sprzeda! je lekarzowi, chcącemu przeprowa
dzić doświadczenia nad regeneracją tkank, kostnej. Do doświadczeń brano przeważnie młode dziewczęta, wyjmowano im części kości z ud i goleni, zaszczepiano bakcyle gangreny.
Niektóre zniosły to stosunkowo dobrze — na pamiątkę po tym eksperymencie na żywym ludzkim ciele pozostało im tylko trwałe oszpecenie, inne przypłaciły to życiem, jeszcze inne zostały na całe życie kalekami. Na blo
ku 15, trapionym ciągłymi rewizjami, gdyż uchodził za blok buntowniczek, było ich 70.
Gdy po pewnym czasie zażądano dalszych dziesięciu i wezwano je imiennie do rewiru, zbuntowały się, nie chciały iść. Wzięte prze
mocą, uciekły z rewiru na blok. Było to w zimie. Nie wyciągnięto z tego konsekwen
cji. Na jakiś czas sprawa ucichła. Aż dopiero za kilka miesięcy, w sierprku 1943 roku, ko
szmar znów powrócił. Znów zawezwano do rewiru 10 lublinianek, ale już nic te, co w zi
mie, Ale i te się zbuntowały. Oświadczyły, że na operację nie pójdą. Daremnie tłuma
czono im ze strony zarządu lagru, że nie ma mowy o żadnych operacjach czy innych do
świadczeniach, że są wezwane tylko na ba
danie. Nie posłuchały. Wiedziały, co o ta
kich oświadczeniach sądzić. Wtedy cały blok dostał karną stójkę. Po kilku godzinach stój
ki zjawił się dyrektor lagru i oświadczył, że te 10, które nie chciały iść do rewiru, pójdą za karę do bunkra. Wystąpiły chętnie z sze
regu. Ciemnica połączona z głodówką wyda
wała się im stosunkowo małą rzeczą wobec operacji, grożącej śmiercią lub kalectwem.
I tam właśnie, w bunkrze, w warunkach naj
ohydniejszych, na pryczach zamiast opera
cyjnych stołów, dokonano na nich operacji.
Z dziesięciu uniknęła operacji tylko jedna, która z taką furią kopała i gryzła, że nawet esesowcy, spełniający rolę asystentów, dali za wygraną.
Obraz nie byłby zupełny, gdybym nie wspo
mniała o straszliwym głodzie, który cierpia
łyśmy w okresie przedpaczkowym. Wiele z nas wyschło na szkielety, a myśl o jedze
niu chodziła za nami nieodstępna jak cień.
Jadłyśmy wtećy wszystko, co dało znaleźć się na polu: szczawie i mlecze, korzonki wschodzącej brukwi i buraków, nawet słod
kie korzenie tataraku. Jesionią, gdy korzonki brukwi zamieniły się w ciężkie słodkie gło
wy, żadne kary nie były zdolne odstraszyć nas nie tylko od jej jedzenia w polu, ale od przywożenia jej do lagru, by pożywić głodne towarzyszki z warsztatów. Woziłyśmy też ziemniaki gotowane w łupinach, którymi nas dożywiali bauerzy.
A potem przyszły paczki żywnościowe i ży
cie zyskało zupełnie niespodziewany urok.
Kto nie głodował miesiącami i latami, kto nie czuł jak sęp głodu szarpie mu wnętrz
ności niczym mitycznemu Prometeuszowi, ten nigdy nie zrozumie, co znaczy pragnienie, by raz się najeść do syta. Każda paczka z domu, to było uroczyste święto, to — początkowo zwłaszcza — było wydarzenie, komentowane przez cały blok.
Wkrótce się jednak okazało, że nie samym tylko Chlebem żyje człowiek. Ledwośmy za
spokoiły głód fizyczny, poczęłyśmy tym do
tkliwiej odczuwać głód mózgu i ducha. Już i wcześniej krążyły między Polkami — mi
mo surowych zakazów — strzępy literatury.
Powodzeniem cieszyły się zwłaszcza wiersze.
Osoby, które nigdy nie interesowały się po
ezją, lub też z wiekiem zainteresowanie to utraciły, uczyły się teraz wierszy na pamięć.
Zrobiłyśmy rodzaj wymiany, czy też składki kulturalnej — i w ten sposób z jednego czy kilku wierszy, które ta i owa miała w pa
mięci, powstała jedyna w swoim rodzaju an
tologia poetów polskich, a nawet obcych. Te
raz ten ruch nabrał rozpędu i wszechstron
ności. Zwłaszcza, że zezwolenie na paczki żywnościowe zbiegło się z utworzeniem czy
sto polskich bloków. Gdy tylko znalazłyśmy się razem, uwolnione od tyranii niemieckich kryminalistek i prostytutek, zaraz zaczęłyśmy się organizować. Uczenie się wierszy, poprzez które chciałyśmy nawiązać do dawnego ży
cia, przerodziło się w potężny ruch intelek
tualny, którego żadne groźby ani kary nie zdołały zahamować. Uczyłyśmy się same i nasze towarzyszki, urządzałyśmy odczyty na tematy literackie i naukowe, dyskusje o sprawach społecznych, nawet szopki lite
rackie w okresie Bożego Narodzenia, nawet konkursy muzyczne. Proszę wziąć pod uwagę, że nie był to „Oflag", gdzie te rzeczy były dozwolone, gdzie ludzie mieli dużo wolnego czasu i obszerne biblioteki do dyspozycji.
Myśmy miały wolną tylko niedzielę — i to nić zawsze — a dysponowałyśmy tylko tym, cośmy zdołały przenieść w naszych głowach.
Początkowo było to bardzo niewiele, po
wszechnym bowiem objawam był w łagrze zanik pamięci: historyczki nie pamiętały naj
ważniejszych dat, geograf ki nie mogły sobie przypomnieć najbardziej znanych nazw. Prze
żyty wstrząs zapędził to wszystko gdzieś da
leko w głąb naszego mózgu. Stopniowo jednak zaczęło to wracać. Niektóre głowy okazały
się wręcz bezcenne, niby biblioteki. Wielką popularność zyskała sobie wśród nas pewna Łużyczanka. Oficjalnie uważana była za Niemkę, gdyż narodowości łużyckiej Niemcy nie uznają, ale zawsze podkreślała swoją przynależność łużycką, przebywała tylko z Polkami i w lagrze nauczyła się mówić po polsku. Była to właśnie taka cudowna głowa- encyklopedia, do której zawsze można było niezawodnie sięgnąć, chociaż jej właścicielka już 10 lat była uwięziona. Za przynależność do partii socjal-demokratycznej została ska
zana na 7 lat więzienia, a gdy już miała wyjść na wolność, przewieziono ją do lagru.
Już po mojej ucieczce, w czasie wędrówki po łużyckiej ziemi, doszła mnie wieść o jej śmierci. Tragiczna śmierć — po latach męki, w przeddzień wyzwolenia.
Wielki był również pęd do uczenia się ję
zyków, obcych. Poza osobami, którym przy
godnie pomagałam, prowadziłam systematycz
nie przez rok grupę młodych dziewcząt.
Wzruszającą rzeczą było patrzeć, jak te dziewczęta, wymęczone całotygodniową noc
ną pracą w warsztacie, w niedzielę rezygno
wały ze snu, ażeby się uczyć. Nie pomogły rewizje, którymi co jakiś czas nękano po
dejrzane bloki. Nie pomogły zakazy robienia jakichkolwiek notatek. Nie odstraszyły nas nawet ofiary, które dostały się do bunkru czy karnego bloku. Raz rozpętany ruch nie
ZOFIA NAŁKOWSKA
WĘZŁY
Dziunio opowiadał, co robili cudzoziemscy goście po raucie. Byli sami w Bristolu, byli też gdzieś na Starym Mieście, zdaje się, że u Fukiera na winie. Tańczyli z fordanserkami, nie mieli kobiet, ich stół stanowił odosobnioną wyspę.
— Poszedłeś gdzieś jeszcze tańczyć? — nie
dbale spytała Celia, blednąc śmiertelnie.
•— Tak, — odrzekł Edmund zmieszany.
Kobiety, siedzące przy sąsiednich stolikach znów patrzyły na Baraza. Nie na pięknego, wykwintnego, zapiętego na ostatni guzik Ed
munda Oxeńskiego, ale właśnie na Baraza, który tego nie lubił. Gdy do stolika podszedł Oczajowski, Baraz wstał i pożegnał się, mó
wiąc, że jest zajęty. Wyszedł z kawiarni spie
sznie, i tutaj nie podchodząc do telefonu. My- ślał o sobie i o Sonce. Myślał, dlaczego się to wszystko tak poplątało,
R o z d z i a ł II.
Celia Aramowiczówna chciała zatelefonować do Edmunda zaraz nazajutrz po raucie. Mógł
by kto myśleć, że naprawdę tak pilno jej było podzielić się z nim zabawnym odkryciem, do
tyczącym starego Wysokolskiego.
Od dłuższego już czasu, bywała w domu Aramowiczów skromna i zarazem pretensjo
nalna osóbka, panna Honorata Rozwielska.
Przychodziła z małą, płaską walizeczką, wyj
mowała z niej szpryckę Record, gotowała ją w blaszanym pudełku na gazie w kuchni i . z wielką delikatnością, a zarazem zręcznie i prędko robiła injekcje pani Aramowiczowej na przemian i samemu ministrowi. Miała w tej torebce także przybory do manu- i pedicureu, a w potrzebie gotowa była „ułożyć" paniom włosy po umyciu nie gorzej od fryzjera. Umia
ła też robić masaż zarówno kosmetyczny, jak leczniczy i barwić brwi henną w sposób trwały.
Tc jej umiejętności znajdowały w rodzinie Aramowiczów szerokie zastosowanie.
Mało się odzywała, a jeżeli to już robiła, to głosem cichym i cokolwiek przerywanym, z wielką dystynkcją, ograniczając się ściśle do rzeczy niezbędnych. Pani Aramowiczowa uważała, że jest „na miejscu" i nawet ją lu
biła. Nie wahała się, zwłaszcza pod nieobec
ność ministra, zaprosić ją na śniadanie. Była też niezwykle ładna, co przy jej skromnym ułożeniu nie odrazu rzucało się w oczy.
Z tych niewielu jej słów można było jednak wyrozumieć, że niedługo przestanie zarabiać, że czeka ją pewna zmiana w życiu. Stopniowo ujawniło się nawet, że właściwie jest zarę
czona. Narzeczony jej okazał się zwolna czło
wiekiem poważnym i na stanowisku. Nie mó
wiła kto to jest, ale nikt się co prawda tak bardzo o to nie dopytywał.
I oto nagle, przed niedawnym czasem, wy
znała pani Aramowiczowej przy umiejętnym masażu artretycznych guzów na jej stopach, że człowiekiem, z którym się zaręczyła, jest mianowicie generał Jaspis Wysokolski. Ta no
wina nawet ministrowi wydała się dość sen
sacyjna. Toteż Celia miała podstawę mniemać, że zapowiedź tak nieoczekiwanego wydarzenia w bliskiej rodzinie będzie dla Edmunda wiado
mością interesującą.
Od telefonu powstrzymywało Cclię nie wy
rachowanie ani chęć obudzenia w Edmundzie niepokoju, ani nadzieja, że jej milczenie skłoni go do zrobienia pierwszego kroku. Ach nie.
Nie łudziła się przecież ani na chwilę, że bę
dzie oczekiwał telefonu „dniem i nocą". I on zresztą, tak mówiąc, nie myślą!, że ona uwie
rzy. Owszem; zachowywał się czasami w taki sposób, jakby ją kochał — ale tylko dla żartu, tylko się tak na tę czułość przekornie styli
zując. To samo było z jego pogróżką, że „może się przyzwyczaić". Nie uwierzyłaby nawet,
•) Ciąg dalszy. Por. nr nr 13—23 „O drodzenia".
dał się już zatrzymać. Sponiewierane, biczo
wane fizycznie i moralnie, walczyłyśmy o na
sze prawo do człowieczeństwa, o wolność •—- jeśli już nie ciała, to o wolność ducha. Z nu
merów stałyśmy się znowu ludźmi i nie po
zwoliłyśmy się zdegradować po raz drugi.
Zakazom i szykanom przeciwstawiałyśmy zdecydowany bierny opór. Nurt życia umy
słowego i duchowego płynął coraz głębiej.
Urządzałyśmy niedzielne nabożeństwa, reko
lekcje w okresie wielkanocnym. A nagą ścia
nę lagrowego bloku, o którą przed tym obi
jały się tylko przekleństwa i wrzaski, zdobił teraz obraz Chrystusa zmartwychwstałego — niezwykła koncepcja pewnej młodej malarki z Warszawy. Chrystus, nędzarz wychudły i umęczony — taki właśnie jak my •— pod
nosi się z ziemi mogił i krzyżów i wyciąga ramiona ku niebu.
Gdzie jesteś teraz, mała Myszko? Gdzie jesteście, drogie towarzyszki? Czy pamięta
cie, jak drżałyśmy ze szczęścia i wzruszenia, słysząc syreny alarmowe-i huk przeciągają
cych nad naszymi głowami alianckich sa
molotów? Dozorczynie i esesowcy biegli wte
dy do schronów, a myśmy się przewracały na drugi bok i zasypiały z uczuciem szczę
ścia. Nie lękałyśmy się tych bomb, niosących śmierć, gdyż wiedziałyśmy, że nie dla nas były przeznaczone.
Eugenia Kocwa
ŻYCIA*
gdyby mówił na serio. Nie uwierzyłaby, że tak niewysłowione, dech zapierające szczęście jest możliwe. Ze w ogóle jest do zniesienia.
Nawąt gdyby mówił na serio. Ale nie mówił na serio. Tak sobie tylko z nią igrał, jak z innymi.
Celia nie telefonowała dlatego, że po prostu bała się z nim zobaczyć. Bała się nawet usły
szeć jego.głos w telefonie. Głos leniwy i mięk
ki, którego nie ma nikt poza nim na ziemi.
Głos zatrzymujący się przekornie i pieszczot
liwie na jakichś słowach bez znaczenia —• jak gdyby miały coś znaczyć. Od razu wciągający w obręb tego zaczarowania, któremu nie umia
ła się oprzeć, z którego nie umiała się wy
plątać.
Bała się'jego głosu i bardziej jeszcze słów.
Bo mógł najgrzeczniej, najbardziej łagodnie powiedzieć, że nie ma wolnego wieczoru, że
— ach, niestety! — jest zajęty. Mógł niebacz
nie, nie wiedząc, co czyni, skazać ją na cze
kanie jeszcze przez dzień, albo przez dwa, albo przez trzy dni. Gdy ona nie mogła wy
trzymać jednej godziny!
Wracała do swego niedużego, zastawionego ciężkimi meblami pokoju, przynosiła ze sobą telefon. I siedziała tak tuż przy aparacie, po
stawionym na odgiętym blacie sekretery, pa
trzyła w hebanowe gałki czeczotowych szuf
ladek, liczyła, że jest ich dziesięć -— pięć po jednej i pięć po drugiej stronie czarnych fi
larków, za którymi kryły się jeszcze dwie za
konspirowane szufladki pionowe. Mały porce
lanowy kałamarz w nieśmiałe kwiatuszki, ob
wiedziony z tyłu galeryjką, łososiowa okładka z marokańskiej skóry, wtłoczone geometryczne desenie, z sonetami Szekspira w środku, ma
lutka Wenus z różowego kryształu na popiel
niczce — to wszystko widziane smutnymi ocza
mi stawało się częścią jej myśli o nim, brało udział w tej straconej sprawie.
Bała się go usłyszeć, a co dopiero widzieć!
Nie była nigdy swobodna ani pewna siebie, gdy była z nim. Przeciwnie, ogarniał ją nie
pokój, zamęt i lęk. To był jedyny człowiek, który budził w niej niezadowolenie z siebie.
.Czuła się przy nim niezręczna, wydawało jej się, że źle siedzi, krępowały ją zbyt cienkie, z wyraźnymi kostkami nogi, za duże ręce.
Czuła się nieładna, nie mogąca się podobać.
Czuła się winna, że jest taka. Na ten czas zrzekała się od razu wszystkich swoich atu
tów. Mówiła byle co, zapominając na jego widok wszystkiego, co miała mu do powiedze
nia, czym miała go zachwycić, zjednać dla siebie i zniewolić. To najważniejsze ulatywało jej z głowy. Była nienaturalna, nieopanowana, trzepocąca się bez sensu. Ileż dałaby za to, by choć raz umieć go potraktować jak innych znajomych chłopców, którymi pomiatała, nie przywiązując do nich żadnej wagi, a których bez wysiłku pociągała sobą. Nie musiała przy nich myśleć, co mówi. Mówiło jej się samo najlepsze, najszczęśliwsze, celowe i trafne.
Minął dzień, minęła noc i znowu zaczął się dzień. W domu jak zwykle działo się niedo
brze. Ojciec był niezadowolony, przy obiedzie zapadały długie milczenia. Nie przyznawał się, o co mu chodzi, ale Celia wiedziała wszystko, przenikała go na wskroś. Brał po
ważnie niepokoje, grożące w jego mniemaniu Europie. A ci, od których wszystko zależało, wydawali mu się głupi, wydawali mu się ślepi.
Wychodziło na to, że po prostu nie biorą pod uwagę jego ostrzeżeń, nie słuchają jego prze
stróg i wskazań. Wszyscy nie mieli słuszności, miał ją on tylko. Na pozór był niezadowolony z innych, dla Celii przecież było jasne, że naj - bardziej męczyło go niezadowolenie z siebie.
Sądziła, że trzeba mieć znaczenie wśród ludzi, owszem. Ale nie trzeba utyskiwać, gdy się go nie ma.
Tolerancja rodziców, którą doszedłszy do używania rozumu, wywalczyła sobie sama, nie
zabezpieczała jej przed niedelikatnymi uwa
gami matki i wybuchami niehumoru ojca..
Pochlebiali sobie, że są nowocześni.- Nie na
rzucano jej projektów małżeńskich, pozwo
lono chodzić na wykłady, nie przypominano, co winna jest swojemu nazwisku. Z tym wszystkim działo się i u nich podobnie, jak wszędzie. W paru już utarczkach z ojcem padły te nie pozostawiające wątpliwości słowa. Ze powinna mieć „szacunek dla siebie", że powinna mieć „trochę ambicji". Mogła zro
zumieć, że nie pragnęli go dla niej za męża.
Ale było zabawne, gdy wzbraniali mu tego, o co się bynajmniej nie ubiegał.
Te rzeczy podcinały jej skrzydła. Przeszka
dzali jej, utrudniali jeszcze tę sprawę i tak dla niej ciężką.
Małą różową Wenerą zgasiła niedopałek p a pierosa. Myślała teraz o tym wieczorze mini
sterialnym, od którego upłynął już trzeci dzień. Dlaczego na Boga odeszła od niego tam na raucie, dlaczego samochcąc wypuściła go z pazurów! I tylko z daleka, śmiejąc się i przekomarzając z innymi, wodziła za nim ogłupiałym wzrokiem? Owszem, wiedziała, że ojciec jest w sąsiedniej sali, że byłoby mu.
nieprzyjemnie znowu zobaczyć ją z nim. Ale gniewy ojca nie były ważne. Celia śmiała się z tego, wiedząc, jak bardzo ma w swojej mocy to stare dziecko. Jej dorosłe siostry były już zamężne i miały własne dzieci. A najstarszy z rodzeństwa brat, ożeniony z cudzoziemką, większą część roku spędzał za granicą. Była właściwie jedynym dzieckiem tych starych ludzi w wielkim opustoszałym domu i dużo- było jej wolno.
Nie mogła zwalać na ojca swej winy, swej niepojętej lekkomyślności. Dlaczego, gdy Ed
mund powiedział, że jest głodny, nie poszła z nim razem do bufetu, nie piła z nim wina, nie stała blisko niego gdzieś pod ścianą w zie
lonym półmroku tej sali? Mogła to zrobić, nikt nie byłby jej w tym przeszkodził. Mogła łowić jego roztargnione spojrzenie, mogła na
rzucać się jego uwadze, mogła . . . Nie szło jej o ojca, nie szło jej o cały świat. Najważniej
sze było, że Edmund tak zaraz się zgodził, uznał jej głupią odmowę za , wystarczającą, wcale się nie zdziwił. To już ją przecież oświeciło o stanie rzeczy, całkowicie w nim.
zorientowało. Nic, tylko obojętność, senne, rozmarzone roztargnienie.
Owszem, w ostatniej chwili zaciekawił się jakby cokolwiek sprawą Wysokolskiego. Ło
wiła go przecież na tę plotkę, usiłowała nią przyciągnąć. Śmieszne, czym ona go wabi!
No, mogła sobie oddać sprawiedliwość, że weszła w to dość głęboko, że upadła dość nisko.
2yła w tym udręczeniu każdodziennym, grzęzła w nim, oblepiona, opiła, jak pszczoła miodem. Nie broniła się wcale, cierpieć przez niego jeszcze było szczęściem. Póki tego cier
pienia on był przyczyną.
No tak, odeszła po prostu, bo od tych jego- słów (że „mógłby się przyzwyczaić") doznała, tak dotkliwego spazmu szczęścia, że to mu
siała odczekać, musiała dać sobie czas, by to w niej wykipiało, by się jakoś wyrównało i ulęgło. Powtarzała w myśli: „nie to, ale że mógłbym się przyzwyczaić" . . . O Boże, czy odgadł, co to jest za ładunek rozkoszy, takie śłowa. . . Nic na świecie nie było zdolne wzmóc tej szczęśliwości. Myśl, że on obawia się wejść w jakąś od niej zależność .. . wejść w jakieś swoje nad nią prawa, że byłoby mu już trudno bez niej być . . .
— Co tu u ciebie dymu! — rzekła ode drzwi pani Aramowiczowa. — Przecież to się można udusić.
Celia wstała w milczeniu i otworzyła okno.
— Teraz się znów przeziębisz.
— Więc co mam zrobić?
— Po prostu nie palić tyle, — nie ustępo
wała matka.
Celia się roześmiała.
— Ty nie nudź tak ciągle, Mu, — powie
działa, przytulając się do niej.
Matka była jej karykaturą, była nią samą, starszą o trzydzieści pięć lat. Patrząc na jej twarz, Celia czytała w niej swoją przyszłość, jak z kart.
Przeszły do jadalni. Tego dnia Aramowicz miał wizytę swego doktora i do śniadania za
siadł podrażniony. Gdy mówił'o swych do
legliwościach, ton jego głosu nie wyrażał ubo
lewania, był raczej polemiczny. Należało ro
zumieć, że nie tylko dzieje mu się krzywda, ale że jest ofiarą czegoś, co dałoby się nazwać zuchwalstwem losu, jego bezczelnością. Przez czas dłuższy nie można było wszcząć innego tematu. Każdy przybierał minę przygnębioną, każdy czuł się winien lub czuł przynajmniej, że za winnego jest poczytywany.
Oprócz rodziny przy stole siedziała jeszcze panna Honorata Rozwielska. Część winy spa
dała i na nią, której zastrzyki nie okazały się skuteczne, a masaż odchudzający też nie dał oczekiwanych wyników.
Gdy się to jakoś wyczerpało, pani Aramo
wiczowa przypomniała o zaproszeniu Prezy
dium Rady miasta powiatowego, w którego pobliżu leżały Wrocimowice. Szło o uroczy
stość przemianowania ulicy. Dotychczasowa ulica Krótka miała zwać się odtąd ulicą Koś
ciuszki.
Okazało się, że minister nie miał bynajmniej zamiaru tam się wybrać.
— Szczególna rzecz — mówił, nie tając iry
tacji. — Jak zrozumieć to zamiłowanie u nas do osobistości pechowych.
(ClaR dalszy w następnym num erze)